Profesor Przedpotopowicz/XXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Profesor Przedpotopowicz |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1898 |
Druk | P. Laskauer i W. Babicki |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Robakożerca. — Królewska poczwarka.
Minęło znowu trzysta tysięcy lat. Świat nie zestarzał się przez ten czas ani na sekundę. Zestarzały się tylko nieco słońca i planety.
Jedne rozżarzały się dopiero z mgławic, inne pociemniały. Na niektórych poczynało się życie, na innych zdołało dobiedz do swego kresu. W puszczach ziemi niewiele mogło się przez ten krótki czas zmienić. Ubyło i przybyło trochę gatunków zwierząt i roślin, ot i wszystko. Własne ciepło ziemi nie dopuszczało tej wybitnej różnicy klimatów i pór roku, jaka dziś ma miejsce na naszej planecie. W każdym razie i te różnice, zwiększając się stale, wywołały pewne zmiany. Klimat Europy niewiele się jeszcze różnił od północno‑afrykańskiego, więc i przyroda mniej więcej była jednakowa. Wprawdzie Europa nie obfitowała już w stada trąbowców, ale Nosorożce Merka i Hipopotamy licznie trafiały się nietylko na lądzie, ale nawet i na wyspach. Machaerodus zrzadka już tylko zakłócał spokój mamutom. Wraz ze stałem uszczuplaniem się liczby tych trąbowców, krwawym królom puszczy coraz trudniej było o godną potwornych kłów zdobycz. Lęgły się jeszcze w krajach zwrotnikowych, tu zaś ostatnie niedobitki musiały się zniżać do zadawalania pragnienia krwią marnych nosorożców, koni, nawet antylop.
Na niedźwiedzie przyszły złote czasy. Pogodne, spasione i pewne siebie, gospodarowały wszechwładnie na ziemi, żyjąc zależnie od kaprysu, zarówno roślinną, jak i zwierzęcą zdobyczą.
Z tej puszczy, pełnej tajemniczych mroków, wydobyli się nasi wędrowcy na pasma żółtych piasków, nad szmaragdową zatokę morską. Radzi, że ich nie przytłaczał chaos splątanych konarów i zieleni, skąpani w świetle promieni słonecznych, rozjaśnili oblicza. Lord Puckins rozważał już szanse ujrzenia w oddali latarni morskiej lub wieżyc, zwiastujących ludne miasto, gdy Przedpotopowicz dokonał drobnego odkrycia. Zwrócił on uwagę na nagromadzone w jednem miejscu skorupy po mięczakach, przeważnie po ostrygach. Gdzieniegdzie zauważono też resztki krabów. Większość tych resztek wypłowiała już od leżenia na słońcu. Przyjrzawszy się bacznie, zauważył między niemi całkiem jeszcze świeże okazy, a co więcej, podniósł ze żwiru niewielki kamień, na którego widok nie był w stanie powstrzymać okrzyku zdziwienia. Dla niewtajemniczonego oka kamień ten o kształtach olbrzymiego migdału byłby obojętnym, jak tysiące innych, zalegających wybrzeże. Ale dla geologa nie był to zwykły głazik.
Krzemień ten, ważący nie więcej jak 2 funty, dla niego ważył więcej, niż wszystkie razem na całem wybrzeżu. Miał on doniosłość dokumentu. Na powierzchni był ze wszystkich stron pokryty płaszczyznami, powstałemi od mocnych i z celem jakowymś dokonanych uderzeń. Jednem słowem był starannie otłuczony i łagodnie na jednym końcu zaostrzony. Geolog przypatrzył mu się uważnie. Nie rzekł nawet słowa, tylko rozglądał się po ziemi. Zwróciło to uwagę anglika.
— Co tam ciekawego upatrujesz w tym śmietniku? Jest to zapewne miejsce żerowania jakiegoś ostrygojada?
— Prawda! — rzekł profesor, — ale śmietnik ten wart tyle, co jadalnia Lukullusa. Jesteśmy u królewskiego stołu, a właściwie u biesiadnego stołu królewskiego niemowlęcia.
— Cóż to za zwierz nowy? Wiem przecież, że ani młody machaerodus, ani mamucięta ostryg nie jadają.
— Nie o nich myślałem. Wieki ich królowania policzone. Inne stworzenie wstępuje teraz na tron ziemi.
— Niewybredne, jakoś, wymyślasz dynastye. I ów królewicz tu się posila?
— Posila się wszędzie, gdzie znajdzie coś zdatnego do zaspokojenia głodu.
— Głodu? Czyż król może być głodnym?
— To przyszły król — dziś jeszcze zero. To poczwarka dopiero, z której wywinie się wspaniały motyl, jakiego ziemia nie oglądała. Zaćmi on wkrótce wszystkie dynastye ziemi.
Żaden z dotychczasowych dygnitarzy, czy to był bóbr, czy mamut, nie spoglądał nigdy zadumany w twarz księżyca, nie pytał dlaczego słońce wschodzi, albo zkąd się wiatr bierze, żaden nie pytał co złe, a co dobre. Ten zaś wszystkiego ciekawy i wiele się dowie.
W niewidzialnych pyłkach dociekać będzie praw życia, pozna zawiłe drogi planet i gwiazd odległości, myślą wybiegnie poza drogę mleczną, sercem obejmie świat cały...
— To człowiek! — zawołał naiwnie Stanisław.
Głuszę leśną wypełnił niespodziewany majestat.
Przyjaciele nie śmieli wyrzec słowa.
— Więc człowiek! — szepnął nareszcie zadumany anglik.
W tych dwóch krótkich wyrazach ileż mieściło się treści!
Stanisław ucieszył się. Pojął, że nastąpił upragniony kres przygód. Zapewne lada chwila jakiś litościwy wieśniak lub wędrowiec wskaże drogę do najbliższej siedziby ludzkiej, a może napoi, nakarmi i odeśle do miasta.
— Jesteśmy tedy wśród ludzi? — zagadnął rozpromieniony.
— Tak mój drogi, ważna to chwila w życiu ziemi, odrzekł paleontolog.
— W naszem, panie, większa, znaleźć się po tylu niepokojach u kresu.
— Radość twoja przedwczesna. Nie jesteśmy jeszcze w swoim świecie.
— Przecież jesteśmy wśród ludzi!
— Ci ludzie to jak dzieci, z postaci są dopiero do nas podobni. Stoimy u kolebki rodu naszego. Człowiek, który porzucił ten krzemień, należy jeszcze w znacznym stopniu do świata, na którego łonie wypiastowała go siła twórcza.
Tymczasem i anglik otrząsnął się z pierwszego wrażenia.
— A więc możemy oglądać niezepsute arcydzieło Boże! — zawołał z przejęciem.
Profesor uśmiechnął się gorzko.
— Wiesz, lordzie, jak gorąco pragnąłem poznać człowieka czwartorzędowego z epoki szeleńskiej, a jednak ze względu na twe złudzenia, lękam się teraz tego spotkania!
Stanisław struchlał. Wierzył w odwagę profesora i nagle z ust jego własnych usłyszał wyznanie bojaźni. To go objaśniło, że spotkanie z człowiekiem tych lasów było niebezpieczne.
— I gdzież się teraz obrócimy, aby uniknąć strasznego spotkania?
— Czemu strasznego?
— Pan jeszcze pyta? Żyć cały dzień pod grozą, lękać się zasadzek, oskalpowania, a może grobu w żołądkach ludożerców...
— Zkąd ci przychodzą takie obawy?
— Nasłuchałem się przecież nie mało o indyanach, o ich zuchwalstwie, przebiegłości. To ród gorszy od tygrysów!
— Ależ tu niema indyan!
— Wszystko jedno! skoro są dzicy...
— Więc o to ci chodzi? Uspokój się. Niema tu wcale biednych indyan, zwanych przez rasę białą «dzikimi» dla tego, że bronią rozpaczliwie swego bytu i swych preryi przed najezdnikami, którzy w imię cywilizacyi przedewszystkiem wywłaszczają ich, grabią i mordują ze sztuką i zaciętością prawdziwie cywilizowanych ludzi!
Tu niema wcale «dzikich» szczepów, o których nasłuchałeś się. Jest tylko człowiek, człowiek epoki czwartorzędowej!
— Mniejsza o epokę, dość dla mnie, że jest niebezpiecznym.
— Opacznie zrozumiałeś me słowa. Ja się nie boję pięści tutejszego przedstawiciela rodu ludzkiego. Nie śmiem tylko spojrzeć na jego nędzę. Istota którą możemy tu spotkać, nie jest wcale straszną, ale tylko niezmiernego podziwu i litości godną.
— Ja tam nie wiem, co to znaczy — tylko ostrzegam. Małoż to razy trzeba było pana pilnować i ratować z biedy?
— Nie bądźże śmiesznym! — przerwał mu geolog. — Nikomu tu jeszcze nic nie grozi. — A zwracając się do Puckinsa, dokończył rozpoczętej myśli.
— Ta istota przejściowa stokroć ciekawszą jest, niż cała historya starożytna, średniowieczna i nowożytna razem wzięte, a nieznana nam jest prawie wcale. To klucz do zrozumienia dziejów ludzkości!
Stanisław wzruszył obojętnie ramionami, uspokojony co do bezpieczeństwa swej skóry.
Oblicze Puckinsa ożywiło się zapałem.
— Jednak co za wspaniała sposobność poznania zakresu myśli pierwotnego człowieka! Szukajmy go, profesorze! Nie uwierzysz, jak wiele dałbym za możność spotkania się z tutejszym mieszkańcem...
— Mogłoby to być bardzo ciekawem, ale wierzaj mi, że nie skorzystałbyś z tego wiele.
— Czemu?
— Pytasz, czemu? Wdaj się wprzódy w rozprawę z niemowlęciem, obgadaj z niem najbardziej palące kwestye społeczne, dowiedz się, co sądzi o filozofii Nietschego, o spirytyzmie, o sprawie kierowania balonami, dokonaj tej sztuki, a wtedy przyznam, że porozumiałbyś się łatwo z właścicielem tego krzemienia.
— Przesada! Człowieka zawsze zrozumieć można, choćby to był buszman.
— Człowiek którego możemy tu spotkać, nie jest może nawet buszmenem, jest tylko w całem znaczeniu tego wyrazu pełnoletniem niemowlęciem. To mąż o umyśle trzyletniego dziecka, o instynktach i przyzwyczajeniach...
— Niekończ!
— To rozbitek, zawieszony między dwoma światy. Kajdany pierwszego skruszył, do drugiego jeszcze nie dorósł.
Istota, która ziemię sobą kiedyś wypełni, złe i dobre spotęguje do nieznanych dotąd rozmiarów, tuła się gromadkami po puszczy, w ciągłem niebezpieczeństwie życia, bezsilna, z głową pełną zarodków myśli, zalękniona, prześladowana, tępiona przez zwierzęta i żywioły.
W pogodnych momentach życia uśmiecha się niby dziecię z kołyski do całego świata; huk znowu piorunów, wycie wichru, ciemności nocy, ryk drapieżnych bestyi, błyskawice i piorunowe pożary przygniatają go, dręczą i onieśmielają... O! nie do zazdrości to położenie!
— Zkądże on się wziął tutaj? — zapytał Stanisław.
— Niewiem, — odrzekł geolog.
— Pan niewie? pan, który tyle książek przeczytał?
— Właśnie może dlatego milczę.
— Dziwi mię to, bo ja nie tak wiele znam książek, a wiem przecież, że człowiek pochodzi z Raju, że znał wszystkie zwierzęta po imieniu i one go znały, — był szczęśliwym, rozmawiał z Bogiem, a dopiero za grzech został wypędzony, i skazany na nędzę i poniewierkę.
— Trzymajże się tej wiary, bo nauka niezna dotąd najpierwszego człowieka i milczy o nim. Co więcej, stwierdza ona niezmierną przepaść, dzielącą świat znanych (żywych i kopalnych) zwierząt od człowieka, ale wyjaśnić jej nie umie. Nie ma dość podstaw do wyrokowania o jego uzdolnieniach i inteligencyi. Rozprawiać dopiero zaczyna o człowieku późniejszym, którego niewątpliwe ślady i resztki znalazła w głębi ziemi i w jaskiniach odwiecznych. Ale zkąd się on wziął, nie wiemy. Czy przybył wraz z trąbowcami z dalekich, a nieistniejących już lądów południowej półkuli, czy jest dziecięciem bliższych nam krain, np. źródłowisk Eufratu, o tem różne są tylko przypuszczenia. Jakim był pierwotnie, powtarzam, nie wiemy także.
— O tem uczy nas Objawienie, — wtrącił Puckins.
— Zgoda! ale niezapominaj, lordzie, że nawet zasada interwencyi nadprzyrodzonej nie narzuca wcale przekonania, aby cywilizacya pierwotna była wysoką. Wyznawcy tej zasady przyjmują bardzo różne stopnie owej kultury. Nawet arcybiskup Whately przypuszcza stan nieco tylko wyższy od barbarzyństwa[1]. Trudno o tem zresztą w dzisiejszym stanie wiedzy poważnie rozprawiać. Oto dla czego o najpierwszym człowieku mało mówimy. Dość nam wiedzieć, że czwartorzędowy człowiek, mimo nędzy swojej, przerasta dostojeństwem znany nam świat ziemski, — że piastuje w łonie iskrę, która rozpłonie kiedyś w pochodnię i powiedzie go wysoko ponad poziomy...
— Tymczasem potrzeb i wymagań ma mało. Jest ciepło, więc chodzi nago; otaczają go nieprzebyte puszcze, więc obiera siedlisko nie w głębi borów, ale po ich krawędziach, na wybrzeżach wód, gdzie łatwiej się wyżywić i ustrzedz od napaści dzikich bestyi.
Nie boi się go jeszcze żaden zwierz. Stale też ustępuje z drogi mocarzom tego świata.
Nie poprzestał jednak wyłącznie na sile swych muskułów, na twardości pięści — i nosi stale gruby kij, niekiedy groźną pałkę. Prócz niej posiada narzędzie, przy pomocy którego zaspakaja wszystkie potrzeby swoje.
Z początku owo narzędzie zastępował mu naturalny, ostry odłam krzemienia. Potem począł nadawać użytecznemu krzemieniowi dogodniejsze do ujęcia w dłoń i do pracy kształty. Tym sposobem wytworzył sobie nieocenione narzędzie, z którem nie rozstaje się dniem i nocą. Tem narzędziem rozszerza on w spróchniałym pniu dziuplę na nocne schronienie, tem samem odrywa korę, aby zaspokoić głód tłustem robactwem drzewnem, rozłupuje owoce i orzechy, otwiera muszle, ono służy mu do oskrobania maczugi z kory i gałązek, ono stanowi w obronie prócz kija jedyny oręż, zdolny ranić przeciwnika. Przy otłukiwaniu tego narzędzia baczniejsi robili nieraz odkrycie, którego doniosłości ocenić jeszcze nie byli zdolni. W ciemnościach dostrzegali iskry, sypiące się pod uderzeniami krzemienia. Traf niekiedy sprawiał, że zapalały się od nich wyschły mech lub próchno.
Wypadek podobny i jego nadzwyczajne skutki przerażać tylko musiały pierwszych wynalazców ognia, ale to pewna, że niejeden, ochłonąwszy, próbował powtórnie swej sztuki.
Jakiś wyjątkowo przedsiębiorczy na swój czas śmiałek mógł nawet oswoić się ze złośliwem i żarłocznem «zwierzęciem.» Być może nawet, że gdzieniegdzie gromadki, sąsiadujące z czynnym wulkanem, umiały już wtedy wyciągać korzyści z tego dziwnego «żywiołu,» a po niejednej głowie snuły się mętne przeczucia i porównania na temat blasku, ciepła, ognia, pioruna i słońca.
Już gdzieniegdzie jaśniały czasem nocami łuny pożarów przypadkowych, a wtedy cała okolica drżała w panicznej trwodze, dymy zaś gryzące niosły postrach daleko, płosząc sen z powiek wszystkiego co żyło, nie wyłączając nawet tych jednostek ludzkich, które nie widziały jeszcze nigdy ognia.
Tu zamilkł profesor i dumał o tym pierwotnym stanie, o jakim nam trudno mieć wyobrażenie.
Stanisław już od dłuższego czasu oddalił się i na własną zapewne rękę prowadził obserwacye.