Przygody Huck’a/Tom II/Rozdział XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Marek Twain
Tytuł Przygody Huck’a
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Granowskiego i Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Teresa Prażmowska
Tytuł orygin. The Adventures of Huckleberry Finn
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIV.

Piorunochron. — Tomek ma zasady. — Dla sławy a potomności. — Kradzież łyżek. — Najście psów. — Dobra rada.

Wieczorem, gdy wszyscy posnęli, zszedłszy po piorunochronie, pobiegliśmy do przybudówki, żeby się zabrać do roboty przy świetle próchna. Tomek zalecił rozpoczęcie kopania tuż pod łóżkiem Jim’a, żeby przejście pokryte było kołdrą, spadającą do ziemi. Kopaliśmy więc nożykami aż do północy, zmordowani strasznie i z pęcherzami na dłoniach, pomimo, że robota wolno postępowała. Nakoniec odzywam się do Tomka:
— Ależ my tego przez lat trzydzieści osiem nie wykopiemy!
Tomek nic nie odpowiedział, lecz westchnąwszy tylko, przestał kopać i przez długą chwilę tonął w myśleniu. Wreszcie rzekł:
— Na nic to się nie zda, Huck, co my robimy. Będąc w więzieniu, nie potrzebowalibyśmy się tak spieszyć, bo na czasieby nam nie zbywało. Zresztą kopiąc kilka minut dziennie, podczas zmian warty, nie mielibyśmy rąk w pęcherzach. Robota w ciągu lat wielu mogłaby być według wszelkich prawideł wykonana. My wszakże z powodu pośpiechu musimy kopać, czasu nie tracąc.
— Ale co robić, skoro noże wypadają nam z rąk poranionych?...
— Niestety, widzę jeden sposób wielce niemoralny, ale jedyny: dać pokój nożom składanym, a kopać... poprostu motykami.
— Złote słowa! coraz mądrzejszą masz głowę, Tomku. Motyki! nic innego tylko motyki, a czy to moralnie, czy nie, to mniejsza o to... Ja przynajmniej nie dbam o moralność, od której mi pęcherze na dłoniach rosną. Czegóż ja chcę? Uwolnić murzyna! Jeżeli więc najporęczniej mi cel ten osiągnąć motyką, biorę się do niej, wszelkie zaś tak zwane przez ciebie przykłady, obchodzą mnie tyle, co zdechły szczur.
— Zgoda! — powiada Tomek. — Przystaję na motyki, bo... nie można inaczej, ale gdyby okoliczności były inne, nie zgodziłbym się na to ustępstwo i nie pozwolił na naruszenie prawideł, bo dobre jest dobrem, a złe złem i człowiekowi nie wolno postępować źle, gdy mając olej w mózgu, wie, co się dobrem nazywa. Daj mi nożyk!
Widząc, że go niema pod ręką, podałem swój. Rzucił go na ziemię wołając:
— Podaj mi nożyk!
Domyśliwszy się wreszcie, o co chodzi, podałem mu motykę, śród starych narzędzi znalezioną. Wziął ją i ani słowa nie rzekłszy, zaczął kopać. Taki to był Tomek. Nic dziwnego: miał zasady!
Gdym znalazł łopatę, zaczęliśmy pracować we dwóch: jeden kopał, a drugi odrzucał ziemię na przemiany. Po jakimś czasie musieliśmy zaniechać roboty, bo ręce, strasznie zbolałe, już nam odmówiły posłuszeństwa, dół jednak był wcale porządny. Tomek wyszedł pierwszy, ja za nim w kilka minut.
Następnego dnia ukradł Tomek łyżeczkę od herbaty i lichtarzyk mosiężny, żeby z tego porobić pióra dla Jim’a, ukradł także i sześć świec łojowych, ja zaś trzy talerze cynowe. Gdy Tomek twierdził, że to za mało, poradziłem wyrzucone przez Jim’a talerze zbierać w chwastach pomiędzy okienkiem a ogrodzeniem i dawać je znów Jim’owi. Uspokoił się więc Tomek i mówi:
— Teraz trzeba obmyśleć sposób dostarczenia wszystkiego Jim’owi.
— Przez dziurę, którą wykopiemy.
Spojrzał na mnie z pogardą i nazwawszy pomysł idyotycznym, pogrążył się w myślach. Po niejakiej chwili oznajmia, że są dwa, czy trzy sposoby, ale że niema gwałtownej potrzeby natychmiast wybierać pomiędzy niemi. Teraz trzeba myśleć o robocie.
Tejże nocy, podszedłszy pod okienko więzienia, usłyszeliśmy chrapanie Jim’a, który spał tak mocno, że ani zaglądanie nasze, ani wrzucona do komórki świeca, ani hałas przy robocie, nie rozbudziły go ze snu. Uwijaliśmy się też z motyką i z łopatą tak dzielnie, że po paru godzinach robota była skończona. Wsunąwszy się jeden za drugim w wykopane przez nas przejście, wyszliśmy akurat pod łóżkiem Jim’a, na środek budki. Tomek, znalazłszy wrzuconą poprzednio świecę, zapalił ją, ja zaś stanąłem nad łóżkiem śpiącego i patrząc nań, przekonałem się, że nie wyglądał na znękanego niewolą więźnia.
Jim rozbudzony tak się ucieszył, że o mało nie ryknął płaczem. Obsypawszy nas tysiącem pieszczot, prosił o pilnik, dla przecięcia założonego na nogę łańcucha, bo chciał natychmiast być wolnym.
Tomek wszakże jął mu dowodzić, jak dalece sprzeciwiałoby się to wszelkim prawidłom, a siadłszy obok Jim’a, opowiedział mu swoje plany, obmyślane podług najlepszych wzorów, dodając przytem, że w razie alarmu niespodzianego wszystko zmienić można. Ponieważ Jim na wszystko się zgadzał, przeto zaczęliśmy rozmawiać o dawnych czasach i o dzisiejszych. Jim powiedział nam, że wuj Silas co dzień do niego przychodził dla odmówienia z nim modlitwy, a ciocia Salusia dowiaduje się, czy nie głodny i czy mu czego nie brakuje. Oboje, mówił, tak są dla mnie dobrzy, że już lepszymi być nie mogli. Tomek wypytywał o to i o owo, wreszcie rzekł:
— Teraz już wiem, przez nich ci prześlę, co trzeba.
— Nie czyń-że tego — odparłem — do czego to podobne!
On jednak wcale na mnie nie zważał, co zresztą zawsze miał we zwyczaju, gdy mu plan jaki zaświtał w głowie.
Zaczął więc wyliczać Jim’owi wszystko, co mu ukradkiem prześlemy. Pieróg nadziany drabiną, oraz inne większe przedmioty, odda mu Nat, murzyn przynoszący jadło. Musi więc Jim zachować ostrożność, nie dziwić się zaraz przy murzynie, ani pieroga nie rozłamywać, ani koszyka nie wypróżniać. Przedmioty mniejszych rozmiarów przyniesie mu wujaszek Silas w kieszeniach swego paltota, zkąd Jim wyciągać je musi ukradkiem. To i owo uda nam się może przyczepić do tasiemek, któremi ciocia Salusia zawiązuje z tyłu swój fartuch, albo wsunąć jej do kieszeni. Wyszczególnił też Tomek owe przedmioty, objaśnił, do czego posłużą i wspomniał wreszcie o dzienniku, który ma być pisany krwią na koszuli. Jim nie bardzo rozumiał, o co chodzi, ale wiedząc, że biali są rozumniejsi od niego, przyrzekał uczynić wszystko podług rozkazu. Jim miał u siebie sporo cybuszków trzcinowych i tytoniu, użyliśmy więc w towarzystwie a zabawiwszy się bardzo wesoło, poszliśmy spać.
Tomek w wybornym był humorze. Mówił, że nigdy w życiu lepiej się nie bawił, że taka tylko rozrywka godną jest człowieka rozumnego i że gdyby rzecz była możliwą, to należałoby przedłużyć tę rozkosz szlachetną na całe życie, a potomkom przekazać obowiązek wyswobodzenia Jim’a z niewoli.
Nazajutrz rano poszliśmy do drwalni, żeby ciężkim toporem porąbać mosiężny lichtarz na kilka niewielkich kawałków, które Tomek wraz z łyżeczką schował do kieszeni. Ztamtąd udaliśmy się do kuchni murzyńskiej, a gdy ja rozmawiałem z Nat’em dla odwrócenia jego uwagi, Tomek wpakował jeden z kawałków lichtarza w podpłomyk, przygotowany dla Jima. Ciekawość nas brała, jak się nam uda przesyłka.
Poszedłszy z Nat’em do więźnia, przekonaliśmy się, że poszło wybornie: zapuściwszy zęby w podpłomyk, o mało wszystkich nie wyłamał. Nie mogło udać się lepiej, sam Tomek to przyznał.
Jim nic nie dał poznać po sobie, ale potem był ostrożniejszy i nigdy chleba do ust nie wziął, dopóki go widelcem w kilku miejscach nie wypróbował.
Gdy raz staliśmy sobie w więzieniu Jim’a, prawdę mówiąc, bardzo ciemnawem, nagle z pod łóżka wybiega w podskokach jeden pies, potem drugi i tak dalej, aż do jedenastu! Zrobiło się tak ciasno, że szpilkę wetknąć byłoby trudno. Tam do licha! zapomnieliśmy założyć na łańcuch drzwi, prowadzących z podwórza do przybudówki. Murzyn Nat krzyknął tylko rozpaczliwie: „Czary!“ i przykucnąwszy na ziemi pomiędzy psami, jęczał, jak na śmiertelnej pościeli. Tomek zaś silnem szarpnięciem roztworzył drzwi na oścież i cisnął przez nie kawał mięsa z przyniesionego dla Jima posiłku. Psy rzuciły się za mięsem jak szalone, Tomek wyszedł za niemi, a w pół minuty potem był już z powrotem, zamknąwszy drzwi jedne i drugie. Teraz dopiero dla uspokojenia Nat’a głaskał go i pieszczotliwie doń przemawiał, pytając, czy mu się znów coś nie przywidziało... Nat, mrugając oczyma, drżącym jeszcze głosem powiada:
— Panicz znów powie, że ja głupi... Ale jeżelim ja tu nie widział ze sto... z milion może czy psów, czy dyabłów, to niech tu na miejscu padnę... tu, jakiem żyw. Paniczu... widziałem ich i czułem... pełno ich było wszędzie... Żebym to ja chociaż raz jeden mógł trzymać w ręku takie straszydło!... Tegobym pragnął!...
A Tomek na to:
— Wiesz, ja ci powiem, co mi się zdaje. Dlaczego one napadają na ciebie wtedy właśnie, gdy ze śniadania przychodzisz. Dlatego, że są głodne, tylko dlatego. Upiecz-że ty im pieróg taki, co to umyślnie dla strachów go pieką.
— A jakżeż ja, paniczu, potrafię upiec pieróg strachom? Ja nie wiem, jak się to robi... Nigdy nawet o takim pierogu nie słyszałem.
— Ha! trudno, kiedy ty nie umiesz, to ja sam upiekę.
— Paniczu! złoty paniczyku! Upiecze panicz? Ślady nóg panicza całować będę!
— Bądź spokojny, upiekę. Dla ciebie to uczynię, bo i ty wyświadczyłeś nam grzeczność, pozwalając zobaczyć tego murzyna. Ale pamiętaj, trzeba ci być bardzo ostrożnym! Gdy tu wejdziemy, zaraz się od nas odwróć tyłem; niosąc miskę z pierogiem, nie zaglądaj do niej, niech cię Bóg broni. Nie patrz także na Jim’a, gdy miskę do rąk weźmie, bo się może zdarzyć nieszczęście. Przedewszystkiem zaś nie dotykaj wcale tych rzeczy, które dla strachów będą przygotowane.

— Nie dotykać? Jabym ich miał dotknąć? Co też panicz mówi? Za żadne skarby!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: Teresa Prażmowska.