Profesor Przedpotopowicz/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Profesor Przedpotopowicz |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1898 |
Druk | P. Laskauer i W. Babicki |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Tajemnicze ocalenie. — Asaphus Sylurski.
Chwilami zdawało mu się, że się budzi, że widzi przy słabym świetle księżyca pochyloną nad sobą postać Stanisława. Raz zdało się nawet profesorowi, że zmuszono go do przełknięcia jakiegoś pożywienia, ale nie miał mocy zastanawiać się nad tem, czy to sen czy jawa.
Z odrętwienia zbudziły go dopiero znajome głosy. Podniósł się i spojrzał dokoła. Pusto było, tylko od strony, zkąd głosy go doszły, ujrzał zbliżających się niezwykle ociężałym krokiem, lorda Puckinsa ze Stanisławem.
— A więc żyją! — pomyślał, — przypominając z wysiłkiem wczorajsze przygody.
— Witaj, przyjacielu! — zawołał radośnie i wyciągnął osłabłą dłoń do powitania. — Jakże się masz lordzie?
— Źle. Głowa mi cięży, — odezwał się anglik.
— Mnie brak powietrza — dodał Stanisław znużonym głosem.
— Jakżeście się tu dostali? — pytał Przedpotopowicz.
— Nie wiem, — odparł powoli lord Puckins, — spytaj o to swego zucha. Wyciągnął mię z przeklętego tunelu właśnie w chwili, gdy miałem zamiar...
— Niech już pan o tem zapomni, — przerwał mu pośpiesznie Stanisław.
— Przeciwnie, niech twój pan wie, z jakiem ma do czynienia zwierzęciem. Stanisław ocalił mię w nagrodę za mój niezłomny zamiar skosztowania go żywcem! — dokończył lord Puckins. — Doprawdy nie mógł się bardziej w porę obudzić, gdyby się o minutę spóźnił, zostałbym tygrysem i zginęlibyśmy obadwaj.
— Okropność! — szepnął geolog, domyślając się niedomówionej reszty.
— Musisz być głodnym, przyjacielu? — zapytał anglik. — W istocie Przedpotopowicz pomimo wyczerpującego, cieplarnianego gorąca, doznawał nieznośnego szarpania wnętrzności. Organizm upominał się o należną daninę. — Przewidzieli to towarzysze i anglik podał mu jakiegoś skorupiaka.
— Własnemi dla ciebie złowiłem rękami, profesorze, posil się i ruszajmy ztąd jak najprędzej. Przeklęta okolica! Duszno, gorąco, pusto i nic lepszego nie można było zdobyć.
Geolog spojrzał na ofiarowany przysmak i osłupiał.
— Zkąd... się... to... wzięło? — wyjąknął z trudnością.
— Złowiłem na brzegu morskim, w płytkiem zagłębieniu, napełnionem wodą przypływu, — odrzekł z dumą lord Puckins. — Jest tam tego pełno.
— Niepojęte! niepojęte! — szeptał geolog.
— Dziwią pana, jak widzę, kształty tego paskudztwa — wtrącił Stanisław. — I my zastanawialiśmy się nad tem, bo nic podobnego nie widzieliśmy jeszcze. Ale mniejsza! Głód jest najlepszym kucharzem. Gdy on przyprawi, to najobrzydliwsza rzecz smakuje wyśmienicie.
— Ależ to Asaphus, typowy Trylobit Sylurski! — wykrzyknął Leszek Przedpotopowicz.
— Nie rozumiem, co w tem może być dziwnego? — odezwał się Stanisław. — Małoż to żywi morze przeróżnego robactwa?
— Jakiś ty szczęśliwy, że niewiele rozumiesz! — odrzekł profesor i przetarł rozpalone czoło. — Gdybyś był paleontologiem, mózg by ci się przewrócił pod czaszką...
— W takim razie dziękuję Bogu, że jestem prostakiem — zawołał z komicznem uradowaniem Stanisław — przynajmniej mój mózg nie przewraca koziołków dla byle czego...
— Tego nie powiedziałem! — skwapliwie zaprzeczył niezbity z tropu sługa — zbyt smacznym ten pański trylobit nie jest, ale od biedy...
— Masz tobie! A to mię zrozumiał! — przerwał mu na dobre zniecierpliwiony geolog. — Gdy ja gubię się w odmęcie przypuszczeń: zkąd się tu wziął typ od milionów lat wygasły na ziemi, tego żarłoka obchodzi jedynie smak nadzwyczajnego zwierzęcia. Więc słuchaj, może nareszcie zdołam ci wyjaśnić, że tu chodzi o coś ważniejszego. Co byś powiedział, gdyby na tem miejscu, w tej chwili, stanął przed nami twój żywy prapradziadek we własnej osobie?
Stanisław pomyślał chwilkę, uśmiechnął się rezolutnie, i zapewnił, że najprzód nie uwierzy, aby to nastąpić mogło, a powtóre, gdyby nawet zobaczył własnego prapradziadka, z pewnością wcaleby się tego nie domyślił.
— Jakżebym mógł poznać, skoro go nigdy nie widziałem? — a przytem, mój prapradziadek podobno nie kazał się nigdy portretować.
Profesor załamał ręce z rozpaczy nad bezskutecznością swej wymowy. Anglik zaś wybuchnął śmiechem. Stanisława ani na mgnienie oka nie wzruszyła zarówno tragiczność profesora, jak wesołość lorda. Nie tracąc też rezonu odezwał się w te słowa:
— Niech znów panowie mię nie krzywdzą ani wyśmiewają. Jak mi co tłomaczą jasno, to ja też zrozumiem, choć niby ciasną mam głowę... Rozumiem ja powód pańskiego frasunku. To przebrzydłe robaczysko znaczy dla pana akurat tyle, co dla mnie widmo pradziadka. Ale ja myślę, że się pan omylił, ten robak...
— Miej litość nad mojemi nerwami! skorupiak, powiedz, to będzie już lepiej!
— Dobrze! więc ten skorupiak może jest tylko bardzo podobnym do pradziadka... to jest przepraszam, do swojego przodka z epoki Sylurskiej, który już zaginął!
Profesor Przedpotopowicz uśmiechnął się. To prostacze rozumowanie podobało mu się. Nie zwracając tedy uwagi na wesołość lorda, poklepał pojętnego sługę przyjaźnie po ramieniu.
— No, no! nie obrażaj się. Spostrzegam znowu z prawdziwą pociechą, że masz ty głowę nie od parady. Co do Asaphusa jednak, to go znam dobrze, podobnie jak setki innych trylobitów. Skamieniały trafia się często w skałach sylurskiej formacyi. W małej cząstce trafnie oceniłeś powód mego zdumienia, ale powtarzam ci, że pojęcie zupełne tej rzeczy przewyższa twoją zdolność. Jeszcze bardziej zaś przewyższałoby ją, gdybyś znał drugą połowę dziwnej zagadki, która mnie poruszyła.
— Więc niby drugą połowę Asaphusa? — zagadnął anglik.
— Przestań żartować, lordzie. Nie wiesz, nieszczęsny, że wczoraj na własne oczy widziałem gromadę Olenusów.
— Cóż w tem nadzwyczajnego?
Asaphus expansus. Cheirurus.
— Znać, że nie jesteś paleontologiem! nie oceniasz należycie znaczenia tego wypadku.
— Słowo honoru, twój krab ma racyę, gdy bierze rzeczy lekko. Rozumiem przecież niby więcej od niego, a nie mogę pojąć, dla czego, zamiast spożyć co Bóg dał, psujesz sobie krew domysłami i dysputujesz o jakichś Asaphusach.
— Jakto? — więc i na tobie, lordzie, Olenus wczorajszy i Asaphus dziś spotkany nie sprawiają żadnego wrażenia? A przecież to jest fakt nie do pojęcia! Wszak to są przedstawiciele dwu osobnych epok ziemi. Olenus żył w Kambryjskiej dobie, zaś Asaphus w późniejszej, Sylurskiej!
— Teraz dopiero widzę, że podobnie jak Stanisław, nic nie rozumiem, — odrzekł z komiczną powagą lord Puckins.
— Pociesz się, lordzie, bo i ja nie więcej od was rozumiem, — odrzekł profesor, przyciskając dłońmi rozpalone skronie. To ci jeszcze powiem, że pierwszy trylobit zadziwił mię tylko do najwyższego stopnia, dzisiejszy wywołał zupełny chaos w mej głowie.
Na te słowa Stanisław poruszył się żywo.
— Chociaż mój mózg «nie jest wyćwiczony,» jak pan zawsze powiada, ale zdaje mi się, że teraz zaczynam rozumieć. Niema się czem trapić, raczej pan powinien cieszyć się i zacierać ręce.
Jedyny żyjący dotąd przedstawiciel Głowonogów czteroskrzelnych.
(W górze samica, na dole samce).
Obaj turyści pytająco spojrzeli na służącego.
— A to znowu dla czego?
— Niech pan tylko zapisze w notatkowej książce, że zarówno ten jakiś Olenus, jak Asaphus nie zaginęły, ale i do dziś dnia żyją w tej oto słonej wodzie. Wydrukuje to pan za powrotem i będzie z tego chwała, może większa, aniżeli z odkrycia kości owej małpy, która panu zeszłej jesieni tyle honoru narobiła.
— Jakem ekscentryk, ten chłopak ma rozum! — wyrzekł lord tonem głębokiego przekonania. — Niech żyją zmartwychwstałe Olenus i Asaphus! niech żyją!
— Na próżno łudzisz się, kochany przyjacielu, — przerwał mu kwaśno geolog; — przypuszczenie twoje jest wprost niemożliwe. Trylobity oddawna już wygasły na ziemi!
— Zkądże masz tę pewność?
— Takie są nieubłagane prawa przyrody! Niezapominajmy o tem, że gatunek, rodzaj, ród i każde obszerniejsze skupienie typów, choćby trwały bardzo długo, nie trwają wiecznie. Mają swoje pierwociny, później okres dojrzałości, wreszcie muszą ustąpić, na podobieństwo jednostek, które rodzą się i umierają. Trylobity pojawiły się w zaraniu ziemi, w czasach kambryjskich, wiodły przez niezliczone tysiącolecia szczęśliwy na swój sposób żywot, bo były dziećmi swej epoki i panujących wówczas warunków. Ród ich długo był doskonałością...
— Czy nie ziemskim ideałem? — zapytał anglik z lekkim uśmiechem.
— Bezwątpienia! Żadna istota nie mogła się z niemi mierzyć. Rozmnożyły się też niesłychanie. Sądzićby można, że berła pierwszeństwa nigdy nie utracą, tymczasem nadeszły ciężkie chwile. Miały trylobity jedną słabą stronę i ta właśnie stała się przedmiotem napaści ze strony Głowonogów (Cephalopoda), pewnej
kategoryi bardzo drapieżnych mięczaków, które pojawiły się prawie jednocześnie z nimi w oceanach. Trzeba ci lordzie wiedzieć, że ciało tych skorupiaków, choć z wierzchu tęgo opancerzone, nie było doskonałem.
— Twoje trylobity zaczynają mię nudzić, — odezwał się Puckins poziewając.
— Nie powinieneś się tem chwalić, — odciął się geolog.
— Nie pojmuję, dlaczego miałbym się krępować?
— Choćby dla tego, że to nie licuje z umysłem bystrym i wszechstronnym, jak twój.
— Dziękuję!
— Niema za co! Powiedz, lordzie, czy interesują cię dzieje postępu ludzkości?
— Chyba o tem nie wątpisz?
— Na podstawie tego, com usłyszał, powątpiewam. Jeśli stopniowy postęp człowieka jest dla ciebie rzeczą godną uwagi, to sądzę, że nie mniej ciekawem jest badanie rozwoju i doskonalenia się typów zwierzęcych i roślinnych od najpierwszych początków aż do teraźniejszości. Wszak tak zwane dzieje cywilizacyi są tylko cząstką dziejów rozwoju świata ożywionego. Obejmują one ostatni rozdział historyi ziemskiej, dzieje postępu najdoskonalszego stworzenia ziemskiego. Ale wracajmy do przerwanej historyi. Ciało trylobitów, jak wszystko na świecie, miało swą słabą stronę. Od spodu było ono miękkie i bezbronne. Głowonogi czteroskrzelne (Tetrabranchiata), z początku drobne i nieliczne, napastowały tylko mizerniejsze trylobity, ale z biegiem czasu, gdy wskutek przyjaznych warunków rozrosły się, zaczęły już napastować większe gatunki, nawet takie, jak stary Paradoxides. Prócz ucieczki, innego środka obrony ówczesne gatunki trylobitów nie miały. Ale i ucieczka wobec braku oczu u większości gatunków, była niezawsze rzeczą możliwą. Rozzuchwalił się tedy ród głowonogów i dopiero później niektóre trylobity poradziły sobie w ten sposób, że wobec grożącego niebezpieczeństwa umiały zwijać się w kulkę, nadstawiając napastnikowi jedynie twardą, zwierzchnią stronę swego ciała. Przy podobnych ulepszeniach byt trylobitów znowu na długo się utrwalił. Namnożyło się ich tysiące gatunków. Równocześnie wszakże rozradzały się i inne, niewybitne dawniej rodzaje żyjątek morskich, a w miarę jak one
przychodziły do znaczenia, niezdarne trylobity traciły stopniowo pierwszorzędne stanowisko. W morzach sylurskich obok Trylobitów i Głowonogów, wcale niepoślednie miejsce zajęły: Cistideae[1], Graptolity tajemnicze[2], Szkarłupnie i Korale. Mimo nadzwyczajnej długotrwałości pierwotnych typów, przyszła starość na ród trylobitów. Zaczęło ubywać ich w morzach, a choć wiele młodszych gatunków tych stworzeń przetrwało całą jeszcze następną epokę Dewońską, to jednak i one stopniowo przeżyły się, i niby resztki starej, dzielnej niegdyś gwardyi, po kolei wymierały. Węglowa epoka nie znała już ich prawie wcale. Sam teraz osądź, zkąd po upływie tylu epok mógłby się pojawić na ziemi typ, który się przeżył, i to wśród warunków gruntownie odmiennych od tych, które powołały ongi ów typ do życia?
— Trudno to pojąć, a jednak rzeczywistość zadaje kłam twym słowom, profesorze.
— To być nie może!
— W takim razie, twój trylobit nie jest trylobitem.
— Owszem, jest nim bez żadnej wątpliwości!
— A więc radbym wiedzieć: zkąd się wzięły wśród nas przedstawiciele zaginionego oddawna rodu?
Na to paleontolog nie znalazł żadnej odpowiedzi.
— Daliby już panowie pokój tej długiej pogawędce, — ośmielił się wtrącić Stanisław. — Niewiadomo, jak daleka droga nas czeka — szkoda czasu!
— Masz słuszność, — zawyrokował lord Puckins, — musimy coprędzej opuścić tę przerażającą pustkę. Nie widzę tu nietylko drzewa, ale nawet ździebełka trawy. Wdaje się, jakbyśmy bawili nie w środku cywilizowanej Europy, ale gdzieś w bezludnej pustyni.
— Trzeba nam dziś jeszcze dostać się do najbliższej wioski — odrzekł Stanisław.
Zbytecznem byłoby zapewniać, że zarówno lord Puckins, jak geolog, nie mieli nic przeciwko temu, ale nie sądzonem im było wprowadzić zamiar w czyn. Ogromne osłabienie jakieś przykuwało ich do miejsca. Tymczasem nadciągnęły groźne chmury, brzemienne piorunami; pomimo wichru stało się wkrótce tak duszno, że trudno było oddychać.
Trzej towarzysze wodzili ponurym wzrokiem po ciemnym widnokręgu, bezradnie oczekując nawałnicy. Dopiero, gdy strumienie ciepłej wody polały się na ich głowy, dławiąc i oślepiając, gdy grad pokrwawił policzki i ręce, a nieustające grzmoty literalnie ogłuszyły, osłabły geolog pochwycił rękę lorda, uścisnął ją gorąco i osunął się na kolana. Pozostał tak chwilę pod chłostą nawałnicy, wreszcie zupełnie stracił świadomość.
- ↑ Zwierzęta, pokrewne tylko z morskiemi liliami, czyli liliowcami (Crinoidea), ale od czasów Węglowych wygasłe.
- ↑ O tych zwierzętach, których kolosalne masy resztek znajdujemy w pokładach sylurskich i kambryjskich, i które zupełnie wygasły, żaden paleontolog nie może nic pewnego powiedzieć, czem były i do jakiej grupy zwierząt nam znanych należeć mogły.