Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część druga/XLV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Miguel de Cervantes y Saavedra
Tytuł Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Boyé
Tytuł orygin. El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KAPITULUM XLV
JAK WIELKI SANCZO PANSA OBJĄŁ SWOJĄ WYSPĘ W POSIADANIE I O SPOSOBIE W JAKI RZĄDZIĆ ZACZĄŁ

O ty, wieczysty Antypodów odkrywco, okno niebios, twarzy świata, łagodny ruchaczu naczyń i butelek,[1] i tu Tymbrjuszu, a tam Febusie, łuczniku i medyku, ojcze poezji, wynaleźco muzyki, ty, który zawsze wschodzisz i nie zachodzisz nigdy, chocia się i nam tak zdawa, ciebie przyzywam, o słońce, dzięki któremu człowiek płodzi człowieka, abyś mi było ku pomocy i oświeciło mój umysł ciemny, tak bym mógł dostatecznie i szczegółowie opisać, co się zdarzyło Sanczo Pansy na urzędzie; bez ciebie bowiem czuję się słaby, pomieszany i zalękniony.
Mówię więc, że Sanczo z pocztem otaczających go dworskich, przybył do pewnego miasteczka, tysiąc mieszkańców liczącego, jednego z najlepszych w włościach księcia. Rzekli mu, że zwie się ono wyspą Baratarja,[2] albo od miejsca Baratario, albo też od tego, że urząd mało zabiegów i pracy Sancza kosztował. Skoro przybył do bramy miasteczka, dobrym murem wkoło obwiedzionego, wyszli mu naprzeciw rajcowie miejscy. Zadzwoniły dzwony, zaś wszyscy mieszkańcy wielką radość po sobie pokazali. Później zawiedli go do największego kościoła, aby Panu Bogu winne dzięki oddać, poczem po wielu krotochwilnych obrządkach, wręczyli mu klucze miasta i uznali za rządcę wieczystego wyspy Baratarja. Strój, broda, postura niska, a krępa nowego gubernatora zadziwiły wszystkich, co nie wiedzieli o tajemnicy, a nawet i ci, co o niej słyszeli, nie mniej zadziwieni zostali. Po wyjściu z kościoła, zaprowadzili go do domu trybunalskiego i posadzili go na krześle sędziowskiem. Marszałek księcia rzekł doń:
— Jest na tej wyspie obyczaj starodawny, panie gubernatorze, że ten, co obejmuje rządów sprawowanie, jest obowiązany odpowiedzieć na zadane pytania, acz zawiłe i trudne. Z responsu poddani poznają zdatność nowego wielkorządcy, co jest im pobudką do radości, albo i li smutku z jego przybycia.
Gdy marszałek księcia to mówił, Sanczo był zabawny spoglądaniem na napis, sporemi literami na murze, naprzeciw jego siedzenia wyrażony, a że nie umiał czytać, spytał się, coby znaczyły te malowania na ścianie. — Jest tu oznaczony i wspomniany dzień — odpowiedziano — w którym Wasza Dostojność objąłeś wyspę we władanie. Napis ten głosi: „Dzisiaj tegoż miesiąca i tego roku, pan Don Sanczo Pansa zaczął sprawować rządy nad wyspą. Oby Bóg pozwolił mu cieszyć się władzą przez długie lata“.
— Któż jest — zapytał Sanczo — ten Don Sanczo Pansa?
— Wasza Wielmożność we własnej osobie — odparł marszałek. — Na tę wyspę nie wszedł nigdy inny Pansa, krom tego, który teraz siedzi na tem karle.
— Zważ, mój przyjacielu — rzekł Sanczo — że nie mam tytułu „Don“, jako i nie miał go nikt z mego rodu. Sanczo Pansa się zowię, całkiem krótko. Sanczo się zwał mój rodzic, Sanczo mój dziad i wszyscy byliśmy Pansa, bez przydatków, „Don“ czy „Donja“. Zdawa mi się, że w tem miasteczku jest więcej „donów“ niż kamieni. Teraz dosyć na tem: Bóg mnie rozumie! Bardzo być może, że, jeżeli moje rządy potrwają cztery dni, rozproszę te wszystkie „don“, których wielość czyni, że są jak muchy naprzykrzone. Przejdźmy teraz do tej zagadki panie marszałku, zaś ja odpowiem, jak będę umiał najlepiej, nie dbając czy się naród zasmuci, czy uweseli. Wtem dwóch ludzi weszło do izby sądowej, jeden w chłopskich sukniach, drugi, którego pozór okazywał krawca,[3] gdyż miał w ręku nożyce.
— Panie Gubernatorze — rzecze krawiec — ja i ten kmieć stajemy przed Waszą Dostojnością w niniejszej sprawie: ten człowiek, co tu stoi, przyszedł wczora do mojej kramicy, bo z uszanowaniem uszu WPana i całego zgromadzenia, jestem krawieckim majstrem, wyzwolonym z łaski Boskiej, i dawszy mi w rękę kawał sukna rzekł: Mój przyjacielu, czy to będzie dosyć na kaptur do płaszcza? Zmierzywszy sukno, powiedziałem, że dosyć. On jak mniemam (i mniemałem słusznie) wystawił sobie, że mu chcę ukraść kawał sukna; zasadzony widać na swojej złej woli i niedobrem porozumieniu, co go ludzie zwykle o krawcach mają, rzekł mi, abym pomiarkował, jeżeliby dwóch kapturów z tego nie można było wykroić. Postrzegłem jego myśl chytrą i powiedziałem, że można. On zaś dalej swój zamysł frantowski prowadził; wciąż dodawał kaptura, ja zgadzałem się, ażeśmy do pięciu kapturów doszli. Teraz przyszedł po nie, oddałem mu je, ale on nie chce mi zapłaty uiścić. Jeszcze domaga się, abym mu dopłacił i sukno oddał.
— Zali to prawda, bracie? — zapytał Sanczo.
— Tak jest — odparł kmieć — ale niech Wasza Dostojność rozkaże mu pokazać te pięć kapturów, co je uczynił.
— Z ochotą — odparł krawiec.
Wyjął zatem rękę z pod płaszcza i ukazał pięć kapturków maleńkich, na pięć palców ręki wsadzonych i rzekł:
— Oto są kapturki których żąda odemnie ten człowiek. Przysięgam na Boga i na sumienie moje, żem wszystko sukno wyrobił. Gotów jestem pokazać moją praca całemu cechowi krawieckiemu. Wszyscy przytomni śmieli się z ilości kapturów i dziwacznej sprzeczki. Sanczo pomyślał trochę, poczem rzekł:
— Zdaje mi się, że ta rozprawa nie warta siła zachodów i że trzeba tu dać wyrok prosty. Rozsądzam, aby chłop stracił sukno, a krawiec robotę, kapturki zaś więźniom niech będą na załatanie łachmanów oddane. Dosyć na tem!
Jeśli poprzedni wyrok, w sprawie z mieszkiem poganiacza bydła,[4] wszystkich w zadziwienie wprawił, to ten śmiechem powitany został. Jednakoż zaraz wykonano rozkaz wielkorządcy.
Potem stanęło dwóch starców, z których jeden miał w ręku laskę bambusową miast kija. Ten, co był bez kija, rzekł:
— Już kęs czasu upłynął, gdy pożyczyłem temu człekowi dziesięć skudów złotych, chcąc mu dopomóc w potrzebie i nie mając z tego żadnej korzyści. Dałem mu je pod obowiązkiem, że mi je zwróci za pierwszem żądaniem. Nie mały czas nie dopominałem się ich u niego, nie chcąc mu czynić zatrudnienia. Postrzegłszy jednak, że mi się nie chce uiścić, domagałem się kilka razy tego długu, którego nie tylko mi zapłacić unika, ale się go zapiera, mówiąc, że mu nigdy dziesięciu skudów nie pożyczałem, gdyż, jeżelibym mu pożyczył, toby mi był dawno oddał. Nie mam świadka pożyczenia, ani ten oddania, proszę tedy Waszą Dostojność, aby mu przysiąc kazał. Jeśli przysięgnie, że oddał, daruję mu je przed Bogiem, w tej chwili.
— Cóż na to rzekniesz, staruchu z kijem? — zapytał Sanczo.
— Wasza Wielmożność — odparł starzec — przyznaję, żem te dziesięć dukatów od niego pożyczył; niechaj WPan laskę skłoni, gdyż jeśli na mojej przysiędze wszystko zawisło, przysięgnę chętnie, żem mu je rzetelnie zapłacił.
Gubernator zniżył swoją laskę, a wówczas staruch oddał swój kij drugiemu staruchowi, aby go trzymał dopóki nie przysięgnie, udając jakby mu zawadzał.
Później położył rękę na krzyżu, mówiąc, iż prawdą jest, że pożyczył dziesięć skudów od tego człowieka, ale że je z rąk własnych do rąk tamtego oddał. Wierzyciel jednak musiał o tem przepomnieć, gdyż nieustawnie się o nie upomina. Wielki rządca spytał się wierzyciela, czyby miał czem odeprzeć stronę przeciwną. Ten odpowiedział, że dłużnik widać prawdę wyznał, gdyż zna go, jako człeka sumiennego i prawego chrześcijanina. Ani chybi jemu samemu musiało z pamięci wylecieć, kiedy i jak dług zapłacił; przeto więcej się nie będzie o nic upominał.
Dłużnik, odebrawszy swój kij napowrót, skłonił głowę nisko i wyszedł z izby.
Sanczo, zważywszy cierpliwość i dobrą wolę wierzyciela, jako i to, że obwiniony wyszedł bez słowa, opuścił głowę na piersi i, przeciągnąwszy palcem po nosie, trwał ponurzony w zamyśleniu, później podniósł głowę i kazał starca odchodzącego przywołać. Wrócili go zaraz.
— Dajże mi tę laskę, poczciwcze — rzekł doń Sanczo — potrzebuję jej.
— Oto jest Wasza Wielmożność — odparł staruch.
Sanczo wziął ją i zaraz oddał drugiemu starcowi, mówiąc:
— Idź teraz z Bogiem, już jesteś zapłacony.
— Ja, Wasza Dostojność? — spytał starzec — alboż ten kij wart dziesięć skudów.
— Tak jest, nie inaczej — odparł gubernator — albo też ja jestem największym na świecie głupcem. Obaczym natychmiast, zali moja głowa nie jest zdatna do rządzenia całem królestwem.
I zaraz przykazał, aby laskę napół przełomiono. Gdy tak zrobili, wypadło z niej dziesięć skudów złotych. Wszyscy przytomni osłupieli i uznali wielkorządcę za drugiego Salomona. Zapytali się go jakim sposobem odkrył to, że dukaty były w lasce zawiercone. Odparł, iż widząc, że staruch obwiniony oddał ją bez potrzeby swemu adwersarzowi, w ten czas gdy przysiągł, że się z długu uiścił, a później przysięgę, złożywszy, zaraz ją odebrał, pomyślał sobie, że w lasce tkwią pieniądze. Z tego wszystkiego łacno wnosić można, że Bóg rozjaśnia umysły tych, co rządzą, choćby to i głupcy byli. Do tego słyszał od plebana w swojej wsi o podobnem przytrafieniu, zresztą ma pamięć tak dobrą, że gdyby nie przepomniał tego wszystkiego, o czemby z chęcią chciał sobie przypomnieć, wierę, na całej wyspie nie byłoby lepszej pamięci od jego.
Wreszcie obaj starcy odeszli: jeden pocieszony, drugi zaś zawstydzony, zaś wszyscy przytomni zadziwieni zostali. Ten, co spisuje słowa, uczynki i dzieła Sanczy, nie wie, czy go dzierżyć za głupca, czy też za mędrca.[5]
Gdy się ta sprawa zakończyła, weszła do sali białogłowa, trzymając w ciasnem obłapieniu bogato ubranego kmiecia, który się chowem bydła zajmował. Białogłowa ta wrzeszczała z całych sił:
— Sprawiedliwości, Panie Gubernatorze, sprawiedliwości. Jeśli tu jej na ziemi nie znajdę, pójdę jej szukać do nieba. Ten hultaj napadł mnie w polu samą, gwałt mi zadał obcesem i użył mego ciała tak, jakby to był świński gałgan. O ja nieszczęśliwa! Wydarł mi to, czego strzegłam przez dwadzieścia trzy lata i czego broniłam przed Maurami i chrześcijaninami, przed mieszkańcami tego kraju i krajów obcych. Byłam twarda jak dąb, cała jak salamandra w ogniu, albo jak wełna wśród cierni i głogów, na to zapewne, aby ten ladaco pożmiechał mnie swemi nieczystemi zaiste rękami.
— To jeszcze sprawdzić trzeba — odparł Sanczo — czy ten galant ma ręce czyste, albo nieochędożne I obróciwszy się do winowajcy, zapytał, co ma do powiedzenia na skargę tej kobiety.
Chłop potrwożony rzekł:
— Jestem, Wielmożni Panowie, hodujący bydło. Rano wyszedłem z tego miasteczka, gdziem sprzedawał (z uczczeniem uszu WPanów) cztery wieprze, za które zapłaciłem, dzięki matactwu, podatek trochę mniejszy niż wartość była. Wracając do domu, napotkałem na drodze tę czcigodną damę. Djabeł, który Wszystko plugawi i miesi, sprawił, żeśmy się trochę pogzili i pocochali o siebie. Zapłaciłem jej sprawiedliwie za tę uciechę, ale ona nieukontentowana z tego, ułapiła mnie za rękę i przyciągnęła tutaj. Mówi, że ją zgwałciłem, ale kłamie niegodnie, na to przysiąc jestem gotów. Oto cała prawda, tak że odrobiny do niej nie brak. Wówczas gubernator zapytał chłopa, zali ma przy sobie pieniądze w bitem srebrze. Kmieć odparł, że ma za pazuchą dwadzieścia dukatów, w worku z wyprawnej skóry. Sanczo rozkazał, aby worek wydobył i oddał go białogłowie, co skargę zanosiła czego kmieć usłuchał, cały drżący. Kobieta schwyciła worek, tysiąc podziękowań czyniąc wszystkim przytomnym i Boga prosząc o zdrowie pana rządcy, który ma pieczę nad uciśnionemi sierotami i panienkami. Później wyszła z izby sądowej, ściskając worek obiema rękoma — przedtem jednak upewniła się, że pieniądze, w mieszku zawarte, są srebrne naprawdę. Zaledwie odeszła, Sanczo rzekł do hodującego bydło, któremu łzy już z oczu płynęły, a serce w piersiach z tęsknoty za mieszkiem omdlewało:
— Bieżaj, mój poczciwcze, za tą kobietą i wydrzyj jei ten worek z pieniędzmi, choćby poniewolnie, a później wracaj z nią tutaj razem. Nie mówił tego do człeka głuchego, ani do głupca. Chłop skoczył wypełnić to, co mu rozkazano. Wszyscy przytomni z zapartym tchem oczekiwali, jak się ten spór skończy.
Po chwili kmieć i białogłowa wrócili, trzymając się ciasno wpół. Ona miała spódnicę ku górze zawiniętą, a do łona przyciskała mieszek, on zaś czynił wysilenia, aby jej mieszek odebrać. Nie mógł jednak żadną miarą uczynić tego, tak dobrze go broniła, krzycząc ze wszystkiej siły: „Sprawiedliwości boskiej i ludzkiej. Patrzaj Wasza Dostojność, panie Wielkorządco, na zuchwałość i bezwstydność tego niegodziwca, który w środku miasta na ulicy chciał mi wydrzeć worek z pieniędzmi, coś mi go WPan przysądził.“
— Czy ci go odjął? — zapytał gubernator.
— Uchowaj Boże — odparła białogłowa. — Radniej by mi życie wydarł, niźli mieszek. Jestem dziewką naschwał. Innych kocurów by trza było, aby mi brodę wyszarpały. Kleszcze, mioty, maczugi ani dłuta nie wystarczą, aby mi go wydrzeć z pazurów. Nawet szpony lwa tego nie sprawią.
Wówczas gubernator rzekł do białogłowy:
— Pokażże mi ten mieszek, dzielna niewiasto.
Kobieta zaraz go oddała, zaś Sanczo wziąwszy, przywrócił go wieśniakowi, mówiąc do zniewolonej, ale nie zgwałconej:
— Gdybyś tą samą żwawość i siłę, z którą teraz tego mieszka broniłaś, okazała przy obronieniu swego ciała, nawet Herkules by ci gwałtu zadać niemógł. Idź z Bogiem, a raczej do stu djabłów, niecnoto i nie pokazuj się w kraju tej wyspy, ani na sześć mil w okolicy, pod karą dwóch set rózg. Ruszaj precz mówię, szczebiotko i mataczko bezwstydna! Dziewka zatrwożona i zasmucona odeszła ze schyloną głową. Gubernator rzekł do wieśniaka: Idź z Bogiem poczciwcze do swej wsi z temi pieniędzmi, ale odtąd, jeśli ich utracić nie chcesz, waruj się gzić i cochać z którąkolwiek.[6]
Wieśniak podziękował wielkorządcy jak mógł najlepiej i odszedł. Wszyscy przytomni jeszcze raz zadziwieni zostali z rozporządzeń i wyroków nowego gubernatora. Wszystko to, spisane przez kronikarza, zostało przedstawione księciu, czekającemu z niecierpliwością na uwiadomienie. Niechaj tu poczciwy Sanczo na ten czas pozostanie, bowiem pośpieszyć musimy do jego pana, pomieszanego wyrzekaniami Altisidory.




  1. Hartzenbusch przypuszcza, że jest to cytata z wiersza jakiegoś marnego poety: „meneo dulce de las cantimploras“.
  2. Od słowa „barato“ — tanio.
  3. Satyry na krawców spotykało się często w literaturze hiszpańskiej. W noweli Cervantesa: „El licenciado Vidreria“, Vidriera widząc, że pewien krawiec stoi bezczynnie z założonemi rękoma, mówi, że jest on na drodze do zbawienia, bowiem nic nie robiąc, nie ma okazji do popełniania oszustw.
  4. Jest to znów nieuwaga Cervantesa. Porządek spraw rozstrzyganych przed trybunałem Sanczy musiał zmieniać autor, w różnych redakcjach tego kapitulum.
  5. Powiastka ta, pochodzenia hebrajskiego, zawiera się w „Leggenda aurea“ Jacopo da Voragine, przerobił ją na wiersz i pomieścił w swem dziele „Pungilingua“, pisarz włoski XIV wieku, Domenico Cavalca.
  6. Pellicer wskazuje na „Norte de los estados“ Fray Francisco de Osuną, jako na źródło tej noweli.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Miguel de Cervantes y Saavedra i tłumacza: Edward Boyé.