<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Przed burzą
Podtytuł Sceny z Roku 1830
Wydawca Księgarnia J. K. Żupańskiego
Data wyd. 1876
Druk J. I. Kraszewski
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Jedną z najcharakterystyczniejszych postaci tych czasów, którym jeszcze na pozostałościach oryginalnéj przeszłéj epoki nie zbywało — był czcigodny, siwy ów prezes Towarzystwa Przyjaciół Nauk, niegdyś przyjaciel i współkolega Kościuszki, świetny poseł sejmu czteroletniego, jeniec maciejowicki, autor „Powrotu posła“ i „Śpiewów historycznych,“ Julian Ursyn Niemcewicz. Czczony powszechnie starzec był pomimo wieku i dobroci charakteru jednym z najzłośliwszych dowcipnisiów swego czasu. Nie przebaczał nikomu, a że czuł żywo i wiek w nim przytępił nieco władzę sądu o ludziach i sprawach ludzkich, że miał skłonność do widzenia trochę czarno... dowcipy jego dosięgały często i niewinnych, kaleczyły bezbronnych...
Była to powaga wielka... słowo jego rozbrzmiewało daleko — ujmowano więc, jak kto umiał, staruszka, aby nie kąsał. Pobudką dla Niemcewicza nie była nigdy żadna osobista obraza — patryota gorący, człowiek szlachetny, oburzał się na najmniejszą podłość, na serwilizm, na nikczemność, na każdy czyn, noszący na sobie piętno fałszu i zdrady.
Starzec ten, który późniéj zemrzeć miał na wygnaniu, gorączkowo pracując dla biednéj Polski, w przededniu wypadków — tak dobrze jak inni patryoci siwowłosi, nie miał najmniejszego przeczucia rewolucyi... I on i książę Czartoryjski — i Chłopicki — byli w duszy jéj przeciwni — z obozem demokratycznym nie mieli najmniejszego stósunku — wzdrygali się na samo widmo rewolucyjne...
Młodzież miała ich porwać z sobą i zmusić do działania. Niemniéj jednak i Niemcewicz i inni patrzeli na to, co się działo w Belwederze, ze zgrozą, rozumieli oni, że prześladowanie zamiast wybuchowi zapobiedz przyspieszyć go może... Ale wybuch wystawiali sobie wszyscy jako chwilowy, mający wiele ofiar pochłonąć i natychmiast być stłumionym...
W tém kółku, w którém się stary Julian Ursyn obracał, około Willanowa, Potockich i Czartoryskich — cichutko sobie opowiadano historyjki o wielkim księciu, o jenerałach jego, o Grabowskim, o Szaniawskim i innych nienawistnych osobistościach... Niemcewicz ze swojego Ursynowa przywoził do Warszawy dowcip... i częstował nim na ucho swych poufałych, a nazajutrz słówko skrzydlate, kolące jak strzała, rozbiegało się po całéj Warszawie.
W Belwederze nawet czasem wiedziano o nim, lecz starego zaczepiać i nie chciano i nie śmiano...
Niewyczerpany w opowiadaniach i anegdotach, — Niemcewicz był najmilszym w towarzystwie, ale już naówczas powtarzał się często a bardzo namiętne sądy i — prawdę rzekłszy, łatwowierność wielka, z jaką chwytał lada pogłoskę, czyniły go samemu sobie niebezpiecznym. Często téż osądziwszy kogoś za pospiesznie, musiał wracać potém do innego przekonania... Ale, że zapominał łatwo o tém, co mu się niedawno wymknęło, nie wiele go zmiana obchodziła.
Ojciec pana Kaliksta, stary napoleoński żołnierz, był z dawna Niemcewiczowi znajomym. Polecił mu był obu synów swoich i im téż przykazał, aby kiedy niekiedy mu się przypominali...
Rucki tak dawno nie miał zręczności być w Ursynowie, iż mając parę dni od pracy biurowéj wolnych — postanowił się tam udać.
Było to w poobiedniéj godzinie, staruszek rano wróciwszy z miasta, zjadłszy skromny ale starannie przygotowany obiadek w domu, siedział w chłodku z kilku znajomymi i przyjaciołmi, gdy pan Kalikst przybył się mu przypomnieć.
Niemcewicz zwłaszcza młodzież traktował poufale, z góry, po ojcowsku. Zrazu potrzebował się trochę namyślić, nim poznał Ruckiego, ale przypomniawszy sobie zaraz ojca i jego, wpadł w dobry humor i dowcipkować począł.
Anegdotki i słówka ostre sypały się jedne po drugich — śmiali się wszyscy serdecznie, lecz że w nich nie oszczędzano Moskali, oglądano się nieco po za siebie. Niemcewicz był niewyczerpanym, gdy opowiadać zaczął, umiał bowiem i zbierać plotki i doskonale je przyprawiać a przy podanéj zręczności nikogo nie ominął, nie przypiąwszy łatki. Z Ursynowa do Belwederu nie tak łatwo dochodziło echo, tu w zaciszy téj można było śmieléj mówić niż gdzieindziéj, a jednak i tu nawyknienie do ostrożności to głos zniżać, to się obejrzeć zmuszało niekiedy.
Tego dnia koléj przypadła na czasy Zajączka i Okołowa, którego staruszek malował żywemi barwami... powtarzając, jak mianowany urzędnikiem w izbie skarbowéj — wchodząc witał swych biuralistów.
— Jak się macie — złodzieje!
— Witamy naszego naczelnika! — odpowiadano mu chórem.
Przyszła potém koléj na lekcyą konstytucyi w Belwederze, którą Wańka w. księcia był powołanym dać cesarzowi Aleksandrowi, na historyjkę o niedźwiedziu pułkownika Łunina i tym podobne obiegające naówczas Warszawę dykteryjki.
Kalikst słuchał, bawił się, a gdy nareszcie sądził, że czas byłoby się usunąć, chciał pożegnać Niemcewicza, gdy ten mu szepnął, aby pozostał.
Wkrótce, téż goście pożegnali gospodarza, który ich przeprowadził za swoją zagrodę i wróciwszy do Kaliksta ręce mu poufale na ramionach położył.
Słuchajno, rzekł — wszak masz brata w szkole Podchorążych?
— Tak jest, panie prezesie.
— No — i widujesz się z nim, masz stósunki z młodzieżą? rzekł Niemcewicz.
Kalikst skinieniem głowy potwierdził to także.
— Słuchajże, co ci poufale powiem... zniżywszy głos odezwał się staruszek. Wiecie, jakie drapieżne stworzenie siedzi w Belwederze... jak od czasu sądu sejmowego szpiegostwo wzmogło się jeszcze... jak tu oczy i uszy wytrzeszczają na młodzież a wy... wy spiskujecie.
Kalikst się zarumienił milczący.
— Nie miałbym wam tego za grzech, dodał Ursyn, gdyby się to na co zdało, ale to do niczego nie prowadzi. Wojska mnóstwo, Moskale czujni i mocni, choćby jaki coup de main na chwilę się poszczęścił, będzie nas kosztował najlepszą krew, najdroższą młodzież a na nic się nie przyda.
Piastujcie ducha polskiego w sobie, żywcie go ale nie dajcie się rozgorączkowani wciągnąć w jaki krok szalony.
— Ale ja o niczém podobném nie wiem, odparł Kalikst — i — nie sądzę...
— Mów sobie, co chcesz — odparł Niemcewicz... Ludzie wiedzą, że coś się knuje i w wojsku i między cywilnymi... Szepcą o tém po salonach... Każdy boli zawczasu nad tém, co to za ofiary pociągnie za sobą a na nic się nie przyda... To darmo! Nie pora.. Polityka europejska nas wyzwoli — potrzeba cierpliwości... Miejmy nadzieję w Anglii i Francyi a nie psujmy sobie sprawy przedwczesnym wybrykiem.
Kalikst słuchał téj admonicyi.
— Powiedz to bratu — dodał staruszek — a strzeż, kogo będziesz mógł.
— Mnie się zdaje — odezwał się Kalikst — że pan prezes zbyt widzi czarno młodzież a raczéj sądzi ją zbyt nierozważną i rozgorączkowaną...
— Ale bo jest rozgorączkowaną... Tak samo ją widzi Staś Potocki, który bliżéj się jéj przygląda — rzekł Niemcewicz. — Zresztą, mój drogi... ja dopełniam obowiązku, dając wam przestrogę — wy uważajcie, jak macie z tego korzystać.
Zamilkł staruszek.
Było już trochę późno, Kalikst po kilku słowach jeszcze wybrał się nazad z Ursynowa. To, co tu usłyszał, zmuszało go natychmiast się widzieć z bratem — pospieszył więc z powrotem do Warszawy, ale tu przybywszy, nie mógł już mieć nadziei widzenia się z nikim, godzina była spóźniona. Przestrogę więc musiał odłożyć na jutro i skierował się wprost do domu.
Zdala już spoglądał na okna pierwszego piętra i wzdychał, bo stósunki z panną Julią co dzień stawały się bliższe i ściślejsze... Na ustach jego błądziły już półsłówka dwuznaczne, które, jak jaskółki wiosnę, poprzedzają zwierzenia się wzajemne... Spojrzał na zegarek — godzina do odwiedzenia Brennerów tak bardzo niewłaściwą nie była... Nie doszła jeszcze dziewiąta. Szło tylko o to, czy Brenner był lub nie w domu. — Jeżeli wrócił, pan Kalikst nie miałby odwagi odwiedzić sąsiadów. — Jeżeli go nie było, choćby się przypóźnił nieco, wiedział, żeby mu to przebaczono.
Odgadnąć — nie umiał... wzdychał do tego, by mu los kogoś nastręczył takiego, u któregoby mógł zapytać... jakby... od niechcenia.
Przed bramą kamienicy stała cała młoda jéj ludność, wyrojona w ulicę, w najrozmaitszych ubiorach... Józiak z jedną szlejką przez plecy, w koszuli i spodeńkach krótkich, z głową jak fura siana, palący z krótkiéj fajeczki, dwóch chłopców Noińskiéj, jeden w długiéj koszuli podpasanéj krajką, drugi w bucikach obszernych i przyodziewku osobliwym... Aramowicza pacholę w spencerku... Piłka była w robocie i bąk... Młodzież igrała, starsi już kurzący tytuń wyśmiewali się z niéj. Nieco na ustroniu Noińska rozmawiała z kucharką pierwszego piętra.
Zobaczywszy nadchodzącego pana Kaliksta, trąciły się łokciami.
Wypadało mu przechodzić tuż około majstrowéj i jéj przyjaciółki, a choć miałby był ochotę spytać ją o Brennerów, nie śmiał. Pozdrowił więc tylko grzecznie... Przeprowadzono go oczyma...
Nieco wyżéj na wschodach stała szczęściem Agatka, w bliższych zostająca stósunkach z Matusową, do któréj Józiak, syn jéj, mimo niedojrzałości dziewczątka smalił pierwsze koperczaki. Agatka, jakkolwiekby była wolała starszego mężczyznę i pod wąsem, zważywszy, że ten już fajkę palił, wódkę pił i lada dzień mógł dostać zarostu, który na tę intencyą starannie golił, a nie mając przytém żadnéj innéj okazyi rozpoczęcia serdecznéj karyery, bo chłopiec Aramowicza był brutal — rada była i Józkowi... Miała nawet znijść niby przypadkiem na dół dla pożartowania z nim, ale tu stała kucharka na przeszkodzie... Oczekiwała więc na wschodach pomyślniejszego składu okoliczności — gdy nadszedł pan Kalikst.
Pozdrowił i ją, przechodząc...
— Są państwo w domu? zapytał się cicho.
— Jejmość i panienka są — szepnęła trochę go przeprowadzając Agatka — ale pana radzcy to nie ma.
— Czy już u państwa późno! — dodał ośmielony Kalikst.
— Gdzie tam! — zawołała Agatka — panna jeszcze arbaty nie dopiła... Samowar jeszcze stoi... A chce pan, to ja zamelduję?
Zawahał się nieco pan Kalikst, ale cicho rzekł:
— A — proszę panienki...
Agatce bardzo to pochlebiało, gdy ją nazywano panienką — pobiegła więc przodem, trochę za hałaśliwie. Panna Julia siedziała przy fortepianie i nie grając nic błądziła tak bezmyślnie po klawiszach... Wstrzęsła się cała, gdy wpadła Agatka...
Małuska z głową związaną była w drugim pokoju.
— Proszę panienki — pan Kalikst pyta, czy nie za późno, aby mógł oddać uszanowanie?
Julia się zmięszała trochę, spojrzała ku stojącéj we drzwiach ciotce. Ta, choć ją głowa bolała, gotową była zdrową udawać, byle młodzieży usłużyć — i — pospiesznie odezwała się:
— Ale proś! proś — co za późno!
Julia zmilczała, a Agatka pędem wróciła do przedpokoju i pan Kalikst wszedł... Ciocia powitawszy go pierwsza uprzejmie, jakby nagle uzdrowiona, wnet się zajęła herbatą, Julia nieco była zmięszaną. Trwało to jednak jedno oka mgnienie — spojrzeli na siebie — i uśmiech kazał o wszystkiém zapomnieć.
Małuska, która temu, jak ona go zwała, romansowi z duszy i serca była przychylną i rada była młodzież przybliżyć ku sobie — pomimo dobroduszności i prostoty postąpiła nadzwyczaj zręcznie; zaraz po nalaniu herbaty poskarzywszy się na głowę wyszła. Dla przyzwoitości jednak, związawszy znowu głowę chustką, poczęła się przechadzać po sąsiednim pokoju w ten sposób, iż się kiedy niekiedy ukazywała przezedrzwi. Młodzi mieli swobodę rozmowy najzupełniejszą, a jednak czułe oko opiekunki nad niemi zdala czuwało i w każdéj chwili ona sama mogła się zjawić, gdyby się Brenner w przedpokoju dał słyszeć.
Wspomnieliśmy już, w jakim stósunku byli do siebie młodzi... W obojgu miłość się rozbudziła żywa, gorąca, wiedząca, iż zwyciężyć się nie może... oboje byli przekonani, że uczucie to wzajemném być musi, oboje mieli na ustach... słowo wielkie — stanowcze... i wyrzec go jeszcze nie śmieli.... Kalikst już sobie był Julią zupełnie wytłumaczył....
Byłaż ona winną, że się urodziła córką tego upadłego tak nizko człowieka? Wychowanie dało jéj przekonania zupełnie inne a te musiały być szczere, udanemiby być tak nie mogły. Kalikst jedném słowem wierzył w nią... bo ją kochał... a rozkochanym był tak szalenie, gorąco, jak w dwudziestu latach tylko poczciwe serce rozmiłowaném być może.
Tego wieczora dziwnie się wszystko aż do rozmowy składało. Siedzieli przy sobie.... Ciotka chodziła zdala.... Julia była zamyślona, rozmarzona. Grała tego dnia wiele a muzyka zostawiła w niéj po sobie jakąś lekką gorączkę.... Nerwy jéj drgały jeszcze, wibrowały a dźwięki, żeniąc się z pokrewnemi ideami, wywoływały dziwne marzenia.... Zapomniała była nieco o teraźniejszości, sen jakiś czarowny niedawno jéj się śnił przed oczyma....
Pozostała po nim rzewność i tęsknota....
— Wracasz pan dopiéro — spytała — wolno wiedzieć... z daleka?
— Od starego przyjaciela mojego ojca... z Ursynowa....
— Od przyjaciela Kościuszki także — dodała Julia — Wszak tak?
— Tak jest, pani...
— Nigdym go nawet nie mogła widzieć z bliska a takem zawsze pragnęła... mówiła Julia. Wracając ztamtąd powinienbyś pan być wesół i szczęśliwy, a widzę chmurkę na czole.
— Na mojém?
— Tak jest, nie zapieraj się pan....
— Być może — rzekł Kalikst — lecz pani, co mi to wyrzucasz... nie masz prawa czynić mi téj wymówki.... Wprawdzie nie przyniosłem z sobą wielkiego usposobienia do wesołości, ale — nie znalazłem go téż u pani....
— U mnie?
— A tak — pani jesteś dziś także smutną....
— Smutną nie — rozmarzoną jestem.
— Czém?
— Muzyką może.... Muzyka upaja jak wino....
— Powinnaby więc tak rozweselać jak ono....
— Mówią przecież, że są ludzie — co, podpiwszy, płaczą....
— Być może, rzekł Kalikst, tacy nigdyby pić nie powinni....
— A ja więc nigdy grać! śmiejąc się odpowiedziała Julia.
— O, przynajmniéj, kiedy ja słuchać mogę, niech się pani nie zarzeka, żywo zawołał Kalikst. Spojrzeli sobie w oczy tęskno.
— Muzyka pani taki ma urok dla mnie, mówił daléj, że, jak pani się dziś mogła przekonać, oprzeć się mu nie umiem. Usłyszawszy dźwięk jéj fortepianu, dobijałem się do drzwi zuchwale, choć godzina była niewłaściwa może...
— Ja godzin doprawdy... nie liczę, odezwała się Julia — ale wiem, żem panu tak rada dziś jak zawsze.
— A! pani! mamże to wziąć... za komplement czy za prawdę? Byłbym szczęśliwy...
— Jak pan chcesz! szepnęła Julia.
— Jak chcę? począł Kalikst... — a! pani! moje pragnienia sięgają daleko, wysoko... zuchwale...
Znowu wejrzenia się spotkały i Julia spuścić oczy musiała. Kalikst ostrożnie, nieśmiało dotknął zwieszonéj białéj ręki, która mu się nie opierała, poniósł ją do ust i pocałował gorąco.
Ciocia... szpiegowała za drzwiami i z radości ręce ku niebu podniosła.
— Mamże jéj całą moją wyspowiadać duszę? — mówił po cichu Kalikst — nie będziesz pani gniewała się na mnie?
Nic nie odpowiedziała Julia — spojrzała nań, długo zatrzymała wejrzenie, Kalikstowi serce uderzyło i głowa się zawróciła...
— Ja panią kocham... panno Julio! ja kocham ją całą siłą serca i duszy... namiętnie, szalenie... Nie jestem panem siebie, jestem twoim niewolnikiem...
Julia pobladła jak marmur, na jéj twarzy widać była okropną walkę; nim odpowiedziała, łzami napełniły się jéj oczy...
— Panie Kalikscie — rzekła wreszcie z zapałem i heroizmem jakimś uniesionym — panie Kalikscie — pan mnie kochałeś od pierwszego spotkania, ja pana kocham od czasu, jakeśmy sobie spojrzeli w oczy...
Kalikst chciał jéj paść do nóg — wstrzymała go okrzykiem stłumionym.
— Na Boga, wysłuchaj mnie pan... proszę, błagam. Czekaj... Jestem w położeniu, w jakiém się może nigdy nie znajdowała kobieta. Brzydzę się kłamstwem, na oszukaństwo się wzdrygam... chcę, byś wiedział, kogo kochasz... Może dowiedziawszy się o tém, odtrącisz mnie i ucieczesz... Lecz wolę być nieszczęśliwą, niż zwodzić go...
Wiesz pan moje familijne stósunki? Znasz pan je? Znasz ojca mojego...
To mówiąc, głos jéj zadrzał i ustał niemal... była blizką omdlenia...
Kalikst zaczerwienił się cały...
— Wszystko wiem! — rzekł głosem stanowczym i śmiałym...
— I wiedząc wszystko, kochać mnie mogłeś? śmiałeś? — zawołała, porywając się z krzesła w uniesieniu, zapomniawszy o wszystkiém na świecie...
Kalikstowi prawie zamarło na ustach.
— Tak...
Łzy popłynęły z oczów Julii, padła znowu na krzesło, obie ręce podała mu milcząca...
— Jestem twoją na wieki — rzekła głosem stłumionym... Twoją będę lub niczyją...
Kalikst kląkł przed nią, całując jéj wyciągnięte ręce, ale wnet porwał się, gdyż ciotka, któréj się zdawało, że była tu potrzebną jako świadek, weszła do pokoju.
Julia się tém nie zmięszała wcale.
— Ciociu — rzekła, zwracając ku niéj głowę — on mnie kocha — ja go kocham... Pobłogosław...
Było coś tak dziwnie śmiałego w tych wyrazach Julii, że ciotka się zmięszała, sama nie wiedząc, co ma odpowiedzieć... Zamruczała słów kilka, przystąpiła ku nim, rozpłakała się z wielkiego szczęścia — i wyszła do drugiego pokoju, zostawując ich samych z sobą.
Potrzebowali oni oboje długiéj chwili, aby ochłonęli, Kalikst całował jéj ręce — Julia drżała cała...
— Daj mi mówić — nie chcę już mieć tajemnic dla ciebie — poczęła — tak, wiedziałeś, kim był mój ojciec, ale nie wiesz kim — jest! Moje zaklęcia, prośby, błagania zmiękczyły go, nawróciły... Radby się od tego jarzma uwolnić, które go teraz pali i gniecie... niestety — jak kajdany. Każde jest ono zanitowane na wieki... Któż wie, z życiem może chyba można się od niego uwolnić... Lecz ojciec mi poprzysiągł, że zamiast szkodzić — ochraniać będzie... że w ten sposób, przestrzegając... osłaniając, może odpokutować, jeśli zgrzeszył... Od dnia, w którym padłam zemdlona, dowiedziawszy się nieszczęsnéj prawdy — ojciec mój stał się nowym człowiekiem...
Ja... ja — panie Kalikscie — gdybym mogła część pokuty wziąć na siebie, gdybym mogła i umiała się wam przydać kiedy na co — życiem dać gotowa!!
Kalikst był w uniesieniu... Teraz czuł, pewnym był jéj niewinności, widział taką, jaką sobie wyobrażał, i nad wyraz wszelki był szczęśliwym. — Cóż go obchodził ojciec? Mógł być szatanem samym, niemniéj córka cudem — była aniołem!! A ten anioł go kochał tak, że się nie wahał serca mu odkryć całego...
Rozmowa teraz płynęła gorącym strumieniem... Nic jéj nie hamowało, żadna obawa, forma żadna. Był to jakby wybuch lawy z wulkanu, która płynęła niszcząc wszystkie zapory... Wystawmyż sobie, że takie dwojga serc zbliżenie się było pierwszém w życiu obojga; że mu towarzyszyło wszystko, co spotęgowuje uczucie i podnosi je po za kresy niemal natury ludzkiéj... Przed godziną jeszcze na pół sobie obcy — strwożeni, niepewni, teraz z dłonią w dłoni siedzieli, jakby ich ślub z niebios połączył.
Ciocia Małuska we drzwiach stojąc patrzała, modliła się i płakała...
Szczęściem Brenner, którego pędzał i jenerał Lewicki i Jurgaszko, czynni równie zwierzchnicy, nie mógł tego dnia wrócić wcześniéj; rozmowa więc, która się przeciągnęła niemal do północy, choć obojgu się zdawało, że zaledwie była rozpoczętą... nie została przerwaną aż wybiciem pół do dwunastéj... Przestraszona Małuska przyszła oznajmić im o tém, a że przeczuwała pożegnanie czułe, któremu stać mogła na zawadzie, odeszła wnet, tak iż Kalikst począwszy od rąk skończył na pocałunku na czole... i uciekł...
Cała ta scena, istny sen na jawie, teraz, gdy po niéj ochłonęli wszyscy, wydała się im dopiéro, czém była... Kością rzuconą, co o życiu i losach stanowiła... Wszystko to stało się porywczo, dziwnie, w uniesieniu — ale Julia nie żałowała swojego postępku... była spokojną i szczęśliwą. Ciocia teraz okazywała się przestraszoną niezmiernie... i szukała ratunku w modlitwie.
To, co się stało na górze, odbiło się zaraz na dole. Mówiliśmy, opisując kamienicę, że się w niéj żadne drzwi dobrze nie domykały... Kucharka przez szparę była świadkiem całéj sceny... Wyrazy nie dolatywały do jéj uszu, lecz łatwo się ich było domyślić... Z okiem wlepioném, z sercem bijącém, niekiedy chwytając się za głowę na widok poufałości dwojga młodych ludzi, kucharka, nie doczekawszy końca, nie mogła w sobie utrzymać podkradzionéj tajemnicy... Pędem zbiegła na dół, w bramę, gdzie była pewną, że zastanie szewcową Noińską albo na rozmowie z Matusową, albo w sporze z Aramowiczową, lub na konferencyi z panem Dygasem.
Nie omyliła się, Noińska wprawdzie miała się już cofnąć z bramy i sieni, która stanowiła zwykły salon mieszkańców poziomu kamienicy — do swych wracając penatów... gdy ujrzała zbiegającą z góry kucharkę, zaledwie starą chustką na głowę i ramiona narzuconą przyodzianą... Noińska pospieszyła naprzeciw niéj.
— Pani majstrowo dobrodziejko, na rany Chrystusowe, nie zdradźcie mnie! ale co się u nas stało dziś!
— Cóż? cóż? słowo daję — nie zdradzę... zmiłujcie się... uchowaj Boże co złego?
— Abo ja wiem! — poczęła paplać kucharka. Ale nie’no pani majstrowa posłucha tylko... Jak Agatka jego tam zaprowadziła, tak samowar zgasł, a ta głupia, bo to cielę, niezgraba... sama nawet nie nastawi.. przybiega do mnie. Ja pożegnałam panią majstrową i na górę. Zaraz samowar zakipiał... No — to i koniec... chcę zejść — patrzę, ehe — Agatki nie ma już... Śmignęła na dół... a ja ją wiem... abo do Matusowéj, abo z tym łajdakiem Józkiem w kącie się durzy... co ja jéj z tego przepowiadam kiedyś nieszczęście, bo to wisus z pod ciemnéj gwiazdy... Musiałam zostać na górze, a nu zawołają, abo co... Co było robić... Jest szpara — o tyla... we drzwiach, co przez nią choćbyś nie chciał patrzeć, to oko lezie... Patrzę się tedy...
Nic — siedli tak podle siebie jak przystało... a Małuska, niby z bólu głowy — bodaj to tylko prawda — zaraz ich samych zostawiła. — Ale ona tak zawsze. No — nic... Siedli tu, parlując jak zwyczajnie.... Tere fere, ten się śmieje, ta oczy spuszcza, ten milczy, ta żartuje. Kiedy patrzę, aż on ją za rękę, moja jejmościuniu, bierze, niesie do ust i całuje...
Całuje! co to powiedzieć całuje — mało nie zjadł — a ona nic. — To już był znak... Mnie ciekawość wziena, poszłam do drzwi.
Kiedy poczu potém rozmowę... aż słyszę takie głosy, że aż mi się strach zrobiło. Zdało mi się, że się skłócili... Kiedy zacznie ona płakać, on klękać, ręce mu obie dała. Ehe! to już i po wszystkiemu. — Oświadczył się. Ciotka wchodzi i tylko ręce do góry podnosi — a potém zaraz nazad do drugiego pokoju, żeby im nie przeszkadzała.
Co potém za termedye były, powiadam majstrowéj, czysto na teatrze... Jak poczeni to się za ręce chwytać, to odstępować, to się zbliżać, a ta płacze, ten jak burak się zaczerwieni, to blednieje... tuż śmiech i radość i wnet jakby ich na męki wzieni. Ta sobie oczy zakrywa — ten włosy rozrzuca... a wciąż za ręce się łapią, jakby ich strach brał, żeby jedno drugiemu nie uciekło. Padam majstrowéj, że się mnie, patrząc, aż gorąco robiło... Dopiéro potém siedli spokojniéj i nuż cicho szeptać a tak blisko, że niemal głowami się szturgali... Patrzę, Małuska we drzwiach stoi, oni, jakby jéj tam nie było. Zaciekawieni, poszeleli... Ot, co jest... ot, — co — dodała kucharka. — Cóż majstrowa na to?
— A cóż? młode ludzie — rzekła wzdychając Noińska — albo się pobiorą, to im to zaraz ustanie... albo... co ja mogę wiedzieć...
— E! chowaj Boże, myśleć co złego! — odparła kucharka — panna bardzo stateczna — ale co się kocha, to się kocha... Co prawda, to prawda, że takiego kochania to rzadko, bo to u panów, moja jejmość, ważone i wieczone... a oni się pozapominali jak, z pozwoleniem, na wsi... prosty parobek i dziewka...
Teraz tylko nie widać, że radzcy się opowiedzą. A ja myślę, że on już córce da wolność, bo ona go za nos wodzi, jak sama chce. Co zamyśli, to z nim zrobi.
Majstrowa pokręciła głową.
— Ciekawam tylko — dodała — co familia tego panicza powie, bo to faneberye, szlachta i wojskowe ludzie... im to tam o córce urzędnika i nie gadać.
— E! moja jejmość — rozśmiała się kucharka — nie’ no on kuferek otworzy... a na stół położy, co ma, będą inaczéj śpiewali... Boć nie majętni.
Majstrowa się zamyśliła.
— Pobiorą się, co ma być — rzekła — bo jakby im nie pozwolili... no i...
— A! chowaj Jezu Chryste, gotowiby sobie życie poodbierać... odezwała się kucharka.
Sceptyczniejsza Noińska szepnęła — Abo — abo. Dobranoc jejmości.
— Dobranoc...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.