Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część druga/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy |
Wydawca | Wydawnictwo J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Edward Boyé |
Tytuł orygin. | El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Autor tej historji, doszedłszy do opowieści, w tem kapitulum zawartej, powiada, że radniejby był o tem wszystkiem przemilczał, z obawy, że mu nie uwierzą. Szaleństwa Don Kichota doszły tutaj do ostatecznego kresu, jaki sobie tylko wystawić można, a nawet przekroczyły go na dwa strzały z kuszy. Mimo tych obaw i wątpliwości, opisał wszystkie wybryki na ten kształt, jak je nasz rycerz czynił, nie chybiając prawdzie ni na jotę i nie wiele dbając, że zyska reputację kłamcy. Ma w tem swoje racje, gdyż prawda, chociaż czasem nudy przysparza, przecież nie zanika, zawsze nad kłamstwem przodek bierze i jak oliwa na wierzch wypływa.
Zaszywszy się tedy w las dębowy, niedaleko wielkiego Toboso się znajdujący, polecił Sanczy powrócić do miasta i nakazał mu, aby nie ważył się powracać, wpókiby nie rozmówił się z jego panią, prosząc ją, aby raczyła ukazać się swemu niewolnikowi-rycerzowi i udzieliła swego błogosławieństwa, które mu pozwoli spodziewać się pomyślnego skutku we wszystkich twardych przedsięwzięciach i niebezpiecznych przygodach. Sanczo podjął się tego sprawienia, przyrzekając, że ni na włos rozkazaniu nie chybi, i że przywiezie równie pomyślny respons, jak i za pierwszym razem.
— Jedź, mój synku — rzekł Don Kichot — a nie trwóż się i nie mieszaj, gdy staniesz w jaśniejących promieniach słońca tej piękności, którą masz odszukać! O giermku, najszczęśliwszy ze wszystkich giermków na świecie! Zakonotuj w swoim umyśle, jak będziesz od niej przyjęty i niech ci to nigdy z pamięci nie wywietrzeje! Zważaj dobrze, czy się na twarzy zmieni i zarumieni, gdy jej mój sekretny komis wykładać będziesz, czy się zaturbuje i pomiesza, gdy imię moje wymienisz, czy się poruszy na swem bogatem węzgłowiu z poduszek, na którem może ją siedzącą znajdziesz, w wielkiej i wspaniałej sali gościnnej, jak tego obyczaj wymaga. Jeżeli zaś ją stojącą zastaniesz, bacz, czy z nogi na nogę przestępować będzie, czy udzieloną ci odpowiedź, dwa albo trzy razy powtórzy, czy z przykrej, uprzejmą się stanie, z cierpkiej zakochaną, czy ci dłonią dotknie grzywy, aby ją poprawić, chocia nie będzie w nieładzie; mówiąc węzłowacie, zważaj pilnie na wszystkie jej gesty, poruszenia i obroty. Gdy mi szczery wyraz ich doniesiesz, przeniknąć potrafię miłosne jej serca skrytości. Trzeba, żebyś wiedział, Sanczo, że kochankonie wiedzą z powierzchownych wzruszeń i słów, co się wnątrz święci. Są to posłańcy miłości, którzy nowiny przynoszą i podają na jaw tajemnice serca osoby ulubionej. Idź przyjacielu, i niech fortuna przychylniejszą ci się okaże, niż dla mnie była, życzę ci pomyślniejszego skutku, niż się sam spodziewam i oczekuję, w tej smutnej osobności, w jakiej mnie pozostawiasz.
— Pojadę — rzecze Sanczo — i wkrótce powrócę. Niech Wasza Miłość rozszerzy nieco swoje ściśnione serduszko, które w tej chwili nie większe być musi od ziarnka orzecha. Baczcie, WPanie, na to, co przysłowie powiada: mężne serce wszystkie przeciwności zwycięża, a takoż, gdzie niema mięsa, tam kości brak, lub, że zając wyskakuje z pod nóg wtedy, gdy się tego najmniej spodziewać można.
Mówię tak, gdyż, jeśliśmy pałaców i zamków pani Dulcynei po nocy znaleść nie mogli, to za dnia, bez nijakich trudności, je odszukam. Gdy zaś już je odnajdę, pozwólcie, abym sam z panią Dulcyneą całą rzecz uładził.
— Zaprawdę, Sanczo — rzekł Don Kichot — zawsze trafnie do naszych przypadków przysłowia swoje stosujesz. Oby Bóg zdarzył pożądany skutek moim pragnieniom!
Sanczo obrócił się plecami i zaciął swego osła. Don Kichot pozostał, siedząc na koniu, wyciągnięty na strzemionach i na lancy wsparty, pełen myśli smutnych i pomieszanych, wśród których go zostawiamy, dążąc za Sanczą. Giermek odjechał od swego pana, niemniej jak on frasujący się i zamyślony. Tak frasujący się i zamyślony, że ledwie z lasu się wynurzył i odwróciwszy głowę, pomiarkował, że już od Don Kichota widziany być nie może, zlazł z osła, usiadł pod pniem drzewa i jął mówić do siebie, na ten kształt:
„Dowiedzmy się teraz, braciszku Sanczo, dokąd to Wasza Dostojność tak zmierza? Czyli szukacie osła, co się wam zabłąkał? — Nie, zapewne! — Czegóż tedy szukacie? — Jadę szukać wielkiego nic: księżniczki, a w niej słońca piękności, jeżeli już nie całego, urody nieba. — A gdzież chcesz odnaleść to, o czem mówisz, Sanczo — Gdzie? W wielkim mieście Toboso. — Dobrze, a od kogóż to jedziesz wysłany? — Od sławnego rycerza, Don Kichota z Manczy, który naprawia błędy, daje jeść temu, kogo pragnienie nęka, zaś pić temu, co głód odczuwa. Wszystko dobrze dotąd! A wiesz, gdzie jej dom się znachodzi, Sanczo? — Mój pan powiada, że mają to być królewskie, wspaniałe pałace. — Zaliżeś przypadkiem widział któryś z nich? — Ani ja, ani mój pan, nigdyśmy ich nie widzieli. — Azaż ci się nie wydaje, że mieszkańcy Toboso, uznawszy, że jedziesz w tym zamyśle, aby cichaczem wykradać ich księżniczki i naprzykrzać się ich damom, wychędożą ci należycie grzbiet i ani jednego żebra przetrąconego nie zostawią? Czyż możesz powiedzieć, że nie sprawiedliwieby to było. Chyba, że wprzód zważą, żem tylko poseł i nie ze swojej głowy to robię:
Jesteś braciszku posłem jeno,
I żadnej nie ponosisz winy[1]
— Nie dowierzaj temu nazbyt, Sanczo! Ludzie z Manczy koleryczni są bardzo, chocia i czcigodni. Niczyich wydarzeń ścierpieć nie mogą. Na Boga żywego, jeżeli tak mało wiesz, niedobrze z tobą będzie! Tam do kata! Tylko tak dalej! Jakiż bis cię podwodzi?! Wierę, szukać kota o pięciu łapach, dla czyjejś zachcianki Pytać się o Dulcyneę w Toboso, jest to samo, co pytać się o Marikę w Ravennie, lub o bakałarza w Salamance.[2] Czart, czart ani chybi w to zatrudnienie mnie wprawił.“ Taki dyskurs Sanczo Pansa sam ze sobą toczył, później zaś do takiej konkluzji przyszedł: „Na wszystko jest sposób i rada, krom śmierci, pod jarzmo której wszyscy poddani będziemy, choć u życia kresu nie w smak nam to idzie. Z tysiąca oznak poznałem, że mój pan jest szaleńcem, godnym zamknięcia. Prawdę mówiąc, i ja mu ani na krok nie ustępuję, i jeśli prawdę powiada przysłowie: Rzeknij mi z kim przestajesz, a powiem ci kim jesteś“, i inne: „Nie gdzie się rodzisz, ale gdzie żresz“, tedy muszę być bardziej od niego z mózgu obrany, gdyż włóczę się za nim i służę mu. Przeto będąc takim szaleńcem, jakim jest i takiem warjactwem ogarniętym, że jedną rzecz za drugą poczytuje, białe czarnem nazywa, a czarne białem, wiatraki za olbrzymów bierze, muły zakonników za wielbłądy, za armje nieprzyjacielskie gromady baranów i owiec i, tysiące innych tym podobnych rzeczy, łacno uwierzy, że pierwsza dziewka chłopska, na którą się tu natknę, jest jego panią Dulcyneą. Jeśli nie zechce uwierzyć, tedy się zaklnę. Gdy przysięgnie, że nie, ja przysięgnę że tak. Jeżeli będzie trwał w uporze, ja także się upierać będę; niech będzie, co chce, ale moje zawsze na wierzchu pozostanie! Może, zasadziwszy się na moim uporze i sprzeczając się do upadłego, tyle wskóram, że mnie drugi raz w podobnem poselstwie nie wyprawi, gdy ujrzy, jakie to hultajstwa przynoszę mu w zysku. Może też uwierzy, jak się tego spodziewam, że jakiś złośliwy czarnoksiężnik, jeden z tych, o których powiada, że mu są wielce przeciwni, odmienił pozór pani Dulcynei, jemu na psotę i zmartwienie.
Tak myśląc, Sanczo Pansa uspokoił się i miał już tę rzecz za dobrze ułożoną. Umyślił jeno zaczekać do wieczora, aby Don Kichot uwierzył, że giermek zużył ten czas na drogę do Toboso i z powrotem.
Wszystko się powiodło po jego myśli, bo gdy już chciał osła dosiąść, ujrzał nagle trzy chłopki, jadące od Toboso na trzech osłach, czy trzech oślicach (autor tego nie mówi, ale przypuszczać można, że to były oślice, na których zwykle dziewki chłopskie jeżdżą. Nie jest to rzecz wielkiej wagi, nie trzeba tedy zatrudniać się, aby prawdę odgadnąć).
Ledwie Sanczo spostrzegł dziewki, skoczył co tchu, by Don Kichota odszukać. Znalazł go ciężko wzdychającego i czyniącego żałosne narzekania miłosne. Ujrzawszy go, Don Kichot spytał:
— Jak tam się sprawy mają, przyjacielu Sanczo? Czy ten dzień białym, czy też czarnym ma być oznaczony kamieniem?
— Lepiej będzie — odparł Sanczo — gdy Wasza Miłość okryśli go czerwonym, jak to czynią w szkołach na pismach, zalecających się przez swoją udatność, tak aby lepiej widziane były!
— Zatem dobre nowiny przynosisz? — rzekł Don Kichot.
— Tak pomyślne — odparł Sanczo — że Wasza Miłość winien tylko spiąć Rossynanta ostrogą i wyjechać na równinę, aby ujrzeć panią Dulcyneę z Toboso, która w towarzystwie dwóch dam tutaj dąży, chcąc powitać WPana.
— O Boże Wielki! Co ty mówisz, drogi mój Sanczo? — rzekł Don Kichot. — Nie zwódź mnie i nie staraj się omylną radością pocieszać mego prawdziwego strapienia.
— Cóżbym odniósł w zysku, gdybym chciał zwieść WPana — odparł Sanczo — zwłaszcza, że łatwo i zaraz doświadczyć można prawdy tej rzetelności. Dodaj, WPanie, ostrogi Rossynantowi i ruszaj naprzód, a ujrzysz naszą panią, księżniczkę, przybraną wielce ozdobnie, jak jej się należy. Nie tylko ona, ale i jej dwie panny służebne są tak przystrojone, że widać tylko blask złota, pereł, djamentów, rubinów i złocistych, czy brokatowych materji, na dziesięć palców szerokich. Ich włosy, rozsypane na ramiona, są jak promienie słońca, igrające z wiatrem. Krom tego siedzą na trzech szłapakach, srokatych, które są cudem prawdziwym.
— Rumakach chciałeś powiedzieć; Sanczo.
— Nie jest w tem wielka różność — odparł Sanczo. — Niechaj zresztą jadą na czem chcą; są to najwdzięczniejsze damy, jakie sobie tylko wystawić można, zwłaszcza zaś pani Dulcynea, na którą zaprawdę trzeba patrzeć z rozdziawioną gębą.
— Jedźmy, synku mój, Sanczo — odparł Don Kichot. — Za tak dobre i niespodziewane nowiny daję ci w podarunku cały łup, jaki zdobędę w pierwszem, nadarzonem spotkaniu. Jeśli cię to nie zadowolni, obiecuję źrebięta, od trzech klaczy moich, które, jak wiesz, wnet się oźrebią na pastwisku, do naszej gminy wiejskiej należącem.
— Na ten czas przyjmuję źrebięta w zapas — odparł Sanczo — gdyż nie wiadomo jeszcze, zali łup, w pierwszej spotyczce wzięty, będzie wiele wartał.
Tak mówiąc, wyjechali z lasu, i ujrzeli w pobliżu trzy chłopki. Don Kichot objął wzrokiem całą drogę, wiodącą do Toboso, ale spostrzegłszy tylko trzy dziewki, zmieszał się srodze i spytał Sanczę, czy zostawił księżniczkę i jej orszak za miastem?
— Jakto za miastem? — odparł Sanczo. — Zali Wasza Miłość masz oczy na karku, że nie widzisz, iż te, które tutaj jadą, jaśnieją właśnie niby słońce południową porą?
— Widzę tylko Sanczo — rzekł Don Kichot — trzy chłopki na trzech osłach siedzące.
— Niech Bóg mnie od czarta obroni! — zawołał Sanczo. — Zaliż to możliwe, aby te trzy szłapaki, czy jak im tam, białe, jak śnieg, wydawały się Waszej Miłości osłami? Jeśli toby miała być prawda, do rozpaczy zostałbym przywiedziony!
— Mimo to, mówię ci, drogi Sanczo — rzekł Don Kichot, że są to osły, czy oślice, tak jak ja jestem Don Kichotem, a ty Sanczo Pansą. Przynajmniej mnie się takiemi być wydają.
— Umilknij, WPanie — odparł Sanczo — nie żartuj sobie ze mnie, jeno przetrzyj dobrze oczy i pokłoń się pani myśli swoich, która już się do nas zbliża.
Tak mówiąc, zwrócił siwca ku dziewkom, zaś później, zlazłszy z niego, schwycił za postronek jednego z osłów dziewek, padł na kolana i rzekł:
— Królowo, księżniczko i grabianko piękności, niechaj Wasza Dostojność i Wysokość raczy przyjąć do łaski tego rycerza, Waszego niewolnika, który widząc się być w Waszej wspaniałej przytomności, stał się kawałkiem marmuru, tak jest bowiem oniemiały i ogłuszon. Jam jest Sanczo Pansą, jego giermkiem, on zaś błędnym rycerzem, Don Kichotem z Manczy, zwanym także Rycerzem Posępnego Oblicza.
Don Kichot ukląkł także tuż koło Sanczy i oczyma błędnemi, pełen pomieszania, spojrzał na tę, którą Sanczo zwał królową i panią. Spostrzegłszy, że jest to tylko dziewka chłopska, nawet nie urodziwa, o gębie szerokiej i płaskim nosie, osłupiał i nie śmiał ust otworzyć. Chłopki także zdumiały się wielce, widząc na kolanach dwóch cudaków, o tak różnej posturze.
— Wynocha paralusy z drogi, dawajta przejść, gdyż nam spieszno![3]
— O księżniczko, Toboso powszechna pani — rzecze Sanczo — zaliż Wasze wielkoduszne serce się nie wzruszy, widząc tu, u nóg Waszej Dostojności kolumnę i podporę rycerstwa błędnego?
Jedna z chłopek, usłyszawszy to, rzekła:
— Znam cię smoczy pysku! Zaraz cię oporządzę, psia jucho! Patrzajta no na tych frantów, którzy chcą z chłopek się naigrawać, tak jakbyśmy sobie pozwoliły w kaszę dmuchać! Wynocha, mówię z tej drogi i jazda tam, gdzie wam trza!
— Podnieś się, Sanczo — rzekł wówczas Don Kichot. — Widzę przecież, że los przeciwny, mego zła niesyty, panuje nad wszystkiemi drogami, któremi przyjśćby mogła jakaś radość do tej duszy — biedaczyny, w ciele mojem zamknionej. A ty, o skarbie doskonałości, jakiej tylko spodziewać się można, wdzięku ziemskiego arcywzorze, pociecho jedyna tego serca strapionego, które cię uwielbia, lubo nienawistny czarnoksiężnik mnie prześladuje i chmurą a mgłą oczy moje słoni, aby dla oczu tych twoja piękność nieporównana miała pozór grubej chłopianki, błagam cię, racz spojrzeć na mnie miłośnie i łaskawie, chyba, że ten nienawistnik mnie także w jakieś straszydło przemienił, chcąc mnie obrzydliwym ci uczynić. Zważ, że ta uniżoność i pokomość moja jest dowodnym znakiem hołdu, jaki składa dusza moja twojej piękności oszpeconej.
— Ha, na duszę mojej babki! — krzyknęła chłopka. — Właśniem po to tu przyjechała, by słuchać waszych bredniów! Dajta nam pokój i w drogę nas puśćcie swobodno!
Sanczo wstał, puścił ją wolno, rad mocno w duchu, że mu się jego fortel tak udał. Zaledwie chłopka — wrzkoma Dulcynea, postrzegła się na swobodzie, gdy, pobudziwszy do biegu oślicę kolcem, umocowanym na kiju, jęła harcować po ugorze. Oślica czując, że bodziec nad zwyczaj jej dokucza, wierzgnęła kilka razy i wreszcie panią Dulcyneę na ziemię zrzuciła. Don Kichot ujrzawszy to, podbiegł, aby ją podnieść. Sanczo także pospieszył, chcąc poprawić i podpiąć popręgami kulbakę, która się osłowi pod brzuch przekręciła.
Gdy już siwca oporządził, Don Kichot chciał ująć wpół swoją damę omanioną, aby ją na kulbakę wsadzić, aliści ta, podniósłszy się z ziemi, oszczędziła mu tej fatygi. Odstąpiła w tył dwa kroki, dla lepszego zamachu, oparła się dwiema rękoma na krzyżu oślicy i skoczyła na kulbakę lżejsza od sokoła, rozłożywszy nogi jak chłop.
— Hej, do stu djabłów! — zawołał Sanczo, — nasza pani jest bardziej zwinna od krogulca. Wszystkich koniuszych z Kordoby i Meksyku mogłaby nauczyć na koniu jeździć. Skoczyła na łęk tylni piorunem i teraz gna na oślicy, niby na zebrze, ostróg wcale nie używając. Jej damy dworskie wyprzedzić się nie dają i pędzą z wiatrem w zawody.
Wszystko to była prawda, gdyż dziewki, ujrzawszy Dulcyneę na kulbace, pognały za nią co tchu i przez dobre pół mili nawet głów nie odwróciły. Don Kichot odprowadzał je wzrokiem, a gdy już ich dojrzeć nie mógł, odwrócił się do Sanczy i rzekł:
— Cóż ci się wydaje, Sanczo, o zajadłej złości tych czarnoksiężników? Patrzaj, dokądże to rozciąga się ich zazdrość i nienawiść, jaką dla mnie żywią. Pozbawili mnie radości, jakąbym mógł odnieść, oglądając panią moją, w jej pierwotnym i prawdziwym kształcie. Zaprawdę, przyszedłem na świat, aby służyć za wzór dla wszystkich nieszczęśników i być tarczą i celem, w który godzą strzały przeciwnego losu. Musiałeś to spostrzec, Sanczo, że ci zdrajcy, nie przestali na tem, że przeistoczyli moją Dulcyneę, ale przedzierzgnęli ją jeszcze w grubą i szkaradną chłopiankę. Odjęli jej także to, co jest zwykłe wielkim damom, chcę rzec piękny zapach, gdyż mają one zawsze przy sobie pachnące kwiaty i wonności zachęcające. Gdym się zbliżył, aby wsadzić panią Dulcyneę na oślicę, którą ty być mienisz rumakiem, poczułem okrutny smród czosnku, co mi ckliwość sprawił.
— O kanalje — zawołał Sanczo. Przeklęci i złośliwi czarnoksiężnicy! Gdybym tak mógł was ujrzeć na rożen nadzianych, albo nawleczonych na nici za uszy, niby śledzie, wędzące się u komina!
Wiele umiecie, wiele możecie, a czynicie jeszcze więcej! Małoż wam, arcyszelmy, żeście przeinaczyli perły ócz mojej pani w galasy korkowego drzewa, a jej złociste sploty w szczecinę z ogona czerwonego byka, że wszczęt jej urodę popsowaliście? — Musieliście jeszcze tknąć się jej wonności? Przynajmniej moglibyśmy wywęszyć, co się kryje pod tym szkaradnym pozorem — chocia, mówiąc po prawdzie, nie dostrzegłem wcale jej szpetoty, widzałem jeno jej piękność, którą podnosiła jeszcze brodawka nad górną wargą, ozdobiona siedmioma czy ośmioma rudemi włoskami, długiemi na dwa palce i zdającemi się być złotemi nićmi.
Według wspólności, jaką zachodzi między brodawkami na twarzy a innemi na ciele oznaczeniami, Pani Dulcynea winna mieć jedno znamię na pośladku prawym, odnoszące się do znamienia na twarzy. Jednakże te włosy, o których powiadasz, są zbyt długie, jak na takie znamię.
— Przysięgam Wam, WPanie — odparł Sanczo że tam się nawszem cudnie wydają.
— Wierzę, mój przyjacielu — rzekł Don Kichot. — Natura nie uposażyła pani Dulcynei w nic takiego, coby nie było najprzedniejsze i najdoskonalsze. Gdyby miała i sto takich znamion, nie byłyby to znamiona, jeno słońca i gwiazdy błyszczące. Powiedz mi jednak jeszcze, Sanczo, czy to, co mnie się wydało kulbaką, było siodłem gładkiem, czy damskiem?
— Nie — odparł Sanczo — było to siodło o krótkich strzemionach, z czaprakiem tak bogatym, że wart on jest połowę dobrego królestwa.
— Przeczżem tego wszystkiego oglądać nie mógł! — zawołał Don Kichot. — Mówię i powtarzam, że jestem największym na świecie nieszczęśnikiem.
Frant Sanczo o mało śmiechem nie parsknął, słuchając głupstw swego pana, tak gracko w pole wywiedzionego. Po wielu różnych dyskursach, wsiedli wreszcie na rumaki i udali się ku Saragossie. Spodziewali się tam wczas stanąć, aby być przytomni na uroczystych świętach, które w tem sławnem mieście corocznie obchodzą. Aliści, nim tam dotarli, zdarzyło im się w drodze tyle, tak ważnych i nowych, przypadków, że zasługują one ze wszechmiar na spisanie i zapoznanie się z niemi.
- ↑ Są to dwa wiersze z „romance“ o Bernardzie del Carpio („Con cartas y mensajeros — el rey al Carpio envió“). Del Carpio kłóci się w tem „romance“ z królem Alfonsem III o posiadanie zamku w Alba de Tormes.
- ↑ Wyrażenie to oznacza: szukać kogoś naoślep, bez żadnych danych, czy wskazówek. Powiedzenie: „Ravennae maria quaerere“ pochodzi z czasów, gdy morze zalało Ravennę, „maria“ zmieniło się później na imię „Marja“.
- ↑ W oryginale formy djalektyczne.