<<< Dane tekstu >>>
Autor Erazm Majewski
Tytuł Profesor Przedpotopowicz
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1898
Druk P. Laskauer i W. Babicki
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XI.
Męczarnie konania. — Olenus Kambryjski.
N


Napróżno byłoby silić się na odgadnienie, jak długo nasi nieszczęśliwi przeleżeli w odrętwieniu.

Pierwszy ocknął się lord Puckins i długa chwila upłynęła, zanim przypomniał sobie, gdzie się znajduje. Nie obchodziło go to zresztą wiele. Nie czułby nawet, że żyje, gdyby nie cierpienia, które opanowały organizm z większą niż przed tem siłą.
Nie zdając sobie sprawy z tego co czyni, nawoływał osłabłym głosem, ale nikt nie odpowiedział. Gdy wróciła przytomność, a z nią obawa śmierci, postanowił pełznąc na czworakach, odszukać towarzyszy.
Przyczajone pragnienie zbudziło się z podwójną siłą.
— Wody! choćby kropelkę jedną! — szeptał z wysiłkiem i nagle zrodziła się w jego głowie myśl dzika. — Zapach ciepłej krwi niby nektar, połechtał podniebienie lorda. Tej krwi się napić, zdawało mu się największą rozkoszą... Mniejsza o to, zkąd jej wziąć, byle się orzeźwić!... Niestety! daremne wysiłki... nigdzie śladu towarzyszów. Zapewne opuścili go, a może już nie żyją... W takim razie na mnie kolej, — pomyślał i pogrążył się w leniwo płynących myślach.
W tem usłyszał lekkie kroki. Dreszcz wstrząsnął ciałem anglika. Nadstawił uszu i wsłuchał się w taką ciszę, że słyszał bicie własnego serca. Tymczasem o kilkadziesiąt kroków przed sobą dostrzegł niewyraźną sylwetkę ludzką.
Zbliżyła się ona bez szmeru. Zrazu nie mógł rozeznać jej zarysów wśród ciemności, ale wkrótce wzrok odróżnił twarz a nawet szczegóły ubrania. Był to Rambler w podróżnem ubraniu. Przez lewe ramię zwieszała się długa lorneta, przy drugim boku spora butelka w skórzanym futerale. Wzrok lorda nie mógł się oderwać od tego przedmiotu, a leniwy umysł usiłował rozwikłać zagadkę: co butelka zawiera.
— I tuś mię znalazł, kolego! — wyszeptał wreszcie anglik, oblany zimnym potem; czyś żyw, czy też widmem tylko?
— Czemu uciekłeś przedemną? — przemówił Rambler ze spokojem automatu.
Lord pożądliwie spojrzał na butelkę.
— Co to? — zapytał.
— Whisky!
— Daj to! Umieram z pragnienia!
Wyciągnął skwapliwie dłoń ku przybyszowi, ale w tej samej chwili czarny mrok zakrył go całkowicie.
Zgnębiony Puckins opuścił głowę, kolana ugięły się pod nim, osunął się bezwładny na ziemię.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W tym samym czasie w innej części podziemi, oddalone uderzenia oskardów zbudziły z odrętwienia profesora. Serce zakołatało mu w piersi. Wsłuchany w zbawczy zgrzyt oskardów, brzmiący milej, niż najrozkoszniejsza muzyka, czołgał się po omacku w głąb pieczary, w kierunku zasłyszanych dźwięków. I niespodzianie na zakręcie ujrzał przy żółtem, migotliwem świetle latarek, kilka drobnych, ale herkulesowych postaci z siwemi, albo z rudemi brodami do kolan. Kuli oni zapamiętale skałę, im zaś dłużej geolog wpatrywał się w ich ruchliwe i energiczne postacie, tem trudniej mu przychodziło policzyć takowe. Z każdą chwilą ich przybywało.
Niebawem zrobiło się tłumno w podziemiu, a łoskot walących się odłamów ogłuszał literalnie profesora. Gnomy pracowały bez wytchnienia.


«I tuś mię znalazł, kolego? — wyszeptał anglik oblany zimnym potem...»

Jeden z nich, zwracający już od dłuższego czasu uwagę uczonego, przerwał robotę, zwrócił się ku profesorowi i ujął jego rękę.
— Jam duch tych podziemi! pójdź, zaprowadzę cię do mych pałaców! — odezwał się stanowczym głosem.
Profesor, lubo odważny, uczuł, że mu włosy powstają na głowie.
— Nie lękaj się! — przemówił karzeł, zaufaj mi, a ujrzysz nieznane twemu rodowi cuda. — Dla ciebie nie mam już tajemnic!...
Czoło profesora okryło się zimnym potem.
— Jakiej­‑że szczęśliwej okoliczności zawdzięczam taką łaskę? — zapytał, usiłując przezwyciężyć lęk, który go raptownie ogarnął.
— Śmierci! — odrzekł spokojnie karzeł.
— Śmierci? — wszakże ja żyję jeszcze!
— Masz słuszność! — odezwał się ze smutkiem brodacz, — żyjesz jeszcze, ale zbliża się radosna chwila twego wyzwolenia. Zostaniesz tutaj, póki nie zaspokoisz ciekawości. Zgłębiałeś przez cały żywot tajniki skorupy ziemskiej, odkradałeś sobie snu, wyrzekłeś się rozkoszy życia dla nauki, aleś prócz mozołu nic prawie nie zaznał. Piłeś dziewięć razy gorycz zwątpienia, zawodów i rozczarowań, a raz zaledwie nektar zadowolenia, nie zawsze słusznego, bo i wtedy, gdyś się sądził u mety badań — byłeś od niej bardzo dalekim. Tu przekonasz się, jak mało wiedziałeś o tej ziemi, która cię zrodziła. Znajdziesz w mych archiwach jej historyę, ale nie taką, jaką sobie wysnułeś w swej wyobraźni. Pełniejszą, prostszą, bo prawdziwą. Ujrzysz i swój ród, jakim był od początku, bez osłon i fałszów. Jesteś ciekaw rodowodu zwierząt, aż do pierwszej ameby? I to ci ukażę.
— Ależ ja nie chcę umierać! — zawołał z wysiłkiem Leszek Przedpotopowicz i szarpnął się tak, że wyrwał rękę z dłoni gnoma. W skutek gwałtownego ruchu zatoczył się nagle i uderzył skronią w ostrą krawędź skały.
Pociemniało mu w oczach. Znikły karły, ucichły kilofy. Wśród śmiertelnej ciszy słyszał znowu tylko szmer krwi we własnych żyłach, a serce tłukło się w piersi, niby spłoszony ptak w klatce.
— Co za widziadła!... — Pomyślał, oblany zimnym potem. — Nie sądziłem, że tak źle ze mną, że tak ciężko umierać! A może jeszcze przyjdzie ratunek. — I opierając się na rękach ruszył nieszczęśliwy naprzód.
Nagle zdało mu się, że nieprzebite mroki straciły na czarności. Zamajaczyła, niby zwiastun światła, zaledwie dostrzegalna szara plama.
Zebrał gasnące siły i zaczołgał się naprzód. Szary tuman rozszerzył się, ciemność została w tyle. Robak nadziei zakradł się do piersi geologa. Odpoczął, posunął się znowu dalej i poczuł lekki powiew. Jednocześnie zarysowała się na szaro­‑czarnem tle jaśniejsza plama. Nie było wątpliwości. To nie złudzenie! To światło! Zaćmiło się geologowi w oczach i o mało nie stracił przytomności. Następnie podwoił wysiłki, nawoływał słabym głosem i zbliżał się wytrwale do jasnej plamy. Jeszcze jeden i drugi załom pod kątem prostym i nagle jasność prawie dzienna rozproszyła mroki pieczary. Było wiec drugie wyjście z podziemi! Oby tylko sił starczyło! Jednocześnie słuch zaostrzony pochwycił szmer wody, a nozdrza połechtał rozkoszny zapach wilgoci. Teraz paleontolog, niby pod wpływem prądu elektrycznego, zerwał się na równe nogi i chwiejnym krokiem śpieszył do światła. Niebawem wynurzył się z tunelu w otwartą przestrzeń, zalaną oślepiającem światłem. Spragniona pierś wchłonęła wilgotny powiew.
Szum gwałtownego deszczu, niby słodka muzyka pociągał go do wyjścia ze skalistej szczeliny. Jeszcze parę minut, długich jak wieczność i nogi ugrzęzły w piasku, a osłabłe ciało oblały obfite krople prawdziwej wody.
— Ocalony! ocalony! — powtarzał w upojeniu i chciwie połykał spływające po twarzy strugi deszczu.
Nadstawił drżące ręce i pił, pił bez opamiętania. Rozkoszował się obfitością drogocennego płynu, a nawet oburzał na niepraktyczność natury, która rozrzutnie szafuje wodę w jednem miejscu, gdy skąpi w tylu innych. Wreszcie odetchnął głęboko i spojrzał dokoła. O ile gęsta zasłona chmur, mgły i deszczu pozwalała rozróżnić przedmioty, z jednej strony wznosiło się prostopadłe urwisko, z drugiej wzrok gubił się w bezbrzeżnem zwierciedle wodnem.
— Gdzie ja jestem? — ciemno tu, duszno i gorąco, — zapytywał się w duszy geolog i poszedł do brzegu. Drobne fale muskały żółtą ławę piasków. Zaczerpnął ręką wody i skosztował. Słona była. Napróżno silił się odgadnąć, co to za jezioro. Oddychając ciężko, błądził czas jakiś, w nadziei, że znajdzie bliższą wskazówkę — ale daremnie. Wybrzeże było rzetelną pustynią. Napróżno upatrywał śladów zamieszkania choćby przez najmarniejsze istoty. Nie upłynęło nawet godziny, a już duszność i niezwykłe osłabienie przykuły go do miejsca. Dopiero teraz udało mu się natrafić na gromadę ogromnych stworzeń, nieruchomo skupionych na płytkim piasku tuż pod samą powierzchnią wody.


Gdzie ja jestem? ciemno tu, duszno i gorąco...
Z kształtu przypominały one cokolwiek stonogi ale z kształtu tylko, bo z rozmiarów podobniejsze były do żółwi.

Olenus.

— Trylobity! czym ja zmysły postradał? — krzyknął przerażony. — Prawdziwy Olenus Kambryjski!
Teraz dopiero zdjął go strach paniczny, przypomniał sobie nieobecnych towarzyszów. Chwycił się oburącz za głowę, gdy zebrał rozpierzchłe myśli, zrozumiał, że trzeba z ratunkiem śpieszyć i usiłował odnaleźć szczelinę, przez którą wydobył się na światło dzienne. Niestety, deszcz zatarł ślady stóp na piasku i nie mógł trafić do podziemnego tunelu.
— Do mnie towarzysze! — wołał ochrypłym z wysiłku głosem, — ale choć nawoływał z całych płuc, nikt się nie odezwał. Zrozpaczony osunął się na wilgotną ziemię i z wyczerpania zapadł w omdlenie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Erazm Majewski.