Przygody Huck’a/Tom II/Rozdział XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody Huck’a |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Drukarnia Granowskiego i Sikorskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Teresa Prażmowska |
Tytuł orygin. | The Adventures of Huckleberry Finn |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Potrzebując różnych rzeczy do wykonania ułożonego planu, pobiegliśmy na mały tylny dziedzińczyk, gdzie rzucano znoszone obuwie, ubranie zdarte, szkło potłuczone, naczynia kuchenne blaszane i żelazne, naczynia przez rdzę zjedzone i tym podobne graty. Przetrząsnąwszy je, znaleźliśmy podziurawioną miednicę blaszaną, w której po zatkaniu dziur mieliśmy pieróg przygotować.
Tomek, znalazłszy parę nowych, dobrze zaostrzonych ćwieków, podniósł je z radością, mówiąc, że przydadzą się Jim’owi do wyrycia na ścianie swego nazwiska i historyi swych cierpień. Zaraz też Tomek wsunął do bocznej kieszeni fartuszka cioci jeden ćwiek, drugi zaś zatknęliśmy wujowi za wstążkę przy kapeluszu, ponieważ dzieci oznajmiły nam, że rodzice zaraz po śniadaniu pójdą odwiedzić murzyna. Przed śniadaniem Tomek wpuścił łyżeczkę do kieszeni obszernego kitla, który wujaszek miał na sobie, i staliśmy już potem spokojnie, czekając na ciocię Salusię.
Przyszła nareszcie, ale zgrzana, czerwona, w złym humorze, i ledwie wujaszek odmówił modlitwę przed jedzeniem, zaraz rozpoczęła kroki wojenne.
— Cały dom przeszukałam, zajrzałam w każdy kącik i pojąć nie mogę, co się stało z twoją drugą koszulą.
Serce tak się we mnie rzuciło, że aż wpadło pomiędzy płuca, wątrobę i różne inne wnętrzności. Gryząc właśnie twardą skórkę od chleba, już przełknąć ją miałem, gdy kaszel, zastąpiwszy jej drogę, takiego dał skórce prztyczka, że mi z ust wyskoczyła, jak z procy, przeleciała stół jak szeroki i uderzyła w oko jedno z dzieci. Dziecko wrzasnęło, jakby je kto ukropem oblał i zaczęło fikać nogami. Ja zgłupiałem, Tomek zaczerwienił się po same uszy. Z ćwierć minuty może trwało zamieszanie, podczas którego, gdybym mógł, byłbym wyskoczył z własnej skóry i uciekł, gdzie oczy poniosą. Ochłonąwszy, siedzimy spokojnie z miną niewinną, a wuj Silas mówi:
— Ja także nie rozumiem, co się z nią stać mogło. To ciekawe, doprawdy. Wiem doskonale, żem ją zdjął z siebie, bo...
— Jedną masz, nie dwie na sobie. Z góry wiedziałam, że to powiesz. Wiem, żeś ją zdjął, ale jej niema. Tobie, jak widzę, koszul nastarczyć nie można, a co z niemi robisz, tego odgadnąć nie mogę. Zdawałoby się, że człowiek w twoim wieku powinienby pamiętać o swoich rzeczach.
— Niewątpliwie, Salusiu, ja też czynię, co mogę: staram się pamiętać o rzeczach. Ale widzisz, w tym wypadku nie ja jeden jestem winien. Sama wiesz, że wtedy tylko widuję swoje koszule, kiedy je noszę, a przyznasz, że z siebie żadnej nie zgubiłem.
— To wcale nie twoja zasługa i nie masz się wcale czem chełpić. Gdybyś był mógł zgubić, tobyś zgubił. A zresztą nietylko koszula zginęła. Zginęła mi łyżeczka. Było ich dziesięć, a teraz jest tylko dziewięć. Dajmy na to, że koszulę psy poszarpały, ale łyżeczki nie wzięły? Tego pewna jestem.
— A czy jeszcze co zginęło?
— Sześć świec zginęło! Ale świece zjeść mogły szczury; pewną nawet jestem, że to zrobiły. I nawet się dziwię, że nie zjadły dotąd całego domu, razem z nami, a okruchów nie rozniosły po dziurach, bo tych dziur wszędzie pełno... Zawsze się zbierasz zatkać je, zakitować i na projekcie się kończy. Gdyby nie były głupie... szczury, naturalnie... toby we włosach twoich sypiały, a tybyś ani się spostrzegł.
— Prawda, Salusiu, prawda, dawno należało opatrzyć te dziury. No, ale jutro zrobię to już niezawodnie, zobaczysz.
— Czegóż się masz spieszyć? Możesz zrobić i za rok i za dwa... Matyldo!
Rozlega się odgłos klapsa i maleńka Matylda Aniela Araminta Phelps pośpiesznie cofa łapki, po kostki w cukrze zanurzone. W tejże chwili wbiega pokojówka murzynka:
— Proszę pani! Niema jednego prześcieradła!
— Jakto! niema?
— No to dzisiaj zaraz opatrzę dziury — pojednawczo odzywa się wujek.
— Po co? Na kogóż w takim razie złożymy zgubę prześcieradła? Gdzież ono się podziało, Lizo?
— Albo ja wiem, proszę pani... Wczoraj jeszcze leżało w szafie na półce, a dziś go niema...
— Koniec świata! Pierwszy raz w życiu widzę coś podobnego... Koszula, prześcieradło, łyżeczka, sześć św...
— Proszę pani — wpada młoda pokojówka, mulatka — lichtarz mosiężny gdzieś zginął.
— Wynoś mi się ztąd, kozo jedna, bo skórę z ciebie zedrę!
Kipiała z gniewu! Zacząłem spoglądać na drzwi, sądząc, że lepiej było wyjść chyłkiem i drapnąć w las, póki się widnokrąg nie rozchmurzy. Ciocia złościła się i gniewała, nie mając z kim wojować, bo siedzieli wszyscy cicho, jak mysz pod miotłą.
Wtem wujaszek Silas, sięgnąwszy po coś do kieszeni, wyłowił z niej łyżeczkę, co jego samego niepomiernie zdziwiło. Ciocia Salusia umilkła na ten widok i wzniósłszy ręce do góry, zapomniała ust zamknąć, ja zaś, wolałbym był znajdować się w Jerozolimie, albo i dalej jeszcze. Niedługo jednak żywiłem to pragnienie, bo ciocia z udanym spokojem powiada:
— Tegom się spodziewała. Gdzieżby łyżeczka być mogła? Ma się rozumieć, że nie gdzieindziej, jak w twojej kieszeni i że cały czas tam leżała. Bardzo być może, że i wszystko inne tam się znajdzie. Co robiła łyżeczka w twojej kieszeni?
— Doprawdy nie wiem, Salusiu, nie wiem — tłómaczył się wujaszek — znasz mnie przecie? Toż powiedziałbym ci natychmiast. Czytałem przed śniadaniem Pismo Święte, chyba więc przez nieuwagę włożyłem do kieszeni łyżeczkę zamiast Biblii... Tak! to tak być musiało... Bo sama zobacz: Biblii w kieszeni niema! Pójdę i przekonam się, jeżeli Biblia leży tam, gdziem ją czytał, to znak, żem jej nie włożył do kieszeni, jeżeli zaś nie włożyłem jej do kieszeni, to musiałem włożyć łyżeczkę, bo skoro łyżeczka jest, a...
— A dajże mi święty pokój! — przerwała mu ciocia zniecierpliwiona — idź, szukaj, przekonaj się, i wy wszyscy idźcie sobie także, a nie zbliżajcie się do mnie, dopóki cokolwiek nie ochłonę.
Gdy wychodzimy z pokoju, wuj bierze kapelusz, i... z hałasem upada na ziemię ćwiek. Wuj, nie mówiąc ani słowa, podniósł go, położył na gzymsie od kominka i wyszedł. Widział to Tomek, a mając w świeżej pamięci przygodę z łyżeczką, powiada:
— Na nic się nie zda posyłanie przez wuja. Już to na nim polegać nie można. Ale z tą łyżeczką — dodał Tomek po chwili — to nam oddał prawdziwą przysługę, nie wiedząc o tem. Wzamian za nią pójdźmy pozabijać owe dziury.
A było ich sporo w piwnicy i w śpiżarni, to też zabrała nam ta robota dobrą godzinę. Wszelako zrobiliśmy wszystko porządnie i trwale, szczelnie zabijając dziury czopami, a potem zalewając je smołą, tak jak się to na okrętach czynić zwykło. Wtem słyszymy na schodach kroki: zdmuchnąwszy świecę, czekamy. Po chwili wchodzi do piwnicy, kto? wujaszek! Świecę ma w jednej ręce, kłąb pakuł w drugiej, a z oczu jego widać, że nie o szczurach myśli, lecz o czem innem. Idzie, schyla się, zagląda do jednej dziury, do drugiej, wszystkie obszedł po kolei. Stanął potem na środku piwnicy, myślał i myślał, a łój ze świecy kapie i kapie. Nareszcie, zawracając ku schodom powoli, jakby przez sen mówi do siebie.
— Ani rusz nie mogę sobie przypomnieć, kiedy ja to zrobiłem! Mógłbym teraz powiedzieć Salusi, że to nie moja wina, że to nie szczury... No, ale mniejsza o to... Czy powiem, czy nie, to wszystko jedno..
I tak mrucząc pod nosem, wyszedł z piwnicy, a w parę minut — my za nim. Strach, jaki to był dobry staruszek!
Tom strasznie się frasował, jak sobie poradzimy z łyżką, ale ponieważ „koniecznie“ była potrzebną, łamał więc głowę. Znalazłszy sposób, zaraz też powiedział mi, co mam czynić. Wróciwszy do pokoju, stajemy nad koszyczkiem, w którym leżą łyżki, i czekamy cierpliwie na ciocię. Gdy weszła, Tomek liczy łyżeczki, przekładając je z jednej strony na drugą, ja zaś niepostrzeżenie wsuwam jedną w rękaw. Wtedy Tomek powiada:
— Ciociu Salusiu, przeliczyłem łyżeczki, jest dziewięć tylko.
— Wracaj do zabawy i nie nudź mnie. Sama przecie liczyłam i było ich dziesięć.
— Cioteczko, liczyłem dwa razy i zawsze wypadało tylko dziewięć...
Jakkolwiek bardzo zniecierpliwiona, przyszła przeliczyć raz jeszcze. Każdy by zrobił to samo.
— Ależ prawda! — zawołała — dziewięć tylko! Cóż to jest? Nie, nie może być, raz jeszcze przeliczę.
Wtedy ja podkładam nieznacznie tę dziesiątą, która była u mnie w rękawie, ciocia Salusia liczy i obojętnie niby powiada:
— Naturalnie, żeśmy się pomylili. Dziesięć było i dziesięć jest.
— Czy doprawdy, ciociu? — pyta Tomek — mnie się zdaje, że nie.
— Widziałeś przecie, żem liczyła?
— Widziałem, ale...
— No, to przeliczę jeszcze raz.
Wtedy ja znów ukradkiem ściągam łyżeczkę i, ma się rozumieć, wypada dziewięć. Ciocia aż się zatrzęsła z gniewu, ale wciąż liczy, raz, drugi, trzeci i dziesiąty, aż doszło do tego, że już koszyk liczyła za łyżeczkę, wypadało zaś rozmaicie, to dziewięć, to dziesięć. Porwała więc koszyk i rzuciła go na ziemię z takim hałasem, że kot, śpiący na oknie, zerwał się i uciekł przestraszony. Poczem kazała nam wynosić się i dać jej święty spokój, bo gdy który z nas nawinie się jej na oczy przed obiadem, to go żywcem ze skóry obedrze. Odchodząc, wsunęliśmy łyżeczkę do kieszeni fartucha i znalazł ją tam Jim razem z ćwiekiem i ze śliwkami, któremi ciocia wypchała kieszeń dla niego.
W przekonaniu Tomka zachód sowicie nam się opłacił, bo teraz, gdyby życie cioci zależeć miało od przeliczenia raz jeszcze łyżeczek, liczyć ich nie będzie, nie dowierzając sobie wtedy nawet, gdy się nie omyli w rachunku.
Tej samej nocy, położywszy prześcieradło na swojem miejscu, wyciągnęliśmy drugie z innej szafy. Potem oddawszy je, znów wzięliśmy tamto i tak powtarzając sztukę kilkakrotnie, doprowadziliśmy ciocię do tego, że nie wiedziała już sama, ile ma prześcieradeł. Oświadczyła nawet, że jej to wszystko jedno, że nie myśli zagryźć się na śmierć dla głupich paru prześcieradeł, że woli umrzeć niż je obliczać.
Dzięki zatem psom, szczurom i podwójnemu rachunkowi, posiadaliśmy koszulę, prześcieradło, łyżeczkę i świece. Co zaś do lichtarza, to przedmiot ten był małej wagi i wiedzieliśmy, że o nim wkrótce zapomną.
Ale za to z owym pierogiem było kłopotu co niemiara; trzeba go było piec w lesie. Trzy miednice mąki wyszły na ten pieróg, przy którym poparzyliśmy ręce i nałykaliśmy się dymu.
Następnej nocy, pokrajawszy u Jima prześcieradło na wązkie paseczki, ukręciliśmy z nich przededniem jeszcze sznur taki, że możnaby się na nim powiesić.
Niestety, drabina w pieróg wejść nie chciała, można nią było nadziać ze czterdzieści pierogów, zachowując coś jeszcze na zupę i na pieczyste. Jakoż trzeba było wyrzucić część drabiny, a szkoda, bo sznur był śliczny! Ostatecznie upiekliśmy pieróg nie w miednicy, bo zlutowanie stopiło się w ogniu i dno odleciało, lecz w żelazku mosiężnem do ogrzewania pościeli, które wujaszek Silas przechowywał na strychu, jako pamiątkę po jednym z przodków bardzo dawnych. Tak tedy Jim posiadał wszystko, co porządnemu więźniowi było potrzebne. Zostawszy sam, rozłamał pieróg, drabinę ukrył w sienniku, na jednym z cynowych talerzy wydrapał trochę kresek i kółek i wyrzucił talerz przez okno.