Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część pierwsza/XLVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy |
Wydawca | Wydawnictwo J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Edward Boyé |
Tytuł orygin. | El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Gdy Don Kichot tak rozprawiał, pleban usiłował przeświadczyć strażników, że nasz rycerz jest warjatem, jak to zresztą dowodnie z jego słów i czynów widać i że nie ma ją przyczyny domagać się jego uprowadzenia, gdyż jeśliby go nawet do zwierzchności zawiedli, zarazby go na wolność z powrotem, jako szaleńca, wypuszczono.
Na to ów, który mandat nosił rzekł, że nie jest jego zadaniem roztrząsać szaleństwa Don Kichota, jeno wypełniać zlecenia swego zwierzchnika. Oni go tylko raz pojmać muszą, a inni, jeśli zechcą, niechaj go i trzysta razy uwalniają.
— Mimo to — rzekł pleban — na ten raz go nie weźmiecie, gdyż i on, jako widzę, nie ma wcale chęci na to zezwolić. Jakoż pleban umiał im tak wszystko przełożyć, a Don Kichot tyle dziwactw popełnić, ze musieliby być jeszcze większymi szaleńcami niż on, gdyby nie uznali, że ów kawaler na umyśle jest pomieszany. Uspokoili się zatem, a nawet starali się pośredniczyć w zawarciu ugody między balwierzem i Sanczo Pansą, którzy jeszcze wściekłością i gniewem dyszeli. Wkońcu jako przedstawiciele sprawiedliwości doprowadzili do zgody. Obie strony na ich sąd się zdały, a oni rozsądzili sprawę z pewnem dla jednego i drugiego dogodzeniem, gdyż przemienioną okazała się tylko kulbaka, zaś uzdeczki i popręgi w swej pierwotnej pozostały postaci. Co się tyczy hełmu Mambrina, to ksiądz wyliczył ukradkiem balwierzowi osiem reali za miedniczkę tak, że Don Kichot tego nie widział. Cyrulik dał plebanowi pokwitowanie na dowód, że nie będzie się jej domagał ani teraz, ani w przyszłości. Amen.
Gdy więc te dwa główne zatargi załagodzone zostały, pozostawało tylko namówić służących Don Ludwika, aby we trzech w powrotną ruszyli drogę, czwarty zasię pozostał dla towarzyszenia Don Ludwikowi tam, gdzie go Don Ferdynand poprowadzi. Los i przyjazna fortuna, włócznie przeciwności skruszywszy i usunąwszy przeszkody z drogi kochanków i walecznych, znajdujących się w gospodzie, dzieło do szczęśliwego kresu przywieść zechciały. Służący Don Ludwika zgodzili się na wszystko, czego żądał. Donja Klara taką niezmierną pociechę stąd odniosła, że każdy na twarz jej spojrzawszy, musiałby rozpoznać jej wnętrzną radość. Co się Zoraidy tyczy, to aczkolwiek nie rozumiała dobrze, co się wokół niej dzieje, zasmucała się lub rozweselała, stosownie do tego, jaki był wyraz na obliczach przytomnych, zwłaszcza zaś na twarzy niewolnika, od którego oczu nie odrywała, będąc z nim duszą całą zespolona.
Karczmarz, którego wzroku nie uszła zapłata i nagroda, wyliczona cyrulikowi przez plebana, jął się domagać zapłaty za żywność dla Don Kichota i za szkody, uczynione w postaci rozprutych bukłaków i wytoczonego wina, klnąc się, że nie wypuści ze stajni Rossynanta i osła Sanczo Pansy, dopóki co do szeląga zaspokojony nie będzie. Pleban wszystkiemu zadosyć uczynił, zaś Don Ferdynand zapłacił, wyprzedziwszy w tem audytora, który chciał zapłatę uiścić.
Pokój powszechny nastąpił i oberża nie zdawała się już skłóconym obozem Agromanta, jak Don Kichot mówił, jeno ucieleśnionym pokojem i zgodą z czasów Oktawjana.[1] Według powszechnego mniemania wszystko to było dziełem roztropności i wymowy plebana oraz niezmiernej hojności Don Ferdynanda. Don Kichot, widząc się myśli niezaprzątnionej i od zatargów wolny tak, jak i jego giermek, mniemał, że słuszną rzeczą będzie w dalszą drogę wyruszyć i dowieść do skutku to wielkie dzieło, do którego był powołany i wybrany. W tej myśli poszedł i klęknął przed księżniczką Mikonikomą, która nie dozwoliła, aby słowo przemówił dopóki nie powstanie. Dźwignął się tedy na nogi, aby jej życzeniu zadosyć uczynić i rzekł:
— Wysoka i znamienita damo, jak pospolite przysłowie powiada, pilność jest matką pomyślności. W nagłych i ważnych potrzebach, jak eksperjencja wskazuje, pilność i pospieszność nieraz szczęśliwym końcem dzieło wieńczyła wątpliwe. Prawda ta najjaśniejsza staje się w czasie wojny, kiedy to zabiegłość i pośpiech zamysły wrogów uprzedza i pozwala odnieść zwycięstwo, nim nieprzyjaciel o obronie pomyśli. Mówię to wszystko, znakomita i dostojna damo, gdyż zdawa mi się, że nasz pobyt w tym zamku nie tylko żadnej nam nie przysparza korzyści, ale że, gdybyśmy go jeszcze o kilka dni przeciągnęli, szkodliwym się okazać może. Kto wie, czy wróg Waszej Dostojności, sprośny olbrzym, Pandofilando, przez tajemnych szpiegów swoich i stronników nie uzna, iż zabieram się go zgładzić? Gdy czasu potrzebnego mu stanie, zamknie się, niecnota, w jakimś warownym zamku, czy twierdzy niezdobytej, wobec której na niewiele się zda dzielność mego niezwyciężonego ramienia, wysiłek mój i zapał. Uprzedźmy tedy, jakom rzekł, swoją pilnością jego zamysły i ruszajmy stąd żartko w świat szeroki, gdyż osiągnięcie, upragnionego przez Waszą Wysokość, celu zależy jeno od tego, bym jaknajprędzej i nieodwłocznie schwycił się za bary z jej nieprzyjacielem.
Zawarł tutaj mowę Don Kichot i już ani słowa nie powiedział, czekając w dusznym niepokoju na respons pięknej królewny, która z postawą dworną wielce i słowy kwiecistemi, podobnemi do słów Don Kichota, odparła:
— Dank Wam składam, Panie kawalerze, za to słuszne pragnienie, jakie okazujesz, pałając żądzą podźwignięcia mnie z niedoli. Poczynasz sobie, jak przystało na prawego rycerza, który winien wspomagać i ratować uciśnionych i sieroty. Oby niebo zezwoliło, by Wasze i moje żądania uskutecznione zostały, gdyż wówczas przeświadczycie się, że są na świecie wdzięczne białogłowy. Co się mego odjazdu tyczy, to chcę, aby on jaknajprędzej nastąpił. Pragnienie moje i wola ni kęska od Waszego pragnienia nie odbiegają. Dysponuj i rządź WPan mną, jak mu się podoba, gdyż ta, co powierzyła Wam obronę swojej osoby i w ręce Wasze złożyła troskę o odzyskanie państwa swego, nie może się przeciwiać rozumnemu WPana ułożeniu.
— Ruszajmy tedy w imię Boże — rzekł Don Kichot. — Skoro tak znakomita dama uniża się przedemną, nie chcę tracić stosownej pory, aby ją wywyższyć i osadzić spieszno na dziedzicznym tronie. Zabierajmy się nieodwłocznie; już mnie pragnienie wyjazdu bodźca dodaje, zwłaszcza iż wiem, że jako się pospolicie mówi, niebezpieczeństwo tkwi w odwłoce. A że niebo, ustanowiwszy piekło i inne rzeczy, nie wydało na świat nic takiego, coby mnie zastraszyć mogło, tedy siodłaj Sanczo Rossynanta i rumaka królewny, oraz kulbacz swego osła. Pożegnajmy kasztelana tego zamku i coprędzej do drogi się zbierajmy.
Sanczo, przytomny temu wszystkiemu, rzekł, kiwając na wszystkie strony głową.
— Ach Mości Panie, Mości Panie, więcej czart we wsi bruździ i więcej się tam zła pod pokrywką święci, niż z rzeczy zwierzchnich wnosić można. Niechaj to jednak będzie powiedziane, bez urażenia kogokolwiek.
— Jakież to zło, prostaku we wsi lub we wszystkich miastach stać się może, coby się na moją szkodę było zdolne obrócić?
— Jeśli się Wasza Miłość gniewać będzie, zamknę gębę lub będę mówił jeno to, co jestem mówić obowiązany, jako wierny giermek i sługa WPana.
— Mów, co chcesz — odparł Don Kichot — twoje słowa zastrachać mnie nie mogą. Jeśli cię trwoga oblata, czyń na co cię stać, ja, który jej nie odczuwam, będę czynił, co do mnie należy.
— Hej, na mą grzeszną duszę, nie o to tu wcale rzecz idzie! — odparł Sanczo — jestem jeno przekonany i upewniony, że ta dama mieniąca się królową wielkiego Państwa Mikonikomu, jest zaprawdę taką monarchinią, jak moja matka. Gdyby było tak, jak mówi, nie chodziłaby, raz i przy każdej sposobności gzić się po kątach z jednym z tych Ichmościów.
Na te słowa Sanczy, Dorota rumieńcem spłonęła, bo prawdą było, że jej małżonek Don Ferdynand nieraz skrycie odbierał w pocałunkach nagrodę, na jaką jego strzeliste afekty zasługiwały. Sanczo, postrzegłszy to, był zdania, że taka bezwstydność raczej gamratce niż królewnie przystoi, zwłaszcza królewnie tak znamienitego państwa. Dorota nie mogła, ani nie chciała odpowiedzieć Sanczy, który, korzystając z jej milczenia, ciągnął dalej na ten kształt.
— Mówię to Waszej Miłości dla tego powodu, że skoro, po uciążliwej po świecie włóczędze, po wielu nocach przykrych i jeszcze gorszych dni spędzeniu, jeden z tych powsinogów, znajdujących się w oberży, ma łatwie zebrać owoc trudów naszych, tedy niema racji, abym siodłał Rossynanta, kulbaczył osła i oporządzał dzianeta. Lepiej mi się zdaje siedzieć na miejscu... Niechaj sobie tam każda kurwa jako chce grubo przędzie, my zaś o naszych brzuchach pomyślmy...
O wielki Boże, jakimż straszliwym gniewem zjuszył się Don Kichot, usłyszawszy te zuchwałe słowa swego giermka. Tak był w złości niepohamowany, że aż mu się język plątał i wikłał, zaś oczy skry sypały.
— Ha, hultaju, opryszku, niecnoto, bezwstydniku, oszczerco, zuchwalcze, głupcu, bluźnierco, jakież to słowa wyrzec się ośmieliłeś w przytomności mojej i tych dam znamienitych? Jakież szkaradne myśli i podejrzenia dopuściłeś do swego pustego łba? Precz z moich oczu monstrum, które natura wydała, łgarstw chlewie, spichrzu łotrostw, oszustw gnojówko, plugastw schowie, precz, powiadam, potrójna smocza paszczęko, wynaleźco złośliwości, głosicielu głupstw i szalbierstw, zaprzysięgły wrogu czci, winnej królewskiemu stanowi! Precz na zawsze z oczu moich, pod groźbą gniewu mego!
I rzekłszy to, zmarszczył brwi, policzki wydął, rzucił wokoło straszliwym wzrokiem, tupnął nogą w ziemię z okrutnym rozmachem, okazując niezmierną kolerę, która mu się we wnętrznościach burzyła. Na te straszne słowa i wściekłe poruszenia, Sanczo tak ścierpł ze strachu i struchlał, że radby był, gdyby w tej chwili ziemia mu się pod nogami rozstąpiła i pochłonęła go za żywa. Nie wiedząc, co ma czynić, skulił jeno ramiona i chyłkiem oddalił się nieco od swego pana. Atoli roztropna Dorota, znając już umysł Don Kichota i chcąc go ułagodzić, rzekła:
— Umórzcie złość swoją, panie Rycerzu Posępnego Oblicza! Nie gniewajcie się z powodu głupstw, które rzekł ten giermek, gdyż, być może, nie mówił ich bez przyczyny. Z jego sumienia chrześcijańskiego i poczciwości wnosić trzeba, że nie chciał przeciwko komukolwiek świadczyć fałszywie. Można zatem domyślać się i przypuszczać, że skoro, jak WPan namienił, w zamku tym wszystko dzieje się przez zaczarowanie, iż Sanczo djabelskim jakimś sposobem ujrzał to, co, jak mówi, widział z uszczypkiem czci mojej.
— Na Boga Najwyższego przysięgam — zawołał Don Kichot — że Wasza Wysokość odrazu w sedno utrafiła. Jakaś szkaradna zjawa ukazała się oczom tego niecnego grzesznika, Sanczy tak, iż ujrzał to, czego bez omamień i zaczarowań ujrzećby nie mógł. Znam przecie dobrze poczciwość i niewinność tego nieszczęśnika, niezdolnego do fałszywych zaświadczeń i szkalowań.
— Tak niechybnie być musi — rzekł Don Ferdynand — dlatego też Wasza Miłość powinien mu przebaczyć i do łaski swojej z powrotem go dopuścić. Sicut erat in principio, nim podobne urojenia w głowie mu pomieszały.
Don Kichot oznajmił, że mu przebacza; wówczas pleban przywołał Sanczę, który zbliżył się wielce pokorniutki. Rzucił się na kolana i poprosił pana, aby mu rękę do ucałowania podał. Don Kichot uczynił to chętnie i, obdarzywszy go swojem błogosławieństwem, rzekł:
— Już teraz nie będziesz wątpił synku mój, Sanczo, że prawdą jest to, co ci tyle razy mówiłem, to jest, że wszystko w tym zamku przez omamienia i czary zachodzi.
— I ja tak wierzę — odparł Sanczo — wyjąwszy to moje zdarzenie na derze, które rzeczywistem i zwykłem być mienię.
— Nie lza ci tak sądzić — rzekł Don Kichot — gdyż, jeśliby się tak rzecz miała, pomściłbym się już wówczas, a cóż dopiero dzisiaj. Ale ani przedtem ani teraz, nie mogę wziąć pomsty na tym, kto ci krzywdę wyrządził, gdyż niemam się na kogo porwać ani z kim wojować.
Wszyscy pragnęli uznać, co znaczyło to podrzucanie na kołdrze. Wówczas oberżysta opowiedział im dokładnie, jak to Sanczo w powietrze ulatał. Niemałą mieli z tego do śmiechu przyczynę; Sanczo niechybnie gniewemby wybuchnął, gdyby go pan nie upewnił, że to zaczarowania były. Przecie jego szaleństwo tak daleko się nie rozciągało, aby miał wierzyć, że nie jest prawdą rzetelną i potwierdzoną, bez przymieszki jakiegoś urojenia i złudy, to zdarzenie z podrzucaniem na derze, którą za rogi ludzie z ciała i krwi trzymali.
Dwa dni już znakomici goście w oberży bawili, gdy zaś według ich rozumienia, nastał czas odjazdu, umyślili, aby pleban i balwierz pod pokrywką przywrócenia wolności księżniczce Mikonikomu, odwiedli do domu Don Kichota, gdzie już skuteczniej pracować będą mogli nad uzdrowieniem go z jego szaleństwa. Nie chcieli zatrudniać Don Ferdynanda i Doroty, którzy, jak wprzód było ułożone, mieli zabrać Don Kichota do jego wsi. Powziąwszy taki zamysł, umówili się z woźnicą, który trafunkiem się w oberży znalazł, że zabierze rycerza na swój wóz, zaprzężony w parę wołów. Kazali zrobić wielką klatkę, bardzo przestronną, z kijów zapletłych uczynioną, zdolną do pomieszczenia wcale wygodnego Don Kichota. Później Don Ferdynand, jego towarzysze, słudzy Don Ludwika, łucznicy, a takoż i oberżysta z namowy plebana, który wszystkim przewodził, zasłonili sobie twarze i przybrali się w różne suknie, w jakie kto mógł, tak iż Don Kichot musiał ich wziąć za osoby różne od tych, które widział w oberży. Uczyniwszy to, weszli na palcach cichaczem do komnaty, w której spał, zażywając wczasu po odbytych walkach.
Przybliżyli się do jego łoża, w którem, twardym snem zmorzony, spoczywał, nie spodziewając się wcale takiego podejścia. Schwycili go mocno za ramiona, ręce i nogi mocno skrępowali tak, iż gdy się obudził i chciał się poderwać, nie mógł się poruszyć i nic więcej uczynić, jak tylko zadziwić się i osłupieć, ujrzawszy przed sobą tak dziwaczne maszkary. Natychmiast przyszedł do tej myśli, którą mu zawsze fantazja jego szalona do głowy podsuwała. Uwierzył, że wszystkie te postacie są zjawami, wypełzłemi z zakamarków zaklętego kasztelu. Nie mógł się ani bronić, ani nawet poruszyć. Jedynie Sanczo, wśród wszystkich, którzy się tam znajdowali, był w swojej własnej osobie, żadnej innej postaci na siebie nie wziąwszy.
Giermek, któremu mało brakowało, aby nie zaczął cierpieć na tę samą chorobę, co jego pan, poznał przecie, że są to straszydła zmyślone. Nie śmiał jednak gęby rozewrzeć, aby się dowiedzieć, co ma znaczyć ta napaść i pojmanie jego pana. Milczał zatem, czekając, jaki to nieszczęście koniec weźmie. Owóż przyniesiono klatkę, do której wsadzono spiesznie Don Kichota, przyczem obito ją po bokach tarcicami dębowemi, tak mocnemi, że żadne wysilenie nie mogłoby ich naruszyć.
Później wzięli klatkę na ramiona. Gdy wychodzili z komnaty rozległ się głos straszliwy, na jaki tylko mógł się zdobyć balwierz (nie ten od oślej burdy, lecz inny).
— O Rycerzu Posępnego Oblicza, nie dziwuj się, że popadłeś w jeństwo, gdyż tak się stać musiało, abyś mógł coprędzej uskutecznić dzieło, do którego dzielność twoja cię przeznaczyła. Zakończy się ta znamienita czynność, gdy srogi lew manczueński i biała gołębica z Toboso złączą się pospołu, ugiąwszy wyniosłe głowy pod słodkie jarzmo małżeństwa. Z tego cudnego stadła przyjdą na świat waleczne lwięta, które drapieżnemi łapami w ślady swego znakomitego ojca wstępować będą. A stanie się to wówczas, gdy bóg, prześladujący nimfę strachliwą, w swym przyrodzonym pędzie, dwa razy obieży gwieździste Zodjaku znaki. Ty zaś, najpoczciwszy i najwierniejszy ze wszystkich giermków, którzy kiedykolwiek szpadę przy boku nosili, brodę mieli na podbródku, a węch w nozdrzach, nie strachaj się i nie smuć, widząc, że ci z przed oczu porywają kwiat rycerstwa błędnego. Niebawnie, jeśli się to tylko Stwórcy Najwyższemu podoba, ujrzysz się wyniesiony na tak wysoki stopień, że sam siebie nie poznasz, chocia uznasz, że pan twój ni kęska obietnicom swoim nie uchybił. Upewniam cię, imieniem roztropnej magini, Szalbieronki,[2] że ci żołd twój, co do joty, wypłacony zostanie. Teraz wstępuj w tropy dzielnego, zaczarowanego rycerza, bowiem trzeba, abyś go nie odstępował, aż do miejsca, gdzie się obaj zatrzymacie. A że mi nie wolno więcej mówić, tedy ostawaj z Bogiem, jak zaś wracam tam, gdzie mi jest wiadomo.
Przy końcu swojej wyroczni golibroda dobył tęgiego głosu, a później zniżył go tak pieszczenie, że wszyscy, krotochwili owej świadomi, prawie uwierzyli, iż szczerą prawdę słyszą.
Don Kichot wielką z tego wieszczenia odniósł pociechę, gdyż wnet jej treść odgadł, zrozumiawszy, że wkrótce świętym węzłem małżeńskim połączy się z ukochaną swoją Dulcyneą z Toboso, z płodnego łona której wyjdą na świat jego synaczkowie, lwięta, na wieczną chwałę rodzinnej Manczy. We wszystko to niezłomnie i niezachwianie wierząc, podniósł głos, westchnął serdecznie i rzekł:
— O ty, ktokolwiek jesteś, co mi tak słuszne czynisz prognostyki, błagam cię, poproś odemnie mądrego czarnoksiężnika, który sprawy moje ma na pieczy, aby mi sczeznąć nie pozwolił w tej niewoli, póki nie doznam pomyślnego skutku najmilszych, teraz mi czynionych, przyrzeczeń. Jeśli się to uiści, mizerje i utrapienia niewoli największą będę mienił szczęśliwością, kajdany, co mnie uciskają, swobodą, a owo legowisko, na którem rozciągniony spoczywam. już nie twardem bitwy polem, aliści ślubną puchową łożnicą. Co się tyczy pocieszenia, jakiego doznał mój giermek Sanczo Pansa, to o jego dobroci i przywiązaniu takie mam rozumienie, iż pewien jestem, że nie opuści mnie zarówno w pomyślności, jak i w przeciwnych losów utrapieniu. Gdyby nawet przeciwna fortuna nie dozwoliła, bym mu dał wyspę, albo jakąś rzecz podobną, to wszakoż za pewne mieć może, że zasługi jego mu nie przepadną. Już i kodycyl w testamencie uczyniłem, oznajmiając, co ma mu w dziedzictwie przypaść, jeśli nie według znakomitych zasług jego, to przynajmniej według mojej majętności stanu. Sanczo Pansa w wdzięcznym zgiął się ukłonie i ucałował obie ręce swego pana, nie mogąc jednej osoby uchwycić, gdyż były pospołu związane.
Maszkary wzięły klatkę na ramiona i postawiły ją na wozie, zaprzężonym w dwa woły.