Przygody Huck’a/Tom II/Rozdział XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Marek Twain
Tytuł Przygody Huck’a
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Granowskiego i Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Teresa Prażmowska
Tytuł orygin. The Adventures of Huckleberry Finn
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIII.

Zgryzoty Tomka. — Tomek łamie sobie głowę. — Kiedy wolno kraść. — Głęboki podkop.

Na pogawędce rannej pośród lasu Tomek mówił, że trzeba nam koniecznie mieć trochę światła, gdyż kopać pociemku nie można. Radziłem dostać latarnię, ale on się na to nie zgodził, twierdząc, że latarnia daje za wiele światła, które zdradzić nas może. Mieliśmy więc poszukać pewnego gatunku drzewa, którego próchno, położone w miejscu zupełnie ciemnem, wydaje blask żywy, lecz nie rażący.
Zrobiwszy zapas tego drzewa i ukrywszy je w chwastach, rosnących pod ogrodzeniem, usiedliśmy dla odpoczynku i pogawędki.
— E! co to za robota! — rzecze Tomek, wielce markotny. — Wszystko idzie łatwo, jak z płatka... Aż wstyd! niema ani trudności, ani przeszkody. Dozorca więzienny? Nie istnieje — kogóż więc uśpić napojem?.. A przecie w każdem więzieniu przyzwoitem być powinien. Niema nawet psa, którego możnaby otruć! Niby to trzymają Jim’a na łańcuchu! Ależ łańcuch na dziesięć stóp długości z obręczą, na jednym końcu założoną na nogę więźnia i zamkniętą na kłódkę, drugim końcem przytwierdzony niby do nogi łóżka... Cóż z tego, kiedy dość unieść łóżko, żeby ogniwo zsunęło się z nogi! A Wuj Silas? Każdemu wierzy, wszystkim klucz daje, nie pilnując tego murzyna z głową podobną do jarmużu. Jim mógłby wprawdzie wyjść przez okno, ale jakże będzie uciekał z długim łańcuchem? Czysta zgryzota! Bo ten łańcuch, to jedna jedyna trudność, wszystkie inne sam wymyślać muszę! Ha! cóż robić, trzeba brać to, co jest, kiedy niema tego, co być powinnno. W tem tylko jedna pociecha, że musimy sami stwarzać przeszkody, ku większemu dla nas zaszczytowi.
Bo powiedz, proszę. Odrzucamy latarnię, wiedząc, że światło jej może nas zdradzić. Gdybyśmy jednak nie pamiętali o tej niezbędnej dla wszystkich spiskowców ostrożności, to moglibyśmy pracować przy pochodni — taka to czujność!...
Aha... dobrze, że mi to na myśl przyszło... Musimy, jak najprędzej zdobyć coś takiego, z czego można zrobić piłę...
— A na cóż nam piła?
— Jak to, na co? Trzeba przecież odpiłować nogę łóżka, o którą łańcuch zaczepiony.
— Po co? Sameś dopiero mówił, że wystarczy podnieść łóżko, żeby łańcuch sam opadł.
— Ach, Huck, z tobą zgryzota prawdziwa! Jakie ty masz dziecinne pomysły!... Tyś chyba nigdy w życiu nie czytał porządnej książki, ani pamiętników barona Trenck’a, ani Kazanowy, ani Benwenuta Cellini, ani Henryka IV, ani wogóle żadnej pouczającej? Któż słyszał uwalniać więźnia sposobem tak pospolitym? To dobre dla starych panien, lecz nas niegodne. Nie, nigdy! Prawdziwe w tej kwestyi powagi uczą tak: przepiłować nogę od łóżka, trociny połknąć, żeby nie zostało ani ździebełka, miejsce, gdzie noga przepiłowana, pomazać błotem albo tłustością, a wtedy najwprawniejsze oko nie spostrzeże przepiłowania. W chwili stanowczej, wyciągniemy z pod łóżka nogę odpiłowaną, łańcuch opadnie, no... i po wszystkiem. Wtedy dopiero spuszczasz się po drabinie sznurowej do fosy, łamiesz nogę... — bo drabiny takiej powinno niedostawać co najmniej dziewiętnaście łokci — a tam już czekają z końmi wierni wasale, podnoszą cię omdlałego, rzucają na siodło i lecisz z wiatrem w zawody do obczyzny, do Langwedocyi, Nawarry albo gdzieindziej. To się nazywa uciekać z więzienia! Chciałbym, żeby wokoło tej budki była fosa. Jeżeli nam czasu wystarczy, wykopiemy ją jeszcze.
— Pocóż fosa — mówię — kiedy wykopiemy przejście podziemne?
Ale Tomek nie słuchał nawet, zapomniał o mnie i o świecie. Brodę podparłszy ręką, myślał, myślał nad czemś długo, nareszcie westchnął, wstrząsnął głową, znów westchnął i mówi:
— Nie, nie można. Niema naglącej konieczności. Nie można...
— Czego nie można? — pytam.
— Odpiłować nogi Jim’owi.
— Chryste Panie! — krzyknąłem — ma się rozumieć, że nie można. A pocóżbyś ty miał mu nogę odpiłowywać?
— Widzisz... bywało, że tak czyniły największe powagi! Nie mogąc, naprzykład, pozbyć się kajdan, ucinają sobie rękę, żeby módz uciec. Ucięcie więc nogi byłoby jeszcze wspanialsze. Ale trzeba dać temu pokój. Niema konieczności dość naglącej, a w dodatku Jim jest murzynem, nie zrozumiałby więc powodów, dla których taki zwyczaj przyjął się w Europie... trzeba dać pokój! Ale, oto! Drabinę sznurową mieć nie trudno, możemy przecie podrzeć nasze koszule i ukręcić sznury, a z nich drabinę... to nawet bardzo łatwo. Drabinę taką poślemy Jim’owi upieczoną w chlebie... zawsze się tak robi. Możnaby i w pierogu upiec... w takim dużym, pulchnym...
— Co też ty gadasz, Tomku! Jim nie będzie potrzebował drabiny.
— Powinien jej potrzebować. Każdy ucieka po drabinie i on ją mieć musi.
— Ale cóż on z nią będzie robił?
— Co będzie robił? Niech ją w łóżko schowa! Przypuśćmy, że mu drabina będzie niepotrzebna, to schowa ją do łóżka i zostawi, jako dowód, że ucieczka była obmyślana. Dlaczego nie wieść sprawy porządnie, tylko byle jak, po fuszersku? Żeby wstydu się najeść, czy co?
— Ha — powiadam — kiedy tak stoi w prawidłach, to niechże już ma drabinę, w takim jednak razie musisz zezwolić, żebym z pościeli w swoim pokoju „pożyczył“ jedno prześcieradło.
Odpowiedział, że zezwala. A przytem wpadł widać jeszcze na nową myśl, bo mówi:
— A pożycz także i koszulę.
— Na cóż nam koszula?
— Potrzeba, żeby Jim miał na czem pisać dziennik.
— Dziennik? Jim pisać nie umie!
— To może przecie nakreślić na koszuli jakieś znaki! Zrobimy mu pióro z trzonka od łyżeczki, albo z kawałka starej obręczy żelaznej.
— Ale, Tomku, czy nie lepiej wyrwać pióro z gęsi?
— Ach, ty tępa głowo! Czyż więźniowie mają na zawołanie gęsi? Oni sobie pióra muszą robić i to zawsze z materyału najtwardszego: z lichtarza, ćwieka, jednem słowem z tego, co im się pod rękę nawinie! Całemi tygodniami, ba! miesiącami, pracują nad zrobieniem takiego pióra, nad zaostrzeniem go o mur, bo inaczej ostrzyć nie można. Nawet gdyby się znalazło gęsie pióro, to ci go żaden porządny więzień nie użyje. Nie uchodzi!
— Dobrze już, dobrze. A z czegóż mu zrobimy atrament?
— Niektórzy przyrządzają go z łez i ze rdzy żelaza, ale czynią to tylko kobiety i byle jacy więźniowie; porządni używają zwykle krwi własnej. I Jim tak uczynić musi, a jeśli będzie potrzebował przesłać o sobie wiadomość, żeby ludzie wiedzieli, gdzie więziony, to wieść ową wyryć może widelcem na cynowym talerzu, który wyrzuci przez okno. Tak postępował więzień zwany Żelazną Maską, a to był więzień, co się zowie, porządny.
— Jim nie ma talerza cynowego. Noszą mu jeść w misce.
— To nic nie znaczy. Postaramy się o taki talerz.
— A jeżeli nikt nie przeczyta tego, co on napisze?
— A tobie co do tego, Huck, przeczyta czy nie przeczyta? Jego rzecz napisać, co trzeba i wyrzucić talerz przez okno. Ty nie jesteś obowiązany umieć tego przeczytać, ani ty, ani drugi, ani trzeci. Niech sobie! niech na całym folwarku nikt czytać nie umie... Prawie zawsze tak się zdarza, że to, to więzień napisze na talerzu, albo na czem innem, pozostaje nieodczytane.
Dalszą rozmowę przerwał nam odgłos rogu, wzywającego na śniadanie. Pobiegliśmy więc czem prędzej do domu.
Tego samego rana zajrzałem do szafy z bielizną i „pożyczyłem“ z niej duże prześcieradło, oraz białą koszulę. Znalazłem także stary jakiś worek, w który schowałem bieliznę, poczem poszliśmy do lasu, przynieśli próchna, „lisim ogniem“ u nas zwanego i włożyliśmy je w tenże sam worek. Gdym powiedział Tomkowi o pożyczeniu bielizny, on nazywał to nie pożyczką, tylko kradzieżą, dodając jednak, że przedstawiciele więźnia muszą być obojętni na sposób zdobycia potrzebnych im przedmiotów i nikt im tego nie ma za złe. I więzień i jego przedstawiciele mają zupełne prawo kraść wszystko, co tylko ucieczkę ułatwić może. Gdybyśmy nie byli więźniami, a! to zupełnie co innego. Tylko człowiek nieuczciwy kraść może, nie będąc więźniem.
Postanowiliśmy zatem, że kraść będziemy wszystko, co nam wpadnie pod rękę. A jednak w kilka dni potem zrobił mi Tomek formalną scenę za to żem skradł kawona z grzędy murzynów po to, żeby go zjeść; kazał mi zaraz dać murzynom centa, nie mówiąc, za co go daję.
— Źle mnie zrozumiałeś — mówił — kraść mamy prawo tylko to, co nam potrzeba.
— A właśnie kawon był mi potrzebny — odpowiadam.
— Nie, nie był ci potrzebny do ucieczki. Nie jesteś więźniem.
— Aha! Więc to w tem różnica?
— Naturalnie, że w tem. Jeżeli Jim potrzebuje noża, żeby nim zabić dozorcę, a ty mu ukradniesz i potajemnie go prześlesz, to nie kradzież, jeżeli zaś ukradniesz nóż dla siebie, to kradzież. Rozumiesz?
— Niechże tak będzie — odpowiedziałem.
Po tej rozmowie siedzieliśmy parę godzin spokojnie, czekając, aż każdy pójdzie do swej roboty i nikogo nie będzie na dziedzińcu. Wtedy Tomek zaniósł worek do owej przybudówki, sąsiadującej z więzieniem Jim’a, ja zaś stałem na straży. Niedługo zabawiwszy, wrócił z próżnemi rękami, poczem usiedliśmy na stosie desek, żeby swobodnie porozmawiać. Ja milczałem, bo w takich razach zwykle zaczyna Tomek.
— Już wszystko mamy — powiada — oprócz narzędzi.
— Narzędzi? — pytam.
— Tak.
— Do czego?
— Do kopania. Nie będziesz przecie wygrzebywał dołu paznogciami.
— A te połamane szpadle i motyki? Czy ich nie starczy na wykopanie przejścia dla jednego człowieka i to murzyna?
Ale Tomek zwraca na mnie spojrzenie tak pełne litości, że o mało nie rozpłakałem się z rozrzewnienia nad samym sobą.
— Huck Finn! Powiedz mi, proszę, czyś ty słyszał kiedykolwiek, żeby więzień miał motyki i szpadle i wogóle wszystkie narzędzia wynalazku nowoczesnego, któremiby mógł wykopać dla siebie przejście podziemne? I pytam się ciebie, odpowiedz, jeżeli wogóle potrafisz rozsądnie odpowiedzieć, czy zamiar ucieczki, tym sposobem doprowadzonej do skutku, miałby w sobie choć odrobinę bohaterstwa? W takim razie dlaczegóżby mu nie otworzyć kłódki? To jeszcze prościej, jeszcze łatwiej.
— W takim razie czegóż nam potrzeba?
— Parę noży składanych albo nawet i scyzoryków z większem ostrzem.
— Żeby niemi wykopać podziemne przejście z tej budy?
— Tak.
— A bierz cię licho, bo to szaleństwo!
— Ja nie wiem, czy to szaleństwo, ale wiem, że tak postąpić wypada i trzeba! O żadnym innym sposobie ucieczki z więzienia nie słyszałem, pomimo, żem przeczytał wszystkie książki, które uczą, jak postępować należy w takim razie. Przejście wykopane być musi nożykiem składanym i to nie w miękkiej ziemi, ani w piasku, lecz w skale. Praca tego rodzaju ciągnie się tygodnie całe, miesiące, lata, a czasem nawet i do końca życia. Ot, weź na przykład więźnia, który siedział w podziemiach warowni, w porcie marsylskim. Jak ci się zdaje, ile on czasu kopał sobie przejście podziemne?
— Nie wiem.
— Zgaduj.
— Nie zgadnę. Miesiąc, półtora?
— Trzydzieści siedem lat! I wykopał przejście do samych Chin! Z niego brać wzór! Szkoda, że ta warownia stoi nie na skale.
— Jim nie zna nikogo w Chinach?
— A cóż to ma do rzeczy? I tamten nikogo nie znał. Ale ty zawsze podnosisz jakieś względy uboczne, odbiegając od kwestyi głównej.
— Dobrze już, dobrze... Wszystko mi jedno, gdzie Jim wyjdzie, byle wyszedł, a i jemu także o nic więcej nie chodzi. Ale, widzisz, trzeba jedno mieć na uwadze: Jim jest za stary, żeby kopał wyjście scyzorykiem. Nie wyżyje tak długo.
— Nie bój się, wyżyje. Zresztą nie będzie potrzebował lat trzydziestu siedmiu na wykopanie przejścia w miękkiej ziemi.
— Ile czasu potrwa taka robota?
— Nie może trwać tak długo, jak potrzeba, bo to za wielkie ryzyko. Do Nowego Orleanu niedaleko, wuj Silas niezadługo otrzyma ztamtąd wiadomości. Otóż kopanie przejścia, któreby powinno trwać co najmniej lat parę, z powodu wyjątkowego położenia musi być bardzo przyśpieszone. Za to po ucieczce Jim’a, możemy wmówić w siebie, że robota trwała lat trzydzieści.
— Teraz rozsądnie mówisz — odpowiadam. — Przejście wykopiemy z łatwością, bez kłopotu, a jeżeli ci na tem zależy, to mogę powiedzieć, że sto pięćdziesiąt lat trwało kopanie. To już mi wszystko jedno, bylebyśmy na swojem postawili: No, a teraz trzeba ściągnąć ze dwa noże składane.
— Ściągnij trzy — mówi Tomek — z jednego musimy zrobić piłkę.
— Tomku — rzekłem — jeżeli nie będziesz tego uważał za bezbożność i lekceważenie zwyczajów uświęconych, to ci powiem, że tam pod ogrodzeniem, pomiędzy śmieciem i gratami, widziałem piłę zardzewiałą.
Ale on spojrzał na mnie z nieopisanem zniechęceniem i odrzekł:
— Ty się nigdy w życiu niczego nie nauczysz. Biegaj po noże. Pamiętaj, trzy nam potrzeba.
Ma się rozumieć, że pobiegłem.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: Teresa Prażmowska.