Przygoda Waltera Schnaffsa
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygoda Waltera Schnaffsa |
Podtytuł | Nowele z wojny francusko-pruskiej |
Wydawca | Księgarnia J. Czarneckiego |
Data wyd. | 1920 |
Druk | W. L. Anczyc i spółka |
Miejsce wyd. | Wieliczka |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Od chwili, gdy stanął na ziemi francuskiej wraz z całą armią najeźdźców, Walter Schnaffs uważał się za najnieszczęśliwszego z ludzi. Był to tęgi dryblas, ciężki w chodzie i zawsze zziajany, cierpiący przytem na nogi, nader płaskie i nader grube. Zresztą był z usposobienia człowiekiem spokojnym i flegmatycznym, wolnym od wszelkich porywów górnych lub zawadyackich; nadto był ojcem czworga dzieci, które ubóstwiał i mężem młodej blondynki, za której pieszczotami, pocałunkami i opieką tęsknił co wieczora. Lubił wstawać późno a kłaść się wcześnie, jeść powoli rozmaite smakołyki i zapijał się piwem w knajpkach. Ponadto był święcie przekonanym, że wszystko, co jest w życiu przyjemnem, kończy się z chwilą śmierci, i dlatego żywił w sercu nienawiść straszną, instynktowną i wyrozumowaną zarazem dla dział, fuzyj, rewolwerów i szabel, przedewszystkiem zaś dla bagnetów, gdyż czuł się zupełnie niezdolnym do władania tą bronią w sposób dość zręczny, by zasłonić swój potężnie rozwinięty brzuch.
Gdy noc zapadała, a on obwinięty w płaszcz, kładł się na ziemi obok chrapiących towarzyszów, długo rozmyślać musiał o swoich, których zostawił w domu, i o niebezpieczeństwach, jakiemi najeżoną była jego droga. Jeśli go zabiją, co stanie się z jego drobiazgiem? Kto dziatwę tę wykarmi i wychowa? A i teraz położenie jego rodziny nie było świetnem, pomimo iż na wyjezdnem pozaciągał trochę długów, ażeby zostawić w domu nieco pieniędzy. Nic więc dziwnego, że Walter Schnaffs nieraz się rozpłakał, rozmyślając o tem wszystkiem.
Ilekroć wyruszano w pole z prawdopodobieństwem spotkania nieprzyjaciela, uczuwał w nogach taką niemoc, że z największą ochotą padłby na drodze! Wstrzymywała go jedynie obawa, ze cała armia pomaszeruje wówczas po jego ciele. Od świstu kul włos jeżył mu się na skórze z trwogi śmiertelnej.
Miesiące mijały, a on żył tak w lęku ustawicznym i niepokoju. Pułk, do którego został przydzielony, posuwał się ku Normandyi. Pewnego razu Schnaffs wysłany został na zwiady z niewielkim oddziałem, który miał poprostu zbadać okolicę, a następnie cofnąć się do głównego pułku. Wszystko wydawało się napozór spokojne i nic nie wskazywało, by francuzi przygotowywali się do oporu.
Zaledwie jednak Prusacy zaczęli ostrożnie spuszczać się w maleńką dolinę, poprzerzynaną głębokiemi wyrwami, gdy nagła strzelanina zatrzymała ich w miejscu, kładąc trupem dwudziestu ludzi. Z przyległego, małego jak dłoń lasku, wypadła gromada wolnych strzelców i rzuciła się naprzód, nacierając bagnetami. W pierwszej chwili Walter Schnaffs jakby wrósł w ziemię osłupiały i tak zmieszany, ze nie myślał nawet o ucieczce. Nagle jednak opanowała go nieposkromiona chęć drapnięcia z pola bitwy. Prędko jednak zważył, ze poruszałby się jak żółw w porównaniu z ruchliwymi francuzami, którzy nacierali ze wszech stron, skacząc jak stado kóz. Wówczas to spostrzegł na jakie sześć kroków przed sobą szeroki rów, porosły wewnątrz krzakami, a z wierzchu pokryty chrustem; więc nie namyślając się wiele, skoczył równemi nogami taksamo, jak z mostu skacze się w rzekę. Niby strzała przebiwszy grubą warstwę pnących się roślin i ostrych cierni, które mu kaleczyły twarz i ręce, padł całym ciężarem na łożysko kamieni.
Po chwili podniósł oczy i przez otwór, który ciałem swem wydrążył wśród gałęzi, ujrzał nad sobą niebo. Ta niebezpieczna dziura łatwo mogła go zdradzić; pełzając więc na czworakach, z zachowaniem największych ostrożności, po dnie parowu, pod dachem ze splecionych gałęzi, oddalał się jak najszybciej od pola walki. Potem zatrzymał się i usiadł znowu, skulony jak zając pośród zeschłych chwastów.
Przez jakiś czas słyszał jeszcze hak, krzyki i jęki. Dalej już odgłosy utarczki słabły, aż ucichły zupełnie, i wokół zapanowało milczenie i spokój.
Nagle coś przemknęło koło niego. Zerwał się przerażony. Był to ptaszek, który, usiadłszy na gałązce, poruszył zeschłe liście. Przez całą godzinę następną serce Waltera Schnaffsa uderzało silnem przyspieszonem tętnem.
Nadeszła noc, zapełniając rów coraz gęstszym mrokiem. Żołnierz zaczął dumać. Co robić? Co się z nim stanie? Wrócić do armii? Ale jak, którędy? Jeśli to uczyni, rozpocznie się dlań znów to okropne życie, pełne strachu, grozy, trudów i cierpień, jakie wiódł od początku wojny! Nie! nie! Do tego nie miał już odwagi! Nie starczyłoby mu energii, potrzebnej do marszów i stawiania czoła coraz to nowym niebezpieczeństwom.
Co jednak pocznie? Wszak niepodobna pozostawać w tym rowie i kryć się w nim aż do końca wojny. Rozumie się, że nie. Gdyby nie trzeba było jeść, perspektywa taka nie odbierałaby mu otuchy; ale cóż kiedy jeść trzeba i to jeść codziennie.
A tymczasem był sam jeden, uzbrojony, w pruskim mundurze, na terytoryum nieprzyjacielskiem, zdala od tych, coby go mogli obronić. Dreszcze go przebiegały.
Nagle strzeliła mu do głowy myśl: „Gdybym tak został jeńcem!“
I serce zadrżało z żądzy, żądzy gwałtownej, z niepohamowanej chęci zostania jeńcem francuskim. Być wziętym do niewoli! Znaczyło to być zbawionym, karmionym, mieć przytułek, a przedewszystkiem być zdala od kul i szabel i wszystkiego, co przejmuje trwogą, być w wygodnem, dobrze strzeżonem więzieniu. Jeńcem! Co za marzenie!
I bezzwłocznie powziął postanowienie:
— Pójdę i oddam się w niewolę.
Podniósł się, zdecydowany zupełnie wykonać ten zamiar bezzwłocznie, nie odkładając go ani na chwilę. Nagle wstrzymał się, zaskoczony przez niemiłe refleksye i obawy.
Bo dokądże ma pójść, oddać się w niewolę? W jaki sposób? W którą stronę? I straszne obrazy, obrazy śmierci, gromadnie opadły jego duszę.
Tłukąc się samotnie po wsiach, w swym kasku spíczastym, naraziłby się przecież na nowe okropne przejścia.
Gdyby tak spotkał chłopów? Chłopi ci, ujrzawszy zbłąkanego Prusaka, bezbronnego, za biliby go, jak psa, włóczącego się samopas! Zakłuliby go widłami, motykami, posiekali kosami i rydlami. Potłukliby go na miazgę i po drobili na gałki dla drobiu, z rozpaczliwą zajadłością zwyciężonych.
A jeśli spotka wolnych strzelców? Szaleńcy ci, nie znający ani prawa, ani karności, dla samej zabawki wzięliby go na cel. I widział się już opartym o mur, z twarzą zwróconą ku dwunastu strzelbom, których małe, czarne lufy zdawały mu się przyglądać.
A jeśli spotka całą armię francuską?
Przednie straże wzięłyby go za forpocztę pruską, za śmiałego i przebiegłego wojaka, który sam wyjechał na zwiady, i byłby straconym. I słyszał już bezładną strzelaninę żołnierzy, ukrytych w zaroślach, gdy on, widoczny dla wszystkich, stojąc na gołem polu, słaniał się przedziurawiony kulami jak rzeszoto. I czuł już, jak kule wbijają się w jego ciało. Usiadł więc znowu, zgnębiony. Położenie jego wydawało mu się bez wyjścia.
Noc już zapadła czarna i głucha. Walter siedział nieruchomy, drżąc za każdym nieznanym, choćby najlżejszym szelestem, jaki go do chodził z mroku. Zając wysuwający się ze swej jamy, omal go nie zmusił do ucieczki. Hukanie puszczyka rozdzierało mu duszę, przejmując ją lękiem bolesnym jak rana. Wytrzeszczał oczy, próbując przebić wzrokiem ciemności; i co chwila zdawało mu się, że ktoś koło niego przechodzi.
Niezliczoną ilość godzin przebył tak w mękach skazańca, nareszcie poprzez sklepienie z gałęzi dojrzał jaśniejące niebo. Uczuł niesłychaną ulgę; rozprostował członki, serce przestało się tłuc w piersi, oczy skleiły. Zasnął.
Gdy się obudził, słońce było już w połowie swej drogi na niebie; musiało być blisko południa. Żaden szmer nie zakłócał ponurej ciszy pól; Walter Schnaffs uczuł silny głód, skręcający mu wnętrzności.
Ziewnął, ślinka mu nabiegła na wspomnienie kiełbasy, owej smacznej kiełbasy żołnierskiej, a w żołądku uczuł skurcz bolesny.
Podniósł się, postąpił parę kroków, ale nogi były osłabione; więc znowu usiadł i począł rozmyślać. Spędził jeszcze ze dwie lub trzy godziny na rozważaniu wszystkich,,za“ „przeciw“, zmieniając co chwila postanowienie, zgnębiony, nieszczęśliwy, szarpany przez najsprzeczniejsze pomysły.
Jedną myśl uznał wreszcie za rozsądną i praktyczną: oto wypatrzyć na drodze jakiegoś samotnego wieśniaka, idącego bez broni i bez niebezpiecznych narzędzi do pracy, wybiedz mu naprzeciw i oddać się w jego ręce, dając dokładnie do zrozumienia, że to prośba o wzięcie do niewoli. Wtedy zdjął swój kask, którego śpiczasty kształt mógłby go zdradzić, i wysunął głowę ponad brzegi swej nory, zachowując przy tem niezmierną przezorność.
Ani żywej duszy na całym widnokręgu. Tam na prawo, mała wiosczyna wysyłała ku niebu dymy swoich kominów, dymy kuchenne! Tam zaś na lewo, gdzie się kończyła wysadzona drzewami aleja, stał duży zamek o sterczących wieżyczkach.
W ten sposób doczekał wieczora, cierpiąc niewypowiedziane katusze, nie widząc nic prócz przelatujących wysoko kruków, nie słysząc nic, prócz tłumionych skarg własnych wnętrzności.
I znów noc zapadła nad jego głową.
Wyciągnął się w głębi swego schronienia i usnął snem gorączkowym, pełnym męczących widziadeł, snem człowieka wygłodzonego.
I znowu jutrzenka zajaśniała nad jego głową, a Walter powrócił do swoich obserwacyi. Ale ulica była pusta jak i wczoraj; i nowa trwoga zakradła się do umysłu Waltera Schnaffsa, obawa śmierci głodowej. Widział się na dnie swej nory leżącym na wznak z oczyma zamkniętemi, martwemi. Zwierzęta i małe żyjątka ziemne wszelkiego gatunku podchodzą do jego trupa i zaczynają go jeść, napadając nań ze wszystkich stron odrazu, wślizgując się pod odzież, by kąsać zimne ciało. A wielki kruk ostrym dziobem wykłuwa mu oczy.
To znowu wpadał w szał, wyobrażając sobie, że omdleje z osłabienia i nie będzie mógł się stąd ruszyć. I już, już gotów był rzucić się ku wiosce, zdecydowany na wszystko, zdolny wszystkiemu stawić opór, gdy wtem ujrzał trzech chłopów, idących przez pole z widłami na ramieniu, i znowu ukrył się w swym rowie.
Gdy jednak wieczór mrokiem swym otulił równinę, Walter wylazł pomału z rowu i puścił się zgięty we dwoje, bojaźliwy, z bijącem sercem ku niezbyt odległemu zamkowi, gdyż wolał dotrzeć tam, niż do sioła, które go przejmowało zgrozą, niby ostęp pełen tygrysów.
W oknach dolnych było jasno. Jedno z nich było otwarte, i silna woń pieczonego mięsa wydobywała się na zewnątrz, łaskotając gwałtownie nozdrza i wdzierając się aż do jamy brzusznej Waltera Schnaffsa, wywołując skurcz, przyspieszając oddech, nęcąc nieprzezwyciężenie i wlewając w serce odwagę rozpaczliwą.
I nagle, nie zastanowiwszy się, z kaskiem na głowie stanął w oknie.
Ośmioro służby obiadowało, siedząc dokoła wielkiego stołu. Nagle jedna z dziewcząt roztworzyła usta, szklankę z rąk wypuściła i oczy stanęły jej słupem. Wszystkie spojrzenia poszły za jej wzrokiem! Spostrzeżono nieprzyjaciela!
Boże wielki! Prusacy atakują zamek!...
Był to najpierw krzyk, jeden jedyny krzyk złożony z krzyków ośmiu, każdy w innej tonacyi, krzyk okropnego przestrachu; poczem wszyscy podnieśli się z miejsc w zamieszaniu, wszczął się rwetes, tłok i bezładna ucieczka ku drzwiom w głębi. Krzesła padały, mężczyźni przewracali kobiety i przechodzili po nich. W dwie sekundy pokój opróżnił się zupełnie, a przed Walterem Schnaffsem, oszołomionym, wciąż stojącym w swojem oknie, widniał tylko stół, zastawiony wszelakiem jadłem.
Po kilku minutach wahania wgramolił się na parapet i rzucił ku talerzom. Z głodu straszliwego drżał jak w febrze: ale jedna jeszcze obawa powstrzymywała go i paraliżowała. Słuchał. Cały dom zdawał się drżeć; trzaskano drzwiami, szybkie kroki rozlegały się nad głową. Zaniepokojony Prusak uchem wytężonem chwytał odgłosy tej pomieszanej wrzawy; później rozpoznawał głuche uderzenia jakby ciał spadających na miękką ziemię tuż pod murem, ciał ludzkich, zeskakujących z pierwszego piętra.
Poczem wszelki ruch i krzątanina ucichły, a wielki zamek zaległo milczenie grobowe.
Walter Schnaffs usiadł przed jednym z talerzy, który stał nietknięty i zabrał się do jedzenia. Jadł wielkimi kęsami, jak gdyby się obawiał, że mu lada chwila przerwą i nie pozwolą pochłonąć dostatecznej ilości. Oburącz rzucał kawały w swoją gębę otwartą, jak w otchłań. Całe zapasy żywności ogromnymi kawałami szły do jego żołądka, rozdymając po drodze gardziel. Niekiedy przerywał sobie, dławiąc się omal. Wówczas brał dzban z jabłecznikiem i przepłukiwał swój kanał pokarmowy, jak się przepycha zatkaną rurę.
W ten sposób opróżnił wszystkie talerze, wszystkie półmiski i wszystkie butelki. Obżarłszy się i opiwszy do syta, do zbydlęcenia, czerwony, wstrząsany czkawką, z umysłem zamglonym i napęczniałą gębą, rozpiął mundur, ażeby odsapnąć swobodniej, niezdolny zresztą do poruszenia się z miejsca. Powieki zaczęły się zwierać, myśli plątać, czoło ociężałe położył na rękach skrzyżowanych na stole i w słodkiem upojeniu stracił świadomość rzeczy i zdarzeń.
∗
∗ ∗ |
Blednący sierp księżyca z za drzew parku rzucał niewyraźne światło na cały horyzont. Była to owa chłodna godzina, poprzedzająca dzień.
Po gęstwinie snuły się jakieś cienie liczne a nieme; niekiedy w promieniu światła księżycowego połyskiwało ostrze stalowe. Cichy zamek czernił wielką sylwetką. Dwa tylko okna na parterze były oświetlone.
Wtem jakiś grzmiący głos zawył:
— Naprzód chłopcy, do szturmu!
I w okamgnieniu drzwi, okiennice i okna runęły pod falą ludzi, która piętrząc się, łamiąc i roztrzaskując wszystko, wdarła się do domu. W jednej chwili pięćdziesięciu żołnierzy, uzbrojonych aż do głowy, wskoczyło do kuchni, gdzie spoczywał bez żadnych wrogich zamiarów Walter Schnaffs, i przyłożywszy mu do piersi pięćdziesiąt nabitych fuzyj, powaliło na ziemię i skrę powało od stóp do głowy.
On zaś, zanadto ogłupiony, by módz zrozumieć, co się dokoła dzieje, okładany kolbami i błędny ze strachu, sapał ogłuszony.
Nagle jakiś gruby wojak w mundurze, ze złotem lamowaniem postawił swą nogę na jego brzuchu, wołając:
— Jesteś moim jeńcem, poddaj się!
Prusak zrozumiał tylko to jedno słowo „jeniec“ i wystękał:
— Ja, ja, ja! Podniesiono go, przymocowano do krzesła, a zwycięzcy, sapiąc jak wieloryby, poczęli go badać z żywą ciekawością. Kilku też, zmęczonych wzruszeniem i trudem, usiadło.
On zaś uśmiechał się swą tłustą gębą, uśmiechał się ze szczęścia, że został nareszcie jeńcem.
Wszedł inny oficer i zameldował:
— Panie pułkowniku, nieprzyjaciel cofnął się z pola walki. Zdaje się, że musi być wielu ranionych. Jesteśmy panami placu.
Gruby wojak, który ocierał pot z czoła, zagrzmiał:
— Zwycięstwo!
Poczem wyciągnął z kieszeni mały notatnik i zapisał w nim: „Po zaciekłej walce Prusacy zmuszeni zostali do ucieczki, unosząc zabitych i rannych, których liczą do pięćdziesięciu. Wielu też zostało w naszych rękach“.
Młody oficer zapytał:
— Jakież rozkazy otrzymam panie pułkowniku?
Pułkownik odrzekł:
— Cofniemy się, ażeby uniknąć najścia sił przeważających i artyleryi.
I dał rozkaz do odejścia.
Kolumna uszykowała się w mroku pod murami zamku i pomaszerowała, otoczywszy ze wszech stron Waltera Schnaffsa, związanego, trzymanego przez dziesięciu wojowników, z rewolwerami w ręce.
Posłano rekonesanse dla zbadania drogi. Posuwano się z całą ostrożnością, zatrzymując się od czasu do czasu.
O świcie oddział przybył do podprefektury w La Roche-Oysel, której gwardya narodowa dokonała tego bohaterskiego czynu.
Ludność miejscowa zaniepokojona i podniecona, pałała niecierpliwością. Gdy ujrzano kask jeńca, rozległy się straszliwe krzyki. Kobiety podnosiły pięście, stare płakały, jakiś dziad cisnął swoją kulę w Prusaka i zranił w nos jednego z konwoju.
Pułkownik ryknął:
— Czuwać nad całością więźnia!
Wreszcie dotarli do ratusza: Otworzono więzienie i Waltera Schnaffsa, uwolnionego z więzów, wtrącono do kaźni.
Dwieście ludzi uzbrojonych trzymało straż dokoła budynku.
Wówczas, pomimo wszystkich objawów niestrawności, coraz silniej dającej mu się we znaki, Prusak, nieprzytomny z radości, zaczął tańczyć, tańczyć na zabój, potrząsając rękami i nogami, wydając okrzyki frenetyczne, aż zziajany padł pod ścianę.
Dostał się do niewoli! Był ocalony!
Oto w jaki sposób zamek Champigny został odebrany nieprzyjacielowi, po sześciogodzinnem zaledwie oblężeniu.
Pułkownik Ratier, kupiec sukna, który spełnił to dzieło na czele gwardyi narodowej z La Roche-Oysel, otrzymał order za swą waleczność.