<<< Dane tekstu >>>
Autor Erazm Majewski
Tytuł Profesor Przedpotopowicz
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1898
Druk P. Laskauer i W. Babicki
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXVII.
Epoka Musteryeńsko­‑magdaleńska. — Tarpeja końska. — Bezbronny pogromca.
M

Mroźny klimat łagodniał stale, lecz ocieplanie się powietrzni przyniosło obok korzyści dla mieszkańców środkowej Europy dotkliwe także klęski. Wzgórza, okryte dawniej wiecznemi śniegami, porastały już odwiecznym lasem. Ziemi, zdatnej na mieszkanie, na wyżynach przybywało, ale za to niziny stały się niebezpiecznemi siedliskami i mrowia już ofiar zabrały. Dawne koryta rzek i strumieni nie mogły pomieścić zwiększonej masy wód, która spływała z topniejących śniegów oraz lodów, nagromadzonych przez lat tysiące.

Powodzie i zalewy rozległych dolin stały się zwykłem, co rok niemal powtarzającem się zjawiskiem. Nieliczne garstki ludzkie, ratując życie, musiały się chronić na wyżyny. Kogo zaskoczyła niespodzianie powódź wiosenna, ten ginął bez ratunku. Stosunki takie panowały w całej niemal zamieszkanej Europie.
Leśne puszcze, na setki mil rozległe, napełniały wielkie niedźwiedzie, wielkie koty, hyeny i t. d. Na porosłych stepową roślinnością równinach pasły się niezliczone stada zwierząt przeżuwających i dzikich koni o dużych głowach.


∗                              ∗

W takiej epoce ocknęli się nasi tułacze. Otaczała ich mgła gęsta.
Rzecz prosta, że z jaskini nie pozostało już nawet śladu. Jedna może na sto ówczesnych ocalała, aby świadczyć później o stosunkach przeszłości.
Anglik przetarł oczy i wpatrzył się w profesora.
— Zdaje mi się, żem zasnął na chwilę. Co to za hałas?
Powietrze pełne było łopotu skrzydeł i ptasiej wrzawy.
— Nie wiem, co się dzieje — odrzekł geolog, nic nie widać.
Wtem zerwał się ciepły wietrzyk i rozpędził mgłę, która zasłaniała dalsze plany.
— A to co nowego? — krzyknął zdumiony profesor.
W miejscu wczorajszego wzgórza kredowego o łagodnym spadku ujrzał prawie nad głową strome urwiska, a przed sobą, zamiast pożółkłych brzóz i jałowców, dostrzegł szmaragdową zieleń świeżej i bujnej łączki nad krętym strumykiem, wijącym się pośród wzgórz, okrytych gęstym lasem.
Nad strumieniem, u stóp wysokiego i stromego klina skalnego, roiło się od czarnego ptactwa. Kracząca rzesza biesiadowała na trupach.
Żeru musiało być dużo, bo ptaki czuły się jak w swoim żywiole. Gromadami obsiadły padlinę, podlatywały, spychały się tak żwawo i wrzaskliwie, że nie można było dostrzedz nic więcej, prócz migocących skrzydeł czarnych.
I to wszystko działo się o kilkanaście kroków od naszej trójki, przytulonej do białej ściany skał.
Nagle trzy serca uderzyły jak młotem. Z po za wzgórza, zasłaniającego naszych wędrowców, wychyliła się postać ludzka.
Mężczyzna prawie nagi, niewielkiego wzrostu, barczysty, niby z bronzu ulany, skradał się z ostrożnością kota, a błyszczącym wzrokiem śledził okoliczne drzewa i krzaki.
Kto raz ten wzrok i tę postać zobaczył, ten ich prędko zapomnieć nie zdoła.
Stanisław zlodowaciał. Nawet lord Puckins, zimny w spotkaniu z grzechotnikiem, poczuł, że mu krew zbiegła do serca. Nie był w stanie oderwać wzroku od ciemnej postaci, od głowy kudłatej, a nadewszystko od tych oczu, wpadniętych głęboko i z pod nizkiego czoła spoglądających jakoś dziwnie, prawie nie po ludzku. Patrzył i nie widział. Chłód i gorąco naprzemian czuł w piersiach.


Dostrzegł szmaragdową zieleń łączki nad krętym strumykiem, wijącym się pośród wzgórz.

Pociemniało mu w oczach. Wszystkie czucia i myśli zbiegły się w jednem głuchem zapytaniu:
— Człowiek­‑że to?
I nie śmiał sobie odpowiedzieć twierdząco.
Patrzył na porośnięte gęstym włosem atletyczną pierś i nogi leśnego mieszkańca, na czoło w tył cofnięte, na potężną szczękę dolną i ponure oczy. Patrzył i nie miał odpowiedzi.
— Boże, co za rysy! — szepnął mimowoli.
Tymczasem ostrożnie wychyliła się druga postać, obwinięta przez biodra w skórę lamparcią (Felis pardus). Pierwszy przybysz wydał gardłowy, krótki dźwięk i obaj zwinnym skokiem zniknęli za drzewami. Jeszcze raz, gdy przechodzili przez strumyk, mignęły ich postacie, wreszcie zakryła ich gęstwina.
— Dobrze, że nas niespostrzegli — szepnął Stanisław.
— Czyś tego jednak pewny?
— Tak i mnie się zdaje! — rzekł anglik. — Tym razem ptactwo oddało nam usługę. Wrzeszczy i zachowuje się zupełnie, jakby nas tu nie było.
— Ale co za typy! musimy być jeszcze daleko od teraźniejszości.
— W każdym razie lodowa epoka chyba już przeminęła? — zagadnął Puckins.
— Niezauważyłem czy mieli ci ludzie łuki — rzekł profesor.
— Byli tylko w dzidy uzbrojeni... zapewniał Stanisław.
— Nie wiem już doprawdy, w jakiej jesteśmy epoce, ale nie wróżę nic dobrego...
— A to czemu?
— Dla tego właśnie, żeśmy łuków nie dostrzegli.
— Cóż mają łuki do epoki?
— Mają i wiele! Łuk jest wynalazkiem bardzo późnym.
— Jakże mogli myśliwi obywać się bez tak użytecznej i niemal koniecznej broni?
— Tak samo, jak się obywali później i długo bez broni palnej. Łuk jest w istocie narzędziem bardzo ważnem dla łowcy — poświadczył geolog — ale, aby go sporządzić, należało przedtem dokonać długiego szeregu wynalazków. Na to wszystko człowiek nie mógł się odrazu zdobyć.
— Taki prosty wynalazek!
— Każdy po dokonaniu wydaje się prostym i niezbędnym a jednak poprzednio nikomu do głowy nie przyszedł. Wynalazek wymaga szczególnych uzdolnień i wysiłków umysłu, inaczej lada głupiec, co mówię, lada zwierz zdobywał się na takowy. Ale ich myśl za słabą jest do podobnych wysiłków. Trwają też przy swych obyczajach i nic w nich nie zmieniają. Dla tego samego powodu ludzkie pokolenia przez tysiące lat nie domyślały się, że z giętkiej trzciny i kiszki zwierzęcej możnaby sporządzić cudowny przyrząd, zabijający zwierzynę z odległości, bez dotknięcia jej ręką lub maczugą. Niema w tem nic dziwnego. Wszak nawet w wieku karabinów szybko­‑strzelnych i dział kartaczowych, w wieku, w którym rasa lepiej rozwinięta dokonywa codzień setnych wynalazków, żyją jeszcze i umierają plemiona, nieznające nawet łuku i nieumiejące zliczyć więcej, jak do pięciu.


Po drugiej stronie strumyka ukazał się mamut.

W czasie tej krótkiej rozmowy, na łączce, po drugiej stronie strumyka, ukazał się mamut z małemi kłami. Za nim szedł drugi, potem trzeci i czwarty. Wspaniałe zwierzęta stąpały tak cicho, że nie czyniły najmniejszego szmeru. Stanęły wreszcie nad wodą i długo nieruchomie nasłuchiwały, zanim przewodnik podniósł trąbę i dał znak. Wtedy pozbyły się ostrożności i szczęśliwe, swobodne, żwawo jęły wciągać wodę trąbami, polewać się po grzbietach, wreszcie pokładły się w ciasnem i gliniastem korycie na wzór wieprzów i tarzały się w mule, porykując wesoło oraz wydając dźwięki, podobne do metalicznego głosu trąb. Nagle przerwały kąpiel i w popłochu pierzchły.
Od szczytu urwiska doleciał oddalony tentent i rżenie koni (Equus caballus). Z każdą sekundą zgiełk stawał się wyraźniejszym, wreszcie zatrwożył naszą trójkę. Jeszcze chwila i tuż nad głowami tułaczów rozległ się głuchy łoskot ciała, roztrącającego się o nierówności skały. Niedaleko profesora runął grzbietem o ziemię koń okrwawiony. Zaledwie odskoczył, ściana znowu zajęczała i drugi koń padł łbem u nóg paleontologa.
Konające zwierzę resztkami sił stanęło dęba, rozdęło krwawe chrapy, i legło z ciężkiem, bolesnem westchnieniem.


Teraz poczęły spadać konie po dwa i po trzy odrazu.

Teraz poczęły spadać konie po dwa i po trzy odrazu. Niektóre, dziwnym trafem nie zabite, zrywały się ogłuszone, rozszalałe i deptały po towarzyszach, powiększając grozę chwili. W tym samym momencie dziki wrzask podniósł się w zaroślach po za strumieniem i odbił przeciągłem echem od kredowego urwiska. Zaległa znowu cisza, przerywana tylko stękaniem pokrwawionych koni. Wędrowcy nasi nie umieli sobie zdać sprawy z tego, co zaszło. Instynktownie przytulili się, pełni grozy, do skały.
Tymczasem pod osłoną drzew i krzewów zbliżała się do strumienia gromada myśliwców, polujących na tabun koni dla mięsa, a bardziej dla zdobycia szpiku. Gdyby nie obce postacie, które już dostrzegli, przybyłaby tu ona z hałasem i okrzykami tryumfu. Ale śmiałkowie, którzy poważyli się wejść im w drogę, a może zamierzali korzystać ze zdobyczy, obudzili ich nieufność i ciekawość. Była to dzika i groźna gromada. Każdy z pół­‑nagich myśliwców uzbrojony był w dwa lub trzy dziryty, zakończone zgrabnemi krzemiennemi grotami. U każdego za pasem tkwił krzemień w kształcie niezgrabnej motyki, umocowanej żyłami zwierząt do drewnianego trzonka, albo płaski, szeroki sztylet krzemienny o dwóch ostrzach, arcydzieło roboty kamieniarskiej.


Narzędzia krzemienne musteryeńsko­‑magdaleńskiej doby.

Żadna gałązka nie chrupnęła pod nogami rozsypanej w półkole i czającej się gromady. Tylko kudłate głowy, okryte wilczemi i lamparciemi łbami, tylko błyszczące oczy i, uchylone w dzikim zapale, białe zęby ukazywały się chwilami z po za liści i gałęzi.
Zacieśniali oni koło i porozumiewali się zaledwie dostrzegalnemi ruchami dziryta. Gdzie brakło osłony, pełzali bez szelestu po ziemi, łudząco podobni do zwierząt, których skórami okryli swe plecy i głowy. Umieli oni w ten sposób podchodzić płochliwą zwierzynę i wymierzać zblizka cios niezawodny. Niektórzy zuchwalstwo i krew zimną posuwali do tego stopnia, że schodzili na kilka kroków śpiącego lwa albo niedźwiedzia i kładli trupem, zatapiając nagle dziryt w oku lub sercu zwierzęcia.
I ten konający tabun, mimo bajecznej czujności ogiera, dostał się w pułapkę tylko dzięki przebiegłości kilku ludzi po tej stronie strumienia. Pełzali oni całemi może godzinami, cierpliwi i baczni na wszystko, póki nie otoczyli pasącego się stada, a potem, nagłem ukazaniem się, krzykiem i wyciem, postacią pół­‑zwierzęcą, odebrali zaskoczonym zwierzętom przytomność i zagnali je rozmyślnie na cypel bez wyjścia, aby rozszalałe ze strachu wpędzić nad przepaść. To był także wynalazek morderczy, nie gorszy od łuku. W takiem polowaniu zasmakowali, bo przy obfitości tabunów, przy małym rezyku, dawało stokroć obfitszy łup, aniżeli uciążliwe, a często niebezpieczne uganianie się za pojedyńczą, ostrożną i szybkonogą zwierzyną.
Lord Puckins, najbieglejszy w myśliwskich wybiegach, czas jakiś śledził zbliżających się myśliwych, ale prędko znikli mu z oczu. Wytężonym wzrokiem ogarniał anglik odkryty brzeg strumyka, pewny, że dostrzeże wcześnie napastników, gdyby się tu podejść ośmielili. Tymczasem łudzący spokój i cisza zapanowały dokoła. Lord Puckins nie wiedział, że z za krawędzi skały wychyliły się dwa łby wilcze i dwie pary ludzkich oczu śledziły z góry bezbronną gromadkę. Synowie puszczy dokazali bez trudu podobnej sztuki, którą schodzili śpiących lwów i płochliwe konie.
Trzech myśliwych, okrytych wilczurami, podpełzło z boku, pod osłoną krzewów i kamieni, na rzut dziryta do naszej trójki, która ani się domyślała blizkiego niebezpieczeństwa. Potem, pod osłoną cielsk końskich, ludzie epoki polodowej (Musteryeńsko­‑magdaleńskiej) zbliżyli się na kilka kroków, ale nie spieszyli z napadem. Dopiero, gdy cała gromada znalazła się w blizkości i obserwowała ciekawie niezwykłych gości, Puckins bezwiednie pociągnięty siłą ich wzroku, odwrócił się i ujrzał o kilkanaście kroków przed sobą wilczy łeb, oparty na rozciągniętym końskim kadłubie. Bezbronny — pojął w jednej chwili grozę położenia.
Musteryeńsko­‑magdaleński europejczyk wziął niezawodnie naszą gromadkę za nieznanych sąsiadów, którzy tu przyszli z dalekich stron z zamiarem osiedlenia się, lub polowania na cudzej ziemi. Wiedział lord, że jeszcze w XIX wieku w głębiach Afryki płaci przybłęda podobne przewinienie życiem, a ciało jego spożywają z tryumfem zwycięzcy. Zkądże tu, wśród tych srogich myśliwców mogłoby być lepiej?
— Zginęliśmy! profesorze — zawołał, — niemamy się po co dłużej ukrywać.
W tej chwili wilk podniósł się nagle. Toż samo uczyniło kilka innych postaci i, z podniesionemi do rzutu dzirytami, czekali hasła przywódcy. Przedpotopowicz oniemał, tymczasem Puckins wyprostował się także, z zimną krwią założył ręce po napoleońsku, potem, z głową podniesioną i pewnym krokiem, zbliżył się do pierwszego napastnika. Gdy stanął o trzy kroki przed nim, uroczystym ruchem sięgnął do ust własnych i, niespuszczając oczu z dzikiego, wyciągnął ku niemu dłoń, na której bielił się szereg sztucznych zębów na kauczukowem podniebieniu.
Skutek nastąpił piorunujący. Myśliwiec jęknął chrapliwie, rzucił dzidę daleko od siebie i padł twarzą na ziemię. Lord Puckins, wyniosły i sztywny, szedł z dłonią wyciągniętą dalej, ale, o dziwo, nikogo nie ujrzał. Dzicy pierzchli, jakby się zapadli pod ziemię. Możnaby sądzić, że byli marami, gdyby nie pozostał jeden, ów pierwszy, rozciągnięty nieruchomie na trawie.
Długogłowy syn puszczy drżał, jak liść osiki.
Puckins pochylił się nad leżącym, ujął go zlekka za ramię i położył mu rękę na głowie.
Potem odwrócił się z zimną krwią i odszedł.
Obywatel boru spojrzał nań wzrokiem pełnym obaw i uradowania i pełzając tyłem oddalił się pokorny, aż znikł w gęstwinie.
— No! pozbyliśmy się nieproszonych gości — rzekł swobodnie anglik.
— Podziwiam cię lordzie! — wyszeptał zachwycony Przedpotopowicz.
— Nic wielkiego. Stara sztuka! już raz ocaliła mi życie. Teraz nie trzeba tym zuchom przeszkadzać, ani zbytnio dowierzać. Pilno im pewno płatać konie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Erazm Majewski.