Profesor Przedpotopowicz/XXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Profesor Przedpotopowicz |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1898 |
Druk | P. Laskauer i W. Babicki |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
W cztery oczy z niedźwiedziem jaskiniowym. — Zmierzch świata czworonogów.
Lord Puckins niemógł się jakoś pogodzić z dziesiątkami tysięcy lat, o jakich prawił geolog.
Jako członek społeczeństwa przedsiębiorczego, przywykły do wynalazków i ulepszeń, sypiących się jak z rogu obfitości, instynktowo bronił się przed myślą, że tak nie zawsze bywało. Niechciał uznać, aby mogły mijać całe tysiącolecia w zastoju.
— Coś mi wasza nauka bróździ kochani profesorowie, — mówił, obracając machinalnie brelok z lampką elektryczną, oddawna już bezczynną. — Musicie się mylić co do dawności waszych warstw archeologicznych. Gdybym miał wierzyć w waszą chronologię, wydałby mi się ród ludzki jakimś tępym klocem, niezdolnym do żadnego postępu. A przecież wszyscyśmy świadkami dzielności naszego rodu. Jakież mamy prawo do odmawiania naszym przodkom, do których zupełnie przecież jesteśmy podobni, tych zdolności, które sami posiadamy?
— Zdolności nieodmawiam, ale te się powoli wyrabiają! — przerwał zniecierpliwiony Przedpotopowicz. — Nawet i dziś nie wszystko przecież możemy, do czegośmy zdolni.
Ciemny chłop zdolny byłby zostać bezwątpienia uczonym i filozofem, gdyby miał możność i wytrwałość uczyć się przez całe życie. Ty, lordzie, zdolnym zapewne byłbyś nawet do zostania wirtuozem czy baletmistrzem, gdybyś się ćwiczył lata całe w muzyce lub tańcu...
— Ale tu chodzi o nieprawdopodobną powolność postępu człowieka...
— Właśnie! Wydaje ci się ona nieprawdopodobną dla tego tylko, że nieoceniasz z ilu drobnych, a bardzo trudnych tryumfów składa się to, co krótko nazywamy «cywilizacyą.»
Patrzysz na magnacką fortunę dzisiejszych pokoleń obojętnem okiem urodzonego bogacza. Uważasz swój spadek po minionych pokoleniach za nabytek łatwy, boś go w istocie darmo odziedziczył. Niechcesz nawet trudzić swej myśli dochodzeniem historyi każdego grosza z tego milionowego majątku, zwanego «cywilizacyą.» Ale przypomnij sobie, że początkiem każdej fortuny musiały być marne, mizerne grosze. Powinieneś wiedzieć i o tem, że biedakowi, który nic niema i nic nie umie, trudniej jest zarobić szylinga, niż bogaczowi tysiące!
Ludzkość pierwotna była owym nic nieumiejącym, a w dodatku z konieczności leniwym[1] biedakiem, który grosz z wysiłkiem zdobywa, a z jeszcze większym grosz do grosza ciuła.
Nie, lordzie, ludzkość od początku kroczy naprzód, ale przy nierozwiniętej jeszcze woli, drogę miała niezmiernie trudną i długą. Tylko nam, bogaczom ducha i spadkobiercom uzbieranych z trudem milionów, wydaje się ów dawny, groszowy postęp zastojem. Wszelkie przecież początki są takie. Wszak wiesz chyba, co to za straszny hamulec: poprzestawanie na małem i odosobnienie? Co poczęłoby dziecię nawet twojej cywilizacyi, zbrojne w legion zdobyczy, gdyby je rzucić samotne między dzikie zwierzęta?
Zapomniałeś chyba o tem, że obecnie na całej ziemi niema tylu ludzi, ile ich liczyć będzie jedna większa stolica, że cała ludność obecna Europy pomieściłaby się zapewne w byle miasteczku naszem.
Dziś na obszarze, który kiedyś zdoła z łatwością wyżywić 50,000 ludności rolniczej, utrzymuje się zaledwie dziesięciu ludzi, bo na dwudziestu nie starczyłoby już żywności. Człowiek czwartorzędowy przy swoim trybie życia musi mieć przynajmniej tysiąc mórg puszczy.[2]. Łatwo możesz sobie wyobrazić, co za obszar zajmuje w takich warunkach jedna gromadka z kilkunastu osobników złożona! Dla tego właśnie nawet dzieci niezawsze mogą pozostawać długo razem z rodzicami, dla tego gromady muszą mieszkać zdala od siebie, dla tego wreszcie sąsiedzi i krewni, zamiast pomagać sobie, zazdrośni o szmat puszczy, o mizerną żywność, niechcą się znać nawet, unikają się, a przy spotkaniu walczą i tępią z zawziętością jastrzębi i tygrysów.
Człowiek czwartorzędowy obraca się conajwyżej w otoczeniu kilkunastu, równie jak on surowych, biernych i ograniczonych współplemieńców, niezmiernie rzadko spotyka obce gromadki, a nigdy zapewne nie widział stu ludzi razem zebranych.
Człowiek tutejszy, otoczony legionem zwierzęcych wrogów, połowę swych sił zużywa na to, aby się im niedać pożreć, a drugą na to, aby nie umrzeć z głodu.
Gdy bywa syty o nic się już nie troszczy i, odpoczywając, gromadzi bezwiednie nowe zapasy energii, potrzebnej mu nadal. Energii tej nie umie jednak oszczędnie, jak my, zużywać, i przy pierwszej potrzebie, walce, polowaniu lub uciesze, wyczerpuje ją marnotrawnie do dna.
Jak można w takich warunkach prędko się rozwijać?!
— Rzeczywiście, jeśli jest tak, jak mówisz...
— Jest gorzej jeszcze! Trzebaby prawdziwych wysiłków umysłu aby wystawić sobie w całej prawdzie wszystkie ujemne warunki, wśród których rozwija się tutaj człowiek. Wiemy np. co to za wielkie dobrodziejstwo doświadczenie. I z tego dobrodziejstwa tutejszy człowiek niewiele, albo wcale nie korzysta. Najprzód bezsilna i rozproszona ludzkość nadzwyczaj wolno wzrasta w liczbę, powtóre, jednostka rzadko dochodzi do starości. Zwykle wcześniej, bo jeszcze w pełni sił, ginie od kłów, pazurów, albo w utarczce z obcemi gromadami, a już niechybna zguba ją czeka z chwilą, gdy oko straci bystrość, słuch stępieje, a muskuły dawną sprawność.
Wtedy, jeśli nie zginie z rąk silniejszych mężczyzn własnego szczepu, to pada ofiarą opuszczenia i bezsilności. W takim trybie życia dziewięć dziesiątych doświadczenia ludzkiego ginie jeszcze marnie w niepamięci.
Mimo to wszystko nie może być nawet mowy o zastoju! Porównaj, lordzie, najnędzniejszego syna tej puszczy z pozostałym światem ożywionym, a przekonasz się, o ile on już wyższym od niego. Czyś się kiedy zastanawiał nad słoniem, bobrem, małpą lub wilkiem? Gdybyś wszystkie z całego świata wziął pod obserwacyę, będą one zawsze jednakie w charakterze i uzdolnieniach, działają one w zamkniętem ściśle kole jednostronnych praktyk. Różnice osobiste sprowadzają się wśród nich do drobnostek. A tymczasem człowiek czwartorzędowy pomimo całej nędzy, pomimo, że mądrości osobistej nieumie jeszcze prawie przekazywać blizkim, przedstawia już teraz niewyczerpaną różnorodność uzdolnień. Już te i owe grupy, a nawet w jednej grupie osobniki różnią się bardzo znacznie między sobą. Mimo jednakich pozorów, niejeden już wznosi się wysoko po nad rówieśników, ale niestety, ani sam o tem nie wie, ani otoczenie tego nie dostrzega. A jeśli dostrzega, wtedy biada jej. Jako nienormalna jednostka, podlega najczęściej pogardzie lub prześladowaniu. W najlepszym razie wywołuje bojaźń i niedowierzanie. W takim stanie rzeczy mijają liczne pokolenia pozornie jednakie, ale tylko pozornie.
Jest w tej okrutnej walce o byt, niesprawiedliwej w pojedyńczych wypadkach, jedna dobra i ważna dla postępu strona. Oto giną najczęściej mniej zdolne i słabsze osobniki. Dzielniejsze i mądrzejsze lepiej się bronią, dłużej żyją, mnożą się i opanowują puszcze. To samo odnosi się do gromad i szczepów całych. Mnóstwo mniej uposażonych wyginęło bez śladu, ustępując miejsca dzielniejszym. Z tych dzielniejszych, w miarę mnożenia się, znowu dzielniejsze tylko i mędrsze ostają się — i tak zwolna doskonaląc się zepchną one cały świat ożywiony do nóg swoich.
Ale do tego jeszcze daleko, daleko!...
Słowa przyrodnika przerwały nawoływania Stanisława, dochodzące z głębi lasu. Odpowiedziano mu i w kilka minut nadbiegł zadyszany, w podartem odzieniu. Ręce jego broczyły we krwi. Twarz była podrapana.
Obaj towarzysze zajęli się obejrzeniem skaleczeń i wreszcie dowiedzieli się, że tylko dzięki przypadkowi zdołał się ocalić od niechybnej śmierci.
Właśnie znalazł był wejście do jakiejś jaskini. Ucieszony, że będzie mógł zaprosić do niej profesora, zapalił gałąź i wszedł śmiało, ale zaledwie wstąpił i przekonał się, że jaskinia jest bardzo obszerną, gdy z głębi doszło go złowrogie mruczenie. Spojrzał i struchlał. W ciemnym kącie majaczyło olbrzymie kudłate cielsko.
Był to niedźwiedź, ale dwa razy większy od największych, jakie kiedykolwiek widział w British Museum lub zoologicznym ogrodzie.
— Poczułem, że nadeszła moja ostatnia godzina, — prawił Stanisław. — Byłem zupełnie bezbronny, a zresztą wobec tak strasznego wroga, choćbym miał rewolwer, albo nawet strzelbę, nie na wieleby się one zdały.
Błysnęła mi na chwilę myśl szybkiej ucieczki. Był to jedyny sposób ratunku, ale niepewny, bo wiedziałem, że zwierz, zanim dopadnę drzewa, dogoni mię, a nawet i na drzewo wdrapie się za mną. Rozważałem przez chwilę, co czynić, tymczasem niedźwiedź srożył się coraz bardziej i ukazywał mi już z pod drgających warg białe, potężne kły. Gotował się do napadu. Wreszcie ryknął, aż zatrzęsło się sklepienie jaskini. Nie wiem już, jak się stało, dość, że rzuciłem się do wyjścia, ale w oka mgnieniu zwierz dopędził mię. Wtedy, niepamiętam już dobrze, czy zasłoniłem się płonącą gałęzią, czy może uderzyłem nią po łbie napastnika. Co się dalej stało niewiem. Padłem nieprzytomny na ziemię, raniąc ręce i kalecząc nogi. Już tylko czekałem rychło kości moje zaczną trzeszczeć, ale śmiertelna cisza, jaka zapanowała po mym upadku, ośmieliła mię do poruszenia się. W jaskini byłem sam. Zwierz gdzieś przepadł.
— Ogień cię, ocalił, bratku! — zawołał Przedpotopowicz. — Niedźwiedź musiał być niemniej od ciebie przerażony zjawieniem się «jasnego» gościa w jego schronieniu i skorzystał z chwili twego wahania, aby ratować się ucieczką. Drżeliście wzajemnie przed sobą.
— Paradna przygoda! — rzekł Puckins.
— Niebardzo, proszę pana. Przekonałem się wprawdzie, że niema bestyi w jaskini, ale cóż z tego. Niemogłem wyjść w obawie napadu zaczajonego zewnątrz skał potwora. Zostać również nie mogłem. Szukałem jakiś czas innego wyjścia, ale napróżno, więc wziąłem na odwagę i, przeżegnawszy się, wyskoczyłem. Biegłem póki sił starczyło. Gałęzie smagały mię po twarzy i rękach, nogi grzęzły, a jam pędził, jak na skrzydłach, aż padłem wyczerpany. Wtedy spostrzegłem, że uciekam w złym kierunku. Oddalałem się od panów. Znowu wytężyłem resztę sił, a upewniwszy się, że nie jestem ścigany, zwolniłem kroku i oto przywlokłem się pół‑żywy.
— Paradna przygoda! — powtórzył z zadowoleniem Puckins i poklepał przyjaźnie Stanisława. — A mógłbyś mię zaprowadzić do jaskini?
— Co? do jaskini? — zapytał z przestrachem sługa.
— Tak, do tej samej, z której wracasz!
— A to po co? Dzięki Bogu, żem raz wrócił szczęśliwie.
— To wrócisz i drugi. I ja chciałbym, widzisz, odwiedzić niedźwiedzia jaskiniowego i wypędzić go zapaloną głownią. To bardzo zabawne.
— Oryginalne, — dorzucił z ironią Przedpotopowicz.
— Idziesz, profesorze?
— Niebardzo mi się to wydaje zabawnem, ale idę!
— A ja nie pójdę. Mam już dosyć niedźwiedzia i strachu.
— Jak wolisz. W takim razie poczekaj tu na nas.
Stanisław zamyślił się na chwilę, potem roześmiał się z goryczą i pokręcił głową. — Już teraz nigdzie nie będę miał spokoju. Tam niedźwiedź, tu może inny jaki zwierz gorszy. Wolę już z panami! Mamy ginąć — gińmy razem!
I poszli. Otoczył ich znowu las, pełen życia i gwaru. Z oddali rozległo się parę grzmotów, zwiastujących burzę, ale zapowiedzi te nie uczyniły na zahartowanych do niewygód wędrowcach żadnego wrażenia. Po drodze bystry wzrok geologa nie spoczywał i wciskał się wszędzie, gdzie można się było czegoś nauczyć. Jakoż zrobił on jeszcze jedno odkrycie, dotyczące człowieka. Wśród szczytowych konarów dwóch dębów, rosnących w odosobnieniu wśród grupy cienkopiennych palm, geolog wskazał towarzyszom dwa olbrzymie gniazda, usłane na sposób ptasi z suchych i niezgrabnie splątanych gałęzi i chrustu.
— Oto masz lordzie napowietrzną chatę. Rodzina, las ten zamieszkująca, czuje się tu w nocy bezpieczniejszą, aniżeli na ziemi, i może spokojniej zasypiać. Tu jej nie zaskoczy zwierz drapieżny, bo gdyby nawet zakradł się jaki kot, znęcony zapachem żywego mięsa, zdradzi go wcześnie szelest liści i ostrzeże mieszkańca dębu o niebezpieczeństwie. Wtedy pozostaje napadniętemu rozpaczliwa walka, a w niej syn puszczy w potrzebie zdradza już wiele męztwa i zręczności.
Ten mieszkaniec dębu nie potrzebuje czekać na odpływ morski, aby się pożywić. Jemu służą leśne owoce, korzonki i owady, drobne zwierzątka żywe lub martwe, stosownie do pory i przypadku.
Nadmorski zjadacz ostryg może cały dzień drzemać w swej kryjówce, dopóki nie nadejdzie chwila odpływu fal, ten prowadzi bardziej pełny i urozmaicony tryb życia. Raz głodem przymiera, zato innym razem używa aż do przesytu. I obie gromady są zadowolone ze swego żywota, bo nie zakosztowały innego.
Odchodząc wzdrygnęli się podróżni nasi. Uszu ich doszedł ledwie dosłyszalny, bolesny jęk ludzki. Niewiadomo było zkąd wyszedł, dopiero gdy się powtórzył — poznano, że dochodzi z napowietrznego barłogu. Prócz wzmagającego się jęku — rozległo się kwilenie małego dziecka. Po chwili zachrzęściły suche liście i gwałtownym ruchem wyjrzała z barłogu strasznie wychudła postać kobiety. Uniosła się i chwiejąc broniła się rękami przed niewidzialnym wrogiem. Dziko błyszczące oczy szeroko były rozwarte — ale widziały zapewne mary, nie rzeczywistość. Zasłaniała je gorączka. Mieszkanka barłogu umierała z ran i głodu, a z nią skazane było na śmierć kilkotygodniowe niemowlę. Chwiała się przez moment wydając ostre, chrapliwe okrzyki przerażenia, wreszcie osunęła się na twarde posłanie i znikła z oczu naszym podróżnym. Zapewne zwierz zeszedł ją niespodzianie i poszarpał, a ona zdołała poto ujść z jego szponów, aby potem ginąć w powolnych mękach niemocy i głodu. Litość zdjęła naszych towarzyszów nad tą nieszczęśliwą nędzarką. Już Puckins gotów był szukać wody i wdrapać się na drzewo, gdy zwyciężył rozsądek zimny.
— Nic tu nie pomożemy! — westchnął geolog. — Biedaczka skazaną jest na śmierć.
— I nikt się o nią nie troszczy? — zagadnął sługa.
— W surowych sercach niema jeszcze miejsca na współczucie. Jeśli silny organizm zwycięży — to dobrze, gdy ulegnie, nikt nawet nie zauważy braku jednostki ludzkiej.
— Okropny świat! — mruknął Stanisław.
— Jesteś bardzo wymagającym! Pomimo 150,000 lat postępu umierają przecież ludzie z głodu i opuszczenia wśród murów miast ludnych i bogatych...
Ze ściśniętemi sercami oddalono się od konającej nędzarki.
Posuwano się przez las dziewiczy w ponurem milczeniu. Potem, jedni przed drugimi jęli udawać swobodę dla odwrócenia myśli od przykrego wspomnienia. Anglik przedstawiał naukowe korzyści płynące dla geologa z tej dziwacznej wędrówki. Obiecywał nawet znaleźć w jaskini kopalne szczątki nieznanych geologowi zwierząt, ale ani wierzył w możliwość tego, co mówi, ani go to nie zachwycało. Profesor dał się złapać na przynętę i jął biadać na brak narzędzi i czasu potrzebnych na dokonanie podobnie ważnych poszukiwań.
— Powiedz mi prawdę, profesorze, — zagadnął Puckins, — czy dużo jeszcze mogło się dochować w ziemi nieznanych wam zupełnie resztek dawnych zwierząt? Przy zaciekłości, jaką zdradzacie od lat tylu w gonitwie za staremi kośćmi, zdaje mi się, że niedługo ich zupełnie zabraknie i skończą się wasze rozkosze!
— O profani! Jakże dalekiemi od prawdy są wasze wyobrażenia o bogactwie świata zaginionego! — zawołał Przedpotopowicz. — Nie zdajecie sobie nawet sprawy z ilości zwierząt, które przeżyły już swe dni i przyłączyły prochy swe do prochów poprzedników. A toż gdyby ożyły czworonogi jednej tylko epoki, ręczę, że nie zmieściłyby się na wszystkich lądach. A gdzież są ich szkielety? Rozsypały się dawno, zostały w roślinnych pokarmach spożyte przez następne pokolenia, a wreszcie weszły jako drobny proch w skład głęboko dziś leżących warstw skorupy ziemskiej. Jedna na tysiąc, co mówię, jedna kość na milion zaledwie ocalała od zupełnej zagłady i przechowała się przypadkiem jako tako w łonie ziemi!
— I zrabowaliście już te skarby zapewne doszczętnie! — wtrącił anglik.
— Jeszcześmy nawet bilionowej szczątki tych ocalałych skarbów przeszłości nie dobyli z ziemi! Nie wyobrazisz sobie, lordzie, ile niespodzianek kryje jeszcze grunt, po którym ludzkość depcze, a który jest niczem innem tylko bezbrzeżnym cmentarzem. Niema już pyłku takiego, któryby nienależał niegdyś do żywej istoty, to prawda, ale też niema piędzi ziemi, aby nie kryła dotąd pod sobą nieźle przechowanych resztek. Co się tycze tej jaskini, zawartość jej nie doczeka czasów cywilizacyi. Ściany jej rozniosą zapewne żywioły, zanim się jeszcze pojawi pierwszy geolog na ziemi.
Tak gawędząc znaleziono się z zachowaniem wszelkich ostrożności u wejścia do podziemia. Przygotowano zapas łuczywa. Wkrótce okazało się, że przerażony niedźwiedź jeszcze nie powrócił, ale za to jaskinia nawet pod względem estetycznym zasługiwała w zupełności na uwagę. Za główną komorą ukazał się kręty i długi kurytarz. Wspinał się nieco w górę i niespodziewanie wprowadził podróżników na próg czarownie pięknej, i białej groty, ozdobionej mnóstwem przejrzystych jak alabaster stalaktytów i stalagmitów.
Stalaktyty zwieszały się ze sklepienia w postaci najfantastyczniejszych sopli lodowych, stalagmity sterczały z powierzchni groty niby małe figurki, niby jakieś skamieniałe postacie o ludzkich zarysach, a wiele z nich wystrzelało w wysokie, zaostrzone słupy, albo łączyły się ze stalaktytami, tworząc lekkie, gotyckie kolumny, o które mimowoli rodziła się obawa, aby ich nie zgniotło ciężkie sklepienie. Widok był czarodziejski. Żal było stąpać po drobnych i kruchych soplach, z których najmniejszy był starszym jeszcze od człowieka. A jednak trzeba było przejść po nich, łamiąc i gniotąc nietknięte dotychczas niczyją stopą utwory, albowiem w południowej ścianie groty czerniała nisza, mogąca być dalszym ciągiem podziemia.
W samej rzeczy, z białą grotą graniczyła znacznie obszerniejsza sala, wysoka blizko na 40 metrów długa na 70 m. U sklepienia wisiały znowu stalaktyty zupełnie przypominające skłębione chmury na firmamencie. Pod jedną ze ścian stało kilka wielkich stalagmitów, zupełnie przypominających klęczących olbrzymów a nad nimi wznosił się żółtawej barwy baldachim, obwieszony delikatną koronką drobniutkich stalaktytów. W pośrodku dominowała ogromna owalna wanna alabastrowa, a w niej po brzegi było czystej i zimnej wody.
W sali tej zabawiono dość długo. Była akustyczną. Każdy wyraz powracał do uszu mówiącego jeszcze dźwięczniejszym i głośniejszym, niż wyszedł.
Stanisław osobliwie nie mógł się nagadać z echem. Geolog był zachwycony, lord zapewniał, że chętnie wróciłby tu raz jeszcze. Ruszono jednak dalej, zachowując ostrożność, aby nie zbłądzić. Turyści ostrożnie przeszli w najodleglejszy i na dół opuszczający się kraniec pieczary. Tu dno stało się mocno nierównem. Góry i doły, miniaturowe przepaści i urwiska utrudniały krok każdy. W pośrodku wznosiła się biała piramida, przypominająca hełm średniowieczny. Olbrzymi ten stalagmit miał 4 metry wysokości i 3½ metra obwodu. Zasłaniał on swojem cielskiem wejście do nowej groty, najdziwaczniejszej z dotąd widzianych.
Dalej zwiedzili grotę z pięknemi stalagmitami, którą lord nazwał salą statuetek.
Pierwszy ocknął się geolog. Przejmujący chłód wstrząsnął jego ciałem, zapomniał na razie gdzie się znajduje, dopiero nieprzebite ciemności i szmer kropel wody, spadających z towarzyszeniem echa, przypominał, że się znajduje w pieczarze. Dźwignął się, roztarł skostniałe dłonie i zapytał anglika, czy czuwa. To było dostatecznem do zbudzenia zarówno syna Albionu, jak Stanisława.
— Chodźmy ztąd. Zasiedzieliśmy się niepotrzebnie. Jest zbyt zimno i warto się rozgrzać w promieniach słonecznych.
Z temi słowy geolog zapalił łuczywo i zwrócił się w kierunku wyjścia.
- ↑ Lenistwo i dzikość są synonimami. We wszystkich dzikich praca wstręt budzi, bo nie zdolni są oni do żadnego wysiłku woli, którego wymaga każda praca systematyczna, produkcyjna. Wyborne fizyologiczne wyjaśnienie tej kwestyi dał niedawno W. Ferro, p. Revue Scientif. 14 mar. 96 r. i przekład we « Wszechświecie» N. 29 r. z.
- ↑ Do tego, aby człowiek wyżywił się z samego polowania, musi przypadać na każdą głowę kilkaset różnych zwierząt, a każde ze swej strony przeciętnie potrzebuje 7—15 morgów puszczy.