Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część pierwsza/L

<<< Dane tekstu >>>
Autor Miguel de Cervantes y Saavedra
Tytuł Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Boyé
Tytuł orygin. El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KAPITULUM L
O MĄDRYCH DYSKURSACH MIĘDZY DON KICHOTEM A KANONIKIEM I O RÓŻNYCH TRAFUNKACH

— Tam, do kaduka — zawołał Don Kichot. — Książki, drukowane za przywilejem królewskim i zgodą tych, których sądom podległe były, księgi z jednaką przyjemnością przez wszystkich czytane, zarówno przez wielkich, jak i małych, biednych, jak i bogatych, uczonych, jak i głupich, wielkich panów, jak i prostaczków, jednem słowem przez wszystkich, bez różnicy kondycji i stanu, miałyby być szalbierstwem i kłamem? Przecie jasność prawdy jest w nich widoczna, gdyż, mówiąc o tym czy innym rycerzu, przytaczają wraz imiona ojców ich i matek, wspominają o ich kraju rodzinnym, o krewniakach, o ich wieku, miejscu zamieszkania i opowiadają dzień po dniu jakich to czynów dokonali. Zamilknij, Wasza Miłość, nie przydawaj nowych bluźnierstw i herezyj (a wierzaj, WPanie, że w tej mierze radzę Wam po przyjacielsku byście uczynili to, co człekowi rozumnemu przystaje) i czytajcie je, a czytając, upewnicie się, że prawdziwej rozkoszy doznajecie. Rzeknijcie mi, zaliż może być większa przyjemność, jak patrzeć na wielkie jezioro, (załóżmy, że się ono teraz przed nami rozlewa) smołą gorącą wrzące, w którem plują się i pływają, to tu, to tam niezliczone węże, jaszczury, żmije i inne gadziny obrzydliwe a jadowite. Nagle ze środka tego jeziora dobywa się głos lamentliwy, który woła:
— O rycerzu, ktokolwiek jesteś, co patrzysz teraz na to jezioro straszliwe, jeśli chcesz zdobyć skarb nieoszacowany, co się pod tym czarnym utaja odmętem, pokaż dzielność swego nieustraszonego serca i wskocz w ten mroczny i gorejący nurt. Jeśli tak nie uczynisz, nie będziesz godzien oglądać nieporównanych cudowności, które w sobie zawiera siedem pałaców siedmiu wróżek, znajdujących się na dnie tych ciemnomętnych otchłani.
Rycerz, zaledwie tego głosu straszliwego wysłuchał, już na nic nie bacząc, nie zważając na niebezpieczeństwa, na jakie się wystawia, nie zbywając się nawet ciężaru swej zbroicy, rzuca się w zapędzie w to ogniste jezioro, poleciwszy się wprzód Bogu i swojej damie. I w chwili, gdy nie wie, co się z nim stać ma, widzi się nagle pośrodku łąk kwiecistych, z któremi pola Elizejskie wcale w paragon wchodzić nie mogą. Zdawa mu się, że niebo jest bardziej przezroczyste i że słońce piękniej nad zwyczaj jaśnieje. Podaje mu się na widok miły gaj, złożony z tak zielonych i bogatych w listowie drzew, że ta zieleń niezwykłą go rozkoszą napawa, podczas gdy słodki śpiew niezliczonych ptasząt, różnobarwnemi pióry przystrojonych i przelatujących z jednej gałązki na drugą, uszy łechce przyjemnie. Tu odkrywa strumyczek, którego świeże wody, zdające się być z przezroczych kryształów, płyną wśród ławic szczerozłotego piasku i kamyczków, mających pozór złota i subtylnych perełek, tam znów widzi fontannę z pstrego jaspisu i gładkiego marmuru cudnie utworzoną, albo i inną, mniej wymyślnym wzniesioną sposobem, gdzie maluchne muszelki ślimaczków, pospołu z białemi i żółtemi domkami mięczaków, w miłem leżą pomieszaniu, zaś kawałeczki lśniących kryształków i szmaragdów składają się na obraz tak piękny i tak różnolity, że sztuka, co naturę naśladuje, tu zda się nad nią przodek odnosić.
Wtem, niespodzianie, ukazuje mu się warowny zamek, czy też alcazar wspaniały, którego mury są z kutego złota, blanki z djamentów, bramy i drzwi z hyjacyntów, słowem tak wspaniałej budowy, że chocia jego budulec z samych pereł, djamentów, karbunkułów, rubinów i szmaragdów się składał, przecie jego robota jeszcze większego jest szacunku. Cóż mógłby obaczyć jeszcze po tem wszystkiem, jeśli nie to, że z drzwi zamku wychodzi całe mnóstwo najśliczniejszej urody panien? Gdybym chciał opisywać ich szacowne i piękne szaty tym kształtem, jak to historje czynią, nigdybym chyba nie skończył. Panienka pierwszą wśród tych bogiń piękności być się zdająca, chwyta za rękę zuchwałego rycerza, który był się rzucił w jezioro, ukropem wrzące, i, nie mówiąc mu ani słowa, do wspaniałego pałacu, czy alcazaru, go wiedzie. Tam każe mu zdjąć szaty tak, iż wkrótce jest nagi, jak wówczas, kiedy go matka na świat wydawała, wykąpać go w pachnącej wodzie, namaścić mu ciało olejkami wybornemi i balsamami i ubrać w koszulę z najprzedniejszego płótna, wykadzoną różnemi pachnidłami. Jedna z dworek zarzuca mu na ramiona płaszcz, który wart więcej, niż dobre miasto. Cóż milszego jak słuchać, że po tem wszystkiem prowadzą go do innej komnaty, gdzie widzi sprzęty przecudne i stoły, tak wspaniale zastawione, że zadziwiony i oczarowany zostaje. Cóż rzec, widząc jak sobie ręce myje wodą, pachnącą ambrą i różanemi olejkami, i jak siada za stołem na krześle ze słoniowej kości, podczas gdy wszystkie te dzieweczki usługują mu, srogie zachowując milczenie. Kto potrafi wyrazić różność i wymyślność potraw, tak subtylnie przyrządzonych, że i sam apetyt nie wie po którą sięgnąć. Jakaż to piękna kapela przygrywa do stołu, chocia nie wiadomo skąd te cudne głosy i dźwięki się dobywają! Gdy już wieczerza ukończona została, zaś stoły uprzątnięte, rycerz nasz siedzi oparty i dłubie sobie w zębach, jak to jest w obyczaju, aż tu niespodzianie, przez odrzwia boczne, wchodzi do komnaty inna dzieweczka, urodą swą niezwykłą nad tamtemi pierwszemi górująca. Siada ona u boku rycerza i tłumaczyć mu zaczyna, co to jest za zamek, w którym w zaczarowaniu przebywa, a takoż opowiada mu siła innych rzeczy, które rycerza zachwycają i podziwienie sprawują wszystkim, dzieło to czytającym. Nie chcę się już więcej nad tą materią szerzyć, gdyż z tego, com rzekł, jasno wnosić można, że każda część każdej historji o rycerzach błędnych napełnia rozkoszą i zdumieniem tego, co ją czyta. Niech Waszmość Pan mi uwierzy i niech te księgi czyta, a obaczy jak one przepędzą z niego melankolję, jeśli na nią cierpi, i jak poprawią przyrodzenie obyczajów, jeśli trafunkiem jest ono złe. Ja mogę upewnić WPana, że odkąd stałem się rycerzem błędnym, jestem dzielny, mężny, wspaniałomyślny, dworny, łagodny, cierpliwy, znoszący z wielką hartownością trudy, zaklęcia i zamknięcia, tudzież osobnego wdzięku pełen. Chocia od pewnego krótkiego czasu w tej klatce, jak szaleniec, siedzę, przecie ufność pokładam w dzielności mego ramienia i nieba przychylność, tę nadzieję żywiąc, że jeśli tylko fortuna bruździć mi nie będzie, obaczę się po dniach niewielu królem jakiegoś znacznego państwa. Na ten stopień wysadzony, będę miał plac pokazać całą wdzięczność i wspaniałomyślność, która w sercu mem mieszka. Na mą duszę, WPanie, wszakże biedak nie zdolen jest objawić cnoty swej szczodrobliwości i hojności, choćby ją nad miarę posiadał. Hojność, która tylko na pragnieniu i zamyśle się zasadza, jest rzeczą martwą, jak martwą jest wiara bez dzieł. Chciałbym, aby fortuna prędko nadarzyła mi sposobność stania się cysarzem, abym dał poznać, jak serce moje jest dobrotliwe dla mych przyjaciół, a nadewszystko dla tego nieboraka, Sanczo Pansy, mego giermka, który jest najpoczciwszym na świecie człowiekiem. Pragnę mu nadać grabiostwo, com mu je już dawno obiecał, boję się jeno, czy okaże się zdatny do sprawowania państwowych rządów.
Sanczo, usłyszawszy ostatnie słowa swego pana, rzekł:
— Niech Wasza Miłość postara się jeno dać mi to grabiostwo, tyle razy przez WPana przyrzekane i tak pożądane odemnie, ja zaś obiecuję, że nie zbraknie mi do rządzenia zdatności. A gdyby mnie jej nawet zbraknąć miało, to przecie najdują się, jak słyszałem, ludzie na świecie, co biorą w dzierżawę ziemię panów, tenutę płacą i o zawiadywanie tą ziemią się troszczą. Tymczasem prawy dziedzic dobrego wczasu zażywa, i, o nic się nie turbując, intratę swoją pobiera. Ja takoż uczynię; nie będę się targował, zali trochę mniej, zali też więcej w zysku odniosę, zbywszy się wszego kłopotu, będę się cieszył z mego dostatku, jak książę!
— Dobre to, przyjacielu Sanczo, jeśli się tylko samego zażywania intrat tyczy. Aliści także o utrzymanie sprawiedliwości troskać się wypada. Tu trzeba okazać całą pilność, zdatność, wielką roztropność i intencję szlachetną. Jeśli jej z przodku brakować będzie, środek chybi celowi, cel się ze środkiem rozminie. Bóg błogosławi dobrym zamysłom serc prostych i wszczęt psowa plugawe pragnienia różnych niecnot.
— Nie znam się na tych filozofjach — odparł Sanczo. — Wiem jeno to, że gdybym prędko to księstwo otrzymał, umiałbym niem rządzić naschwał! Mam taką duszę jak inni i tyleż, jak inni, ciała. Umiałbym być w mojem państwie królem, jak inni są królami w państwach swoich. Raz już nim się stawszy, robiłbym cobym chciał, a robiąc to, co chcę, sprawiałbym sobie przyjemność, zaś sprawiając sobie przyjemność, byłbym ukontentowany. Kto zaś jest ukontentowany, ten już niczego nie pragnie. Tedy i cała sprawa skończona! Niechaj państwo, albo państwa prędko do łap mi wpadną, a później bywaj zdrów, bracie, do obaczenia, jak mówi ślepiec do niewidomego.
— Nie jest zła ta filozof ja, którą wyłuszczasz, mój Sanczo — rzekł kanonik — przecie niejednoby się jeszcze powiedzieć dało w materji tych grabstw.
— Nie wiem, co tu jeszcze przydać można — odparł Don Kichot. — Ja chcę naśladować jeno wzory, które mi daje wielki Amadis z Galji. Uczynił on swego giermka grabią wyspy stałego lądu. Tedy mogę i ja, bez sumienia szwanku, nadać grabiostwo Sanczo Pansie, który jest najlepszym giermkiem, jakiego kiedykolwiek miał rycerz błędny, żyjący na świecie!
Kanonik zdumiał się niepomiernie temi dobrze ułożonemi bredniami, które Don Kichot przywodził i sposobem, w jaki opisał przygodę rycerza z jeziora, oraz tem żywem wyobrażeniem, co je romanse rycerskie w jego umysł wprawiły.
Niemniej zastanowiła go głęboka ufność Sanczy, który tak gorąco pożądał grabiostwa, przyrzeczonego mu przez jego pana. Tymczasem zjawili się słudzy kanonika, którzy udali się byli do oberży, aby sprowadzić muła, objuczonego żywnością. Rozesłali obrus na zielonej murawie; wszyscy podróżni usiedli pod drzewami, miły cień zsyłającemi, i obiadować jęli w tem miejscu, gdyż podwodnik, jak się rzekło, nie chciał stracić sposobności dobrego popasu. Gdy tak jedli, usłyszeli nagle potężny łoskot i odgłos klekota, dobywający się z pobliskich gęstych krzewów i głogów i wnet ujrzeli piękną kozę srokatą, w czarne, białe i szare plamy nakrapianą, a tuż za nią pasterza, który ją zachęcał głośnemi słowy, aby do trzody powróciła. Płochliwa koza, cała zestrachana, zbliżyła się do obiadujących i zatrzymała się obok nich, jakby tutaj opieki szukać chciała. Wnet nadbiegł pasterz i, uchwyciwszy ją za rogi, jął mówić do niej i przekładać jej różne rzeczy, tak, jakby go rozumieć mogła:
— Ach łajdaczko, ladacznico pstrokata! Czemużeś się dziś tak rozbrykała? Jacyż to wilcy tak cię zestrachali, moja córuchno? Co to ma znów znaczyć, ślicznotko? Ale cóżby to być mogło, jak nie to, że jesteś samicą, dlatego też nie możesz być spokojna, ani nie potrafisz panować nad swojem przyrodzeniem, jako i nie umieją tego wszystkie podobne do ciebie samice. Powróć, powróć, moja miła, chocia ci bowiem ten powrót zbytniej przyjemności nie sprawi, wszakoż bezpieczniejsza będziesz w owczarni, pospołu z innemi swemi towarzyszkami. Cóż one uczynią, skoro ty, która masz ich prowadzić i dbać o nich, na takie schodzić błędowia?
Słowa pasterza rozśmieszyły tych, co ich słuchali, a zwłaszcza kanonika, który rzekł:
— Mój przyjacielu, miejże trochę cierpliwości i nie kwap się tak z zaganianiem tej kozy do stada. Skoro jest, jak powiadasz, samicą, pójdzie za swoim przyrodzonym instynktem, choćbyś temu, nie wiedzieć jak, przeszkodzić chciał. Weź ten kawał mięsa i napij się kieliszek, rankor twój przeminie, koza zaś wytchnie tymczasem. Mówiąc tak, podsunął mu na sztućcu udziec królika pieczonego na zimno; koziarz wziął, podziękował, napił się i rzekł:
— Nie chciałbym, abyście, WPanowie, dlatego, żem tak poważnie z tem bydlęciem gadał, za głupiego prostaka mnie poczytywali. Po prawdzie słowa, które mówiłem, nie są bez kozery. Jestem prostakiem, ale wszakoż nie takim, abym nie wiedział, jak mam się odnosić do zwierząt, a jak do ludzi.
— Przeświadczony jestem, że jest tak, jak mówicie — odparł kanonik — gdyż wiem przecie z eksperjencji, że góry roją się od rymotwórców, zasię w szałasach pasterzy filozofowie się kryją.
— Przynajmniej — rzekł pasterz — goszczą one ludzi rozumnych i doświadczonych. Abyście się o tej prawdzie upewnili i dowodnie sprawdzić ją mogli, chciałbym (chocia wydawać się może, że się nieproszony narzucam) opowiedzieć WPanom jedną historję, na potwierdzenie słów, które rzekł ksiądz — i tu wskazał na plebana.
Tutaj zabrał głos Don Kichot: — Zważywszy, że w tem, co nam opowiedzieć pragniesz, zawierać się będą przygody rycerstwa błędnego — tedy będę cię słuchał z wielką pilnością i ochotą. Tyczy się to także tych panów, którzy, wielkim obdarzeni rozumem, lubią słuchać niezwyczajnych nowinek, radujących i odświeżających umysł, jak to, ani chybi, będzie mogła sprawić wasza opowieść. Zaczynaj więc, przyjacielu, gdyż cię wszyscy słuchamy.
— Ja moją stawkę cofam — rzekł Sanczo. — Pójdę nad pobliski strumyk i naładuję brzuch pasztetem na kilka dni. Słyszałem, że pan Don Kichot mówił, iż giermek błędnego rycerza winien jeść aż do przesytu, gdy mu się sposobność nadarza. Zdarzyć się przecież może, że trafi do tak gęstej i srogiej puszczy, że i przez sześć dni wyjścia z niej nie znajdzie. Gdy człowiek nie jest dobrze nażarty i zacnie swej sakwy opatrzonej nie ma, przemienia się wnet w mumję wywiędłą, co się nieraz zdarza.
— Dobrze mówisz, Sanczo — odrzekł Don Kichot. — Idź, dokąd cię oczy poniosą i jedz do woli. Ja już syty jestem i jeno dla ducha potrzebuję pokarmu — jakoż będę go miał, słuchając opowieści tego poczciwca.
— My takoż dusze nasze posilimy — rzekł kanonik i poprosił koziarza, aby ów obietnicę swoją uiścił. Pasterz uderzył dwa razy lekko po bokach kozę, którą krzepko za rogi trzymał, i rzekł:
— Ułóż się tu przy mnie, srokata! Mamy dość jeszcze czasu, aby do naszej trzody powrócić. Zdało się, że koza zrozumiała, gdyż legła obok niego spokojnie, wpatrzona w jego oblicze, tak jakby chciała dać do poznania, że go pilnie słucha.
Koziarz zaczął w te słowa:


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Miguel de Cervantes y Saavedra i tłumacza: Edward Boyé.