Prawda starowieku/Przemówki i przemównicy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Prawda starowieku
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1980
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PRZEMÓWKI I PRZEMÓWNICY

Ochrona zatem od nasłania wszelkiego: czy to nasłanie z daleka, czy to podłożenie, czy podsypanie, czy to choroba, czy nawiedzenie duszy, czy szkoda dla chudoby, bezpłodność na ród, czy tylko drobniejsze, w możliwościach swych niezliczone szkody w codziennych zajęciach, ochrona od tego wszystkiego jest równie ważna, jak obrona od wdzierania się potężnych mocy i od wciskania się upiorzysk puszczowych czy chorób nie nasłanych. Dzieci i bydło chroni się już na zapas przez okadzanie ogniem żywym, przez umywanie wodą źródlaną, a także za pomocą rozlicznych amuletów i znaków. Wszystko to jednak musi mieć oczy, musi mieć świadomość i kierunek. Do tego właśnie służą zamówienia, zaklęcia i modlitwy przemówkami zwane.
Walka z napaściami niewidzialnymi nie jest jednaka. Niektóre pozaludzkie moce są potężne i tajemnicze i jak gdyby wieloznaczne. Zmienne upodobania ich, ich humory królewskie. Do tych „przemawia się“ z początku bardzo grzecznie, po gazdowsku.
Ależ to wojownicy, niech mają sobie swoje dziedziny dla wojny, dla hulania! Przemówka powiada zatem: „Idź sobie na morze sine, tam sobie hulaj, wojną wojuj, kołysz się na gałęziach, wino spijaj!“ — Daje mu także jakby ofiarę czy daninę: „Daję ci kurkę z kurczętami, kaczkę z kaczętami, gąskę z gąsiętami, świnię z prosiętami...“
Inne moce znów, to podle pełzające upiory, choróbska i nasłania. Dla tych nie tylko nie zna grzeczności przemównik, lecz sam wybuchając animuszem wojackim wypędza je tak: „Ja cię wyrębuję nożem, wyrzynam sierpami, wypalam ogniem, wyczadzam dymem. Poszczuję cię dziewięcioma psami-pierwakami, dziewięcioma kotami-pierwakami będę cię drapać, dziewięcioma kogutami-pierwakami będę cię dziobać! Ja cię dogonię, zerwę ci łeb. Przeczysta Panna dała mi miecz złoty, trembitę złotą, dłuto złote. Wyrąbię cię tym mieczem, wytrąbię trembitą, wywiercę dłutem“.

Precz z białego ciała!
Oby cię czarna sobaka pożarła,
Ta, co cię nasłała!

Czasem — może mniejszego gatunku przemównik — obiecuje także różnym wrogom przepychy wszelakie, ale gdzieś daleko. Zdaje się w tym na ich łatwowierność. Albo też daje im odpłatę u ludzi innego stanu, innej wiary. Powiada do róży jakby do dziewki, wypędzając ją z łoża chorego: „Idź sobie stąd, ty różo! Czy jasna, czy kraśna, czerwona, czy ciemna, czy jaka; tam jest syn pański, idź! Spać z nim będziesz, baraszkować w poduszkach pańskich!“ Albo też mówi do postrzału, do kurczu lub udaru wiedźmowego: „Tam to jest dziewka-Ormianeczka czarnooka. Tam możesz z nią się wysypiać, wylegiwać w poduszkach jedwabnych, kołacze jeść, wina popijać“.
Ale mądry, mocny, śmiały przemównik inaczej powiada: „Ja cię wyzywam, ja cię wyklinam, nie zostawiam cię ani na włos, ani na ziarno makowe! Tam cię wypędzam, dokąd dzwony nie dodzwonią, gdzie głos ludzki nie dochodzi, gdzie psów szczekanie nie dolata, gdzie kurów pianie nie dociera! Dokąd kruk nawet kości nie zanosi! Sczeźnij! Uciekaj!“
Przeróżne są przemówki. Trudno by je wyczerpać. Po innych krajach znikły lub dogorywają, u nas na Wierchowinie krzewią się jeszcze, rozkwitają. Są przemówki przeciw chorobom najróżniejszym: przeciw cholerze, przeciw róży, przeciw postrzałowi, przeciw nie znanym gdzie indziej z nazwy chorobom, jak babyci, jak zołotnyk, żonwy, nicznyci, przeciw chorobom zwyczajnym i nasłanym, przeciw upiorom. Przemówki chroniące dzieci i bydło, przemówki przeciw ukąszeniu żmii, przeciw łasiczce, przeciw wilkom, przeciw chmurom gradowym i gromowym.
Także poczynacze i przemównicy są różni. Każdy od innej przemówki, każdy walczy z innym złem, każdy co innego zgruntował, inną biedę przejrzał. Niektóre zaklęcia mogą skutecznie wypowiadać tylko kobiety, inne tylko mężczyźni. Inaczej też każdy przemawia, inaczej wyklina.
Jeden wysoki, suchy, kościsty, czarnowłosy, choć niemłody, o rysach jakby wykutych, z sępim wyrazem twarzy, skupiony w sobie, mówi cicho. Wśród ciszy u łoża chorego, szeptane zaledwie, spadają słowa zbawienne, z półmroku izby wychylają się obrazy ratowników, ze światów płyną prądy błogosławione. Im bardziej rośnie cisza, tym bardziej tuli się w kąt lub wymyka ku drzwiom, odgryzając się, łypiąc oczodołami i szczerząc wilcze kły, boła, tym pośpieszniej zmyka nasłanie.
Inny z potężną piersią, z kędziorami jasnymi i obliczem jasnym, nieugiętym wodza. Wygłasza zaklęcie uroczyście i godnie, to znów rozkazuje krótko jakby grzecznie, lecz wyraźnie i twardo, wykazuje moc nieodpartą. Wszystko mu jedno, czy chory i nawiedzony obok niego, czy też gdzieś daleko. Obecni wpatrują się w niego z wiarą. Nikt ani na chwilę nie ma wątpliwości. Przed nim nasłania, choroby i biedy wszelkie kurczą się, maleją, rozpraszają się jak mgły. Po przemówieniu odpoczywa poczynacz. Nigdy nie przyjmie najbłahszego upominku. Sam przynosi chorym i nawiedzionym podarki. Gdy przyniesie owcze masło lub śmietanę, używają tego jako lekarstwa, gdy przyniesie krzyżyk albo pieniądz, będzie to ochrona przeciw złemu.
Inny bardzo stary, zniszczony życiem i wiekiem człowieczysko. Włosy rozkudłane, twarz — jedne zmarszczki, a żółta, wygląda jak stary bordiuh z koziej skóry. Z nieukrywaną pogardą, niemal z obrzydzeniem spogląda na ludzi. Nagle, porwany walką, rzuca się z obłąkanymi oczyma, wyciąga dłonie, rozczapierza palce jak szpony i kurczy pierś. Jak wojownik starowieku ciska okrzyk bojowy w pysk wrogowi: Nad djewołom krisztendan!“ Gdy niezrozumiałe słowo wyrwie się z ust — już jakby kusze wyją, miotane bardy warczą, strzały świszczą — a wszystkie biesy, czarcięta, nasłania, molfary, molfownice, upiorzyce, wydojnice uciekają w popłochu rwąc włosy. Lada chwila usłyszysz ich jęki i piski. Gdy wszystko już dobrze, dziadyga nie patrzy na nikogo, nie odpowiada nikomu, nie żegna się z nikim, wymyka się pośpiesznie z chaty.
Inny znów zaschły, malutki, trzeźwy, z małymi ciemnymi mądrymi oczyma, jak stary bywały ksiądz, co się śpieszy. Pośpiesznie trzepie przemówki, wylicza nieprzyjaciół. Przy wyklinaniu wznosi głos. Perswaduje nasłaniom rozsądnie. Dokonywa tym swego, kończy obrzęd, nie zapomni pobrać „należność“, inaczej przemówka nie uda się — jak to się mówi ne fołosytsy“ — prędko idzie dalej.
Bywają i inni przemównicy. Tacy, których widoczna przewaga nad ludźmi, czasem ich wyjątkowe stanowisko, uwodzą do nadużyć; gdy im przyjdzie ochota czy potrzeba, kpią z ludzi, nawet okpiwają ich. Do takich należał ów dziwak i włóczęga z Krzyworówni, z gazdowskiego rodu, przezwany Karabełykiem. Choć Karabełyk zmarnował cały majątek na hulankach, jednak jako człowiek świadomy leczenia i zaklęć, jako bywalec i mędrzec, jak to mówią hłubokouki głębokouki, cieszył się uznaniem. Pieśni i opowiadań znał tyle, ile chyba nikt w całej Krzyworówni. Uczył ludzi starych modlitw. Każda młoda para szła do niego przed ślubem po to, by ją wyegzaminował i pobłogosławił po swojemu. Czasami umartwiał się, pościł i suszył, chodził poważny, rozmarzony, zatopiony w sobie. Kiedy indziej pił nad miarę, błaznował, szydził z każdego, kto mu się nawinął. Wtedy wciąż rozmyślał nad tym, by dobrze wyśmiewać i wyprowadzać w pole ludzi, by potem się można było tym przed innymi pochwalić. Gdy go kto obraził, mógł być pewny, że przy sposobności Karabełyk wyśmieje go w sposób dotkliwy i niezwykły. W tym czasie, o którym mówimy, Karabełyk był stary, suchy, smagły. Wyglądał nędznie lecz poważnie. Jego lewa powieka miała tę właściwość, że sama spadała, zazwyczaj podtrzymywał ją w ten sposób, że podwiązywał białą szmatką. Spod szmatki patrzało nieruchome oko.
Przychodzi raz Karabełyk do żydowskiej chaty do karczmarza, do którego miał jakąś urazę. Siedzi i milczy. Wlepia nieruchomo oko w Żyda. Nagle krzyknie z przerażeniem: „Ludzie boży, Żydy durne, toż u was pod łóżkiem sam czort siedzi, a wy go cierpicie!“ Zerwał się Karabełyk, szmatka podciągnęła się w górę, powieka opadła. Zanim Żydzi mieli czas opamiętać się, Karabełyk wtargnął do izby sypialnej prosto ku łóżku z wrzaskiem: „Ja cię wyzywam, ja cię wyklinam!“ Nastraszony tym czort (ropucha podrzucona właśnie przez samego Karabełyka), szasta się okropnie. Strach ogarnia karczmę. „Trudny czort, tfu“ — wzdycha Karabełyk — „oko wódki dawaj“. Rozsiada się wygodnie na krześle. Przerażony karczmarz przynosi wódkę. Karabełyk, popijając powoli, wygania czorta, który przybrał postać ropuchy. „Oczyściłem wam chatę.“ Żydzi wzruszają ramionami, spoglądają jeden na drugiego, dziękują Karabełykowi, przepraszają go: „Nie gniewaj się, Wasylku, my już od teraz pobratymki“. Zapraszają, by jeszcze kiedy zaglądnął. Karabełyk dobrze podgorzałczony wychodzi z karczmy. Ma co opowiadać.
Całkiem inny znów ten dziadek siwiuteńki z niebieskimi oczyma, z Koszelewa na Zabrodziu. Nieduży, ale krzepki. Nie widać go nigdzie, ciągle w lesie, w dąbrowie przesiaduje. I tak coś sobie majstruje w lesie. Słychać, że tam zwołuje na sejm żmije i gady. Przychodzi doń syn chorej. Z trudem odszukał. Umiera matka od ukąszenia żmii. Cały tułów spuchł. Dziadek zapyta sucho: „Wodę masz?“ Gdy dostanie wody, idzie powoli w gęstwinę. Znika tam, nie słychać stamtąd ani słów ani szeptów nawet. Dość długo bawi. Wreszcie wychodzi dziadeczek przemieniony. Łagodnie rozmarzone oczy świecą, bezbronne oblicze dziadka uśmiecha się. Daje pewność chłopcu: „Idź sobie, synku, już dobrze“. Syn przychodzi do chaty. Matka od chwili, gdy dziadek zamówił, krząta się zdrowa po chacie. Popuściło nagle. Dziękuje Bogu za ocalenie.


∗             ∗
Aby to jako tako zrozumieć trzeba wiedzieć, że czarownik zbliża się do każdej istoty jako do dziedziny o swoich odrębnych prawach, a zwierzęta puszczowe, każdy rodzaj ma swój odrębny byt, swoje prawa, świętowania swoje, a także swoich przewodników świętych. Zarówno wilki, sarny, lisy, jelenie, kuny, łasice, a także gady. Między gady schodzi anioł ich w koronie, który je chroni od wykroczenia przeciw prawu. Gdy który z nich dopuści się wykroczenia, nie pójdzie wraz z innymi zimować na tamten świat, lecz pozostanie tutaj zdrętwiały, półmartwy i zeschły jak patyk wśród krzaków. Bo anioł w koronie nie weźmie go pod swoją opiekę, jak wiedzie całą gromadę tych, co słuchają praw. Do tego anioła zwraca się przemównik od węży i wówczas anioł-gad ujmuje go za rękę i oprowadza go po swojej dziedzinie pomiędzy lud gadów. Niektóre z nich nieświadome jeszcze syczą, mogą nawet ugryźć, ale wszystkie słuchają anioła-gada i oszczędzają przemównika.

Magia ma znaczenie nie tylko dla spraw groźnych i ryzykownych, wciska się także w najdrobniejsze zajęcia codzienne. Wszędzie samotność styka się z najszerszą wspólnotą, to z ciekawości, to z poczucia pokrewieństw, zaczynając od przędzenia, gry na skrzypcach i rzeźbienia w drzewie, słowem, wszelkiego rzemiosła ręcznego, aż do takich zajęć jak spławianie drzewa na wezbranych wodach. Od chmur i szczytów aż do nór i skrytek wężowych. Ludzie, co są odważnie samotni i przez to wytrwale społeczni, znają swe źródła.
Lecz w nasze czasy magia zanika stopniowo, jak gdyby czas górski jedną rozmaszystą falą zakrył wszystko. Gdzie wieszczuni i poczynacze walczyli o światło i wolność, gdzie molfary ciskali strzały jadowite wskazując, że najgroźniejsze są pociski duchowe, gdzie toczyły się walki poczynaczy i molfarów między sobą, tam tylko trawy się kołyszą, resztki lasu szumią, a Warytyn, Czeremosz, Bereżnica i Rabyniec grają niby to tak samo jak zawsze.
Gdy resztki samotności wypędzą z gór, sam czas górski także skryje się pod ziemię.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.