<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Przygody Tartarina w Alpach
Wydawca Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej“
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia S. Sikory
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Tartarin sur les Alpes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV
Epilog


Niema, zaprawdę, na całym chyba świecie, ludzi wrażliwszych i pobudliwszych jak taraskończycy. Często zdarza się naprzykład rzecz taka. Jest dzień uroczysty, święto, czy niedziela, wszyscy wyroili się na ulice i spacerują po Plantacjach. Zgiełk, hałas, śpiewy, okrzyki, tamburiny brzęczą, połyskują zielone i różowe spódnice, bielą się koszule, łopocą chustki arlezyjskie, tworząc jakby drogie kamienie mozajki. Na murach pełno różnobarwnych afiszów, głoszących zapasy atletyczne, turnieje bokserskie, czy walkę byków kamargońskich... Nagle krzyknie ktoś żartem:
— Uciekajcie! Pies wściekły!
— Byk oszalały wyrwał się ze stajni!
Starczy jednego takiego okrzyku, by wszystko rozsypało się, rozprysło, drzwi zaryglowano, pospuszczano firanki, czy żaluzje i nagle cały Taraskon przybiera wygląd wymarłego, przedwiecznego miasta, nie widać ni kota, cisza zupełna, a nawet świerszcze i koniki polne w trawie przestają śpiewać i czekają z trwogą na coś nieznanego, nowego... przeraźnego...
Tak się przedstawiał Taraskon onego poranka, mimo, że nie było święta, ni niedzieli i nikt nie wywołał popłochu. Domy i sklepy opustoszały, place wymarły i całe miasto stało się jakby większe przez tę ciszę i osłupienie. „Vasta silentiopanowała, jak podaje Tacyt, w Rzymie podczas pogrzebu Germanikusa. Opis Rzymu, czczącego bohatera, jego przestrach i smutek można było zastosować tutaj żywcem, zwłaszcza, że właśnie odbywało się w katedrze nabożeństwo żałobne za spokój duszy Tartarina, a tłumy ludności tonęły we łzach, rozpamiętywając zalety bohatera swego, swego boga, niezwyciężonego, opatrzonego muskulaturą antycznych szermierzy, nieszczęsnego Tartarina, zaginionego pośród lodowców Mont-Blancu.
Dzwony słały fale ponurych dźwięków, powietrze rozedrgało jękami pogrzebowego hymnu, ulice przywdziały żałobę pustki, a panna Tournatoire, siostra lekarza, której choroba nie pozwoliła pospieszyć do katedry, siedziała, jak zawsze, przy oknie, w swym wielkim fotelu i spoglądała w dal, przysłuchując się biciu dzwonów.
Dom Tournatoirów mieścił się przy ulicy Awinjońskiej wprost naprzeciwko domku Tartarina, a biedna, stara panna, której serce od lat trzydziestu gorzało namiętną, szaloną, młodzieńczą, a starannie ukrywaną miłością ku bohaterowi, z boleścią patrzyła na tę furtkę, której nigdy już nie otworzy ręka ukochanego. Dom mieszczący tak długo przedmiot jej ukochania i chlubę miasta, przemieni się w grobowiec, a wówczas... cóż jej jeszcze zostanie na ziemi?
Z jakąż radością i wzruszeniem śledziła przez całe lata gdzie idzie, co czyni; z jakąż pewnością odgadywała o pewnych stałych godzinach wszystkie jego postępki... niemal myśl... Z jakąż bacznością obserwowała każdą zmianę toalety... strój alpinisty... czy żakiet modro-zielony, w którym mu było tak do twarzy... Już go nie zobaczy... a tej nawet nie ma pociechy, by się wraz z wszystkiemi niewiastami miasta pomodlić za jego duszę!
Nagle drgnęła długa końska głowa o wysuniętych szczękach panny Tournatoire, a na blade, zapadłe jej policzki wystąpiły ceglaste rumieńce wzruszenia. Rozszerzyły się jej, napoły przysłonięte powiekami, zagasłe oczy i nabrały blasku niezwykłego, a prawa ręka podniosła się i bezwiednie zakreśliła w powietrzu znak krzyża... To on... on... on! Idzie powoli, ze spuszczoną głową przeciwległą stroną ulicy...
Nie mogła zrazu uwierzyć w oczywistość tego widzenia i uważała je za halucynację... Jakto?... Czyż możliwe?... A jednak widziała wyraźnie: oto Tartarin we własnej osobie, z krwi i kości, pobladły tylko, nędzny, zaniedbany, pochylony skradał się chyłkiem po pod mury, niby złodziej... Aby zrozumieć ten dziwny wypadek, cofnąć się musimy i nawiązać do momentu, w którym opuściliśmy naszych przyjaciół na grzbiecie wyżu, zwanego Dôme du Goûter, kiedy to obaj znajdowali się po dwu przeciwnych stronach stoku i kiedy to Bompard odczuł nagłe szarpnięcie i zwolnienie, a potem ponowne napięcie liny, sprawiające wrażenie ciała, staczającego się w przepaść.
Lina zahaczyła się o wyskok lodowego głazu, a przez szarpnięcie zatarła się w lód. Tartarin odczuł to samo zwolnienie i szarpnięcie co Bompard i pewny był, że towarzysz spada, ciągnąc go za sobą w otchłań.
W tej to sekundzie śmiertelnego strachu ...jakże trudno wyrazić to słowami... w momencie, kiedy ważyło się życie... obaj, niepomni uroczystej przysięgi w hotelu Balteta... bez namysłu, tym samym ruchem... przecięli linę, Bompard nożem, a Tartarin ciosem oskarda, a potem, przerażeni zbrodnią, pewni, że każdy z nich poświęcił przyjaciela dla własnego ocalenia, uciekli co sił w nogach w przeciwne strony.
Podczas, gdy widziadło Bomparda znalazło się w schronisku Grands-Mulets, widziadło Tartarina ukazało się w schronisku Avesailles, tuż pod granicą włoską. Jak tam doszedł, po ilu upadkach, wysiłkach, staczaniach się z gór i ścian skalnych... o tem wszystkiem opowiedziećby mogła sama jeno Mont-Blanc, w każdym razie Tartarin nie mówił ni słówka, gdyż przez dwa dni leżał w łóżku bez ruchu, nie mogąc wydobyć z siebie głosu, a kiedy przyszedł potrochu do siebie, wysłano go do Courmayeur, rodzaju włoskiego Chamonix. W hotelu, gdzie zajechał, rozprawiano wyłącznie tylko o wielkiej katastrofie na Mont-Blanc, podobnej zupełnie do katastrofy Mont-Cervinu. Znowu jeden turysta stracił życie skutkiem zerwania się liny.
Silnie przekonany, że idzie o Bomparda, biedny, szarpany wyrzutami sumienia, Tartarin nie śmiał połączyć się z delegatami i wracać do kraju. Widział i słyszał naprzód w spojrzeniach wszystkich straszliwe pytanie:
— Kainie! Co uczyniłeś bratu twemu?
Ale niedługo zabrakło mu pieniędzy, bielizny i różnych drobiazgów, a poza tem, wrzesień wypłoszył podróżnych i hotel został zamknięty. Musiał tedy wracać. Pocieszał się tem, że przecież nikt nie był świadkiem jego zbrodni, a przeto nic mu nie przeszkadza wymyśleć pierwszej lepszej bajki. Podczas podróży różne wrażenia rozwiały przygnębienie i po trochu przyszedł do siebie.
Ale, gdy w pobliżu Taraskonu zobaczył rysujące się na horyzoncie sinawe zarysy rodzimych „Alpek”, porwał go na nowo wstyd, żal i rozpacz taka, a zarazem takiego doznał przerażenia na myśl o odpowiedzialności karnej, że chcąc uniknąć przynajmniej w pierwszej chwili oczu ludzkich, nie wysiadł w samym Taraskonie, ale w przedostatniej miejscowości.
Szedł tym samym gościńcem, pokrytym grubą warstwą kurzu, chrupiącego pod nogami, którym kroczył niedawno... ach... a tak dawno już... na czele swych strzelców kaszkietowych, lub falangi alpinistów. Tak samo jak dawniej nie było tu innego cienia poza paskami sinawych linij, rzucanych przez słupy telegraficzne. Któżby poznał dziś triumfatora w onej przygarbionej postaci, okrytej brudnemi łachmanami, o spojrzeniu chytrem, ponurem, śledzącem wokół, czy nie zjawi się żandarm w pobliżu?
Mimo początku jesieni, słońce doskwierało mocno, to też z wielką lubością spożył kawałek sera, nabyty od jakiegoś chłopa, idącego za dwukolnym wózkiem i wysłuchał jego opowiadania, przeplatanego klątwami pod adresem gospodyń taraskońskich, które nie zjawiły się dzisiaj na targu, albowiem wszystkie udały się tłumnie na żałobne nabożeństwo za któregoś z obywateli miasta, zaginionego pośród gór i przepaści, gdzieś daleko, na samym końcu świata.
— Oo... słuchajcież, obywatelu... — zakończył wieśniak — aż tu dolata odgłos dzwonów!
Tak... tak... nie ulegało żadnej wątpliwości. Dzwony biły i odprawiano modły za duszę zamordowanego przezeń Bomparda... Ach! cóż za straszne powitanie u progu rodzinnego miasta!
W chwilę potem otwarł i zatrzasnął furtkę i nagle znalazł się w domu. Ujrzał znowu wąskie ścieżyny, obrzeżone bukszpanem i wygrasowane, basen z fontanną, i czerwonemi i srebrnemi rybkami, olbrzymi baobab w małym wazonie i ogarnęło go wzruszenie oraz uczuł rozkosz dobrobytu i spokoju po tylu... tylu strasznych przejściach i przygodach, tragicznie zakończonych.
Zaczęła przebłyskać radość w jego duszy, ale zdławiły ją zaraz w zarodku przeklęte, nieustanne, okropne dźwięki żałobnych dzwonów i posłyszał w nich okrutne zapytanie:
— Kainie! Co uczyniłeś bratu twemu?
Opadły mu ręce, zadrżały pod nim nogi, osunął się ciężko na ławkę, stojącą przy basenie i jęknął, ku niezmiernemu przerażeniu czerwonych i srebrnych rybek.
Dzwony umilkły wreszcie, przepełniona katedra opustoszała, pozostał w niej jeno szary osad biedoty, mruczącej pacierze, a rozedrgane ściany kamienne zastygły znowu w bezruchu. Po skończeniu ceremonji religijnej, cała śmietanka miasta udała się do Klubu Alpinistów, gdzie na uroczystem posiedzeniu żałobnem Bompard miał wygłosić referat szczegółowy o katastrofalnym skonie i ostatnich chwilach ś. p. P.K.A.
W wielkiej sali obrad zajęli miejsca, prócz członków, także najwyżsi przedstawiciele armji, kleru, arystokracji i przemysłu, a tłum niezmierny obległ budynek, którego szeroko otwarte okna pozwalały muzyce, przygrywającej na wolnem powietrzu, podkreślać słowa mówcy akordami bohaterskich, poważnych, podniosłych melodyj. Wokoło muzykantów ciżba była największa, a wszyscy wspinali się na palce, wyciągali szyje, by pochwycić bodaj mały okruch z przebiegu uroczystości. Ale okna umieszczone były za wysoko i nikomuby się nie udało zaspokoić ciekawości, gdyby nie kilka konarów wychylającego się z poza muru platanu, na które wywindowało się kilku śmiałków i ci wywiadowcy rzucali w tłum wieści, podobnie, jak się spluwa na ziemię pestki, siedząc na gałęzi, pokrytej owocem czereśni.
— Oo... teraz Costecalde stara się płakać... Ha... ha... drab siedzi teraz w fotelu prezydjalnym... Oo... biedny Bezuguet wyciera nos, oczy i wąsy... składa usta do gwizdania... biedaczysko!... Teraz przywiązują do sztandaru czarną krepę! Zbliża się do stołu Bompard z trzema delegatami... Kładzie coś na stole... Zaczyna mówić... Musi to być śliczna mowa, bo wszyscy płaczą... wszyscy do jednego...
W istocie, w miarę, jak Bompard mówił, wzruszenie ogarniało wszystkich. Mówił wspaniale! Wróciła mu pamięć, wróciła wyobraźnia. Nakreślił przed zebranymi obraz swój i nieodżałowanego towarzysza i przyjaciela, jak stojąc sami jedni na szczycie Mont-Blancu, dokąd im, z obawy zawieruchy, nikt nie chciał towarzyszyć, powiewali sztandarem Klubu. W wymownych słowach przedstawił dwie postacie nieustraszonych śmiałków, stojących na najwyższej turni Europy, szarpanych huraganem, który przeraził najwytrwalszych, najznakomitszych nawet przewodników. Potem, drżącym od wzruszenia głosem opowiedział jak schodzili po niebezpiecznych upłazach pośród szalejących wokoło lawin, jak mijali chwiejące się seraki, kryli pod jednym z nich, każdej chwili gotowi na śmierć i jak wkoncu stało się nieszczęście. Tartarin wpadł w bezdenną gardziel rotury, on zaś, Bompard, uwiązany do liny dwuchset metrowej długości, spuszczał się wielokrotnie, badając otchłań.
— Dwadzieścia... co mówię... więcej niż dziewięćdziesiąt razy sondowałem ową czeluść lodową, nie mogąc dotrzeć do nieodżałowanego prezesa i tylko stwierdziłem, że tam musi spoczywać, zbierając szczątki, jakie przyczepiły się do wyskoków ściany lodowcowej.
Powiedziawszy to, ułożył na suknie, okrywającem stół, złomek szczęki, garstkę włosów z brody, kawałek materji z kamizelki i sprzączki od szelek. Wszystko to przypominało wielce zbiory szanownego martyrologa z Grands-Mulets.
Rozczulenie zgromadzenia przybrało na widok tych szczątków rozmiary niezwykle, a najzatwardzialsze serca zwolenników Costecalda, dusze osób najtrzeźwiejszych, jak n.p. rejenta Cambalaletta i d-ra Tournatoira uległy wstrząśnieniu takiemu, że z oczu ich popłynęły łzy tak wielkie jak szklany korek karafki. Damy wydawały jęki, okrzyki rozdzierające, a wszystko przygłuszał straszliwy bek Excourbaniesa i kozi stęk biednego Pascalona, którym to objawom żałości towarzyszyły dźwięki basowe ponurego żałobnego marsza.
W chwili, gdy rozczulenie doszło do szczytu, Bompard zakończył swe przemówienie tragicznym gestem ku szczątkom, złożonym na stole, przypominającym corpus delicti w sali sądowej.
— Oto, drodzy panowie i czcigodni współobywatele, oto wszystko, co nam zostało po naszym słynnym, kochanym, nieodżałowanym prezesie... Resztę... odda nam zapewne okrutny lodowiec po jakichś latach czterdziestu!...
Właśnie miał zacząć wyjaśniać niewtajemniczonym, jak to lodowce posuwają się ku dolinom w określonych odstępach czasu, gdy nagle skrzypnęły drzwi w głębi sali. Ktoś wszedł... i tuż przed mówcą stanął Tartarin we własnej osobie, bledszy od widma Homa, ukazującego się podczas seansów spirytystycznych.
— Hę... Tartarin?
— Budiu... Gonzaga?
Taraskończycy są to ludzie tak dziwni, tak niezwykle podatni rzeczom najnieprawdopodobniejszym, tak silnie wierzący oczywistym kłamstwom, niezwłocznie mogącym się rozwiać wobec faktów... że pojawienie się wielkiego męża, którego szczątki mieli przed sobą, nie wywołało na sali zbyt wielkiego zdziwienia.
— Ach... więc to było nieporozumienie! — westchnął z ulgą Tartarin. — Dzięki Bogu!
Położył dłoń na ramieniu człowieka, którego śmierci sądził się być sprawcą i powiedział:
— „Zrobiłem” Mont-Blanc z dwu stron przeciwnych. Weszliśmy po jednem zboczu, a ja zszedłem sam po drugiem i to wywołało wrażenie, że zginąłem!
Nie wspomniał tylko, że to drugie zbocze „zrobił” leżąc przeważnie na grzbiecie.
— Przeklęty Bompard! — zawołał Bezuguet. — Doprowadził nas do desperacji swoją historją!
Zabrzmiały śmiechy wesołe, ściskano się, całowano, a jednocześnie fanfary za oknem wygrywały dalej ponuro. Starano się uciszyć je, ale sprawa nie powiodła się wcale i długo jeszcze dolatał do sali marsz pogrzebowy Tartarina.
— Patrz pan na Costecalda! — powiedział Pascalon do Brawidy, pokazując mu puszkarza, który wstał, by ustąpić miejsca rzeczywistemu prezesowi, którego oblicze promieniowało szczęściem. — Pewnie znowu dostał żółtaczki!
Brawida, sentymentalnie dziś nastrojony, a lubujący się w przysłowiach, spojrzał na wiceprezesa, zmuszonego znów do roli podrzędnej i rzekł zcicha:
— Dziwna to zasie odmiana,
Zostać wikarym z plebana!
Tartarin objął przewodnictwo i obrady potoczyły się dalej.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: Franciszek Mirandola.