Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część druga/XLIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy |
Wydawca | Wydawnictwo J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Edward Boyé |
Tytuł orygin. | El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Niektórzy twierdzą, iż w pierwiastkowem piśmie tych dziejów czytamy, że to kapitulum, napisane przez Cyda Hameta, nie zostało dokładnie i wiernie przez przekładacza oddane, co dało Maurowi pobudkę do uskarżania się na niego za to, iż przedsięwziął napisanie tej suchej i nudnej historii o Don Kichocie. Mniemał, iż ciągle jest obligowany mówić o Don Kichocie i Sanczy, bez żadnych od głównego wątku odstrychnięć i przeplatania opowieści przyjemnemi zdarzeniami. Wyznaję, iż mieć umysł zawsze do jednego zamiaru natężony, pisać o tej samej materji i przemawiać przez usta niewielu osób, jest to praca nieznośna i przykra, nie czyniąca zachwały i profitu księgi tej składaczowi. Aby wyjść z tych niedogodności, postanowił, w pierwszej księdze historji, przymknąć do sztuczki różnych powieści, jako to o Natrętnym Ciekawcu i Kapitanie Niewolniku. Opowieści te są jakby odłączone od całkowitości opisu Don Kichota, lubo inne, tutaj zawarte, są opowieściami o zdarzeniach Don Kichota i przeto nie mogą być opuszczone. Maur mniema jednak, iż większa część czytających, przykładając całą pilność do zawołanych czynów Don Kichota, małą baczność daje na osobne przypadki, stosujące się do tych opisów, i letko a niechętnie je przebiega, nie zważając na to, że wiele sztuki wdzięcznej w nich się zawiera, co lepiej postrzec będzie można, gdy osobno będą kiedyś wydane i odłączone od szaleństw Don Kichota i głupstw Sanczy. Nie chciał tedy w drugiej księdze tych dziejów pomieszczać opowieści, mających czy nie mających związku z historją, tylko przytrafienia, do osnowy dziejów służące i zrodzone z samych przygód. Uczynił to, nie wychodząc z ścisłych obrębów i używając tyle tylko słów, ile ich potrzeba do wystawienia zdarzeń; poprzestał przytem na ograniczeniu szczupłem opowiadania, chociaż mu nie brak zdatności i talentu, aby o całym wszechświecie traktować.
Uprasza tedy, by nikt jego pracą nie gardził, a przeciwnie chwalił go, jeśli już nie za to, co napisał, to przynajmniej za to, co w pisaniu opuścił.
Don Kichot, popołudniu tegoż dnia, w którym Sanczy przestrogi dawał, skończywszy obiad, spisał wszystkie rady i napomnienia i kazał Sanczy, aby znalazł sobie kogoś, co mu je często odczytywać będzie. Sanczo, ledwie papier odebrawszy, zaraz go upuścił. Pismo doszło do rąk księcia, który je księżnej okazał. Oboje nie mogli się dosyć wydziwić szaleństwu i roztropności Don Kichota, i chcąc dalej utrzymać tak miłą dla siebie zabawę, tegoż wieczoru zaraz posłali Sancza z piękną wyprawą i ludzi orszakiem znacznym, do miejsca, co według niego wyspą było.
Ten któremu zlecono zostać przewodnikiem Sanczy, był marszałkiem książęcego dworu, człekiem bystrym, celującym w rozumie, w biegłości i umiejącym żartować, (zaś bez rozumu biegłości, żart nie wart jest i tynfa). Marszałek ów udawał grabinię Trifaldi, z tą udatnością i zdatnością, o jakiejśmy już nadmieniali. Wspomagając się swemi zaletami i przez księcia pouczony, jak się ma z Sanczą obchodzić, wywiązał się z zadania bardzo szczęśliwie. Atoli Sanczo, ujrzawszy marszałka księcia, znalazł jego twarz wielce podobną do twarzy grabini Trifaldi. Obrócił się tedy do swego pana i rzekł:
— Albo mnie djabeł porwie zaraz z tego miejsca, gdzie się teraz znajduję, albo WPan przyznać musisz, że oblicze marszałka dworu jest obliczem damy Dolorydy.
Don Kichot wpatrywał się przez chwilę w marszałka i, zważywszy go dobrze, rzekł:
— Niema przyczyny, aby djabeł miał cię porwać stąd zaraz, albo nieodwłocznie, mój Sanczo; poprawdzie nie wiem, co chciałeś powiedzieć, twierdząc, że oblicze damy Dolorydy jest obliczem marszałka. Marszałek nie będzie jeszcze przez to damą Dolorydą. Gdyby tak było, jakaś wielka przeciwnośćby tu zachodziła, aliści teraz nie czas na podobne roztrząsania, któreby nas wprowadzić mogły w labirynt zawiłości nieodwikłanych. Wierzaj mi, mój synku, że potrzebujemy obaj prosić szczerze Pana Boga, aby nas oswobodził od złośliwych czarnoksiężników.
— Daleko mi bardzo jest do żartów, WPanie — odparł Sanczo — słyszałem go przed chwilą mówiącego i, na sumienie moje, zdawało mi się, że głos grabini Trifaldi zadźwięczał mi w uszach. Na ten raz zmilczę, ale odtąd będę się miał na baczności, aby obaczyć, czy nie odkryję czegoś, co mnie lepiej objaśni i moje podejrzenia potwierdzi.
— Uczyń tak, Sanczo — rzekł Don Kichot — zaś później oznajmij mi o wszystkiem, czego się wywiesz, jako też o tem, cokolwiek ci się przytrafi, podczas rządzenia.
Sanczo odjechał wreszcie, otoczony wielkim orszakiem służebnych, przybrany w ozdobne szaty jurysty, w długim płaszczu z kamlotu czerwonego, z biretem na głowie, z tegoż czerwonego sukna. Dosiadał muła, pięknie osiodłanego i przyuczonego biegać drobnym truchcikiem; za nim szedł osioł, pięknie przystrojony w rząd na konia i przykryty jedwabnem dakiem karmazynowem. Rządca co raz się obracał, aby spojrzeć na swego osła ulubionego. Tak był rad z jego towarzystwa, że nie pomieniałby go na towarzystwo cesarza niemieckiego. Żegnając się z księstwem, Sanczo ręce ich ucałował i odebrał błogosławieństwo od swego pana, który mu je dał prawie ze łzami. Sanczo przyjął je, krzywiąc się od płaczu.
Pozwól, miły czytelniku, aby Sanczo jechał spokojnie na spotkanie swojej fortuny. Niedługo będziesz miał pobudkę do szczerego śmiechu, bowiem się dowiesz, jak Sanczo swego urzędu dopełnił. Tymczasem obróć całą uwagę swoją na to, co się tej nocy Den Kichotowi przytrafiło. Jeśli z tego śmiać się nie będziesz, to przynajmniej wykrzywisz usta, niby małpa w uśmiechu, bowiem przygody Don Kichota winny być sławione albo przez zadziwienie, albo też przez śmiech szczery.
Historja powiada, że ledwie Sanczo wyjechał, zaraz naszemu rycerzowi jęła ciężyć samotność, tak dalece, że gdyby to od niego zawisło, byłby giermkowi odjął mandat i urząd. Księżna, postrzegłszy jego melankolję, zapytała się go, czemuby był smutny i stroskany? Jeżeli z przyczyny oddalenia się jego giermka, to ma w swym domu dworki, giermków i marszałków, co mu będą służyli, z wszelką pilnością i dokładnością.
— Przyznaję, Mościa Księżno — odparł Don Kichot — że mi przykro znosić nieobecność Sanczy, ale nie ta jest przyczyna główna, która smutek mój wywołuje. Co się zaś należy do wszystkich łaskawych Waszej Książęcej Mości oświadczeń uprzejmości, przyjmuję tylko szczerą chęć, z jaką mi uczynione zostały i proszę uniżenie Waszą Dostojność dozwolić mi, żebym sam sobie w mojej komnacie usługiwał.
— WPanie Don Kichocie — odparła księżna — na to przystać nie mogę; będziesz WPan usłużony od czterech moich panien dworskich, pięknych i wdzięcznych, jak róże zakwitłe.
— Dla mnie będą one nie różami — odparł Don Kichot — lecz kolcami, które mi duszę rozkrwawią. Zaledwie wejdą do mojej komnaty, już stamtąd duchem wylecą. Jeśli mi Wasza Książęca Mość chce wyświadczyć łaskę, na jaką nie zasługuję, o to jedynie dopraszam się, abyście mi nie dawali panien dworskich do posługi i aby drzwi mojej komnaty mogły być szczelnie zawarte.
Pozwólcie mi, Wasza Dostojność, dźwignąć mur, który moją poczciwość i skromność od pożądliwości przedzieli. Niechaj ta ludzkość, co jej Wasza Książęca Mość wobec mnie używa, nie zniewala mnie do przeciwiania się obyczajności mojej. Wolałbym ubrany kłaść się spać, niż żeby mi ktokolwiek pomagał do rozbierania się.
— Dosyć na tem, Panie Don Kichocie — rzekła księżna — dam rozkazanie, aby nawet najmniejsza mucha nie weszła do Waszej komnaty, nie mówiąc już o dworkach. Nie jestem tego ułożenia, aby WPana przywodzić do naruszania w czem jego wstydliwości, gdyż doznałam tego, że pomiędzy innemi cnotami, któremi jesteście zaszczyceni, najwięcej Was zdobi skromność. Jak zechcecie, WPanie, tak się sami ubierajcie, kiedy i jak się Wam podoba, nikt Wam w tem nie przeszkodzi. W komnacie swojej znajdziecie naczynia potrzebne temu, kto śpi przy drzwiach zawartych, aby żadna przyrodzona potrzeba nie zmuszała go do otwierania ich. Niechaj tysiąc wieków żyje najurodziwsza dama, Dulcynea z Toboso i niech jej imię na cały świat słynie, gdyż zasłużyła sobie być kochana i czczona od tak mężnego i cnotliwego rycerza. Niechaj łaskawe nieba zdarzą, aby w sercu naszego rządcy, Sanczo Pansy, przybyło żądzy na dopełnienie chłosty, aby świat cieszył się jeszcze widokiem niepomiernej piękności tej wielkiej damy.
— Wasza Dostojność — odparł Don Kichot — mówiła, jak na wielką panią przystało, a z ust wielkich dam nie wyjdzie nigdy nieprzystojne słówko.
Dulcynea będzie więcej znana i wielbiona na całym świecie, po tych pochwałach, które jej Wasza Książęca Mość przydajesz, niż po wysławieniach najtęższych krasomówców i kaznodziejów.
— Na ten czas przerwijmy dyskurs, panie Don Kichocie — rzekła księżna — zbliża się godzina wieczerzy i książę na nas czeka. Pójdźmy, Mości Panie kawalerze; zjemy wieczerzę, później zaś udacie się na spoczynek, bo wiem, że podróż, którąście wczoraj odbyli do Kandaia, nie była tak krótka, aby nie miała sprawić Wam utrudzenia.
— Upewniam, Mościa Księżno — rzecze Don Kichot — że wcale znużenia nie odczuwam i mogę zaręczyć Waszej Księżęcej Mości, że w życiu mojem nie dosiadałem konia, tak letko noszącego i wygodnego jak Kołkobiegun. Jakoż nie mogę pojąć, co k‘temu przywiodło Malambruna, że zniszczył tak szybkiego i wygodnego bieguna, oddając go na pastwę płomieni, bez słusznej przyczyny.
— Można mniemać — odparła księżna — że, wyrządziwszy znaczne zło grabini Trifaldi, jej damom i innym znamienitym osobom, tudzież siła zbrodni, przez sztukę swoją czarnoksięską popełniwszy, skruszył się i chciał się pozbyć wszelkich narzędzi, służących do jego złośliwości. Dlatego to spalił Kołkobieguna, główne narzędzie, które mu samemu spokojności nie dawało i okrutnie go mordowało, przenosząc go ciągle z jednego państwa do drugiego. Popioły Kołkobieguna i napis na pergaminie, zatkniętym na włóczni, uczyniły wiekopomną dzielność Don Kichota z Manczy.
Nasz rycerz jął odnowa księżnej dziękować, za przymilającą rozmowę i zachwalenie go. Zjadłszy wieczerzę, udał się do swej komnaty, nie dozwalając, aby ktokolwiek wchodził tam, dla usłużenia mu, tak się bowiem obawiał, aby nie nadarzyła mu się sposobność, coby go mogła skusić albo i zniewolić do urażenia czystości, winnej pani Dulcynei z Toboso. Brał przy tem za wzór Amadisa z Galji, kwiat i zwierciadło rycerstwa błędnego.
Zamknął tedy drzwi za sobą i rozebrał się przy świetle dwóch świec woskowych. Aliści, gdy ściągał pończochę (o nieszczęście, niegodne tak znamienitej osoby), popuścił nie westchnienie, ani coś grubszego, coby szwank zadało jego obyczajności, jeno tuzin oczek w pończosze, w której się dziura na cztery palce zrobiła. Nasz rycerz zmartwił się niepomiernie; dałby uncję złota za igłę z zieloną nicią, zieloną, mówię, bo tego koloru były pończochy.
W tym miejscu Benengeli zawołał, pisząc: „O ubóstwo, ubóstwo! Nie wiem dla jakiej przyczyny sławny poeta kordobański zowie cię:
Niebieskim darem, źle przyjętym[1]
„Co się mnie tyczy, to chocia jestem Maurem, obcując z chrześcijanami, słyszałem, że świętość zawisła na pokorze, wierze, posłuszeństwie, miłosierdziu i ubóstwie. Z tem wszystkiem mniemam, że wiele boskości ma w sobie ten, co zadawala się ubóstwem, jeśli tylko jest to ubóstwo, o którem jeden ze świętych powiada: „Posiadajcie każdą rzecz tak, jakbyście jej nie mieli“. To się nazywa ubóstwem ducha. Ale ty, o inne ubóstwo, o którem teraz mówić zamierzam, czemuż to czepiasz się szlachty i ludzi wysoce urodzonych, bardziej niż innych? Dlaczegóż przymuszasz ich k‘temu, aby dziury swoich butów woskiem zatykali? Jakże to ścierpieć możesz, aby jeden guz u ich kabata był z jedwabiu, drugi ze szkła, zaś trzeci z końskiego włosia? Czemuż ich kołnierze są zmięte jak sałata, a nie sztywno krochmalone?“ (Z tego wnosić można, że za dawnych wieków używano krochmalu i otwarte kołnierze noszono.) Benengeli dalej ciągnie na ten kształt:
„Potrzykroć biednym i nieszczęsnym jest ten potomek znakomitej rodziny, co dla zachowania wspaniałości swojej pozoru, źle jada, zamknąwszy się w czasie posiłku w komnacie, zaś później wychodzi na dwór z dłubaczką do zębów w ustach, chocia i nie jadł nic takiego, poczemby zęby sobie musiał czyścić. Nieszczęsny, powtarzam, kto godnością pozoru swego ma umysł wiecznie zaprzątniony i mniema, że już o milę zdaleka widać łatę w jego bucie, zatłuszczony kapelusz, opończę wyszarzałą i głód jego żołądka.“
Wszystkie te rzeczy przyszły na pamięć Don Kichotowi, gdy mu się pończocha podarła. Aliści pocieszył się znacznie, ujrzawszy, że Sanczo zostawił mu parę ciżem do podróży. Umyślił nałożyć je następnego dnia. Wreszcie legł w łoże, zamyślony i smutny, bądź to dla tęsknoty za Sanczą, bądź też przez szkodę niepowetowaną swoich pończoch. Gotów był nawet połapać oczka nicią jedwabną innego koloru, co jest znakiem największego ubóstwa, jaki szlachcic dać może, w swoim ciężkim niedostatku. Zgasił świecę, aliści zasnąć nie mógł, gdyż noc była upalna i parna. Wstał z łoża i uchylił nieco okratowanego okna, dającego widok na piękny ogród. Otwierając, usłyszał głosy osób, rozmawiających w ogrodzie. Jął pilnie nasłuchiwać, a jakoże rozmowę toczący nieco głos podnieśli, te słowa usłyszał:
— Nie nalegaj na mnie, abym śpiewała, moja Eminencjo! Wiesz przecie, że odkąd ten gość do naszego zamku zawitał i gdy go moje oczy ujrzały, raczej płakać niż śpiewać potrafię. Wiadome ci jest także, że sen naszej pani jest letki, ja zaś nie chciałabym za wszystko zło na świecie, aby nas tu zdybała. A chociażby i spała i nie przebudziła się, na cóż się przyda mój śpiew, skoro nie obudzi się, aby go słuchał ten nowy Eneasz, który przybył w te strony, na moje utrapienie.
— Nie obawiaj się tego, droga Altisidoro — odparł jakiś głos — ani chybi, księżna i wszyscy w zamku śpią twardym snem, krom pana twego serca, który ci duszę poburzył. Przed chwilą słyszałam jak otwierał okno okratowane w swojej komnacie, więc czuwać musi. Śpiewaj, moja biedna siostro utrapiona, cichym i słodkim głosem, przy dźwięku swojej lutni. Gdyby księżna nas usłyszała, wymówimy się parnością nocy, która nam sen odbiera.
— Nie tylko to mi jest na zawadzie — odparła Altisidora — nie chciałabym bowiem, aby mój śpiew odkrył mojego serca skrytości i żeby ci, co nie znają natężenia miłości upałów, nie posądzili mnie za stworzenie letkie i płoche. Ale niechaj będzie, co chce! Lepszy wstyd na obliczu, niż ucisk w sercu. To rzekłszy, wzięła lutnię i zaczęła grać wybornie. Don Kichot, słuchając, został pomieszany, gdyż w tej chwili przyszły mu na pamięć wszystkie przygody z oknami, kratami, ogrodami, serenadami i omdleniami, o których czytał w swoich głupich księgach rycerskich. Zaraz wystawił sobie, że jakaś panna dworska księżnej w nim się zakochała, i że wstydliwość tamuje jej wyjawienie miłości. Ponieważ obawiał się, aby nie zostać zwyciężonym, przygotował się tedy do mężnego odporu, polecając się z całego serca swojej damie, Dulcynei z Toboso. Potem jął słuchać serenady, a chcąc dać poznakę, że się tam znajduje, kichnął. Białogłowy, które tylko tego żądały, aby Don Kichot je usłyszał, wielce się uradowały. Altisidora, lutnię nastroiwszy, zaczęła śpiewać romancę:[2]
Ty, który spoczywasz w łożu,
Na puchach i miętkich tkaninach,
Od zmroku do wschodu słońca,
Głębokiem śnieniem zmorzony.
O najdzielniejszy rycerzu,
Jakiego Mancza wydala,
Droższy i czystszy niż złoto,
Dobyte z arabskiej pustyni.
Wysłuchaj głosu dziewicy,
Szlachetnej, lecz srodze strapionej,
Której żar słońc twych błyszczących
Namiętną zapalił duszę.
Szukając przygód po świecie,
Nieszczęścia innych znajdujesz,
Zadajesz rany, a potem
O lek się na nie nie troskasz.
Rzeknij mi, dzielny młodzianie,
(Niech Bóg zamysłom twym sprzyja),
Czy wzrosłeś wśród gór de Jaca,
Czy na libijskiej pustyni?
Zali cię węże karmiły
I zali piastunką twą była
Ciemnica puszcz niezgłębionych
I trwoga, patrząca z abisów?
Twa Dulcynea, dziewica,
Dobrze rozrosła i krzepka
Może się chełpić, że lutą
Bestję ujarzmić zdołała
Dlatego też będzie sławiona,
Od Tagu po Manzanares,
W Henares, Jarama, Harlanza
Wszędzie jej imię zasłynie.
Ach, gdybym mogła nią zostać,
Dałabym za to mą suknię,
Różnemi barwami upstrzoną
złotem w krąg bramowaną.
O móc się czuć w twem objęciu,
Lub ledz przy tobie w łożnicy,
Drapać cię w głowę pieszczenie,
By ją od świerzby uwolnić!
Zbyt wiele żądam, niegodna,
Tej laski mi nie dostąpić,
Wystarczyć musi nędznicy,
Jeśli się stóp twoich dotknie.
Jakieżbym dała ci czepki,
I jakie srebrne papucie,
Jakie pluderki z Damaszku
I jakie płaszcze z Holandjej
Perły tak wielkie jak orzech,
By twoje ciało zdobiły;
Perły te równych nie mają
Zowią się przeto „Jednemi“.[3]
Ze swojej skały tarpejskiej
Nie patrzysz Neronie manczański,
Na pożar, w którym goreję,
Ni go swym gniewem ożywiasz.
Jestem niewinnem dziewczątkiem,
Nie doszłam i lat piętnastu,
Przysięgam, że liczę czternaście
I trzy miesiące dopiero.
Nie jestem ułomna ni chroma,
Nie mam skaz żadnych, ni braków.
Płowe, jedwabne me sploty
Do ziemi sięgają prawie.
Chocia mam usta do dzioba
Podobne, a nos spłaszczony,
To topazowe me zęby
Urodę mą wznoszą w niebiosa.
Głos mój, jeżeli go słyszysz,
Jest tkliwy i pełen słodyczy.
Postawa więcej niż średnia,
Wysmukła i prosta jak trzcina.
Te wdzięki i inne jeszcze,
Są łupem twego kołczana,
W tym zamku jest me mieszkanie,
A zowię się Altisidora.
Tutaj zrozpaczona Altisidora skończyła śpiewanie, zaś Don Kichot, pełen dusznej niespokojności i pomieszania, westchnął głęboko i rzekł do siebie:
Za cóż jestem tak nieszczęśliwym rycerzem błędnym, że nie może spojrzeć na mnie żadna białogłowa bez tego, aby mnie zaraz nie pokochała? I ty, nieporównana i niefortunna Dulcyneo z Toboso, cóżeś niebu zawiniła, że nie dozwala ci cieszyć się w spokoju z mojej stałości i wierności? Za cóż ją prześladujecie o cesarzowe? Co wam jest pobudką trapienia jej, o urodziwe panienki, czternaście, czy piętnaście lat liczące? Czego chcecie od niej, o królowe? Pozwólcie, pozwólcie nieszczęsnej, aby się cieszyła z pomyślnego losu, który jej Amor udzielił, shołdowawszy dla niej moje serce i oddawszy jej moją duszę. Wiedz, natarczywa zgrajo miłosna, że dla niej tylko jestem z ciasta i to z ciasta kruchego, zaś dla was wszystkich z żywego kamienia. Dla niej jestem miodem, a dla was piołunem. Dla mnie tylko jedna Dulcynea jest piękna, mądra, cnotliwa, wdzięczna i zacnie urodzona, zaś wy wszystkie jesteście szpetne, głupie, wietrzne i gorzej jeszcze. Przyszedłem na ten świat, aby należeć do niej, a nie do żadnej innej. Niechaj płacze i śpiewa Altisidora i niech rozpaczy się oddaje dama, dla której mnie wytłukli w zamku Maura zaczarowanego. Wszystko napróżno, do Dulcynei należę i należeć będę, ugotowany lub upieczony, na złość omamieniom całego świata. To rzekłszy, zamknął nagle okno, a później gniewny i zasmucony, jakby mu się jakieś wielkie nieszczęście przytrafiło, rzucił się na łoże, w którem go na ten czas ostawiamy, gdyż wzywa nas wielki Sanczo Pansa, co już swemu szczęśliwieniu rządzeniu początek dawa!
- ↑ Juan de Mena (1411 — 1456). Są to słowa, wyjęte z jego poematu: „Laberinto de Amor o Trescientas“. Ten alegoryczny poemat cieszył się wielką popularnością w XVI w.
- ↑ Włoskie „romanza“ nie odpowiada hiszpańskiemu „romance“, nawet i w romantycznem znaczeniu słowa. Nie jest to ani opowieść liryczna, pisana w różnej formie metrycznej i mająca fantastyczny czy legendarny temat, ani też piosenka sentymentalna, śpiewana przy akompanjamencie pianina. „Romance“ jest to utwór epicko-liryczny, pochodzący z „cantares de gęsta“, pisany wierszem siedemnastosylabowym.
- ↑ Pellicer przypuszcza, że jest to aluzja do wielkiej i drogocennej perły, zdobiącej koronę króla Hiszpanji. Nazwana była dla swej rzadkości „La Sola“. Zagubiona została w czasie pożaru, w 1734 roku.