Przez kraj wód, duchów i zwierząt/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przez kraj wód, duchów i zwierząt |
Podtytuł | Romans podróżniczy |
Wydawca | Wydawnictwo Bibljoteki Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po powrocie do hotelu wgrzęzłem całkiem dla siebie niespostrzeżenie w wesoły zgiełk ploteczek. W przeciwieństwie do bezludnych o słocie ulic, nasz hall rozbrzmiewał śmiechem i wielotonowym brzękiem gawędy. Przy stolikach z przyborami do herbaty toczyły się rozmowy przeważnie wspólne, wilgoć deszczowa bowiem ma wybitną własność sklejania towarzystw.
Po upływie niespełna pięciu minut, w ciągu których wypadło mi ucałować albo choćby uścisnąć poważny garnitur przednich kończyn, byłem już dawnym, dobrym znajomym, uczestnikiem rozhoworów tembardziej poszukiwanym, że jako przed postacią chronologicznie najświeższą w tem gronie, można było śmielej dać folgę językowi, bez narażenia się na zarzut gadulstwa.
Za oknami przybytku szeplenił deszcz niezmordowany, w paszczy kominka zadzierzyście buzował ogień (o, melancholjo polskiego lata!), a w ciszy, jaka zaległa, pojedyńcze głosy wybrzdąkiwały swoje relacje o duchach i dziwadłach, zawsze rzekomo autentyczne, zawsze w treści niezwykłe i przerażające. Jeszcze jedna opowieść o rzeczach osobliwych — w czasie deszczów długotrwałych wszystko się osobliwością wydaje — jeszcze jedno wspomnienie o zapałce, która się sama zapaliła, albo też „dziwnie” jakoś zgasła, jeszcze jeden referat o wypadku w rodzinie, poprzedzonym przez znak szczególny, a stoliki hallu, niczem trwogą zdjęte stadko owiec, zewrą się szczelnie, skupią, w zasłuchaniu zamrą, jednem uczuciem rozkoszy dreszczów zespolone.
Że uczestników cercléu spora jest gromadka, a każdy ma coś dziwnego do zakomunikowania, przeto po kolacji znowu mamy się zebrać, aby zabrali głos nieprzesłuchani dotychczas referenci.
Wieczór mijał, a mieszkańcami hotelu wciąż jeszcze trzęsła febra mistyczna.
— Była noc księżycowa — rozpoczął swoją opowieść pewien mierniczy, przed dwudziestu już laty skazany na coroczną do końca życia solankę w Inowrocławiu, a później przez łagodniejszego medyka przeniesiony do niższego wymiaru kuracji, to jest do dwudziestu pięciu sezonów w Ciechocinku. — Była właśnie, jak się już rzekło, noc księżycowa, bez jednej chmurki na przezroczystem, niczem ciemny kryształ niebie, i mróz osiemnastostopniowy, gdy po weselisku, jakie klijent mój, zamożny włościanin, wyprawił swojej córce, miałem sankami jechać na odległą o trzy mile stację kolejową, by o dziewiątej rano być w Warszawie. Od początku uczty weselnej, to jest od czterech dni, piłem bez przerwy, zapomniawszy o świecie całym, prócz jednej jedynej rzeczy, mianowicie, że w poniedziałek rano bezwarunkowo muszę być w kancelarji, by książki i wykazy przedstawić rewidentowi z okręgu. Sprawa miała dla mnie pierwszorzędną wagę, i niestawienie się w terminie mogłoby wywołać przykre z rosyjskiemi władzami kolizje, czego ze zrozumiałych powodów zawsze starałem się unikać.
Narrator zapalił cygaro, oblizał wydęte pod wąsiskami wargi, i mówił dalej:.
— Wśród uciech pijaństwa, a kieliszkiem nie gardziłem, za co dziś płacę piętnastym już sezonem w Ciechocinku, nie licząc trzech w Inowrocławiu i czterech w Karlsbadzie... Wśród rozkoszy pijaństwa zatem, kiedy nadmiar trunków zmysły moje na dobrze oszołomił, z kwadrans na kwadrans, z minuty na minutę zwlekało się z tym nieszczęsnym wyjazdem. Dopiero kiedy furman mego gospodarza, chłop niecierpliwie mię dotąd do drogi naglący, oświadczył w pewnej chwili, że dziś na kolej jechać już za późno, otrzeźwiałem nagle, a przerażenie ciarkami przeszło mi po plecach. Dziś, koniecznie dziś, nieodwołalnie dziś, zaraz, natychmiast jedziemy, musimy jechać i musimy na pociąg zdążyć! Dwadzieścia, trzydzieści rubli na piwo, sto wreszcie, ale zdążyć musimy! Usłyszawszy takie cyfry, furman podrapał się w kołtun, ale po namyśle oświadczył, że ostatecznie moglibyśmy zdążyć, jeżeli... Tak, to jest trudny do zgryzienia orzech: jeżeli byśmy pojechali krótszą, ale zato okropnie przez strachy zabagnioną drogą. Droga przez rzekę i przez trzy starannie od ludzi unikane wąwozy...
Mierniczy spojrzał na nas wzrokiem, w którym kotłowało się wspomnienie koszmaru, poczem tak prawił:
— Straszy? — mówię do furmana ze śmiechem. — Przyjacielu kochany, a dlaczego to nie my mamy stracha przestraszyć? — Chłop przeżegnał się pobożnie, prosząc, abym nie bluźnił przeciw siłom nieczystym, ustanowionym przez samego Boga (także teolog!), ale koniom dał bata i jak wicher pomknęliśmy w głąb nocy księżycowej. Ja się śmiałem z bezmyślnością pijanego, chłop ustawicznie się żegnał, choć sam był zawiany niezgorzej, płozy sań skrzypiały na śniegu... Aż wreszcie wjechaliśmy w pierwszy wąwóz...
Geometra przerwał na chwilkę, chcąc widocznie zbadać stopień zasłuchania. Siedzącą obok mnie osoba płci smagłej, podobno pani Michalina, wzdrygnęła się tak silnie, że aż za rękę ją ujął i długi czas nie wypuszczał pewien malarz, jednocześnie teozof, wicelegat kościoła gnostycznego w Polsce, a uczeń doktora nauk hermetycznych Bandar-Loga.
— Noc była widna, jak gdyby oświetlona lampami łukowemi. Popędzając zziajane konie, furman zaczyna śpiewać „Kto się w opiekę“, a i mnie, racjonaliście, mrówki łażą po plecah. W psychice całej coś się odbywa, coś się przewraca, aż wreszcie lęgnie się niesłychanie dojmujące przeczucie rzeczy strasznych, trudnych do zrozumienia. Konie rwą naprzód, jakby i one chciały coprędzej wyrwać się z tych miejsc okropnych, wyklętych, przez pokolenia całe omijanych...
I znowu jakaś młoda postać, jakoby pani Karolina, drgnęła tak gwałtownie, że siedzący za nią stały jej asystent cofnął swoją rękę, dotychczas niewiadomo gdzie się błąkającą.
— Drodzy państwo — dynamicznie zawołał mierniczy, snąć silnie wspomnieniami przejęty — emocje moje tak dalece były niezwykłe, żem nagle zasnął, a obudziło mię dopiero ujadanie psów. Otwieram oczy i patrzę: stacja, czy nie stacja? Ani śladu zabudowań kolejowych, tylko jakaś chałupa. Baczniej się przyglądam, a to przecież dom mojego gospodarza, dom z którego wyjechałem o północy. Kiej licho?
Nad słuchaczami przeszedł powiew rzeczy niezbadanych.
— Dziwne to było szanowni państwo, że furman, też przez weselisko niewyspany i spirytusem struty, zasnął sobie w drodze, bardzo dziwne, ale najdziwniejszy dziw miał mię spotkać dopiero nazajutrz. Właśnie koło południa obudziłem się w odstąpionej mi na nocleg alkowie, bo goście wszyscy nad ranem się porozjeżdżali, pełen najczarniejszych myśli na temat niechybnie odbywającej się u mnie rewizji, i przykrości, jakie mię z powodu niedbalstwa mego oczekują. Obudziwszy się zatem, żądam od chłopaka, aby poprosił do mnie gospodarza. „A dyć go niema” powiada, „jeszcze z kościoła nie wrócili”.
— „Z kościoła?” pytam. „A cóż tam dziś w kościele dziać się może? „Jak w każdą niedzielę”. A jam się zerwał na równe nogi. Co takiego? To dziś niedziela? Nie poniedziałek, lecz niedziela? Tak było w samej rzeczy, proszę państwa. I dwa są wytłumaczenia tego zdumiewającego zjawiska: albo podczas czterech dni bezustannej uczty straciło się poczucie czasu i sobotę wzięło za niedzielę...
— Albo? — z akcentem zawodu przerywa jedna z pań.
— Albo też, czego nie należałoby zbyt lekkomyślnie odrzucać, za sprawą sił zagadkowych, a najwidoczniej mi życzliwych, do kalendarza przybył jeszcze jeden dzień ratunku, jeszcze jedna nadprogramowa, zbawienna dla mnie niedziela, i to w sposób niczyjej nie zwracający uwagi.
Hall, przygnębiony już pierwszą zbyt realistyczną hypotezą, teraz odetchnął z ulgą. Atmosfera niezadowolenia i zawodu, grożącego nastawionym na mistyczny ton słuchaczom, rozwiała się w jednej chwili. Ze wszystkich stron posypały się okrzyki, pełne głęboko grzmiącego przekonania:
— Ależ rozumie się, że na zaufanie zasługuje tylko ta druga interpretacja. Jakżeż mogłoby być inaczej? Pierwsza zgoła nie wytrzymuje krytyki. Nie, to nie możliwe: poplątać dni, sobotę wziąć za niedzielę? Niemożliwe.
— Tembardziej, — wtrącił jakiś nadchrypły głos — tembardziej, że przecież alkohol raczej rozjaśnia władze umysłowe...
— Tak, tak — zdecydowano powszechnie. — To jakieś „coś” dodało do kalendarza jeden dzień.
— Mojem zdaniem — odezwał się teozof, uczeń profesora nauk potajemnych, — według mnie mamy tu do czynienia z typowym przykładem interwencji sił pozazmysłowych.
I jakby chcąc dowieść istnienia zjawisk pozazmysłowych, poprzez poręcz krzesła w półmroku ramieniem niespostrzeżenie objął sezonową swoją uczenicę, bardzo opowieściami dzisiejszego wieczoru przejętą panią Michalinę.