Profesor Przedpotopowicz/XXIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Profesor Przedpotopowicz |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1898 |
Druk | P. Laskauer i W. Babicki |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Rodzaj ludzki obejmuje tron ziemi. — Czasy Kampińskie. — Skarb droższy nad wszystkie perły morza.
Po wiekach dziwnie srogich zim nastały znów dobre czasy! Wróciło ciepło, a z niem tu i owdzie napłynęła i odżyła południowa fauna. Wprawdzie nie przedarły się morzami już oddzielone od Europy hipopotamy ani nosorożce, nie stało wielu ogromnych roślinożerców, ani zgrai przemożnych kotów, któreby dziesiątkowały ich nie dość ostrożne stada. Rozległe na setki mil puszcze leśne drżały jednak od ryku zwierza. Roje ptaków i owadów stały się bodaj liczniejszemi aniżeli przedtem. Nieprzeliczone gatunki o najprzeróżniejszych kształtach i barwach napełniły wody, powietrze, trawy i lasy. Mimo tę pełnię życia puszcz i stepów liczba ssaków znacznie była już mniejszą w porównaniu do minionych czasów Miocenu i Pliocenu. Królowanie czworonogów chyliło się już szybkim krokiem ku upadkowi. Nawet poważny mamut i niedźwiedź olbrzymi[1] podzieliły los mastodonów i machaerodusów o kłach straszliwych.
Renifery wypiastowane na mchach twardych wyniosły się nieznacznie ku biegunowi, a za niemi poszła znaczna część Europejczyków, których byt wieki związały z temi zwierzętami.
Nie wrócili już oni potem nigdy z dalekiej północy w te strony. Zostali wierni surowym zimom, naturze wędrownej i swym reniferom. Ci tylko, którzy zostali, zżyli się z lepszemi warunkami. Ci wiedli łatwy żywot, bardziej jeszcze marzycielscy i wrażliwi na piękno przyrody. Opuszczone przez własnych synów, albo zbyt słabo jeszcze zaludnione przez myśliwców puszcze i sawanny niedługo oczekiwały na ludzkich mieszkańców. Lud innego szczepu, wyższy w kulturze, powoli, ale stale rozchodził się ze swej nieznanej nam ojczyzny, w różne strony. Znajdował on na zachodzie stepy i lasy wolne, prawie bezludne. Osiadał w nich, a każde nowe pokolenie zapuszczało się nieznacznie mimo woli coraz dalej, a dalej w puszcze głuche, bogate w zwierza, w żywność i oczekujące tylko na przyjęcie człowieka.
Przybysze owi znacznie się różnili od pierwotnych europejczyków. Nic też dziwnego, że oba szczepy, spotykając się przypadkiem, unikały bliższych stosunków.
Czwartorzędowcy, jako koczownicy, kochali tylko step wolny, więc bez oporu ustępowali i cofali się bezwiednie na północ i zachód przed falą przybyszów. Mała ich część zostawała i z uległością, a podziwem przyjmowała wyższą kulturę.
Plemię noworozmnożone, którego siedzibę ujrzał geolog z Puckinsem, było już starym ludem. Nie licząc tysięcy lat żywota w pierwotnej ojczyźnie, mieszkało już ono od wieków w nowoobjętej krainie. Byli to po dziesięćkroć prawnukowie pierwszych wychodźców. Zapomnieli już, zkąd, z jak daleka przyszli i uważali kraj długogłowców za swój własny. Prawych dziedziców tej ziemi mało znali. Na pograniczach tylko zapuszczając się w nieznane sobie głusze, spotykali niekiedy długogłowców, a nawet nawiązywali z nimi wątłe stosunki.
Wtedy ta rasa miejscowa imponowała im siłą i zręcznością fizyczną. Mimo surowości i niższości imponowała jakimś majestatem pogody i szlachetnej prostoty.
Obyczaje, tryb życia i sposób myślenia tych dwóch ras ludzkich były całkiem sprzeczne.
Dawni europejczycy byli koczownikami, ci prowadzili żywot osiadły; tamci utrzymywali się z polowania i nie mogliby nawet pojąć pożytku z grzebania się w ziemi, ci przynieśli z sobą pracowitą sztukę spulchniania ziemi motyką[2], czyli pierwotną «sochą».
Dawni mieli łupane tylko narzędzia krzemienne, gnieździli się po jaskiniach i czasowych kryjówkach, zresztą, zahartowani i odważni koczowali w puszczy, gdzie się trafiło; ci prócz łupania, umieli już pracowicie polerować kamień, wyrabiali z niego ostre siekierki, dłuta i młoty. Mieszkali stale w jaskiniach i po zacisznych chruściankach, a zasiewali w ziemię ziarna szlachetnych traw, które nieśli z sobą.
Dawni tubylcy piekli tylko mięso lub suszyli. Nie mieli pojęcia o gotowaniu na ogniu, nieznali także sztuki garncarskiej. Gotowali wprawdzie i oni niekiedy strawę, ale w sposób bardzo niedogodny, przez wrzucanie kamieni rozpalonych do worków skórzanych z wodą. Przybysze rozgrzewali dawniej wodę nad ogniem w nietrwałych naczyniach ze skór zwierzęcych, kory lub plecionki, ale oblepiali ją gliną w celu zabezpieczenia od spalenia. Powoli wszakże przekonali się, że sama glina po wypaleniu staje się twardą jak kamień. Nauczyli się tedy ulepiać z czystej gliny garnki i misy na potrzeby domowe i wypalać je dla nadania większej twardości. Wykruszone lub opalone[3] z kłosów ziarna żyta i jęczmienia prażyli, gotowali, czynili z niego polewki, kruszyli na kaszę, ucierali na mąkę, ugniatali z wodą na podpłomyki.
U pierwszych pojęcia religijne były zupełnie inaczej rozwinięte, czcili głównie żywą przyrodę. U krótkogłowych wiara w niewidzialne potęgi i w życie zagrobowe głęboko zapuściła swe korzenie. Nawskróś jeszcze dziecinna i ciemna, napełniła złemi i dobremi[4] duchami puszczę, i ziemię, powietrze i wody oplątały człowieka tysiącem więzów tajemniczych i należnością od martwej i żywej przyrody. Dawni koczownicy mało troszczyli się o umarłych, ci zaś z wielkim mozołem zabezpieczali i wyposażali ciała zmarłych, wierząc, że śmierć nie przerywa ludzkiego żywota, jeśli tylko ciało nie ulegnie zniszczeniu. Wybitniejszym nieboszczykom wznosić już poczęli pracowite kopce z ziemi, a nawet pośmiertne mieszkania z ciężkich kamieni, zdolne przetrwać lat tysiące.
Wreszcie koczownicy, choć surowi, obdarzeni byli silnem poczuciem piękna, żywili w duszy poetyczne porywy. Przybysze, mimo innych zalet i wyższości, nie posiadali jakoś zmysłu artystycznego, nie odczuwali tak silnie piękna, rozlanego w przyrodzie.
Żyli na ogół w większym dobrobycie.
Choć nie lubili wyłącznie uganiać się za zwierzem po kniejach, byli bogatsi od koczujących myśliwców. Nie znali chwil głodu, związanych z zawodnym bytem myśliwych. Przywykli do jadła roślinnego, nie tyle dbali o mięso, ale i tego mieli przecież dostatek.
Umieli bowiem w ogrodzeniach więzić najdziksze woły, a co ważniejsza, bronić ich przed wilkiem i niedźwiedziem.
Nieukrócone zwierzęta tęskniły jeszcze za wolnością, niebezpiecznie było zbliżać się do nich, ale czujność ludzi udaremniała wszelkie próby wyzwolenia się i biedne, wolne dzieci stepu lub lasu, żywione przez ludzi, musiały drzeć kopytami ziemię więzienia, póki nie położyła ich strzała lub dzida samolubnego i nieproszonego opiekuna.
Wszystkich korzyści człowiek z nich jeszcze nie osiągnął. Nieużywał jeszcze mleka ani sera, które później będą stanowić główny artykuł spożywczy szczepów pasterskich.
∗ ∗
∗ |
I któż teraz był królem ziemi? Czy te pełne siły muskularnej rogate olbrzymy, czy niewielki ciałem, bezbronny ród dwunożny? Zaprawdę, człowiek już panował, a właściwie rodzaj ludzki! On górował nad ożywionym światem. On znał najlepiej obyczaje współmieszkańców puszczy, najlepiej umiał ze swych wiadomości korzystać. Wszystko też, co żyło, lękało się już człowieka, wszystko ulegało jego mądrości i przemocy. Ptactwo i mniejsze zwierzęta chwytał w sidła, większe zabijał z zasadzki, a nawet w otwartym boju.
Sprawiedliwość każe wyznać, że wielce się do tego panowania przyczyniło pewne zwierzę, należące do drapieżnej rodziny wilków i szakali. Z tem zwierzęciem człowiek zawarł przyjaźń ścisłą i dobrze na niej wyszedł. Odkąd wstąpił w sojusz dziwny, zyskał więcej, aniżeli gdyby posiadł wszystkie złoto ziemi, wszystkie perły morza, albo brylanty piasków całego świata.
Posiadł bowiem przyjaciela i współtowarzysza, najwierniejszego, o jakim można tylko zamarzyć. Gdyby też nie ów towarzysz czworonożny, człowiek nigdyby się może nie wzniósł na wyżyny, na jakich go widzimy, a przynajmniej nie prędkoby się ucywilizował.
I ta ważna chwila w życiu człowieka otoczona jest dotąd mrokiem tajemnicy.
Jak się to stało i kiedy właściwie? trudno dziś zbadać. Zdaje się być pewnem, że krewniak wilka, pies wolny, musiał zbliżyć się z człowiekiem w ostatniej dobie kamienia łupanego. Długo niezależne gromady psie towarzyszyły zdala i dyskretnie gromadom ludzkim. Żywiły się resztkami, jakie pozostawały zawsze po ucztach ludzkich. Nienapastowały człowieka, więc, gdzie je tolerowano, tam chętnie szły za nim, omijały tylko gromady, wrogo usposobione do wszelkiego zwierza.
Obecnością swoją oddawały niemałe usługi człowiekowi nawet wówczas, gdy się tego nie domyślał, gdy tych usług nie oceniał. Odpędzały mianowicie nocami wilki i inne drapieżniki, wietrzące zdobycz. Czyniły to psy we własnym wprawdzie interesie, ale mimo to człowiek z tego najwięcej korzystał. Takie pożycie zdaleka i napół tylko przyjacielskie trwało bardzo długo. Zwolna człowiek poznał się na użyteczności swego satelity. Pies coraz bliżej podchodził do obozów i jaskiń, coraz mniej bał się niebezpiecznych żartów lub wybuchów gniewu człowieka. Wzajemna nieufność znikała, a po niej łatwo już przyszła kolej na przyjaźń. Połączone zalety fizyczne tych dwóch, zupełnie odmiennych rodzajów istot, dały obu stronom korzyści przedtem nieznane. Człowiek jednak pozostał stroną, która zagarnęła wszystkie korzyści współki — nic prawie wzamian drugiej nie dając.
Dzięki tej współce wybił się on szybko na wyżyny, a nie utrzymałby się na nich bez swego towarzysza. Pies uzupełnił człowieka. Zastąpił mu słuch, węch, szybkość nóg i wiele innych przymiotów. Strudzonemu pozwolił używać błogiego i bezpiecznego spoczynku, na polowaniu pomagał i osłaniał, niesforne stada w zagrodzie utrzymywał w karności, głośnem ujadaniem ostrzegał przed zbliżaniem się wroga i napastnika. Pies dokonał stokroć większego przewrotu w życiu ludzkości, aniżeli w późniejszych epokach cywilizacyi najważniejsze odkrycia, niewyłączając zastosowania drukarstwa, pary i elektryczności.
Żadne zwierzę na ziemi, koń nawet, nie zasługuje na większy i niepodzielniejszy szacunek, przyjaźń i miłość ludzką, co pies. Zawsze szlachetny, zawsze wierny i uległy, on był przez tysiącolecia jakby jego częścią składową, warunkiem dobrobytu i postępu.
Odtąd człowiek i pies rozeszli się wspólnie po całej ziemi.
Cały rodzaj psi stał się naszą własnością. Każda jednostka psia należy zupełnie do człowieka, do swego «pana», stosuje się do jego obyczajów, ochrania jego własność, zgaduje jego życzenia i oddaną mu jest do ostatniego tchnienia!
I wszystko to nie wypływa już tyle z potrzeby, lub z postrachu, ile z czystego przywiązania i siły przyzwyczajenia[5].
Niby cienie, przyglądali się geolog z Puckinsem zblizka gromadce, osiadłej w puszczy dziewiczej, gromadce szczęśliwej, bo nie wstrząsanej ani setną częścią wątpliwości i zagadnień, a choćby pragnień, nurtujących jestestwo każdej czulszej jednostki wieków późniejszych. Szczęśliwi pełnią życia fizycznego, nadmiarem zdrowia, brakiem niezliczonych naszych trosk moralnych, szczęśliwi swą równością, dumni z drobnych tryumfów nad otoczeniem, tych tryumfów, którebyśmy dziś za nic ważyli wiedli ci ludzie żywot szczęśliwy, choć i on był przeplatany smutkami i bólem. Snuli bezwiednie początki tych nici, które przez tysiącolecia miały się wikłać, rozplątywane daremnie.
W myśli ich młodej pełno było poezyi, surowej jeszcze, ale płynącej z nadmiaru dziecięciej wrażliwości, z żądzy wiedzy. W ciałach tętnił nadmiar sił fizycznych. Nie znając ksiąg, byli już filozofami. Rozmyślali niekiedy nad przyrodą: nad burzą, wichrem, nad ciemnościami nocy, nad różowym wschodem słońca i zachodem w purpurze, nad tęczą, chmurami i deszczem, nad szmerami drzew i strumieni, nad pączkiem, który w kwiat się rozwija, i nad owocem, który z kwiatu powstaje.
Wszystko ich zajmowało, wszystko w samotnych rozmyślaniach i rubasznych gawędach umieli sobie objaśnić, a wierzyli w swe dziecinne wnioski tak samo niezachwianie, jak my w swoją wiedzę, ugruntowaną na pracy i doświadczeniu naszych mędrców. Zaludniali świat rojem swych marzeń, przyznawali żywiołom własne przymioty, wady i władze. Jasność i ciemności, drzewa i zwierzęta, rzeki i morze, chmury, wichry i pioruny, wszystko to żyło i działało na sposób ludzi i zwierząt i miało swój rozum, wolę, wady i przymioty.
- ↑ Niedźwiedź jaskiniowy.
- ↑ Z kamienia, kości, rogu jeleniego lub gałęzi rosochatych. Ztąd zapewne utrzymała się dziś nazwa «sochy».
- ↑ Wypalanie to, miasto młócenia, utrzymało się gdzieniegdzie do czasów starożytnych, a nawet średniowiecznych.
- ↑ W druku drobnemi, w wydaniu z 1938: W otchłaniach czasu Majewski, Erazm, Warszawa : "Biblioteka Polska", 1938 [i.e. 1937] (Bydgoszcz : "Biblioteka Polska") str. 234 dobrymi.
- ↑ Najstarsze legendy nie wspominają o pochodzeniu tego zwierzęcia, — dotąd pozostaje ono tajemnicą. Istnieją różne na ten przedmiot poglądy. Według jednych wszystkie rasy psie pochodzą od jednego gatunku, inni przyjmują licznych przodków psa. Pierwsi uważają psa za potomka wilka, szakala, dole, buansu; inni sądzą, że jest on wytworem licznego krzyżowania między temi zwierzętami. Pies, rozpatrywany podług szkieletu, jest wilkiem, mimo to, zarówno czaszka, jak morda, nie odpowiada ściśle żadnemu gatunkowi wilka i mocno się od wszystkich różni. Europejskie psy okazują pewne pośrednie cechy wilka i szakala, ale czoło występuje silniej po nad ciemieniem i nosem. Innym wydaje się pies gatunkiem zupełnie oddzielnym, podobnie jak wilk, lis, szakal, ale przeczy temu wyjątkowa rozmaitość w budowie czaszki i całego ciała u różnych ras. W tym duchu, w jakim rozumiemy przodków konia, kozy i świni, zdaje się nie może być mowy o jednym przodku psa. Wielu poważnych przyrodników sądzi dotąd, że rasy psów powstały przez oswojenie różnych gatunków wilka, zamieszkujących różne kraje. Najsłuszniej jednak można to poprawić w ten sposób, że zamiast gatunków wilka, trafniej będzie przypuścić istnienie w różnych miejscowościach ziemi kilku gatunków rodzaju psa, t. j. zwierzęcia, pośrodkującego między wilkiem, a szakalem. Zwierzęta te nadawały się szczególnie do oswojenia i zostały też od niepamiętnych czasów wszystkie oswojone. Przez wędrówki z człowiekiem i przez krzyżowanie ras wydały dopiero znane nam rasy i ich odmiany.