<<< Dane tekstu >>>
Autor Erazm Majewski
Tytuł Profesor Przedpotopowicz
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1898
Druk P. Laskauer i W. Babicki
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVI.
Nosorożec kosmaty. — Wielka epoka lodowa. — Ognisko. — Musteryeńscy mieszkańcy jaskini.
S

Stanisław wykonał plan ułożony, ale niezadowolony mruczał niechętnie.

— Odkąd mamy broń — zaczyna mi się słabo robić z głodu. Wartoby coś upolować.
— Sądzisz, że to łatwo? krzemienną bronią trzeba się nauczyć władać.
— Więc inaczej zrobię. Przeszukam jaskinię. Może znajdę śpiżarnię przedhistorycznej gosposi, a w niej jaki niedogryziony przysmak.
— Biedny chłopiec... on marzy o gosposi... i przysmakach! — szepnął profesor.
Stanisław jednak znikł w grocie z zapalonem łuczywem. Znalazł tam sterty ogryzionych i potrzaskanych kości i kosteczek, dosyć pierza i nóg ptasich, łby wężów i jaszczurek, skorupy jaj ptasich, czaszki rogate i nierogate, z których mózg wyjedzono. Pod nogami brzękały mu liczne wióry krzemienne, oraz nieudatne i w stanie półwykończonym porzucone ostrza do dzid. Były i duże bryły krzemienia, owego najcenniejszego niegdyś dla ludzi minerału. — Do spożycia nic nie znalazł. Wtem wzrok jego padł na bryłę kudłatą, od której zalatywał bardzo silny odór rozkładającego się mięsa. Zbliżył się, ciekaw, co by to było, ale opuścił zatęchłą jaskinię. Na jego twarzy malowało się ogromne zdumienie.
— Cóżeś tam znalazł nowego?
— Panie! takiego potwora nie spodziewały się oczy moje ujrzeć! — zawołał sługa.
— Mówże wyraźnie, coś widział?
— Łeb nosorożca!
— Nosorożec,... tutaj? — wykrzyknął Puckins.
— Doprawdy! wielki, a kosmaty... jak niedźwiedź.
— Pleciesz i kwita!
— Widziałem dobrze! Nietrudno go przecie poznać po dwóch rogach na nosie. Zgniła już bestya i do połowy objedzona.
Anglik wpatrzył się w profesora. Ten, zdumiony usłyszaną wieścią, ochłonął pod pytającym spojrzeniem i wyrzekł jedno słowo.
— Możliwe!
— Nosorożec?... wśród tych świerków i jałowców?
— Możliwy! — powtórzył z naciskiem.
— W tym zimnym klimacie?
Paleontolog przymrużył oczy, pogładził sumiastego wąsa, zamyślił się chwilkę i klasnął w ręce.
— Wiem już, co nam wiedzieć potrzeba! Tutaj możliwym jest nietylko nosorożec, ale także jego stary towarzysz, mamut (Elephas primigenius) o wielkich kłach, szeroko rozwartych. I nie tylko mamut! Nawet lew jaskiniowy (Leo spelacus) pobiera jeszcze w tej puszczy haracz z krwi żubrów i turów.


Mamut.

— I lew nawet? przy takiem zimnie?
— Jeszcze i niedźwiedź jaskiniowy po dawnemu gruchoce kości koni, dzikich świń, wapiti (Cevus canadensis) oraz jeleni olbrzymich (Megaceros)!
— Lwy i łosie, mamuty i konie, żubry, nosorożec i wapiti! Ładna kolekcya ze wszystkich czasów i części świata![1] zawołał anglik.


Niedźwiedź bury (Ursus arctos) do dziś żyjący w Europie.

— Gdzież znowu dostaliśmy się? — pytał żałośnie Stanisław.
— Gdzież mamy być? Jesteśmy zapewne w Bośni lub gdzieś niedaleko.
— Koniec świata!
— Nie, to jeszcze przeszłość — odparł profesor. — Widzę, że dopiero sto tysięcy lat dzieli nas od wczoraj.
— Ciągle setki tysięcy! Kiedyż się to skończy nareszcie?
— Uspokój się! właśnie ostatnia minęła.
— Więc jakże daleko mamy do naszej cywilizacyi? — wtrącił lord Puckins.
— Najwyżej siedmdziesiąt! — odrzekł zamyślony geolog.
— Wieków?
— Nie, tysiącoleci!


Wielki jeleń północny (Megaceros Enrycerus).

— Ładna jeszcze porcya! niema co mówić, — szepnął Puckins, — ale mimo to jutro już zajdziemy niezawodnie do naszych czasów!
— Wątpię! jakoś coraz wolniej wychodzimy z przepaści czasu. Obawiam się, abyśmy tu nie zostali na wieki...
— I mnie się to wszystko zaczyna niepodobać — potwierdził Stanisław. — Czasami przychodzi mi do głowy pytanie, czyśmy się już nie upiekli w szczelinie i czy nie wędrujemy po «tamtym» świecie. Dziwi mię tylko, że od czasu do czasu uczuwam wyraźny głód i znużenie. Nieboszczykom się to przecież nie zdarza.
— Więc porzuć domysły — przerwał mu profesor — i raz już postaraj się zaspokoić swe poziome uczucie. To ci z pewnością rozstrojone nerwy uspokoi.
Tymczasem deszcz począł padać zimny i przejmujący.
Tułacze zasiedli w milczeniu u ogniska. Stanisław wahał się czy nie pójść za radą profesora, wreszcie kwaśny i niezdecydowany przysiadł się u ognia. Pod wpływem ożywczego ciepła minęło przykre wrażenie i wywiązała się gawęda.


∗                              ∗

Pozostawmy teraz naszą trójkę, aby spojrzeć co się dzieje z prawymi właścicielami zacisznej kryjówki. Właśnie spoczywało w niej snem twardym kilka kobiet, kilkoro dzieci i wychudły, żylasty starzec. Broda jego i długie, siwe włosy miały kolor popielato­‑bronzowy od brudu i tłuszczu w nich osiadłego, brwi krzaczaste, złączone nad nosem, nadawały twarzy wyraz bardzo groźny i surowy. Jedna tylko z kobiet czuwała nad ogniskiem i karmiła je drzewem, aby nie umarło.


Żubr, blizko pokrewny z pierwotnym żubrem (Bos priscus).

Jaskinia była ich stałą, od pradziadów siedzibą. Wszyscy porodzili się tutaj — i tu przez wszystkie dni żywota znajdowali kąt bezpieczny. Tu znajdowali ochłodę przed skwarem letnim — tu w zimie dobroczynne ciepło nie dawało im zmarznąć — tu w nocy bezpieczni byli od napadu zwierząt — tu upływały długie chwile bezczynności, lub ciężkiej pracy przy wyrobie narzędzi myśliwskich lub odzieży. Znużeni odpoczywali — ranni i chorzy przychodzili do sił, albo zasypiali snem zimnym, nieprzespanym. Dokoła wszystko ulegało zmianom. Drzewa łamały wichry, ziemię okrywał raz śnieg, drugi raz zioła i kwiaty, jedna tylko jaskinia zawsze trwała niezmienna, zaciszna i pewna.
Szalejące uragany nie miały dostępu za próg jaskini. I nagle dozorczyni ognia usłyszała głuche łoskoty w sklepieniu. Zrazu niedowierzała swym uszom, ale, gdy parę czujniej śpiących zbudziło się kobiet, skoro pokazało się, że niespodziany odgłos dochodzi naprawdę z góry, ztąd, gdzie nawet w czasie burzy panuje niezamącona cisza, zdjął wszystkie niezmierny przestrach. Przypomniały sobie wieczorne opowieści starców przy ognisku. Mówili oni o nadzwyczajnych zwierzętach, które mieszkają w głębi wód, skał i pod ziemią. Wprawdzie nigdy nie widziano tych ogromnych, mocnych i złośliwych potworów, ale wierzono, że być muszą. Wszak i na niebie nikomu się nie udało dostrzedz istot piorunowładnych, a przecież pociski ich wstrząsały puszczą, druzgotały skały i drzewa, a ryk ich głuszył ryk mamutów i lwów, tak samo, jak blask słońca gasi światło księżyca.
Dobijanie się do jaskini tajemniczych zwierząt podziemnych zbudziło i starca ze snu krzepiącego. Zerwał się na równe nogi, instynktownym ruchem porwał za broń krzemienną i wsłuchał się w miarowe uderzenia. Kobiety, zbite w kupkę, patrzyły mu w oczy i nie śmiały głośno oddychać.
Nagle dziad, który nie bał się niczego, który dużo widział, a wiedział więcej, niż one wszystkie razem, osunął się na ziemie, skurczył jak dziecię i zakrył dłońmi oczy. Wydał jęk chrapliwy i począł drżeć, jak w napadzie febry. Teraz podniósł się okropny lament. Kobiety wydawały okrzyki przestrachu, płakały i darły włosy, opadające w splątanych pasmach na ramiona, dzieci krzyczały, stary ścisnął tylko dłońmi siwą głowę i jęczał głucho.
A łoskot nie ustawał. Stary przypomniał sobie straszną chwilę, gdy razu jednego istoty podziemne chciały wydobyć się na wierzch i ryczały. Drżała wówczas przed niemi ziemia i skały. A1e to była krótka chwila. Ziemia zwyciężyła i potwory nie wyszły. Starzec był wtedy dzieckiem, a od owego czasu nigdy już olbrzymy podziemne nie powtórzyły swych prób bezowocnych.
Nagle teraz szturmują do ich siedziby. I po co? Zapewne, aby pochłonąć mieszkańców. Bo pocóżby innego przychodziły? Pomarszczony, wyschły, półnagi, o zapadłych oczach, ale o krzepkich jeszcze muskułach, dziad podniósł się nagle i krzyknął przeraźliwie. Uciszyło się natychmiast w jaskini. A on, pełen grozy w spojrzeniu i energii, gardłowym, chrapliwym głosem krótkie wydał rozkazy.
— Biada! uciekajcie daleko, a schować się na drzewa!
Mowa to była pierwotna, wyrazy jednosylabowe, z których każdy miał wiele znaczeń, wymagających objaśnień za pomocą odpowiednich gestów. Tym razem zrozumiano ją w jednej chwili.
W mgnieniu oka jaskinia się opróżniła. Został sam starzec, któremu powróciła już zachwiana odwaga. Spojrzał on z żalem na ognisko i podniósł upuszczoną w pierwszym strachu dzidę.
— Ty, ciepły, jasny, nie umieraj! — rzekł głucho. Zabrać cię nie mogę, ale bądź cierpliwy i żyj, bo jeśli powrócimy, a ciebie nie stanie, pomrzemy także. Nie umieraj! a jeśli możesz, pożrej napastników.
Dorzucił chrustu na ogień i wyszedł. Mimo ósmego krzyżyka na karku i ciemności bezksiężycowej nocy, podążył krokiem żwawym za kobietami, niosącemi dzieci i znikł w czarnej puszczy.
Na jednem drzewie ze starcem znalazła się młoda matka z rocznem dziecięciem, uczepionem u piersi.
— Co będzie z nami? — pytała, szczękając białemi, jak śnieg, zębami, a starzec, pół zdrętwiały ze zgrozy, mruknął tylko:
— Biada!
Zaległa w lesie zwykła cisza, poprzedzająca wschód słońca. Wygnani ze swego zakątka ludzie oddech nawet tłumili i zęby zacięli mocno, aby nie szczękały z zimna i bojaźni.
Drżał, nawet starzec, choć nosił przecież naszyjnik z kłów wilków i hyen, oraz własną ręką pokonanego niegdyś niedźwiedzia. Drżał, choć liczne blizny na zeschłej skórze świadczyły, że bywał mężnym i umiał stawiać czoło wszelkiemu wrogowi. Przez głowy kobiet, a nawet i tego starca, przepływały myśli ponure. Co będzie, jeśli mężowie powrócą i niebacznie wstąpią do jaskini? Co będzie, gdy spotkają się tam z podziemnymi napastnikami? Choćby walczyli, nie wyjdą cało, bo jakiż oręż zdoła osłonić człowieka od wrogich żywiołów, co wstrząsają skałami? Ta myśl okropna wlewała nowe fale zgrozy do serc przelękłych. Kobiety gryzły wargi do krwi. Pełne obawy, aby ich tu strachy nie odszukały i razem z drzewami nie pochłonęły, siedziały nieporuszone, póki słońce, które spało za górami i rzekami, się nie przebudziło. Teraz dopiero dzienna gwiazda, zwyciężająca zdradne ciemności, dodała otuchy starcowi, zgrzytnął i zamruczał gniewnie.
— Pójdę, zobaczę! — rzekł do kobiety — a potem stanę na tropach, któremi męże będą wracać z polowania. Ostrzegę, niech się nawet nie zbliżają do jaskini. Wy siedźcie tu, póki nie dam hasła.
Znawca puszczy i jej szlaków zbliżył się bez szmeru i pełen obaw do naszej trójki. Niepostrzeżony przyglądał się długo. Trwoga i zdumienie miotały nim naprzemiany.
— Podobni są do ludzi — myślał, kombinując ciężko. — Brzydcy i futer nie noszą! A może to nie strachy, może to naprawdę ludzie tylko? może słabsi od naszego plemienia? Może uda się ich wypędzić z jaskini?
Właśnie wtedy Stanisław zapalił zapałkę i przytknął ją do suchego drzewa. Po chwili buchnął jasny płomień. Starzec na ten widok padł przestraszony na ziemię!
— O moje oczy! źle mi służycie! To nie ludzie, to jakieś podziemne i straszne istoty, co ludzki tylko kształt przybrały. One ogień nawet stwarzają w mgnieniu oka. Biada nam. Biada!
I wrócił przerażony donieść ukrytym na drzewach córom i wnukom, co widział.
Mowa tych ludzi liczyła tylko paręset bardzo prostych dźwięków, ale mimo to wystarczała im zupełnie. Nieodczuwano wówczas potrzeby obfitszego słownika. Uboga myśl miała i w tym zapasie dostateczne narzędzie, zresztą nieliczność wyrazów, a właściwie krzyków, wynagradzano sowicie «wymownymi» gestami, a także wybornem naśladowaniem głosów zwierząt i natury.
Przy pomocy tych łatwych i naturalnych środków jeden i ten sam dźwięk, czyli wyraz pierwotny, mógł zmieniać w potrzebie po stokroć swoje znaczenie. Choćby np. lisa, wilka, szakala, niedźwiedzia, a nawet wszelkiego zwierza wyjącego, mruczącego, lub ryczącego, nazywano jednakowym dźwiękiem, to reszty dopełniano intonacyą, a gestami wskazywano bez trudu, czy zwierz jest rogaty lub bez rogów, duży czy mały, czy ma trąbę, albo róg na nosie i t. d. Każdego naprzykład ptaka kraczącego mieszkańcy jaskini zwali poprostu «kraa»... ale w potrzebie znając różne ich odmiany i obyczaje umieli dokładnie określić nawet gatunek.
Grzmot, piorun, burza i huk nazywały się jednakowo, ale mimika wyjaśniała w potrzebie, o czem mowa.
Mógłby się ten język arcyubogi i niestały śmiało zwać po naszemu międzynarodowym, bo tam chwiejne dźwięki grały podrzędną rolę. Choć każda gromadka innych używała dźwięków, choć tyle było prawie narzeczy, ile gromad, rozproszonych po puszczy, to jednak w przypadkowych zbliżeniach nawet pierwszy raz spotykających się gromad, gestykulacya i naśladowanie głosów natury główną odgrywały rolę i ułatwiały wyśmienicie porozumiewanie się między najdalszymi nawet sąsiadami. Co więcej, w owych czasach wyrazy i narzecza nieujęte w karby żadne, niby mowa dzieci, krótki miewały żywot. Powstawały zwykle wraz z gromadą, przetwarzały się, wzbogacały lub ubożały, zależnie od uzdolnień i potrzeb jednostek, żyjących w gromadzie, albo opuszczających ją i zakładających nowe ognisko. Nikły one wraz z pokoleniem, które w latach klęsk żywiołowych łatwo wymierało, lub zdziesiątkowane, rozpraszało się po szerokiej puszczy. Mimika tylko, oraz naśladowanie głosów przyrody niepodlegały zmianom i, jako naturalna, wiekowa własność człowieka, one jedne trwały przez niezliczone pokolenia. Wobec znikomych i kapryśnych wyrazów dodatki owe były tem, czem są konary dębu wobec liści i żołędzi, które co rok opadają i co rok odnawiają się na tym samym pniu.
Mężny dziad gromadki objaśnił więc, co widział, i wrócił jeszcze raz patrzeć na dziwnych, a strasznych gości, wreszcie znikł w puszczy głębokiej, w której znał każde drzewo, każdy strumyk, pagórek i kamień.
Nasi nie domyślali się nawet, że byli przedmiotem podziwu ludzkiego i rozmawiali swobodnie przy ciepłem ognisku.
I znowu nawet Stanisław gorszył się powolnością postępu, zastojem cywilizacyi ludzkiej, której obraz i przedsmak dała mu ponura jaskinia. Przypomniał sobie człowieka wczorajszego, który słał gniazda, niby ptak na drzewach, żywił się robakami, ostrygami, padliną i leśnemi jagodami — i dziwno mu było, że człowiek dotąd nie nauczył się lepiej jeść i mieszkać.
Sekundował mu w tem gorąco lord Puckins. I on, choć patrzył, nie mógł się zgodzić na fakt naturalny.
— Sto tysięcy lat! toż to dwadzieścia razy tyle, ile wynoszą całe historyczne dzieje ludzkości... Czyż podobna, aby rozum tylu niezliczonych pokoleń nie zdobył się na polepszenie bytu potomków?...
Profesor przyznawał, że czasu upłynęło w istocie niemało, jeśli będziemy mierzyć na ludzką niecierpliwość, albo na krótkość dziejów historycznych, ale przypomniał, że przecież taki sam przeciąg czasu, póki nie było człowieka, przynosił w życiu ziemi daleko jeszcze mniejsze zmiany a przecież wydawał się naturalnym. Więc o zastoju mowy i tu być nie może.
W rzeczywistości człowiek nie tracił czasu. O ile on już wspanialszym i rozumniejszym, aniżeli był sto tysięcy lat temu! Grube pozory pozostały wprawdzie — ale co za różnica w myślach i pojęciach! Ile już potrzeb duchowych przybyło, ile zarodków nowych myśli kiełkuje w tych kudłatych, nigdy nie czesanych głowach! Człowiek już potrafi rachować przy pomocy palców swych rąk i nóg. Tej czynności nie praktykowała żadna istota na ziemi! Mimo nagości skóry stawia czoło nieznanej dawniej zimie, mimo tysiącznych niebezpieczeństw umie przeżyć tę niegościnną porę roku, straszną dla wszystkiego co żyje. Prawda, że nieraz gromadka uszczupla się do połowy, zanim przyjdzie upragniona wiosna, ale czyż i po 70,000 lat, przy całym postępie rozumu ludzkiego nie bywa zbyt często zima klęską śmiertelną dla miejskich i wiejskich biedaków? Mimo pozornej słabości, jest już człowiek mocniejszym od mamuta, chytrzejszym od lisa, ostrożniejszym od bobra, zamożniejszym od wiewiórki. Można śmiało powiedzieć, że obecna epoka jest już początkiem panowania człowieka. Wspaniałe czworonogi, niedawna chluba ziemi, to już tłum, skazany na rychłą zagładę, podobnie, jak ongi jaszczury i skrzekogady. Nieświadom on nawet rosnącej potęgi jednego gatunku, któremu niebawem zacznie być ciasno na ziemi.
Prawda, że człowiek tutejszy mieszka latem, gdzie go noc zaskoczy, że zimą, głodny i skostniały, kryje się pokornie po jaskiniach; prawda, że przypisuje duszę nawet martwym tworom i żywiołom, prawda, że nie zna jeszcze widelca, że nie ma pojęcia o sztuce pisania, że nie tęskni za dziennikarskiemi nowinami. Trzeba mu to wybaczyć. Nie można żądać nadzwyczajności. Nie ma on jeszcze czasu na to, czem my się lubimy zabawiać. Żyje jeszcze na łonie surowej i bardzo macoszej natury. Musi przecie wszystko, co ma, zdobywać, wyrabiać i bronić własnemi rękoma, musi codziennie głód zaspakajać, a nie przychodzi to wcale z łatwością.
Zwinny tygrys może sięgnąć po antylopę, bawół zadawala się trawą, ale nogi człowieka nie sprostają w biegu ani tygrysowi, ani antylopie, instynkty zresztą ma inne. Należy on do bezbronnego rodu wszystkożernych. Zadawalał się dawniej owocem, jagodą, jajkiem, a przy okazyi mięsem drobnych lub padłych zwierząt. Dopiero broń krzemienna dała mu więcej przewagi. Mimo to, w porze zimowej, gdy niema owoców, a czujne zwierzęta albo się pochowały, albo padły ofiarą drapieżników, cierpi nieraz głód srogi, pomimo całej swej wyższości! Wtedy, w ostatniej potrzebie, staje się kanibalem, a nawet kainem. Wtedy, gdy trudno nawet o padlinę, silniejszy człowiek musi żyć kosztem życia dzieci i słabszych członków w gromadzie!


Narzędzia krzemienne z epoki musteryeńskiej.

O, na okrutne sceny, jakie się rozgrywały po jaskiniach, lepiej rzucić dyskretną zasłonę! Tam nawet ciało zmarłego nie marnowało się w głodowej porze roku, ale przeciwnie, zapewniało gromadzie na kilka dni dobrobyt i spokój[2]. Oto przyczyny główne, dla których, zamiast szukać towarzystwa i skupić się w liczne gromady, i teraz jeszcze musi człowiek unikać podobnych sobie. W ciężkiej pogoni za żywnością — widzi on w obcym współzawodnika tylko i wroga. Źle uzbrojony, musi dniem i nocą mieć się na baczności, przed głodnym, a przebiegłym zwierzem. Przechodzi on twardą szkołę i dużo się już nauczył. Póki nie znał zimy, był stworzeniem potulnem i mało wymagającem. Głodu nie cierpiał często, więc nie zabijał. Ognia także nie potrzebował.
Teraz, odkąd warunki klimatyczne poczęły się zmieniać na niekorzyść, musiał nabrać zgoła nowych uzdolnień. Potrafi już nawet być srogim! Zresztą oddaje tylko pięknem za nadobne. Jest prześladowanym, więc gdy może, prześladuje także. Przyznać trzeba, że ostatniemi czasy cała przyroda uwzięła się na zgubę jego. Pomijając zawsze jednako zuchwałe i mocne zwierzęta, nawet klimat oddawna począł się zaostrzać zdradziecko, nieznacznie, aż zapoznał człowieka ze śniegiem. Ten jednak cierpliwy, zahartował się stopniowo i mało dbał zrazu o płatki białe które się niekiedy pojawiały. Bawiły go bardziej, niż niepokoiły. Ale płatki wracały co rok obfitsze. Rozproszony po wielkich obszarach cofał się zwolna, instynktowo, wraz ze zwierzętami, na południe, ale śnieżyce zimowe szły za nim i niosły coraz większe klęski. Nietylko północ, niby wielka lodownia, odpychała wszystko co żyje i zaostrzała swe zimy, ale jeszcze i góry, dawniej zielone, poczęły się ukrywać pod całunem zimnych, białych kryształów.
— Cóż za powód tego oziębiania się? — zagadnął ciekawie Stanisław.
— Niewiadomo. Nagłe oziębienie się klimatu ziemi jest zjawiskiem dotąd nieobjaśnionem, głównie dla tego, że epoka lodowa jak przyszła tajemniczo, tak po pewnym czasie minęła. Nie stygnięcie więc ziemi było jej powodem.
— Więc bawimy w epoce lodowej! — rzekł Puckins.
— W samej pełni trwania pierwszej, o ile mi się zdaje, epoki lodowej.
— Alboż było takich epok więcej? — zapytał Stanisław.
— Wiemy napewno o dwóch lub trzech, przegrodzonych krótką, cieplejszą. W czasie tej przejściowej epoki, która przyjdzie za kilkanaście tysięcy lat, gruby całun lodowy, który pokrywa w tej chwili północną Europę, cofnie się ku biegunowi, aby jeszcze raz potem po tysiącach lat zamrozić nowe życie na uwolnionych ziemiach.
Druga, a właściwie ostatnia epoka zimna trwać będzie krócej i nie dosięgnie już granic pierwszej. W tej chwili cała Europa północna po 50-ty i 51-szy stopień szerokości geograficznej niegdyś pełna życia i gwaru, jest martwą pustynią. Skandynawia, Rosya zachodnia aż po Ural i Wołgę, leżą pod grubą skorupą lodową. Nietylko Anglia i Dania, ale Bałtyk i morze Niemieckie, północne Niemcy, oraz prawie cały kraj nasz jest lodową krainą milczenia, podobnie jak za dni naszych Grenlandya. Skorupa lodów, niby mroźna lawa, zbliżając się od bieguna, posuwała się z każdym tysiącem lat niżej ku południowi, grubiała od śniegów, które padały na jej powierzchnię ale już nie topniały prawie.
Na północy Europy skorupa stwardniałego śniegu czyli lodu dochodzi teraz do grubości 1000 a nawet 2000 metrów. W Anglii i w naszym kraju mierzy z pewnością setki metrów grubości.
Człowiek środkowej Europy ani się opatrzył, jak został zlodowaciałemi górami odcięty od cieplejszych krajów. Biednych zwierząt z każdą sroższą zimą ubywało. Ginęły tłumnie. Człowieka, mimo całą jego wytrwałość, spotkałby w Europie taki sam los, gdyby nie wyjątkowe uzdolnienia. Zaostrzające się zimy wcześnie zmusiły go do szukania okrycia. Nauczył się więc najprzód zabijać zwierzęta, aby zdobyć futro. Surowsze warunki bytu zmusiły go także do sporządzania narzędzi doskonalszych od używanych niegdyś migdałowatych krzemieni. Łupał tedy szerokie wióry krzemienne i otłukiwał je na krawędziach, aby mogły służyć do krajania i skrobania skór z resztek żył i mięsa. Nauczył się rozbijać kości celem zdobycia szpiku do smarowania i zmiękczania skóry. Musiał kolcem z krzemienia dziurawić te skóry, aby jelitami zwierząt łączyć je na odzież. Całych wieków trzeba było, aby wydoskonalić to wszystko, ale też tryumf był zupełny.
Zimno tedy stało się bodźcem do wielu wynalazków, bez których dawniej żył w prostocie i szczęśliwej, ale mało ludzkiej obojętności. A tymczasem stawało się coraz chłodniej.
Pod chmurnem niebem i mroźnemi wichrami marniały gwarne niegdyś puszcze leśne. Kwitnące wzgórza i góry stopniowo nikły pod śniegami. Coraz nowe i większe obszary okrywały się wiecznym lodem. Teraz dopiero zaprzyjaźnił się człowiek z «nienasyconą, okrutną istotą,» która z trzaskiem trawi drzewo i z nocy dzień czyni. Złośliwą tę istotę człowiek uczynił stróżem, sługą i dobrodziejem swoim. Ogień go broni odtąd przed napadem zwierząt nocnych, ogień przy pewnej wprawie trawi mu mięso, zmiękcza dzikie płody świata roślinnego i czyni smaczniejszemi, aniżeli były surowe. Nie na tem jednak koniec dobrodziejstw ognia. Niegdyś zdobycz spożywał myśliwy na miejscu, gdzie ją upolował. Nie troszczył się o kobietę i dzieci — czy jadły. Kobieta sama musiała starać się, aby nie była głodną, a nie zawsze miała po temu siły i zdrowie. Instynkt macierzyński zmuszał ją często do lękliwego unikania brutalnych i bezlitosnych mężczyzn. Musiała opuszczać gromadę i szukać dla siebie i swego maleństwa w puszczy bezpiecznego schronienia. Ognisko dopiero przetworzyło sposób życia myśliwca i stało się dobrodziejstwem kobiety, starca i dziecka, a z niemi całego rodu ludzkiego.
Rozniecanie ognia było zadaniem trudnem. Nie wszyscy nawet posiadali tę sztukę. Trzeba więc było starannie skarb, raz zdobyty, przechowywać. Raz rozniecony płonął zwykle długo — czasem nie wygasał przez lata w jaskini. Otóż żywienie gałęźmi i przechowywanie płomienia w popiele, przez czas, gdy mężowie uganiają się za żywnością, powierzono kobietom, dzieciom i starcom.
Mężczyźni zziębli powracali już zimą stale do ogniska, aby upiec swoją zdobycz. U tego portu wypoczywali po trudach i pozostawiali resztki kobietom. W długich chwilach przymusowego spoczynku surowy włóczęga zżył się bliżej z kobietą, podzielił pracą i nareszcie uwolnił ją od troski zdobywania żywności na własną rękę.
Ognisko przedłużyło także żywot ludzki, bo pozwoliło zachować lekceważonych dawniej, bezsilnych fizycznie starców. Co więcej, pozwoliło korzystać z ich jedynego, ale wielkiego i nieocenionego długo skarbu, z doświadczenia. Ognisko więc zespoliło ludzi, stworzyło pierwotną rodzinę, a potem pojęcie «plemienia,» to jest grupy gromadek przyjaznych sobie, bo pokrewnych. Ono da kiedyś kobiecie na długo przewagę nad rodem męzkim...
— Panie! jakie to ciekawe, — zawołał Stanisław. — Dawniej niepomyślałem nawet, czem mogło być zwyczajne ognisko.
— Tak, mój drogi. Ognisko było najdroższym, żywym skarbem gromady i «plemienia.» Kto wtedy u jednego ogniska zasiadał, był już «swojakiem,» «bliźnim» i «przyjacielem.» Kobiety, pielęgnujące ten skarb, stały się z biegiem tysiącoleci uprzywilejowanemi w gromadzie. Kiedy zaś przyszła kolej na pojęcia religijne, osobnik żeński, zwolniony od obowiązku zaspakajania własnych potrzeb codziennych, przekształcił się na służebnicę ognia, a ten po słońcu stał się przedmiotem czci religijnej. Stał się bóstwem domowem.
Starzec doświadczony został wtedy w rodzinie i plemieniu głową, «wiedziem» i wodzem, a potem jeszcze, w miarę postępu i uspołecznienia się ludzi, dzierżył godności mędrca i wieszcza. Nie darmo do dni naszych przetrwało w mowie «ognisko,» jako symbol rodziny i najdroższa jej własność. Co więcej, zostało ono uosobieniem władzy i własnością kobiety. «Strzeżenie ogniska domowego» uważamy jeszcze dotąd, jako symbol szczytnego powołania kobiety.


Mężczyźni stale powracali do ogniska...

— Mój Boże, jak to się świat zmienił, — rzekł Stanisław. — Dziś nawet szanująca się kucharka uważa sobie za ujmę rozniecanie i podtrzymywanie ogniska domowego. Pod blachą to jeszcze pół biedy, ale w piecach!... fe! to rzecz najniższej z najniższych, to nie przywilej, ale upokorzenie.
— Bo też nawet wyrażenie, o którem mowa, utraciło dosłowne znaczenie, stało się niejasnem wspomnieniem stanu rzeczy dawno zapomnianego i trwa już tylko, jako szczytna przenośnia, w ustach rodu ludzkiego. Zresztą, jak długo jeszcze pielęgnowanie niewygasającego ogniska było ważnym czynnikiem życia, mamy dowód w niezbyt dawnej tradycyi. Litwini do niedawna strzegli świętego Znicza, a do dziś przecie żyją na ziemi czciciele ognia. Klasyczny świat poczytywał ogień za najcenniejszy dar niebios, za podarunek bogów. W obyczajach ludu żyje do dziś tysiące śladów czci, której ogień był przedmiotem. I słusznie.
Taki żywioł, któremu człowiek zawdzięcza niemal całe swe dzisiejsze stanowisko, nie mógł pozostać zapomnianym. Toż i dla nas, dzieci najnowszej cywilizacyi, jest on niesłychanie ważnym czynnikiem. Z utratą jednego ognia — człowiek cofnąłby się bezwarunkowo do stanu dzikości.
To prawdziwy dar niebios, który człowiekowi pozwolił przetrwać złe godziny i rozwinął go prędzej niż cała przyroda!






  1. Z trzydziestu dwóch gatunków europejskich ssaków epoki musteryeńskiej, 14 żyje dotąd w tych samych miejscach, jeden (żubr), dogasa w Białowiezkiej puszczy, trzy przeszły na południe (hyena lew, lampart), trzy w góry wyłącznie (Capra Ibex, Arctomys Marmota i biały zając), siedm na północ, a cztery zupełnie znikły (mamut, nosorożec kosmaty, jeleń olbrzymi (Megaceros) i niedźwiedź jaskiniowy (Ursus spelaeus).
  2. Są to stwierdzone z całą pewnością naukowe fakta. (Przyp. autora).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Erazm Majewski.