Profesor Przedpotopowicz/XXXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Profesor Przedpotopowicz |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1898 |
Druk | P. Laskauer i W. Babicki |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Trzy tysiące lat temu. — Tuklat‑Pal‑Asar, pan czterech stron świata.
Gorączkowym wrzał Elassar[1] ruchem gdy profesor Przedpotopowicz, zamieszany w pieszym i konnym tłumie, wygodną, bitą drogą wstępował w jego bramy. Tłum nie zwracał nań żadnej uwagi, więc przeszedł sklepioną bramę miasta i, porwany burzliwą ludzką falą, mijał mnóstwo jednopiętrowych domów o drzwiach wysokich, o jednem najwyżej oknie w jednostajnej gładkiej ścianie frontowej. Zamiast dachów wszędzie prawie widniały tarasy.
Po drodze miał sposobność zauważyć, że mężczyźni prawie wszyscy nosili w uszach złote lub srebrne kółka; ręce nawet odwiecznym zwyczajem zdobili w bransolety. Nieliczne na ulicach kobiety nosiły ubiór zupełnie ukrywający kształty ciała.
Zapuścił się w głąb ludnego miasta. Znalazł się wreszcie za długim wałem, gdzie ujrzał wysoki dom, zbudowany z cegły. Dwa wysmukłe na wieżach maszty z chorągwiami zdaleka już znamionowały pałac.
Niebawem Przedpotopowicz ujrzał się u głównego wejścia do pałacu, gdzie skrzydlate byki trzymały straż u podstawy dwóch wież, wznoszących się po obu stronach wejścia. Ściany zdobiły liczne płaskorzeźby i rysunki. Klinowe napisy, towarzyszące scenom przedstawiającym zwycięztwa wojenne, świadczyły o niemałym postępie w sztuce utrwalania myśli ludzkiej dla potomnych. One to upewniły profesora, że znajduje się w państwie ludu boga Assura. Panował tu dziewiętnasty z rzędu król, okrutny Tuklat‑Pal‑Asar, wsławiony wielkiemi i szczęśliwemi podbojami.
Przywykły nie dziwić się już niczemu, dał się unieść tłumowi i po stromych, wązkich wschodach wstąpił na taras pałacowy.
Setki niewolników, kobiet, dzieci i wolnych mężczyzn biegło, śpieszyło się i potrącało na ulicach i kwadratowym dziedzińcu pałacowym. Lud ogorzały, szorstki, o ponurem, a nawet dzikiem wejrzeniu, niby rój pszczół, huczał w oczekiwaniu jakiegoś radosnego widowiska. W istocie, zwycięzkie wojska powracały z Syryi z bogatemi łupami i mnóstwem jeńców. Chociaż zwycięztwo nie było tu rzadkością, zawsze jednak gorączkowało tłumy. Paleontolog bezwiednie usiadł na szerokiej balustradzie i zadumał się głęboko. A więc znajdował się w górzystej krainie Azyi zachodniej, zwanej przez greków Mezopotamią.
Mrokiem tajemnic pokryta dotąd pierwotna historya Mezopotamii ukrywa tragiczne losy nieznanego nawet z nazwiska cywilizowanego ludu, który poprzedził właściwych Chaldejczyków, uważanych długo za twórców jej cywilizacyi i tych miast wspaniałych, jakiemi przez liczne wieki władali. A jednak ów dumny lud Semicki nie był twórcą tej cywilizacyi.
Jeszcze Assyryjczykowie, nieznani w dziejach świata, wiedli w swych niedostępnych, jałowych górach nędzny, pół‑dziki żywot, gdy żyzną Mezopotamię zamieszkiwała od kilkunastu wieków cywilizowana społeczność, niemal tak starożytna, jak Egipt. Kraj ten posiadał dobrobyt, gęstą ludność i jedyne wówczas w świecie co do bogactwa wielkie miasta, jak: Elassar, Sippara, Larsam i Bab‑ilu.
W mieście Ur wznosiła się wspaniała, najdawniejsza świątynia księżyca. Kolosalną była, skoro po kilku tysiącach lat leży jeszcze po niej 30 milionów cegieł, pokrytych klinowemi napisami!
Koczownicze, pół‑dzikie plemię, opanowało spokojny ten naród turański i prędko zagarnęło jego dorobek na swoją własność. Zaborcze plemię przyszło do gotowego. Przyjęło skwapliwie od Akkadów wyższą cywilizacyę, bo im z nią było wygodniej, a narzuciło im wzamian twardą przemoc. Prawy właściciel, mimo wyższości, a może właśnie dla tego, upadł pod strasznym uciskiem, pod chłostą okrucieństw i bezprawi, za które najprzód niechciał, a potem nie mógł już równą płacić monetą, aż wreszcie niestało go zupełnie. O całej jego głuchej kilkunastowiekowej, uporczywej walce, nawet pamięć zaginęła w morzu czasu, który wszystko zaciera.
I kwitnący Sumir z biegiem czasu, pomimo wielkiego dobrobytu, upadł, a wspaniałe grody jego, nieustępujące pod względem znaczenia nowożytnym stolicom, utraciły swą świetność.
Wzniosło się bowiem niespodzianie w północnej części Mezopotamii zaborcze i dzikie państwo ludu boga Assura, zwane Assyryjskiem, i stało się ogniskiem życia dziejowego, oraz najpotężniejszem państwem owych czasów.
Tuklat‑Pal‑Asar był w całej pełni świadom swej potęgi, skoro sam tytułował się potężnym królem czterech stron świata, królem nad wszystkimi królami, panem nad panami, ojcem najszanowniejszym, pasterzem prawdziwym, sędzią najwyższym, olbrzymem w bitwach, któremu Assur obiecał zwycięztwo i panowanie nad całym światem!
W istocie! panowanie jego było nieprzerwanym szeregiem wojen zwycięzkich.
Splondrował kilkadziesiąt państewek Azyi środkowej. Spustoszył kraje: Charya, Saranit, Ammanit, Chety, Muszkajów i Akharu, słowem — całe sąsiedztwo, począwszy od Armenii, brzegów morza Kaspijskiego, oraz Czarnego, aż do Syryi i morza Śródziemnego. Jego ciężkie wozy na kołach miedzianych, niby ruchome twierdze, przechodziły z równą łatwością przez dzikie wąwozy, jak przez gęste puszcze leśne. Przez rzeki budował na prędce mosty, albo przeprawiał się na wydętych skórach bawolich, zwyciężał po kilkudziesięciu władców za jednym pochodem. Wszędzie, gdzie stąpił nogą zwycięzcy, niszczył ogniem i mieczem wsie oraz miasta i całe kraje pokrywał gruzami. Okrucieństwa przychodziły mu z łatwością, bo leżały w tradycyach ludu i dynastyi. Królowie Assyryjscy nie odznaczali się nigdy łagodnością. Wojen nie unikali, owszem wszczynali je chętnie, one to bowiem głównie ich wzbogacały. Łupieztwo doprowadzili do ostatnich granic. Żaden naród nie miał prawa opierać im się, ani prowadzić z nimi wojny. Sąsiadów, którzy stawiali im opór, uważali wprost za buntowników, dla których żadna kara nie może być zbyt surową.
Więc też wysilali mózgi na okrucieństwa i trzeba im oddać sprawiedliwość, że doszli do doskonałości. Pomimo trzydziestu wieków wszechstronnego postępu, ludzkość nie może się już zdobyć na nic więcej w tym względzie, krom... naśladownictwa.
Z marzeń i wspomnień o tym strasznym kraju, o dzikiej jego cywilizacyi, wyrwał paleontologa zgiełk wielki dochodzący od strony wjazdu. Pociągnięty na przeciwległą stronę tarasu ujrzał długi orszak, nadciągający do bram pałacu. Na czele toczyło się kilkadziesiąt wozów wojennych, zaprzężonych w trzy konie. Na każdym siedziało trzech ludzi: woźnica, hardy żołnierz w hełmie oraz pancerzu, i giermek z okrągłą tarczą.
Za woźnicami maszerowali wytrwali w paradnym szyku kopijnicy i łucznicy. Dalej toczyły się opylone wozy z bogatemi łupami i tłumy jeńców. Za jedną grupą jeńców maszerowały inne oddziały łuczników lub żołnierzy, uzbrojonych w długie kopie. Dalej szły wielkie wielbłądy jednogarbne, objuczone sztabami bronzu, cyny, srebra, żelaza, a nawet złota, potem stada wychudłych od długiego marszu wołów, kóz i owiec i znów żołnierze, wozy, jeńcy wojenni i niewolnicy, niosący pod grozą pałki kosztowne i ciężkie sprzęty. Całą masę pośledniejszych jeńców i łupu pozostawiono u bram miasta. Mieszkańcy Assuru szaleli z radości i wydawali okrzyki zapału na cześć wojsk zwycięzkich i króla.
Tymczasem czoło orszaku już weszło na dziedziniec pałacowy, gdzie oczekiwał nań Tuklat‑Pal‑Asar.
Żołnierze i wodzowie ucałowali ziemię przed stopami króla i na znak dany pozajmowali wyznaczone sobie miejsca. Teraz występowali jeńcy. Odzież ich, podobna do łachmanów i grubą warstwą pyłu pokryta, świadczyła o długiej i męczącej drodze. W tej gromadzie mężczyzn, kobiet i dzieci można było znaleźć wszystkie stany ludu pokonane. Zgarnięto ich nie z pola bitwy z orężem w ręku, ale niespodzianie wyrwano bezbronnych i nieopierających się ze zgliszcz wiosek i miast zrabowanych i zrównanych z ziemią. W tym tłumie wynędzniałych i skatowanych postaci — nie brakło nawet starców o mlecznych włosach i szlachetnych, zmarszczkami pooranych obliczach, którym niesądzono było w pokoju dokonać dni pracowitego żywota.
Na znękanych obliczach malowała się nie rozpacz, ale przeważnie obojętność i zupełna rezygnacya. Król królów, pan czterech stron świata, pasterz prawdziwy i ojciec najszanowniejszy skinął ręką i wydał rozkaz krótki.
Dla przypodobania się bogom polecił niedobitków odesłać przed świątynię Assura, aby tam konając w powolnych mękach i na wolnym ogniu odebrali zasłużoną nagrodę za opór.
Usunięto osądzonych.
Następny orszak obejmował starszyznę nieprzyjacielską z wybitnym wodzem na czele. Tych ludzi oblicza były pomimo fizycznego bólu i wyczerpania zuchwałe. Prowadzono ich przez całą drogę niby niedźwiedzie, na sznurkach, przeciągniętych przez krwią broczące języki lub wargi. Wiedzieli oni zbyt dobrze, jak srogie czekają ich tortury; wzdychali tajemnie w drodze do bóstw o śmierć natychmiastową, ale gdy nie wysłuchane zostały ich modły, więc teraz z zaciętością podnieśli czoła i stanęli hardo przed tym, który wyda na nich okrutny wyrok. Mówili mu wzrokiem zimnym i wzgardliwym, że nie zdoła wymyśleć nic, czemby ich skruszył i zniewolił do błagania o litość. Nie omyliły ich przeczucia. Ojciec najszanowniejszy obmyślił już dla nich odpowiednie przyjęcie. Zgodnie z tradycyą raczył osobiście wziąć udział w wymiarze sprawiedliwości.
Kazał ich na początek stawiać przed sobą rzędem na klęczkach, a ująwszy w silną prawicę ostry dziryt bronzowy i trzymając lewą za sznur obezwładniający jeńca, po kolei wydłubywał każdemu oczy. Lubował się wraz z ludem swym widokiem drgających z okrutnego bólu mięśni twarzy. Żadnym jednak jękiem nie dano mu było uradować serca swego. Spochmurniało też oblicze Pana. Znudzony odrzucił krwawe narzędzie, a okaleczonych oddał w ręce otoczenia, zalecając szereg mąk, godny uroczystej chwili[2] i oddanie szczątków świniom na pożarcie.
Ale już podczas królewskiej operacyi geologowi zaszły mgłą oczy. Z zastygłą krwią w żyłach odwrócił głowę od miejsca kaźni, nie widział już nic. Gdzie spojrzał, jaskrawa plama czerwona zasłaniała mu wzrok.
Z okrzykiem boleści, pół nieprzytomny, zbiegł na dół. Rozpychał tłum, promieniejący od wielkiej uciechy, nic i nikogo dobrze już nie widział. Krew zasłoniła mu świat cały.
Krótkie zdławione jęki i swąd palonego żywcem ciała odbierały resztki przytomności. Pragnął znaleźć się jak najdalej od strasznego dworca pałacowego. Wreszcie ogarnął go błogi spokój.
Nie czuł zmartwiały i w niepamięci przez wieki płynący, jak w krainie, w której władcy ludu boga Assura wycisnęli ocean łez gorzkich, gwarne rojowisko ludzkie milkło coraz bardziej. Nie widział jak pałace, domy i świątynie, jedne po drugich, w proch się rozsypywały, jak wreszcie na tych zapomnianych, krwią przesiąkłych i milczących polach, porastały już chwasty.