Przygody Huck’a/Tom II/Rozdział XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody Huck’a |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Drukarnia Granowskiego i Sikorskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Teresa Prażmowska |
Tytuł orygin. | The Adventures of Huckleberry Finn |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Zaprzestawszy rozmowy, zaczęliśmy namyślać się. Po niejakiej chwili odzywa się Tom:
— A wiesz, Huck, głupcy jesteśmy, że nam to pierwej na myśl nie przyszło. Założyłbym się, że wiem, gdzie jest Jim!
— Nie może być! Gdzie?
— A w tej budzie, tuż obok dołu na popiół. Czy nie zauważyłeś podczas obiadu murzyna, idącego w tamtą stronę z pełną misą różnego jedzenia?
— Tak, zauważyłem.
— Jak ci się zdaje, dla kogo było to jedzenie?
— Albo ja wiem! Dla psa zapewne.
— Aha! dla psa. A ja ci powiadam, że nie dla psa.
— Dlaczego?
— Bo między innemi rzeczami był tam i kawałek kawona.
— Był, był! Sam widziałem. Prawda, nie przyszło mi do głowy, że psy kawona nie jadają! Jakto człowiek czasem patrzy i nie widzi...
— I tego nie widziałeś, że wchodząc do budki, otworzył murzyn kłódkę, a wyszedłszy, znów drzwi zamknął na kłódkę. I kiedyśmy wstawali od stołu, to oddał wujaszkowi do rąk własnych jakiś klucz... pewien jestem, że od tej kłódki. Kawon — to dowód, że tam jest człowiek; kłódka — że ten człowiek jest więźniem, a nieprawdopodobne jest, aby mogło być dwóch więźniów na takiej małej plantacyi, gdzie wszyscy zresztą tacy są dobrzy i serdeczni. Więźniem tym nie kto inny, tylko Jim! Doskonale! Bardzo się cieszę, żeśmy to wyśledzili tak dowcipnie, za nicbym nie chciał dowiedzieć się prawdy inną drogą. Teraz łam sobie głowę i wymyśl plan wykradzenia Jim’a, a ja wymyślę — drugi; po porównaniu, wykonamy ten, który okaże się lepszym.
Jaka to głowa u tego chłopca! Gdybym ja miał taką, to jużbym nie chciał być żadnym księciem, ani kapitanem wielkiego parowca, ani clown’em w cyrku, ani niczem. Zacząłem tedy układać plan, ale jedynie dlatego, żeby czasu nie tracić; wiedziałem doskonale zkąd wyjdzie plan lepszy od mojego. Niebawem też pyta Tomek:
— Masz plan?
— Mam.
— Dawaj go tu.
— Mój plan taki — powiadam: — Łatwo nam będzie przekonać się, czy w owej budzie znajduje się Jim, czy kto inny. I łódź moja i tratwa, dobrze ukryte, mam pod ręką na zawołanie. Czekać tylko pierwszej ciemnej nocy i skoro wujaszek spać się położy, wykraść mu klucz z kieszeni: Wtedy w nogi, w stronę rzeki. Dopadniemy łódki, łódką do tratwy, z Jim’em, ma się rozumieć, i popłyniemy w dół rzeki, ukrywając się we dnie, a płynąc w nocy, jakeśmy to pierwej z Jim’em czynili. Cóż, zły plan? Nie uda się może?
— Udać się uda, dlaczego nie? Całe zło w tem, że za prosty, za łatwy. Co mi to za plan, który da się wykonać bez kłopotu. Ani tu zabiegów, ani ryzyka. Uda się, ale nikogo nie zadziwi, będzie to tak proste, jak złapanie myszy przez kota, albo przekrajanie mydła ostrym nożem. Dobry plan, ani słowa, ale ja mam co innego w głowie...
Nic na to nie odrzekłem, pewny, że jego plan będzie bez zarzutu.
I tak też było. Gdy mi plan swój opowiedział, odrazu poznałem, że wart jest moich piętnastu, bo daleko trudniejszy do wykonania i nie zwyczajny. Jim zostanie wolnym, jakby nim został, gdybyśmy się trzymali mego planu, ale przytem wszyscy trzej możemy tryumf życiem przypłacić. Nie mam potrzeby opowiadać tu wszystkich szczegółów tego planu, bo wiedziałem, że przy wprowadzeniu go w wykonanie zajdą zmiany, które go uczynią zupełnie innym i wprowadzą do niego tyle zawiłości, na ile tylko znajdzie się miejsca. No i nie omyliłem się, jak się państwo o tem przekonacie.
Tymczasem tego tylko byłem pewien, że Tomek naprawdę zamierza mieć udział w wykradzeniu zbiegłego niewolnika. Tego żadną miarą zrozumieć nie mogłem. Jakże to? Chłopiec z porządnej rodziny, wychowywany jak się należy, mający dobre imię do stracenia, chłopiec z dobrą głową, nie ciemny, jak tylu innych, ale na książce uczony, nie żaden nikczemnik i ladaco, ale szlachetny i dobry... i oto taki chłopiec pozbywa się ambicyi, wstydu i uczciwości, żeby przyłożyć ręki do takiej sprawy, która go wobec wszystkich okryje hańbą! Już otwierałem usta, żeby mu to powiedzieć, gdy Tomek, jakby myśli moje odgadując, uprzedził mnie:
— A może ci się zdaje, że ja nie wiem, co czynię? Gadaj zaraz: wiesz, czy nie wiesz, że ja zawsze wiem, co robię?
— Wiem.
— Czym nie powiedział, że wraz z tobą wykradnę Jim’a?
— Powiedziałeś.
— A widzisz! Powiedziałem.
I na tem koniec, bo gdy Tomek raz powie, że coś zrobi, już się nie cofnie.
Po powrocie, gdy w całym domu cicho już było i ciemno, pobiegliśmy do budki, obok dołu z popiołem, żeby jej się dobrze przypatrzeć. Szliśmy przez cały dziedziniec, trochę niespokojni, jak się z nami obejdą psy podwórzowe, ale te, znając nas, poszczekiwały tylko zlekka, żeby dać dowód swej czujności. Obejrzawszy budkę dokładnie, ujrzeliśmy w ścianie północnej, która do ogrodzenia przypierała, niewielkie okienko kwadratowe, dość wysoko umieszczone i zabite w poprzek położoną grubą deszczułką, bretnalami do futryny przymocowaną.
Powiadam więc:
— Doskonale! Przez ten otwór Jim wyjdzie, trzeba tylko oderwać deskę...
Tomek zaś na to:
— I zjeść chleba z masłem i popić ciepłem mlekiem i pójść z nianią na spacer, i tam dalej. Mojem zdaniem, potrafimy znaleźć sposób nieco trudniejszy wydobycia więźnia z niewoli.
— No, to może wypiłować deskę, jak to ja uczyniłem zanim mnie zamordowano?
— To już więcej uchodzi. Ale jabym chciał jeszcze coś lepszego... żeby to nie tak prędko i nie tak łatwo.... Zresztą pośpiech zbyteczny, można się rozejrzeć, namyślić...
Pomiędzy tą budą a ogrodzeniem, pod tylną jej ścianą, była jakaś przybudówka z desek, niezbyt wysoka, tak prawie długa jak buda, ale wązka, mająca niziutkie drzwiczki, na kłódkę zamknięte łańcuchem. Tomek poszedł do dołu z popiołem, obok którego, jak to zwykle bywa, stał kocioł do warzenia mydła. Znalazłszy tam dość szybko zakrzywiony pręt żelazny, którym się pokrywę kotła unosi, rozwiódł nim jedno ogniwo łańcucha, który też rozpadł się, umożebniając nam przejście do przybudówki. Przy świetle zapałki przekonaliśmy się, że przybudówka dotyka budy, nie mając z nią żadnego połączenia, że jest bez podłogi i pusta. Na ziemi leżało kilka motyk stępionych, rydel, zepsute grabie i tym podobne graty nieużyteczne. Po tych oględzinach wyszliśmy, założywszy ogniwo nienajgorzej.
Tomek okrutnie uradowany mówi do mnie:
— No, teraz wszystko w porządku! Zrobimy podkop, przez który Jim wyjdzie. Tydzień na to wystarczy!
Nazajutrz o świcie pobiegliśmy do chatek murzyńskich, żeby poigrać z psami i wejść w zażyłość z murzynem Jima, który właśnie napełniwszy blaszankę mięsem, jarzynami i chlebem, szedł do budy.
Miał on twarz bardzo poczciwą, o zębach wyszczerzonych w uśmiechu, wełniste zaś jego włosy powiązane były w pęczki nićmi i sznureczkami. To go miało chronić od czarów. Opowiedział nam zaraz, że jest prześladowany przez czarownice, że po nocach straszą go różne widziadła, słyszy głosy i hałasy nadzwyczajne.
— Dla kogo to jadło? — pyta go Tomek. — Psy karmić idziesz?
Twarz murzyna tak się spłaszczyła w uśmiechu, jak grudka zgęstniałego błota pod uciskiem dłoni.
— Tak, paniczu, psa, ale nie takiego jak inne. A może panicze ciekawi go zobaczyć?
— I owszem, — rzekł Tomek.
— Jakże to? W biały dzień tam pójdziemy? Inny plan miałeś — szepnąłem zcicha Tomkowi.
— Teraz mam taki.
Cóż było robić? Ustąpiłem, chociaż niechętnie i poszliśmy. Wszedłszy do środka, zrazu nic nie widzieliśmy, tak było ciemno, ale Jim — bo to Jim był naprawdę, zobaczywszy nas, zawołał:
— Co? Huck i panicz Tomek! Wiedziałem, że tak będzie!
Zdumiony murzyn oczy wytrzeszczył i mówi:
— Co? To on zna paniczów?
Myślałem, że wszystko przepadnie. Ale Tomek spogląda na murzyna obojętnie i zdziwiony pyta:
— Kto? Zkądże ci przyszło do głowy, że on nas zna?
— Zkąd przyszło? A przecie on wykrzyknął, że zna paniczów.
Wtedy Tomek, jeszcze więcej zdziwiony, rzecze, jakby do siebie:
— A to rzecz ciekawa! Kto wykrzyknął i kiedy?
Potem zwróciwszy się do mnie, z zimną krwią pyta:
— A ty, czyś słyszał cokolwiek?
Ma się rozumieć, że na takie pytanie mogła być tylko jedna odpowiedź:
— Nie, nic nie słyszałem.
Zwraca się więc Tomek do Jim’a i patrząc na niego tak, jakby go nigdy w życiu nie widział, zapytuje:
— A możeś to ty się odzywał?
— Nie, paniczu — odpowiada Jim — to nie ja. Głosum nie wydał.
— Ani jednego nie mówiłeś słowa?
— Ani jednego.
— Widziałeś nas kiedy przedtem?
— Nie, paniczu.
Wówczas Tomek, zwracając się do murzyna, który patrzył na to wszystko przerażony, surowym głosem zawołał:
— Wytłómacz mi, co ci strzeliło do głowy? Dlaczegoś powiedział, że murzyn, który nas nigdy nie widział, mówi do nas po imieniu?
— Ech, proszę panicza — z desperacyą odrzecze murzyn — to z pewnością znów czary... Jużbym wolał nie żyć! I to tak zawsze! Wciąż dokuczają człowiekowi, że mi już życie obrzydło! Niech panicz nikomu o tem nie mówi, bo pani znów mnie wyłaje... Pani nie wierzy... twierdząc, że niema czarów. A jabym chciał, żeby pani teraz tu była... ciekaw jestem, coby powiedziała? Gadaj, co chcesz, a wszyscy swoje: nieprawda i nieprawda!
Tomek przyrzekł mu, że nic nie powie i dał mu drobną monetę, żeby miał za co kupić sobie nici do związania włosów w pęczki. Potem, patrząc na Jima, rzekł ostro:
— Ciekawym też, czy Wuj Silas powiesi tego murzyna? Bo gdybym ja schwytał takiego niewdzięcznika, co od swoich państwa ucieka, zarazbym go powiesił.
Gdy zaś murzyn podszedł do drzwi, żeby obejrzeć pieniążek i zębami spróbować, czy dobry, szepnął Jim’owi do ucha:
— Udawaj, że nas nie znasz. A jeżeli w nocy usłyszysz, że ktoś kopie, siedź cicho, bo to my. Zrobimy podkop i będziesz wolny.
Po tych słowach wyszliśmy z budy.