Przygody Tartarina w Alpach/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Przygody Tartarina w Alpach | |
Wydawca | Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej“ | |
Data wyd. | 1939 | |
Druk | Drukarnia S. Sikory | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Franciszek Mirandola | |
Tytuł orygin. | Tartarin sur les Alpes | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
ALFONS DAUDET
PRZYGODY
TARTARINA W ALPACH
przełożył
F. MIRANDOLA
WARSZAWA
Tłoczono w drukarni S. Sikory, Warszawa
Odbito z części nakładu „Biblioteki Groszowej“
|
Dnia 10 sierpnia 1880 roku, owej godziny, kiedy to, jak zachwalają wszelakie Baedeckery, słońce tak uroczo tonie poza rozpłonionemi szczytami śnieżnych Alp, żółta, gęsta, spoista i nieprzenikniona wzrokiem mgła, przesiana pierzem polatującego śniegu, okrywała szczyt Rigi-Kulmu, królowej gór, (regina montium). Tonął w niej bez ratunku olbrzymi hotel, tak dziwnie wyglądający pośród skalistych turni wyżynnych, hotel, noszący miano toż samo co góra, oszklony niby cieplarnia czy obserwatorium, zwalisty i obszerny jak cytadela, a wraz z nim nurzali się we mgle rozliczni turyści, rozkochane w słońcu jednodniówki, które się tu zlatują chmarami, by je podziwiać.
Czekając na drugie uderzenie gongu, zwiastującego moment rozpoczęcia wieczornego posiłku, goście wielkiego karawanseraju kwasili się bezczynnie po apartamentach swoich, albo leżeli w półomdleniu nudy, porozkładani w fotelach, na pufach i otomanach czytelni, grzejąc się, niby leniwe koty u kaloryferów, promieniujących mdłą falę ciepła. Oszukując oczy, którym obiecano wspaniałości zjaw natury, poili je widokiem mnóstwa drobnych lampek, rozsianych po plafonach i ścianach, lub wpijali w sztuczne słońca wielkich świeczników, bujających się skrzypliwie u wyciągniętych ramion, misternie zdobionych kolumn żelaznych werandy.
O, Baedeckerze!... Wydrapywać się aż tak wysoko, pędzić z końca świata aby... to... zobaczyć? Doprawdy kpiny!
Nagle wyłoniło się z mgły coś przedziwnego i zaczęło zbliżać się zwolna ku hotelowi, wydając brzęk żelaziwa. Mara owa czyniła gesty przesadne, rozpaczliwe niemal, widocznie zawadzało jej dziwne brzemię i ciężyło bardzo.
Znudzeni turyści zbliżyli się do okien i z nosami rozpłaszczonemi na szybach usiłowali rozpoznać to coś, co, zwłaszcza ciekawe misses angielskie o chłopięcych fryzurach uważały i w pierwszej chwili uznały za zbłąkaną krowę, potem zaś za druciarza, obarczonego mnóstwem przyborów.
Gdy zjawisko zbliżyło się na dziesięć kroków, znowu zmieniło postać. Wyglądało teraz, jak średniowieczny łucznik z burką na ramieniu, i w kasku ze spuszczoną przyłbicą, okrywającą całą twarz, co było jeszcze dziwniejsze od krowy czy druciarza.
Przybywszy na werandę, niezwykła stwora owa przedstawiła się oczom patrzących w kształcie cokolwiek bardziej znanym. Był to mężczyzna krępy, niewysoki, przysadkowaty i czerstwy. Zatrzymał się, dysząc ciężko, potem otrząsnął śnieg z trzewików i kamaszy koloru jasnoczekoladowego. Tego samego koloru byt też kaszkiet, osłaniający mu głowę i wełniany tkany szal, z pod którego wynurzał się tylko kosmyk szpakowatej brody i olbrzymie zielone okulary z nasadzonemi wypukłemi szkłami. Na plecach sterczał mu wielki kilof żelazny na długiem toporzysku i piętrzył się wypchany plecak, pęk grubych, metodycznie skręconych lin zwisał przez piersi, a u pasa rzępoliły haki i ostre szpony do obuwia, służące do wycieczek po stromych iglicach skalnych.
Ubrany był w luźną bufiastą angielską bluzę, z licznemi niezgłębionemi kieszeniami, na wierzchu przyszytemi i krótkie spodnie, ginące w kamaszach, a strój ten dopełniał rynsztunku niezwykłego alpinisty.
Uniform ten i wyekwipowanie, zupełnie na miejscu na samotnych szczytach Mont-Blanku, lub Finsteraarhornu, musiał obudzić wielkie zdumienie tutaj, na Rigi-Kulm, w hotelu, oddalonym kilkanaście kroków od stacji kolejowej.
Coprawda, alpinista przybył od strony przeciwległej stacji, a stan, w jakim znajdowały się jego trzewiki i kamasze, świadczył, że długo wędrował po śniegu i wodzie.
Przez chwilę rozglądał się po hotelu i jego urządzeniu z niemym podziwem; nie spodziewał się widocznie spotkać na wysokości dwu tysięcy metrów ponad poziomem morza budynku tak wspaniałego z oszkloną galerją, kolumnadą, siedmioma piętrami okien i szeroką werandą, obstawioną roślinami w wazonach. Wyglądało, jakby na szczyt góry wyniesiono paryski Plac Opery.
Dziwił się tedy, ale zdziwienie gości było jeszcze większe i gdy wszedł wreszcie do obszernego halu, mnóstwo osób stłoczyło się wokół niego. Goście wystawiali głowy z pokojów, nadbiegli bilardziści z kijami w rękach, starsi panowie z rozłożonemi dziennikami, damy z książkami i robótkami, a w głębi, w amfiladzie schodów ukazały się tłumnie głowy służby, zwieszone z pięter w dół.
Przybyły przemówił głębokim, donośnym basem południowca, tętniącym jak cymbały:
— U kroćset... a to ładna pogoda!
Zdjął kaszkiet i okulary.
Dyszał ciężko.
Oszołomiły go na chwilę: światło, lśniące wszędzie, ciepło płynące z kaloryferów, kontrastujące tak żywo z ciemnością i zimnem na dworze, dalej wspaniały plafon, portjer w srebrzystej liberji, napisy haftowane na czapkach służby: „Regina montium“, krawatka biała dozorcy służby, wreszcie bataljon Szwajcarek w narodowych strojach, który zjawił się w kornych szeregach na odgłos dzwonka.
Ale zaraz odzyskał rezon. Czuł, że nań patrzą, przeto jak aktor przed pełnemi lożami przybrał niezwłocznie pozę, odpowiednią do okoliczności.
— Pan sobie życzy?...
Zarządca hotelu zbliżył się niepostrzeżenie i pytał go w ten sposób z pewnem lekceważeniem. Była to osobistość, bardzo elegancko ubrana w żakiet, twarz ocieniały mu jedwabiste bokobrody, a mina przypominała fryzjera damskiego.
Alpinista zażądał spokojnie pokoju.
— Mały pokoik... ciepły kącik, narazie... nic więcej! — powiedział dobrotliwie, patrząc na dostojnika poufale, jakby go znał od stu lat.
Zarządca miał się właśnie rozgniewać, gdy zjawiła się nadobna Szwajcareczka, wtłoczona w sztywny gorset, zahartowany złotem, z bufiastemi białemi rękawami koszuli i spytała czy raczy udać się do windy. Przybyły nasrożył się, jakby mu zaproponowano zbrodnię.
— Ja mam jechać windą? — wrzasnął, aż zabrzękły na nim wszystkie żelazne przybory.
Natychmiast udobruchał się jednak i rzekł łagodnie.
— Nie... pójdziemy sobie piechotką, moja koteczko! Pedikus cum jambis[1], jak się u nas powiada.
Udał się za nią, zajmując całą szerokość schodów, roztrącając ludzi szerokiemi barami, zaczepiając o różne rzeczy swemi kanciastemi przyborami podróży, a po całym hotelu szedł pogłos pytań w różnych językach: — Któż to taki? — Nagle zabrzmiało drugie uderzenie gongu, uwaga wszystkich zwróciła cię w inną stronę i nikt już nie zajmował się niezwykłym podróżnikiem.
Ciekawy widok przedstawiała owa sala jadalna na Rigi-Kulm.
Sześćset nakryć lśniło porcelaną, srebrem i kryształami na stołach, ustawionych w podkowę, na których naczelne miejsca zajmowały szeregi kompotjerek z suszonemi śliwkami w brunatnej juszce i półmiseczki z ryżem, oraz takież szeregi bukietów. Mnóstwo sosów jasnych i ciemnych odbijało refleksy świateł, padające od ścian i zwierciadeł, oraz ułamki złoconych kasetonów stropu.
Podobnie jak we wszystkich tablès d’hôteach szwajcarskich i tutaj, ryż i śliwki dzieliły obiad i biesiadników na dwa wrogie stronnictwa i wystarczyło śledzić spojrzenia nienawiści i pogardy, miotane na te dwa rodzaje deseru, by zrozumieć do którego każdy z gości zalicza się obozu. Ryżowcy odznaczali się bladością twarzy i rozmarzonemi błędnemi oczyma, Śliwkowcy mieli srogie spojrzenia i przekrwione, apoplektyczne oblicza.
Tegoż dnia Śliwkowcy byli liczniejsi i w dodatku liczyli w swych szeregach dużo znakomitsze osobistości. Byli tam ludzie sławy europejskiej, pośród których wymienić należy wielkiego historyka Astier-Réhu, członka Akademji Francuskiej, barona Stoltz’a, austro-węgierskiego dyplomatę, lorda Chipendale, członka Jockey-Clubu z siostrzenicą (hm... hm...), oraz słynnego profesora d-ra Schwanthalera z uniwersytetu w Bonn i peruwjańskiego jenerała z ośmiu córkami.
Ryżowcy mogli tej falandze przeciwstawić dzisiaj ledwo wedetę, złożoną z pewnego senatora belgijskiego z rodziną, panią Schwanthaler, żonę znakomitego Śliwkowca i pewnego włoskiego tenora, wracającego z Rosji, który rozkładał po obrusie olbrzymie spinki swych mankietów, podobne spodkom od filiżanek.
Zapewne owa waśń śliwko-ryżana musiała sprawić, iż towarzystwo było zmrożone i sztywne. Trudnoby bowiem było zrozumieć, czemu sześciuset biesiadników milczało, czemu rzucali na się lodowate, ponure, dostojne, pogardliwe spojrzenia. Obserwator, jeno na pozory zwracający uwagę, mógłby przypisać owo milczenie angielskim obyczajom, rozpowszechnionym po Szwajcarji i całym świecie, czyniącym z ludzi dostojne bryły lodu.
Ale nie! Te ludzkie istoty miały zaprawdę inny powód miotania w siebie cicho, bez warkotu sunących, strzał nienawiści. Powtarzam, że kamieniem obrazy były półmiski ryżu i kompotjerki z suszonemi śliwkami. Inaczej wielojęzyczne i międzynarodowe grono gości musiałoby czynić hałas, jaki panował pod wieżą Babel.
Po chwili wszedł przybyły dopiero co alpinista. Przystanął, zdziwiony ową biesiadą mnichów, co zaprzysięgli milczenie, owych trapistów, ucztujących w refektarzu, rozbłysłym światłem kinkietów, kaszlnął lekko, a gdy nikt nie zwrócił nań uwagi, usiadł na szarym końcu, tam, gdzie było miejsce, przeznaczone dla ciurów hotelowych. Uwolniony z dziwacznej zbroi swej, przybyły wyglądał teraz jak każdy inny turysta, może tylko miał minę dobrotliwszą i swobodniejsze ruchy. Przycięta w klin, szpakowata bródka, majestatyczny nos, krzaczaste, nasrożone brwi, dzikie a dziecięce zarazem spojrzenie, oto były najznamienniejsze cechy zewnętrzne nowego gościa.
Ryżowiec, czy Śliwkowiec? Nie wiedziano tego jeszcze.
Siadł, ale zaraz opuścił swe miejsce z okrzykiem: — Do kroćset! Tu przeciąg! — Poskoczył ku wolnemu krzesłu pośrodku stołu.
Zatrzymała go Szwajcarka, służebna z kantonu Uri, obwieszona srebrnemi łańcuszkami i nastroszona białemi falbankami.
— To miejsce zajęte, proszę pana!
W tej chwili ozwała się cudzoziemskim akcentem młoda panna, siedząca opodal, której dostrzegał jeno złote włosy i białą dziewiczą płeć:
— To miejsce wolne! Brat mój jest chory i nie zejdzie na dół! Proszę pana!
— Chory? — spytał ze współczuciem, siadając obok niej. — Chory! Mam nadzieję, że nic groźnego, he?
Mówił dziwnem narzeczem, naszpikowanem okrzykami, jak: he... co... au... o... uf... oraz innemi w guście: kroćset... u djaska... dalipan... Wszystko to podkreślało bardziej jeszcze jego południowy djalekt. Widocznie nie podobało się to blondyneczce, gdyż milczała, odpowiadając jeno lodowatem spojrzeniem ciemno-szafirowych, przepastnych oczu.
Sąsiad po prawicy nie budził również wielkiej sympatji; był to tenor włoski, chłop rosły, niskoczoły, z wąsami kota, które podmuskiwał ciągle w górę, z gestem tajonej wściekłości od chwili, kiedy go rozdzielono z piękną sąsiadką.
Ale poczciwy alpinista nawykł do pogwarki przy jedzeniu; było mu to konieczne dla zdrowia.
— Oo... co za śliczne spinki! — rzekł sam do siebie, łypiąc okiem ku mankietom artysty. — Te nuty inkrustowane w jaspisie, to coś wprost bajecznego!
Tętniący głos jego rozlegał się po sali, nie budząc echa.
— Pan jest zapewne śpiewakiem? — zwrócił się doń wprost.
— Non capisco! — mruknął tenor pod nosem.
Przez chwilę alpinista pożerał jadło w przymusowem milczeniu. Ale kawałki mięsa stawały mu w gardle. Kiedy siedzący naprzeciw niego austro-węgierski dostojnik sięgnął drżącemi, wyschłemi, otulonemi w mitynki, rękami po musztardę, chcąc ująć naczyńko, alpinista podał mu je uprzejmie.
— Proszę bardzo, panie baronie! — powiedział ugrzeczniony, bowiem słyszał, że służba tak tytułuje dyplomatę.
Niestety, dostojnik z pozoru tylko wyglądał na bystrego i sprytnego, bowiem rysy twarzy ułożyły mu się w ten sposób w ciągu długiej, dyplomatycznej karjery chińskiego mandaryna. Zatracił on już oddawna zdolność formułowania myśli i wyrażania ich słowami. Podróżował teraz w tym wyłącznie celu, by je sobie przypomnieć. Wytrzeszczył przepaściste, puste do dna oczy, wlepił je w twarz nieznaną, a potem zamknął je bez słowa. Trzebaby chyba dziesięciu dyplomatów tej samej siły intelektualnej co baron Stoltz, by znaleźć odpowiednią formułę podziękowania.
Wobec tego nowego niepowodzenia, alpinista uczynił gest straszliwy: porwał butelkę i zdawało się, że roztrzaska ją o pusty czerep dyplomaty, ale nalał tylko wina w szklankę swej sąsiadki, która ani nie żądała tej przysługi, ani jej nawet nie zauważyła, zajęta rozmową z kilku młodymi ludźmi, siedzącymi po stronie przeciwnej. Mówiła jakimś dziwnym, miękim szczebiotem, zgoła niezrozumiałym, ożywiła się bardzo, różowe uszko, zwrócone ku alpiniście, krwią nabiegło.
— Polka, Rosjanka czy Norweżka? — pomyślał, w każdym razie coś północnego. I naraz przyszła mu na myśl piękna piosnka rodzinnego kraju. Bez namysłu zaczął nucić półgłosem, rozlegającym się jednak donośnie:
O coumtesso gento,
Estelo dou Nord
Que la neu argento,
Qu’Amour friso en or.[2]
Zwróciły się nań oczy wszystkich, goście pomyśleli zapewne, że oszalał. Zaczerwienił się, spuścił oczy i zanurzył się w talerzu, poprzestając jeno na odpychaniu z oburzeniem kompotjerek ze śliwkami.
Tego już było za dużo.
Uczynił się wielki rumor, zaczęto odsuwać hałaśliwie krzesła. Uczony akademik, lord Chipendale, profesor z Bonn i kilku notablów, stronnictwa Śliwkowców opuścili salę na znak zbiorowego protestu.
Po chwili uczynili to samo Ryżowcy, spostrzegłszy, że odpycha również półmisek z ryżem, z takiem samem oburzeniem.
— Ani ryżu, ani śliwek?... — myśleli. — Cóż to za człowiek?
Szli korowodem w lodowatem milczeniu, ze spuszczonemi głowami, pogardliwym wyrazem ust, mijali go procesjonalnie i został niebawem sam jeden w ogromnej, oświetlonej sali, popijając gęsto wino, wedle zwyczaju swej ojczyzny i dumając nad powodem takiej powszechnej, jednomyślnej pogardy.
Nie pogardzajmy nikim, drodzy przyjaciele. Pogarda, to jedyna metoda zachowania się dorobkiewiczów, komedjantów i głupców, to pozór, pod którym kryje się zazwyczaj nicość, często łajdactwo, to coś, co ma zwalniać z rozsądku, wiedzy, czy dobroci serca. Wszyscy garbaci zachowują się pogardliwie, wszystkie krzywe, koślawe nosy kurczą się z pogardą, napotkawszy nos prosty.
Wiedział o tem nasz zacny alpinista. Minęła mu czterdziestka, wiek, w którym człowiek posiada już klucz tajni życia i zna nawylot ten skarbiec ludzki. Znał monotonję istnienia i znał wartość rozrywek, jakie ją umilić mogą, ale nie tajną mu też była własna wartość, przeto nie obchodziła go wcale opinja tych wszystkich ludzi. Wystarczyło powiedzieć: — to ja... — by zmienić w płaszczącą się uległość dumne miny i uśmiechem okrasić te usta. Ale incognito podobało mu się.
Cierpiał tylko, nie mogąc mówić, hałasować, wywnętrzać, opowiadać, ściskać kogoś, całować, klepać przyjaźnie po ramieniu i nazywać po imieniu, to go jeno gnębiło na Rigi-Kulm.
Zwłaszcza to przymusowe milczenie.
— Gęba mi zardzewieje napewno! — wzdychał biedak, włócząc się po hotelu i nie wiedząc, co począć.
Zaszedł do kawiarni wielkiej i pustej jak kościół w dzień powszedni, zawołał na chłopca familiarnie: — Chodźno tu przyjacielu! — i zamówił: — Mokę gorącą bez cukru... co? — a gdy chłopiec nie spytał: — Czemu bez cukru? — dodał żywo: — Nawykłem do tego w Algierze, czasu moich wielkich łowów!
Chciał mu coś opowiedzieć pokrótce, ale chłopiec uciekł jak duch, bez szelestu, ślizgając się w pantoflach po dywanie i podbiegł do lorda Chipendale, rozłożonego na pufie i ryczącego ochrypłym dyszkantem raz po raz: — Tchimppegne! Tchimppegne! — co miało znaczyć, że chce flaszkę szampana. Korek wyskoczył ze zwykłym łoskotem, a potem ucichło wszystko, słychać było jeno poświst wiatru i monotonny szelest śniegu, bijącego o szyby.
Podobnie ponuro było i w czytelni, wszyscy trzymali w rękach dzienniki. Wokół długich stołów widniały setki głów pochylonych, zieleniło się sukno, a z sufitu lały się strumienie światła. Od czasu do czasu ktoś ziewnął, zakaszlał, zaszumiał gazetą i znowu bezwład sali stawał się zupełny. Po obu stronach kominka siedzieli, oparci plecami o ciepłe kafle, dwaj męże nauki, dwa filary wiedzy historycznej, nienawidzący się serdecznie: Schwanthaler i Astier-Réhu. Los, niby na drwiny, sprowadzał ich zawsze razem, gdziekolwiek się ruszyli w Szwajcarji, co było zrozumiałe, gdyż obydwaj jechali za biletami okrężnemi kompanji Cook’a i ciągle musieli przebywać ze sobą, mimo, że w niezliczonych publikacjach polemicznych, sprostowaniach i notatkach używali o sobie stale wyrażeń takich, jak: „Schwanthaler, kwadratowy osioł“... i „nieuk, Astier-Réhu“.
Łatwo wyobrazić sobie, jak został przyjęty alpinista, gdy się przysiadł, zaczynając naukową pogwarkę, spragniony wiedzy. Niby z wyżyn lodowca spadły nań dwa strumienie zimnej wody, której znieść nie mógł z natury. Zerwał się tedy zaraz i zaczął, zarówno dla odzyskania kontenansu, jak i rozgrzania się, chodzić po sali. Widząc leżące tu i owdzie, pośród grubych biblij, romanse z bibljoteki „Klubu Alpejskiego“, wziął jeden roztrzęsiony tom i chciał go zabrać do swego pokoju dla przeczytania w łóżku kilku stronnic, ale musiał go oddać cerberowi, pilnującemu drzwi, gdyż zarząd hotelu nie lubił, by biblioteka roznoszoną była po pokojach gości.
Błądząc z kąta w kąt, uchylił drzwi sali bilardowej, gdzie tenor włoski grał sam ze sobą, pozując torsem i błyskając mankietami, z zamiarem zwrócenia uwagi pięknej blondynki, sąsiadki stołu, siedzącej na sofie z kilku młodzieńcami, którym czytała list jakiś.
Gdy alpinista wszedł, przerwała, a jeden z młodzieńców wstał. Był to olbrzym, coś w rodzaju muzyka rosyjskiego, pół wilka, pół człeka o kosmatych łapach, z długiemi, czarnemi, połyskliwemi włosami, łączącemi się ze zwichrzoną, niestrzyżoną nigdy brodą. Drągal podszedł do przybyłego i spojrzał nań tak ostro i wyzywająco, że biedny alpinista, nie żądając wytłumaczenia, co to ma znaczyć, wykonał w lewo zwrot w sposób zarówno przezorny, jak dostojny i pełen godności.
— Kroćset... te wilki północne nie umieją nic innego, jak pokazywać zęby! — powiedział głośno i trzasnął drzwiami, by dać dowód dzikusowi, że się go nie boi.
Pozostał salon, jako ostatnia ucieczka. Udał się tam. — U kroćset! — mruknął. — Na miły Bóg, ależ to trupiarnia! Trupiarnia z góry św. Bernarda, gdzie mnichy wystawiają zwłoki znalezionych w śniegu w pozycjach, w jakich ich śmierć zaskoczyła! — Takim był salon hotelowy.
Damy obsiadły sofy i okrągłe pufy, niektóre leżały same, rozparte w fotelach. Wszystkie misses tkwiły przy piecu, trzymały w rękach książki, robótki i pisma ilustrowane, zastygłe w pozycjach, w jakich ich śmierć zaskoczyła. W osobnym kącie zamarzły córki generała peruwjańskiego, ośm Peruwjaneczek o cerze szafranowej, ostrych rysach, wystrojone w barwne wstążki i jaszczurkowatych barw, jaskrawe suknie, modą angielską skrojone. Biedne małpki, nawykłe ruszać się, skakać po drzewach, wieszać się na ogonach u rozbujanych gałęzi. Serce się krajało na widok bezruchu, w jakim trwały te ofiary dobrego wychowania i angielskich manier. Zamróz szedł od ciał, skostniałych w tropikalnej atmosferze salonu. Przy pianinie widniała tragiczna maska trupa austro-węgierskiej dyplomacji. Siedział skamieniały. Przed chwilą usiłował odegrać polkę własnej kompozycji, ale ...zapomniał ...jak to być miało. Zaczynał od początku od tego samego motywu, nie mogąc rozwinąć tematu. Wreszcie nieszczęsny Stoltz zasnął z rękami na klawiszach, zwiesił żółtą twarz na piersi i spał wyprostowany, snadź zapomniawszy się pochylić, a wraz z nim zasnęły wszystkie damy, a na głowach ich kołysały się białe czepeczki, podobne do chrustu karnawałowego o zadartych rożkach, będące obowiązkowem przybraniem głowy w podróży po Szwajcarji, a wprowadzone, oczywiście, przez damy angielskie.
Wejście alpinisty nie obudziło nikogo. On sam padł w najbliższy fotel, owładnięty tym samym zamrozem nudy i zabierał się do drzemki. Nagle dobiegły uszu jego silne, radosne akordy. W halu zjawiło się towarzystwo wędrownych muzykantów: harfista, flecista i skrzypek. Byli to biedacy, wynędzniali i budzący politowanie, ubrani w surduty czarne, sięgające do kostek, włóczący się od hotelu do hotelu w śnieg, wiatr i szarugę. Od pierwszych zaraz tonów zapał ogarnął alpinistę. Zerwał się i zawołał:
— Dalipan! Brawo! Rznij muzyka!
Zaczął biegać, otwierać drzwi, robić honory muzykantom, poić ich szampanem i nie pijąc, upijał się sam ową muzyką, która mu wróciła życie. Naśladował flet, harfę, trzaskał palcami ponad głową, przewracał oczyma i próbował pląsów, ku wielkiemu zdumieniu gości, którzy się zewsząd zbiegli tłumnie.
Gdy popłynęły tony strausowskiego walca, który podnieceni muzykusy grali w tempie szalonem jakiejś cygańskiej galopady, alpinista, dojrzawszy niedaleko żonę prof. Schwanthalera, niską Wiedenkę, krągławą, filuterną i żwawą mimo siwych włosów, poskoczył, objął jej kibić i wyprowadził w lansadach na środek, wołając na innych:
— Prosić damy! Zaczynamy panowie! Kroćset... tysięcy!
Na to hasło odrazu odtajał cały hotel i wszystkich ogarnął wir zawrotny. Tańczono w halu, w salonie, wokół zielonych stołów czytelni i w bilardowej sali. Ten szatański człowiek wlał wszystkim ogień w żyły. Sam jednak przestał, zasapawszy się po kilku turach porządnie, pilnował tylko balu, naglił muzykantów, łączył pary, rzucił profesora z Bonn w objęcia starej Angielki, a Astierowi wsadził w ramiona najzajadlejszą Peruwjankę. Niesposób mu się było opierać. Szedł odeń jakiś żar, czyniący wszystko wesołem, prostem i lekkiem. I... kroćset... tysięcy... podziała się gdzieś nienawiść i pogarda, znikli Ryżowcy i Śliwkowcy, wszyscy walcowali jak opętani.
Szał wzrastał z każdą chwilą, tany przeniosły się na piętra, w kurytarze, aż do szóstego piętra wirowały pary, a lokaje porwali w objęcia wykrochmalone Szwajcarki, obracające się jak automaty w takt muzyki. Migały kolory, tupot, łoskot i pokrzyki kierownika balu roztętniły cały hotel.
Niechże sobie wiatr świszcze na dworze, niech miota latarniami, brzęczy w drutach telegraficznych i wznosi spirale śniegu na samotne szczyty. Tutaj, ciepło, dobrze, wesoło, i pewnie nikt oka nie zmruży do rana.
— Kroćset tysięcy... dosyć ze mnie! Pójdę, spać! — powiedział sobie w końcu alpinista, człowiek przezorny, pochodzący z kraju, gdzie każdy wpada w szaleństwo nader łatwo, ale jeszcze łatwiej wraca do równowagi. Uśmiechał się pod wąsem, wyśliznął się i ominął zręcznie rozbawioną mamę Schwanthaler, która szukała go wciąż, czepiała się go, chciała bez końca „ballir, dancir...“
Wziął klucz i poszedł. Ale na pierwszem piętrze przystanął i, przechyliwszy się przez poręcz, chwilę rozkoszował się swojem dziełem, patrząc na setki ludzi, których rozkrochmalił, rozruszał i przywrócił do życia.
Gdy był blisko swego pokoju, zbliżyła się doń zadyszana od tańca Szwajcarka, podała mu pióro i księgę meldunkową.
— Czy mogę prosić o łaskawe zapisanie swego, czcigodnego nazwiska? — spytała.
Zawahał się na moment. Czy trzeba zachowywać dalej incognito, czy nie?
— Kroćset tysięcy... i poco? — mruknął do siebie. Choćby wiadomość, że przybył, dostała się na dół, nikt się i tak nie domyśli poco się znalazł w Szwajcarji. Zresztą, jakież będzie zdziwienie owych wszystkich „ingliszmenów”, gdy się dowiedzą jutro, że to on... Ta dziewczyna rozpowie niezawodnie... Jakaż niespodzianka dla całego hotelu... jakież zdumienie?
— Jakto? To on... on? — pytać będą wszyscy.
Te myśli przemknęły mu przez głowę rozedrgane i szybkie niby śmignięcia smyczka. Niedbałym ruchem wziął pióro z rąk służącej i podpisał pod nazwiskami Astiera-Réhu, Schwanthalera i innych dostojników to nazwisko, które zaćmić miało ich wszystkich i usunąć w mrok głęboki. Potem, pewny efektu, nie oglądając się nawet, by go skonstatować, poszedł do siebie.
Szwajcarka spowiadała za nim, potem przeczytała:
a pod spodem trzy litery:
Przeczytała to wszystko berneńska dziewoja i nie doznała olśnienia. Nie wiedziała, co znaczy: P. K. A., nie słyszała nigdy o Tartarinie.
— Dzika małpa... kroćset tysięcy!
Kiedy na linji kolejowej Paryż — Lyon — Riwjera rozlegnie się donośne zawołanie: — Taraskon! — wówczas ze wszystkich wagonów pospiesznego pociągu wychylają się głowy, oczy ogarniają roztocz błękitną nieba, przegrzaną słońcem Prowancji i z ust do ust, z przedziału do przedziału szemrzą słowa rozciekawionych podróżnych: — To Taraskon... Popatrzmyż trochę... to słynny Taraskon!
Ale to, na co patrzą, nie budzi wielkiego podziwu. Małe miasteczko spokojne, ciche, czyste z wieżami i dachami, oraz mostem na Rodanie. Podróżni, wyglądający z okien, śledzą jednak nie martwe przedmioty Taraskonu. Taraskońskie słońce stwarza tu w tym zakątku przedziwne miraże, niespodzianki i dziwaczne zjawiska, jakich daremnie szukać w całym świecie. Ten mały ludek, któryby się cały zmieścił w hotelu na Rigi-Kulm wraz ze swym dobytkiem, to wcielenie instynktów całej południowej Francji: ruchliwy, gadatliwy, przesadny do niemożliwości, wrażliwy niezmiernie, oto atrakcja żywa Taraskonu.
Historjograf tej miejscowości, którego nazwiska wymieniać nie pozwala wrodzona skromność, w wiekopomny sposób już dawniej utrwalił dzieje onej szczęśliwej mieściny. Wiemy już, jakie życie wiedli Taraskończycy, jak się bawili, jaki wiedli żywot towarzyski, jak każdy swoją własną nucił romancę, a wreszcie, jak w braku zwierzyny urządzali słynne polowania na kaszkiety.[3] Potem, kiedy przyszła wojna, tenże pisarz zanotował, jak Taraskon dzielnie walczył z nieprzyjacielem, jak obywatele podminowali główne budynki, jak ufortyfikowali kawiarnię „de la Comedie“, jak ludność męska utworzyła bataljony ochotnicze, powdziewała mundury szamerowane i zdobne w emblematy głów trupich, jak im wszystkim powyrastały straszne brody i jak nagromadzili taką masę broni, siekier, osęk, szabel i rewolwerów amerykańskich, że jedni drugich się bali i nie śmieli przystąpić do siebie na ulicy.
Dużo lat minęło od czasu wojny, mnóstwo almanachów poszło na podpałkę, ale Taraskon nie zapomniał tego czego się nauczył, i miasto błahych rozrywek dawniejszych jął się zajęć, wyrabiających siły i kształcących mięśnie, by być w pogotowiu, kiedy nadejdzie pora odwetu. Potworzyły się towarzystwa strzeleckie i gimnastyczne, ukostjumowane, wyekwipowane, z własnemi muzykami i sztandarami. Pootwierano sale fechtunku, boksu, walki wręcz, urządzono wyścigi piesze, mocowano się o nagrodę, a naiwne polowania na kaszkiety zastąpiono konferencjami i dysputami na tematy wojskowe, które odbywały się w pracowni płatnerza Costecalda.
Nakoniec, sam, dawny klub towarzyski, wyrzekając się djabełka i bezika, przemienił się w Klub Alpinistów, biorąc sobie za wzór słynny, londyński „Alpin Club”, którego sława dotarta aż do Indyj i który posiadał najlepszych w świecie turystów. Ta jeno pomiędzy obu instytucjami zachodziła różnica, że zamiast wyrzekać się ojczyzny i szukać obcych szczytów, taraskończycy zadowolnili się tem, co mieli w pobliżu, tuż pod bramami miasta.
Jakto, powie ktoś, Alpy pod Taraskonem? Nie, nie było tu Alp, ale coś, co nazwaćby można Alpkami, był łańcuch wzgórz uroczych, porosłych wonną macierzanką i lawendą, nie tak wysokich, coprawda, by wzbudzały grozę, (miały 200—300 metrów wzniesienia ponad powierzchnię morza) ale powabnych bardzo. W całej Prowancji rysują się, gdzie stąpić, to bliżej, to dalej siwe sylwety pagórków, którym wyobraźnia miejscowej ludności nadała nazwy odpowiednio do swej fantazji, choć nie do właściwości ich samych: „Straszny szczyt“, „Otchłań zaświatów”, „Grań gigantów” i inne.
W każdą niedzielę rano zbroją się i stroją taraskończycy, przywdziewają sztylpy, biorą w rękę oskardy, wkładają plecaki, przypinają na nich składane namioty i ruszają z trębaczem na czele na wyprawę, o której nazajutrz miejscowe pismo „Forum” zamieszcza sprawozdanie, używając sobie na obrazowych opisach, w których co słowo mowa o „przepaściach”, „otchłaniach” i „bezdennych gardzielach”, jakby szło o Himalaje. Przez te ćwiczenia taraskończycy doszli do bicepsów, dawniej zarezerwowanych wyłącznie jeno dla Tartarina, dobrego, dzielnego, bohaterskiego Tartarina.
Jeśli Taraskon ucieleśnia charakter południowej Francji, to Tartarin jest personifikacją Taraskonu. To nietylko pierwszy obywatel miasta, ale jego dusza, genjusz, posiada wszystkie jego zalety i wszystkie wady. Znane są jego dawniejsze czyny, jego tryumfy śpiewackie, (ach!... ten duet z „Roberta Djabła” w aptece Bezugueta!) i następnie zdumiewająca odyseja polowań na lwy, z których przywiózł wspaniałego wielbłąda, ostatniego dromadera Algieru, zmarłego już w sędziwym wieku, okrytego sławą, którego szkielet mieści się w muzeum miejskiem, pośród osobliwości taraskońskich.
Tartarin nie zmienił się na włos, nie wypadł mu ni jeden ząb, nie przygasł wzrok i mimo pięćdziesiątki posiadał ciągle tę samą nieokiełznaną wyobraźnię, zbliżającą i zwiększającą przedmioty z mocą astronomicznego teleskopu. Pozostał zawsze tem, co dzielny Komendant Brawida rozumiał, mówiąc: To lis!
W każdym taraskończyku tkwiła zresztą owa chytrość lisia, obok zadzierżystej śmiałości i odwagi, owa ostrożna chęć wyśliźnięcia się z sideł, zanim się zamkną.
Tartarinowi ostrożność ta nie przeszkadzała do okazywania odwagi, a nawet bohaterstwa, gdy nie można było postąpić inaczej, lub gdy go fantazja za daleko uniosła. Z tem wszystkiem niepodobna odgadnąć, co go zapędziło aż na Rigi-Kulm i to w wieku, kiedy każdy pożąda spokoju i zdobył już prawo do odpoczynku w dobrobycie.
Odpowiedziećby na to mógł jeno nikczemny Costecalde.
Costecalde, jedyny płatnerz i puszkarz z zawodu w całym Taraskonie, posiadał charakter, bardzo rzadko napotykany u Prowansalczyka. Trawiła go zazdrość, niska, nie przebierająca w środkach zawiść, widoczna odrazu każdemu, kto spojrzał na jego ściągnięte rysy, cienkie wargi i żółtaczkowy, smagły ton na twarzy, wygolonej i twardej, choć regularnej i jakby wykutej prostackiemi ciosami siekiery. Przypominał potrochu Tyberjusza i Karakalę na starym medalu. Zawiści owej, będąc wylanym i impulsywnym taraskończykiem, nie mógł nawet ukryć i często wyrywało mu się wyznanie: — Ach, nie wiecie panowie, jak mnie to gnębi!
Oczywiście, Costecalde był współzawodnikiem Tartarina. Tyle sławy dla jednego człowieka! On... wszędzie on, zawsze pierwszy! — mruczał pod nosem. I jak termit, wgryzający się w złocone drzewo, z którego wyrzeźbiony jest bożek, od lat dwudziestu toczył od środka tę sławę, ten tryumf, to uznanie powszechne wielkiego męża. Drążył, gryzł, powoli z wysiłkiem i jak dotąd — ciągle daremnie.
Kiedy wieczorem w klubie Tartarin opowiadał o swych przygodach ze lwami, oraz przedstawiał podróże po Saharze, Costecalde uśmiechał się podejrzliwie w milczeniu i potrząsał z niedowierzaniem głową. Zaprzeczał mu ten, czy ów:
— Ależ, pomyśl, Costecalde... wszakże przywiózł skórę... Wisi w salonie klubu... Jest prawdziwa...
— Cóż u djaska, — odpowiadał — myślisz, że niema handlarzy skór w Algierze?
— Ależ są tam ślady kul ...okrągłe dziury w głowie!
— He... co?... Czyż w czasach naszych polowań na kaszkiety nie było u wszystkich kapeluszników miasta kaszkietów z gotowemi dziurami i potarganych, które kupowali niezręczni strzelcy?
Nie ulega wątpliwości, że stara sława Tartarina stała powyżej tych nikczemnych insynuacyj. Ale mocno ucierpiała sława świeża, sława alpinisty, bo Costecalde, rozwścieczony, iż go wybrano prezesem nowego Klubu Alpinistów, nie krępował się wcale i głośno krytykował wybór człowieka „ociężałego wiekiem” i rozleniwionego bardzo pobytem w Algierze, gdzie nabył obyczajów wschodnich i nosi szaty fałdziste, co usposabia do zniewieściałości.
Tartarin, coprawda, rzadko brał osobisty udział w wyprawach turystycznych klubu, zadowalniając się życzeniami powodzenia i odczytywaniem w klubie straszliwych, romantycznych sprawozdań „Forum“, które sam pisał, jak się zdaje, a wygłaszał z takim patosem i gestami, że damy miały zawsze ochotę mdleć ze wzruszenia.
Przeciwnie, Costecalde, zawiędły i nerwowy, zwany stąd przydomkiem: „Stalowe ścięgno“, wdzierał się pierwszy na „szczyty“ i wiódł wszystkich. Nie pominął ni jednej „grani“ miejscowych „Alpek”, na „najniedostępniejszych“ nawet zatykając sztandar klubu, t. zw. „Taraskonkę“, pokrytą srebrnemi gwiazdami. Mimo wszystko, był jeno wice-prezesem W. P. K. A. Ale przygotował tak dobrze grunt, że pewny był, iż podczas najbliższych wyborów Tartarin zostanie „położony”.
Powiadomiony o wszystkiem przez wiernych swoich, aptekarza Bezugueta, Excourbaniesa i dzielnego komendanta Brawidę, bohater nasz zrazu popadł w czarną melancholję i zanurzył się w rozpamiętywaniu nikczemnej niewdzięczności i niesprawiedliwości Costecalda, które raniły piękną jego duszę. Zamierzał „puścić wszystko w trąbę”, opuścić ojczyznę, przejść most na rzece i zamieszkać w Beaucaire „u Wolsków”. Potem jednak odzyskał równowagę umysłu.
Jakto, miałże wynieść się ze swego domku, wyrzec się nawyknień, zrzec się dobrowolnie fotelu prezesa założonego przez siebie Klubu Alpinistów, owego tajemniczego, a wspaniałego P. K. A., zdobiącego jego papier listowy, bilety, wszystko, aż do podszewki w kapeluszu? Nie, to niemożliwe, do kroćset!... Nagle przyszła mu do głowy myśl świetna.
Tryumfy Costecalda ograniczały się, prawdę mówiąc, na wycieczkach w „Alpki”. Czemużby on, w ciągu tych trzech miesięcy, jakie go dzieliły od nowych wyborów, nie miał dokonać jakiegoś przedsięwzięcia nadzwyczajnego, wielkiego, niezwykłego? Dlaczegóżby nie miał zatknąć sztandaru klubu na jednym z najwyższych szczytów Europy, naprzykład na Jungfrau, albo Mont-Blanku?
Cóżby to był za tryumf, cóż za policzek dla nikczemnego wroga, gdyby „Forum” opublikowało sprawozdanie z tego iście bohaterskiego czynu! Czyżby mu potem mógł ktoś w świecie zaprzeczać fotelu prezesa?
Wziął się natychmiast do dzieła. Potajemnie sprowadził z Paryża mnóstwo dzieł specjalnych, traktujących o wyprawach Whympera, Tyndalla i Stephana Aroe na lodowce szczytów szwajcarskich i innych wysokich gór świata, oraz sprawozdania londyńskiego i berneńskiego klubu alpejskiego. Nabił sobie głowę różnemi wyrażeniami technicznemi, jak kominy, chodniki, młyny, usypiska, seraki, moreny, szczeliny, gardziele, rotury i t. p., nie wiedząc dobrze co który z tych terminów oznacza.
Budził się po nocach, gdyż mu się śniło, że spada skądś, leci i spaść nie może, że zapada się nagle w szczeliny bezdenne. Toczyły się nań lawiny, zwały kruszcu lodowcowego otaczały go i grzebały pod sobą jego ciało. Zrywał się, zasypiał na nowo, wstawał i kładł się z powrotem, ale odtąd, nawet po rannej kawie, którą wypijał w łóżku, nie mógł jeszcze przyjść do siebie i zostawał ciągle pod wrażeniem majaków nocnych. Nie przeszkadzało mu jednak poświęcać każdego przedpołudnia wytężającym ćwiczeniom i treningowi specjalnemu.
Wokoło miasta Taraskonu biegnie aleja, wysadzana drzewami, zwana w dykcjonarzu lokalnym Plantacjami. Każdej niedzieli po południu taraskończycy, będący mimo swej wyobraźni zatwardziałymi rutynistami, muszą odbyć spacer wokoło miasta i to zawsze w tym samym kierunku. Tartarin zaczął odbywać ten spacer codziennie wczesnym rankiem, okrążając miasto ośm, a nawet dziesięć razy i to nawet w kierunku wprost przeciwnym. Kroczył drobno, jak chodzi się w górach, miarowo i wolno, ale śmiało i pewnie, z rękoma założonemi na plecy, a sklepikarze i rzemieślnicy, przerażeni tem odstępstwem od uświęconego tradycją zwyczaju, zachodzili w głowę, co może być powodem dziwacznego postępowania pierwszego obywatela miasta.
U siebie w ogrodzie wprawiał się w przekraczanie, lub przeskakiwanie rowów i szczelin, skacząc poprzez basen, pełen wody i zielska. Dwa razy wpadł, potłukł się, zamoczył i musiał zmieniać odzież. Ale te niepowodzenia jeszcze bardziej go podniecały. Postanowiwszy pozbyć się zawrotu głowy, kroczył po wąskiem obrzeżeniu kamiennej cysterny wokoło, ku wielkiemu przerażeniu gospodyni, nie mogącej pojąć tych wszystkich cudacznych pomysłów.
Jednocześnie zamówił w Awinjonie u dobrego ślusarza kolce i pazury do butów systemu Whympera, oraz kilof, czyli oskard systemu Kennedjego. Sprawił lampkę z palnikiem bunsenowskim dla wywołania wysokiej temperatury, dwa nieprzemakalne koce i dwieście metrów liny własnego pomysłu, skręconej z giętkiego drutu.
Sprowadzanie tych rzeczy rozmaitych, posyłki tam i zpowrotem, czego domagała się fabrykacja specjalnych przyborów, oraz obfitsza niż przedtem korespondencja — wszystko to intrygowało bardzo taraskończyków. Mówili sobie: — Prezydent chce wystąpić z czemś nowem! Ale co to takiego? Zapewne coś wielkiego, ...to nie ulega kwestji! — Kierowali się w swych przypuszczeniach, słusznie zresztą, słynnem powiedzeniem komendanta Brawidy, byłego kapitana prowjantury wojskowej: — Orzeł nie poluje na muchy!
Nawet w rozmowach ze swymi najbliższymi Tartarin nie zdradził się niczem. Tytko podczas posiedzeń klubu zauważono, że głos jego drży, a oczy rzucają błyskawice, zwłaszcza, kiedy zwracał się do Costecalda. Był to sprawca całej wyprawy, której niebezpieczeństwa i trudy ujawniały mu się coraz to bardziej, w miarę zbliżania się jej terminu.
Nieszczęsny prezes nie bagatelizował ich wcale, przeciwnie, patrzył tak czarno w przyszłość, że uznał za rzecz konieczną uporządkować swe sprawy i spisać swą ostatnią wolę, co było zawsze rzeczą tak przykrą i trudną dla przywiązanych całem sercem do życia taraskończyków, że przeważnie schodzili ze świata bez testamentu.
Pewnego czerwcowego poranku, gdy niebo było bez chmur, a słońce błyszczało wspaniale, Tartarin siedział przy biurku i pisał. Przez otwarte do ogrodu drzwi gabinetu zaglądały najrozmaitsze egzotyczne i krajowe rośliny, kwiaty siały fale woni, a z ulicy dolatały wesołe okrzyki dzieci, grających w guziki. Tartarin siedział w pantoflach i fałdzistej wschodniej, flanelowej opończy spokojny, szczęśliwy, paląc doskonałą fajkę, i pisał, a pisząc, czytał głośno:
Choćby się miało sporą dozę odwagi i znało dobrze życie, chwila pisania testamentu własnego miłą nie jest chyba. Mimo to, ani głos, ani ręka znakomitego męża nie drżały, gdy rozdzielał pomiędzy współobywateli swe skarby etnograficzne, nagromadzone w małym domku, starannie ocierane z kurzu i przechowywane w niesłychanym porządku. Oto ustęp z jego pisma:
— Klubowi Alpinistów zapisuję baobab (arbor gigantea) z tem, by go postawiono z wazonem na kominku w sali obrad,
— Brawidzie — całą mą broń, karabiny, rewolwery, kordelasy, krysze malajskie, tomahawki i inne narzędzia mordercze,
— Excourbaniesowi — wszystkie fajki, cygarniczki, nargile, fajeczki do kifu i opjum,
— Costecaldowi, (i o tym nikczemniku nie zapomniał zacny mąż) słynne zatrute strzały...
Być może, w darze tym tkwiła ukryta nadzieja, że chytry łotr skaleczy się i zginie. Ale nic takiego nie przebłyskało w całym tworze testamentu, zamkniętego zdaniem, z którego biła męska odwaga, rezygnacja i spokój:
— Proszę drogich mych alpinistów, by nie zapominali o swym prezydencie i raczyli przebaczyć memu wrogowi, jak ja mu przebaczam, mimo, że on jest jedyną przyczyną mej śmierci.
Tartarin musiał położyć pióro, gdyż oczy zasłonił mu strumień łez. Przez ciąg jakiejś minuty widział straszliwe obrazy, szczątki krwawe własnego ciała, miazgę nierozpoznawalną u stóp stromej ściany skalnej, patrzył jak je zbierają do wózka, by odwieść do Taraskonu ...a wreszcie... o jakąże potęgę posiada wyobraźnia taraskończyka... był na własnym pogrzebie, słyszał śpiewy żałobne, mowę nad trumną, wyraźnie doszły go słowa: — Biedny grzeszniku, Tartarinie!... — ukrył się w tłumie i sam płakał swej straty.
Ale niemal zaraz oprzytomniał. Zobaczył gabinet, zalany słońcem, broń połyskującą na ścianach, rzędy fajek na stole, posłyszał szmer fontanny w basenie i wrócił do rzeczywistości. — I pocóż umierać, u djaska? — pomyślał. — Poco nawet udawać się na tę wyprawę? Któż mnie zmusza? Co za głupstwo ta cała miłość własna? Pocóż narażać życie za fotel prezydjalny?
Była chwila słabości i minęła podobnie szybko jak poprzednia. W ciągu pięciu minut testament był skończony, podpisany, zapieczętowany olbrzymią, czarną pieczęcią, a wielki mąż spiesznie kończył przygotowania do podróży.
Lew zwyciężył lisa w Tartarinie i można było teraz powiedzieć o bohaterze taraskońskim to, co powiadano o Turenjuszu: Ciało jego niezawsze gotowe było iść w bój, ale wielka wola parła go na czoło wojsk, wbrew ciału!
Zegar wieży ratuszowej Taraskonu wydzwonił dziesiątą. Ulice były o tej porze niemal puste, wydawały się przeto większe, zrzadka jeno spotykali się spóźnieni przechodnie, przygłuszonemi trwogą głosami życząc sobie dobrej nocy. Drzwi zamykały się z trzaskiem, głusza czyniła się coraz to większa, gasły jedne po drugich wszystkie światła, świeciły jeno zrzadka latarnie, oraz błyszczała fasada, różowo-zielona, apteki Bezugueta, przez której szyby widać było drzemiącego u lady aptekarza. Każdego wieczoru brał on w ten sposób małą zaliczkę na sen nocny, aby, jak mówił, z większą przytomnością umysłu obsługiwać w nocy chorych, potrzebujących jego pomocy. Było to coprawda zwykłą taraskonadą, gdyż nie budzono go nigdy, a w dodatku, pragnąc się zabezpieczyć przeciw intruzom, sam przeciął drut dzwonka od ulicy.
W kilka minut po dziesiątej, w aptece zjawił się Tartarin, obładowany pakunkami, kołdrami, oskardem i długą laską z rożkiem kozicy u wierzchu. Był tak wzruszony, blady i drżący, że aptekarz, któremu zawód nie odebrał właściwej wszystkim jego współobywatelom fantazji, był przekonany, iż przydarzyło mu się coś strasznego.
— Nieszczęsny! — zawołał. — Co się stało? Zapewne zostałeś otruty! Prędko muszę ci zaaplikować ipecacuany na wymioty!
Rzucił się do puszek z lekarstwami, a Tartarin musiał go objąć wpół i trzymać z całej siły, by uniknąć przysługi, którą mu chciał oddać.
— Słuchajże! Nie jestem otruty! Słuchaj!
Unieruchomiony silnemi dłońmi przyjaciela, aptekarz stał przy ladzie, mocno niezadowolony, że nie mógł odegrać roli zbawcy.
— Czy nas nikt nie słyszy Bezuguet? — spytał Tartarin.
— Oczywiście... — powiedział niepewnym głosem aptekarz, rzucając wokoło siebie przerażone spojrzenie. — Pascalon już śpi (był to pomocnik jego), mama także. Ale nie rozumiem, o co idzie...?
— Zamknij okiennice! — polecił Tartarin, nie odpowiadając. — Mógłby nas kto podpatrzyć z zewnątrz.
Bezuguet usłuchał, drżąc na całem ciele. Był to stary kawaler, łagodny i trwożliwy jak dziewczyna, żył cicho, spokojnie wraz ze starą matką swoją. W przeciwieństwie do swego charakteru, cerę twarzy miał smagłą, wydatne purpurowe wargi, wielki krogulczy nos i sumiaste wąsy, a rysy twarzy przypominały rozbójniczego szeika tunetańskiego.
Takie antytezy zdarzają się często w Taraskonie. Wszyscy mają rysy wydatne, rzymskie, czy saraceńskie, podobne do starożytnych kamei, co dziwnie kontrastuje z zawodem mieszczuchów i ich ultrapokojowem usposobieniem.
Podobnie wyglądał poczciwy Excourbanies na konkwistadora z czasów Tizarra, mimo, że handlował artykułami codziennej potrzeby. Sprzedając szpulkę nici za dwa susy, przewracał groźnie oczyma, jak Bezuguet, który, robiąc syrupus gummosus przeciw rozwolnieniu, miał minę korsarza, rzucającego się na wenecką galerę.
Okiennice zostały zamknięte i zasunięte z wewnątrz potężnemi, żelaznemi sztabami. Wówczas ozwał się uspokojony Tartarin:
— Słuchaj Ferdynandzie!
Lubił nazywać ludzi po imieniu. Po tej inkantacji wywnętrzył się przyjacielowi ze wszystkiego, co go gnębiło, wyżalił się na niewdzięczność ludzką, na podziemną, chytrą zawiść, jaka go ściga, opowiedział o nikczemnych zabiegach „Stalowego ścięgna”, by go pozbawić prezydentury przy następnych wyborach i sposobie, w jaki zamierza cios odeprzeć. Przedewszystkiem szło o jaknajściślejszy sekret, by rzecz całą wyświetlić dopiero w momencie, kiedy może zadecydować o zwycięstwie. Coprawda nie jest wykluczone niepowodzenie, katastrofa... — He, kroćset! Nie świstajno Bezuguet, kiedy się do ciebie mówi serjo!
Biedny aptekarz miał taki nawyk. Był małomówny, przeto w Taraskonie uchodził za dziwowisko, jednakowoż to właśnie zjednało mu zaufanie prezesa. Usta trzymał złożone zawsze w... o... i gdy słuchał czegoś z zajęciem, wydawał nieustanny, cichy poświst, tak że zdawało się, iż pokpiwa z mówiących nawet w najważniejszych momentach.
Nasz bohater, uczyniwszy aluzję do owej śmierci, położył na ladzie dużą kopertę, zamkniętą wielką czarną pieczęcią, i powiedział:
— Oto mój testament, Bezuguet! A ty jesteś jego wykonawcą!
— Hu... hu... hu... — świstał aptekarz, nie mogąc się powstrzymać, w gruncie mocno wzruszony i przejęty powagą swej roli.
Kiedy nadeszła chwila rozstania, chciał się napić z odjeżdżającym.
— Szklaneczkę czegoś dobrego ...he?
Zbadał wnętrze kilku szaf, ale okazało się, że kluczyk od „czegoś dobrego” zabrała mama. Musiałby ją budzić, tłumaczyć, przeto zastąpiono po naradzie owo „coś dobrego”, „lemonjadą kalabryjską”, ogłaszaną stale we „Forum”, a nazywaną przez złośliwego i zawistnego Costecalda „truposokiem”.[4]. Złośliwość ta przyczyniła zresztą jeno sławy wytworowi aptekarza i taraskończycy przepadali za swym „truposokiem”, nadającym przedziwny smak limonjadzie.
Wypili, uronili kilka łez, objęli się, ucałowali, Bezuguet świstał bez przerwy, popłakując tak, że mu z wąsów kapało.
— Bądź zdrów... hę! — powiedział szorstko Tartarin, czując, że sam płacze, a potem wyszedł z apteki na czworakach, ponieważ ciężka roleta żelazna spuszczona była nisko.
W ten sposób rozpoczął swe podróżne przygody.
W trzy dni później znalazł się w Witznau, u stóp Rigi. Postanowił zacząć swe ćwiczenia turystyczne od tej właśnie góry, niezbyt wysokiej, (1800 metrów, a więc około dziesięć razy wyższej od „Strasznego szczytu“), a zarazem zażyć niezwykle pięknego widoku, jakim się z jej szczytu zazwyczaj poją podróżni.
Miał tę słabostkę, że uważał się za słynnego i znanego w całym świecie. Sądził, że posiada tę samą popularność w Europie, co w Taraskonie, to też obawiał się, iż będzie śledzony i szpiegowany. W celu umknięcia ciekawskim i zmylenia ich tropu, nałożył znacznie drogi i uzbroił się w cały przybór turystyczny dopiero zagranicą. Dobrze zrobił, bowiem do wagonu francuskiego nigdyby się nie zmieścił w pełnym rynsztunku bojowym, a chociaż wagon szwajcarski był większy i wygodny, to jednak i tak zaczepiał ciągle linami, kolcami i plecakiem o pasażerów i rozgniatał im palce u nóg oskardem i laską. Sprawę pogarszał jeszcze brak wprawy w posługiwaniu się temi przyborami, to też gdziekolwiek się pokazał, na stacjach, w przystaniach, po hotelach, czy na statkach, budził wielki podziw, wywoływał przekleństwa, płoszył ludzi i odstraszał, na czem sam cierpiał najwięcej, gdyż nie chciano z nim rozmawiać, a lubił mówić i zwierzać się bardzo. W dodatku do tych utrapień miał ciągłą niepogodę, a deszcz prześladował go nieustannie.
Lało strumieniami w Bazylei, w Lucernie, a w Witznau nad Jeziorem Czterech Kantonów ulewa przeistoczyła się w istny potop, spływający po zboczach Rigi, obsiędzionych mgłami. Toczyły się ze stromych ścian potoki brudnej wody, niosącej namuł hal wyżynnych, złomki drzewa, liści, gałązki drzew szpilkowych, słowem było to coś, czego nigdy nie widział w Taraskonie.
W jakiejś gospodzie kazał sobie dać kawy z mlekiem, miodu i masła i delektował się tą jedyną dobrą rzeczą, jaką napotkał w swej dotychczasowej podróży. Okapał sobie brodę miodem, obtarł ją zlekka serwetą i zabierał się do drogi. Włożył plecak na barki i spytał służącej, jak długo trzeba iść na szczyt góry.
— Godzinę lub pięć kwadransów! — odparła. — Ale proszę się spieszyć, pociąg odchodzi za pięć minut!
— Pociąg na Rigi? — zdumiał się bardzo i był przekonany, że go biorą na kawał.
Pokazano przez okno gospody, o szybach, w ołów oprawionych, pociąg, ruszający właśnie. Zobaczył dwa długie wagony, popychane przez grubą lokomotywę o krótkim, grzybkowatym kominie, pochyloną naprzód, podobną do koślawego samowarka, czy jakiegoś poczwarnego owadu, wdrapującego się z sapaniem na prostopadłe niemal ściany skalne.
I znowu w Tartarinie stanęły do walki lew z lisem i znowu ogarnęło go obrzydzenie do posiłkowania się tą ohydną maszyną. Wydało mu się śmiesznością przebywać przepaście w ten sposób, a więcej jeszcze przerażała go myśl spadnięcia, za lada wykolejeniem, z wysokości co najmniej tysiąca metrów. Uwagę jego zwrócił niewielki cmentarzyk w Witznau, przytulony do samych skał białemi nagrobkami, podobnemi do upranej i rozwieszonej bielizny. Widocznie nienadarmo był ten cmentarzyk tak blisko, oczywiście szło o to, by go podróżni mieli tuż pod ręką w razie potrzeby. Wobec tych refleksyj zwyciężył lew taraskoński i Tartarin postanowił:
— Pójdę piechotą... dla wprawy... hę?
Ruszył tedy, zajął się wyłącznie sposobem używania laski i oskarda i nie zważał na zbiegowisko, jakie się wkoło niego uczyniło. Personel oberży dawał mu przestrogi i wskazówki różne, ale nie słuchał niczego. Uczynił dobrze, gdyż „język szwajcarski“ jest niezrozumiały zgoła dla Europejczyka. Szedł zrazu wzdłuż linji kolejowej, wznoszącej się niezbyt stromo, wybrukowanej głazami ostremi i nierównemi, przypominającemi uliczki miast w południowej Francji i obrzeżonej ściekami dla mas wody, lecących z góry.
Mijał po lewej i prawej stronie wielkie winnice i łąki, pokryte wysoką, teraz mokrą i położoną ulewą trawą, a na nich długie kanały nawodniające, zdrążone z pni drzew. Wszystko wokół przepełniał szum deszczu i rozgwar kaskad, a ile razy podróżnik nasz zawadził o konar drzewa, spadał mu na kaszkiet tusz zimny, jakby wstąpił w snop, miotany przez sikawkę pożarną.
— Boże wielki! Cóż za masa wody? — wzdychał biedny mieszkaniec Południa.
Ale było nierównie gorzej, gdy w pewnej wysokości skończył się ów bruk i ścieki. Tartarin stawić teraz musiał sam czoło dzikim siklawom, skakać ze skały na skałę i wymijać poszczególne strumienie. Im wyżej wstępował, tem ich było więcej, a w końcu połączyły się wszystkie w jedną rwącą falę, coraz, im wyżej, coraz to zimniejszą i bardziej gwałtowną. Stanął, by nabrać tchu i, spojrzawszy wokoło, doznał bardzo niemiłego wrażenia, bo widział jeno mokre skały, a pod stopami miał ciężkie zwały oparu i chmur, przez które przebłyskiwały czasem szaluty Witznau, podobne maleńkim, na zielono lakierowanym zabawkom.
Z początku mijali go przechodnie, mężczyźni, kobiety i dzieci. Szli pochyleni, uginając się pod ciężarem wysokich, krągłych putni, szelkami umocowanych na grzbietach, zawierających prowjanty dla will i pensjonatów, których fasady widniały tu i owdzie pośród drzew.
— Czy blisko Rigi-Kulm? — pytał ich Tartarin, by się przekonać, że nie zmylił drogi.
Ale dziwaczny jego strój i wyekwipowanie, a zwłaszcza szeroki szal, zasłaniający mu twarz, przerażały widocznie wszystkich, gdyż nie odpowiadali wcale, przyśpieszając jeno kroku.
Wyżej napotykał coraz to mniej osób, a wkońcu został sam jeden. Ostatnią istotą ludzką, jaką zdybał, była stara kobiecina, piorąca bieliznę w sadzawce, utworzonej z wypróchniałego pnia. Starucha rozpięła nad sobą olbrzymi czerwony parasol, zatknąwszy jego trzonek w ziemię.
— Czy daleko do Rigi-Kulm? — spytał alpinista.
Podniosła nań twarz głupkowatą, o ziemistej cerze, ruchem, przypominającym krowę, która się czemuś dziwuje. Patrzyła długo, długo i nagle wybuchła śmiechem, który rozwarł jej usta od ucha do ucha. Zmarszczki, pokrywające jej oblicze, pogięły się w dziwne kształty, zamykała oczy, otwierała je znowu, a radość jej wzrastała z każdą chwilą. Tartarin z laską w ręku i olbrzymim oskardem na plecach stał przed nią i mruczał przekleństwa, wkońcu poszedł sobie. Ale zaraz zmylił drogę i zabłądził w jakimś sosnowym lasku, gdzie podłoże pokryte było mokrym mchem, po którym się ślizgały jego trzewiki.
Powyżej lasku nie było już ani ścieżek, ani drzew, ani pastwisk. Otoczyły go jeno głazy czarniawe, wielkości wprost niepojętej, to znów ruchome szutrowiska, grożące obsunięciem, a gdzie niegdzie stały jeziorka, pełne żółtego błota. Gramolił się na czworakach na głazy, szedł ostrożnie po żwirze, brodził po wodzie, macając jak ślepiec laską, a wszystko napawało go wielkim strachem. Co chwila spoglądał na busolę, zwisającą jako brelok u szerokiego paska od zegarka, zastępującego łańcuszek, ale bądź to skutkiem wysokości, na jakiej się znalazł, bądź też przez wahanie się temperatury, igiełka przyrządu zachowywała się dziwnie, jakby oszalała. Niesposób też było zorjentować się wzrokiem, z powodu gęstej mgły, zakrywającej wszystko w odległości dziesięciu kroków. Mgła ta, od chwili stała się w dodatku zimną, skały zabieliły się od śniegu, powierzchnia ich nawet okryła się cienką warstewką lodu, co wszystko razem wzięte bardzo utrudniało drogę.
Nagle zatrzymał się, spostrzegłszy biały pas ziemi przed sobą. Przyszło mu na myśl, że doszedł w strefę śniegu, a przeto winien pomyśleć o ochronie wzroku. Dobył niezwłocznie puzderko z okularami i troskliwie zasadził na oczy szkła bombiaste. Była to chwila uroczysta, Tartarin odczuł wzruszenie i fala dumy zalała jego serce. Wydało mu się, że jednym zamachem wzniósł się co najmniej o tysiąc metrów wzwyż, ku odległym szczytom i wielkim niebezpieczeństwom zdążając.
Odtąd posuwał się z większą jeszcze ostrożnością, myśląc ciągle o rozpadlinach, szczelinach, roturach, kominach i innych rzeczach, wyczytanych w książkach, a zarazem klął co wlazło ludzi z gospody, którzy mu radzili iść prosto przed siebie, bez przewodnika.
A może pomylił się i idzie na inną górę? Podróż trwała już więcej niż sześć godzin, a Rigi nie wymagała więcej niż trzech godzin drogi. Dął teraz straszny wichr zimny, miotając coraz gęstszym śniegiem, mgła się zbijała w coraz to większe kłęby i zaczął na dobre padać mrok.
Czyż tutaj ma spędzić noc? Gdzież znajdzie szałas, grotę bodaj, czy rozpadlinę, by go osłoniła od chłodu i deszczu? Właśnie w chwili, kiedy nie na żarty popadać zaczął w rozpacz, zobaczył na nagiej płaszczyźnie skalnej coś w rodzaju wielkiej zagrody z drzewa, a na niej napis olbrzymiemi literami, który odcyfrował z mozołem:
W tej samej chwili ukazał mu się w pewnej odległości majestatyczny gmach hotelu o trzystu oknach, rozbłyśnionych jasno, i werandą oszkloną, przyozdobioną mnóstwem latarń, przenikających czerwoną poświatą mgłę nocy.
— Gues aco? A to co? — mruknął do siebie Tartarin, zrywając się z pościeli. Nastawił uszy i rozwarł szeroko oczy, chcąc przebić ciemności, jakie go otaczały.
Cały hotel roztętnił się bieganiną, zatrzaskiwano drzwi, mówiono coś, słyszał zadyszane pytania i odpowiedzi: — Prędzej! Prędzej! Spieszcie się, państwo! W dali brzmiało coś w rodzaju trąby, żałośliwie i przeciągle, a jaskrawe odbłyski światła jarzyły się na szybach i firankach.
— Ogień! — wrzasnął Tartarin, skoczył z łóżka, błyskawicznie obuł się, ubrał i zbiegł z oświeconych jasno schodów, z których staczała się szybko lawina Angielek, naprędce przyczesanych, pootulanych zielonemi szalami, chustami z różowej włóczki, oraz tem i owem, co im wpadło w rękę w chwili zerwania się ze snu.
Celem umocnienia się na siłach i dodania otuchy paniom, Tartarin przeciskał się przez zwarty tłum, rozpychał wszystkich i krzyczał donośnym głosem:
— Spokojnie! Spokojnie, moi państwo!
Głos to był głęboki, grzmiący, przestraszonego, napoły śpiącego jeszcze człowieka i mógł naprawdę przerazić niejednego. Tymczasem, o dziwo, wszystkie misses śmiały się prosto w nos naszemu bohaterowi, który w tak groźnej chwili wydał im się nader zabawnym. Oczywiście, pomyślał, te dzierlatki są za młode, lub za głupie, by pojąć grozę niebezpieczeństwa.
Na szczęście, za kobietami ukazał się stary dyplomata, ubrany bardzo prymitywnie w zarzutkę, z pod której wyłaniały się białe kalesony z tasiemkami, tańczącemi wkoło nóg za każdym krokiem.
Nareszcie coś w rodzaju mężczyzny, pomyślał.
Podbiegł ku niemu i krzyknął, wymachując rękami:
— Ach! Panie baronie, cóż za nieszczęście! Czy pan wie, gdzie wybuchł i z jakiego powodu? Mów pan, proszę!
— Kto... co... jak? — bąkał oszołomiony baron, nie rozumiejąc o co idzie?
— No, pożar — wrzasnął Tartarin.
— Jaki pożar?
Biedny człowieczek miał minę tak zgnębioną i głupią, że Tartarin go opuścił i pobiegł „organizować ratunek”.
— Ratunek? — pytał zdumiony baron, a wraz z nim kilku kelnerów, drzemiących w pozycji stojącej w przedpokoju. Spoglądali po sobie zdumieni, powtarzając: — Ratunek? Cóż to ma znaczyć?
Zaraz za pierwszym krokiem, jaki uczynił bohater nasz poza próg hotelu, przekonał się, że popełnił omyłkę. Nie było ni śladu pożaru, natomiast na świecie zimno się zrobiło bardzo. Noc panowała głęboka, rozświetlona jeno błyskami pochodni, rzucającemi po śnieżnej płaszczyźnie rudawe plamy.
Tuż pod werandą siedział jakiś człowiek i wygrywał na długim rogu hejnał pasterski, złożony z trzech zaledwo tonów, płaczliwy i jednostajny. Hejnałem tym zazwyczaj budzono na Rigi wielbicieli słońca i oznajmiano im zjawienie się szerzyciela światła.
Upowszechniło się mniemanie, że ukazuje się zawsze na ostatnim krańcu góry, tuż za hotelem. Tartarin nie potrzebował przewodnika, kroczył jeno w ślad długiego korowodu turystek, które mijając go wybuchały śmiechem. Był zaspany i nogi jego odczuwały jeszcze przykrą, sześciogodzinną przechadzkę, przeto kroczył wolniej od innych.
— Czy to pan Maniłow? — zawołał tuż koło niego w ciemności jakiś dźwięczny, kobiecy głosik. — Pomóż mi szukać, zgubiłam pantofelek!
Rozpoznał cudzoziemską gwarę sąsiadki swej przy stole i odnalazł wreszcie po ciemku jej sylwetkę, rysującą się niewyraźnie na jaśniejszem nieco tle płaszczyzny śnieżnej.
— To nie Maniłow, proszę pani, — odrzekł — ale usłużę chętnie...
Wydała lekki okrzyk zdumienia i strachu, cofnęła się wstecz. Ale Tartarin nie dostrzegł tego, bowiem schylony szukał zguby, macając wokół po objętej zamrozem, chrupliwej trawie.
— Jest... jest... u kroćset! — zawołał radośnie, potrząsając zdobyczą, a potem przykląkł na zmarzłej ziemi i zażądał w nagrodę przywileju wdziania pantofelka na nóżkę kopciuszka.
Odparła ostro, że nie godzi się na to i, podskakując na jednej nodze, usiłowała wsunąć jedwabną pończoszkę w maleńki trzewiczek z bronzowej skórki, ale mogłaby tego dokonać bez pomocy naszego bohatera, który usłużył jej chętnie i uczuł się szczęśliwym, gdy na moment oparła się ręką na jego ramieniu.
— Masz pan dobre oczy! — powiedziała tonem podziękowania, podczas gdy kroczyli obok siebie omackiem.
— Nawykłem do tego w zasadzkach łowieckich! — odrzekł skromnie.
— Więc pan jesteś myśliwym? — spytała.
Mówiła to z przekąsem i niedowierzaniem, a chociaż Tartarinowi łatwo było przekonać ją samem wymienieniem swego nazwiska, wzorem innych znakomitych mężów powstrzymał się, powodowany chęcią większego napięcia jej ciekawości, poprzestał przeto na odpowiedzi:
— Tak, w rzeczy samej, jestem myśliwy!
— A na cóż pan polujesz? — spytała tym samym tonem.
— Na wielkie drapieżce, na grubego zwierza! — odrzekł spokojnie, z tym jednak zamiarem, by ją olśnić.
— I dużo ich pan znalazłeś na Rigi?
Był zawsze gotów do zręcznej ryposty, przeto miał powiedzieć, że tutaj znalazł jeno piękne gazele, ale przeszkodziło mu pojawienie się nagle dwu cieni, wołających zdala:
— Zonia! Zonia!
— Idę... — odkrzyknęła, a potem dodała poważnie, zwracając się do Tartarina, który, nawykłszy do mroku, dostrzegał teraz jej postać, okrytą peleryną wełnianą. — Polowanie pańskie pełne jest niebezpieczeństw, mój poczciwcze! Strzeż się, byś go nie przypłacił życiem!
Za moment przepadła w ciemnościach wraz ze swymi towarzyszami.
Pogróżka, zawarta w jej słowach, niedługo potem miała zaalarmować naszego bohatera i zmącić spokój jego duszy, narazie jednak dotknęło go tylko wyrażenie: „mój poczciwcze”, będące wyraźną aluzją do jego postaci korpulentnej i szpakowatej dobrze bródki, oraz to, że znikła właśnie w chwili, kiedy wymienić miał swe nazwisko i ucieszyć się jej zdumieniem.
Uczynił kilka kroków w tym samym kierunku i znalazł się pośród rozszemranej trzódki zniecierpliwionych i kichających turystów, czekających wschodu słońca. Kilku zręczniejszych wydrapało się na daszek werandy, pokryty śniegiem i sylwetki ich rysowały się wyraźnie na białem tle, pośród nocy, w którą przesiewać się już zaczynały pierwsze tony szarzejącego brzasku.
Na Wschodzie zaczęło się rozwidniać, a róg alpejski powitał nowym porykiem ten fakt. Przypominało to trzeci sygnał dzwonka, bezpośrednio przed podniesieniem kurtyny w teatrze, a widzowie odczuli wielką ulgę... Nareszcie się zaczyna... pomyśleli wszyscy.
Wąska, jasna szczelina w chmurach żółciła się coraz to mocniej i rozszerzała po widnokręgu, ale jednocześnie podniosła się z dolin gęsta, brudna mgła i stanęła pomiędzy widzami a widowiskiem.
Trzeba było zrezygnować z majestatycznych obrazów przyrody, zapowiadanych w przewodnikach. Natomiast w coraz wyraźniejszych konturach i barwach rysowali się zgromadzeni goście, w których Tartarin rozpoznawał swych wczorajszych tancerzy. Podobni chińskim cieniom, dziwnie bladzi, wykonywając przedziwny taniec przytupywania marznącemi nogami, poubierani byli najrozmaiciej. Szale, kołdry, kapy z łóżek okrywały ich ciała, a na głowach mieli przeróżnego rodzaju nakrycia, od czapeczek i kaszkietów, do chustek i szlafmyc. Zmiętoszeni, zapatrzeni w jeden punkt, podobni byli do gromadki rozbitków na małej wysepce, śledzących, z utęsknieniem okręt na pełnem morzu z rozwiniętemi żaglami.
Nic... i ciągle nic widać nie było, niektórzy jednak twierdzili, że odróżniają poszczególne szczyty. Zwłaszcza od strony daszku werandy dochodził bełkot familji peruwjańskiej, pośrodku której stał wysoki drab, okryty od głowy do stóp kraciastym płaszczem. Osobnik ten z zapałem ogromnym roztaczał przed słuchaczami niewidzialną panoramę Alp i wykrzykiwał nazwy szczytów:
— Tu na lewo, wyraźnie widzicie, państwo Finsteraarhorn, wysokości czterech tysięcy dwustu siedmdziesięciu pięciu metrów — dalej zaś Schreckhorn, Wetterhorn, Mnich i Jungfrau, której umiarowe kształty zachwycać muszą zwłaszcza panie...
— Tej szelmie nie brak humoru! — powiedział do siebie półgłosem Tartarin, potem zaś dodał po namyśle. — Zdaje mi się, że znam ten głos... hę?
Rozeznał akcent południowy, zdala podpadający pod zmysły, niby zapach czosnku. Ale zajęty odnalezieniem pięknej sąsiadki pośród grup gości hotelowych, nie zwracał uwagi na blagującego jegomościa. Nie znalazł jej, musiała wrócić do domu, co zresztą czynili wszyscy jedni po drugich, znudzeni marznięciem i daremnem czekaniem.
Kołdry, kaftany, szale i opończe, zamiatając śnieg, powędrowały zwolna do hotelu. Pozostał jeno Tartarin i muzykus, grający na rogu bez przerwy, niby pies wyjący na księżyc.
Był to szczupły, zaschły staruszek z długą brodą, ubrany w tyrolski kapelusz, ozdobiony zielonym sznurem z żołędziami i napisem: „Regina montium“, widniejącym złotemi głoskami na czapkach służby hotelowej. Zbliżył się doń i dał mu napiwek, jak to czynili wszyscy.
— Idź spać, staruchu! — powiedział, klepiąc go obyczajem taraskońskim poufale po ramieniu. To straszna blaga cały ten wschód słońca... hę?
Starzec grał dalej, a tylko kąty ust uniosły mu się w niemym uśmiechu i ruch głowy wstrząsnął sznurem kapelusza.
Mimo wszystko, Tartarin nie żałował snu zepsutego. Wynagradzało mu to spotkanie z piękną nieznajomą. Miał blisko pięćdziesiątkę, ale serce gorące, wyobraźnię romantyczną i polotną. Starał się zasnąć na nowo, a jednocześnie czuł dotknięcie jej ręki, miał w ręku ów maleńki, lekki pantofelek i słyszał głosik, wzywający Maniłowa.
— Zonia... — mruknął. — Śliczne imię... Musi być Rosjanką... Tak, nie ulega kwestji, a ci młodzi ludzie, to niezawodnie przyjaciele brata. — Tak rozmyślał, ale wnet wszystko się zćmiło i za chwilę donośne, bohaterskie chrapanie roztętniło mały pokoik i znaczną część korytarza.
W chwili, kiedy powolny pierwszemu uderzeniu gongu udać się miał na południowe śniadanie, przystąpił do lustra, chcąc się przekonać, czy broda jego była doprowadzona do porządku i czy wygląda jako tako w swym turystycznym kostjumie. Nagle zadrżał na całem ciele. Tuż przed nim widniała przyklejona do lustra dwoma opłatkami anonimowa kartka następującej, złowróżbnej treści:
„Przeklęty Francuzie! Źle cię chroni twe przebranie! Tym razem przebaczamy ci, ale pamiętaj, że źle będzie z tobą, jeśli cię jeszcze raz znajdziemy na swojej drodze!...
Przeczytał te słowa z dziesięć razy, nie mogąc pojąć, co znaczą. Skąd się wziął ten list? Kto go przyniósł? Pewnie go przyklejono, kiedy spał, gdyż nie spostrzegł go po powrocie ze swej rannej przechadzki. Zadzwonił na pokojowę, ale nie mógł niczego wydobyć z dziobatej głupiej dziewczyny, poza zapewnieniem, że pochodzi z „dobrego domu” i nie wchodzi nigdy do pokojów panów, kiedy leżą w łóżku.
— Cóż za śmieszna historja? — mówił do siebie, obracając kartkę w rękach. Na chwilę błysło mu przypuszczenie, że to sprawka Costecalda, chcącego przez pogróżki przeszkodzić jego zamiarom, ale rozmyślił się wobec nieprawdopodobieństwa pierwszej hipotezy, doszedł do przekonania, że to żarcik tych angielskich misses, które się zeń wyśmiewały, a chociaż był dość pospolity, to jednak swobodne zachowanie się tego rodzaju damulek usprawiedliwiało przypuszczenie.
Na drugie uderzenie dzwonka włożył kartkę do kieszeni, machnął z heroiczną odwagą ręką i mruknąwszy: — zobaczymy! — poszedł jeść.
Siadając do stołu, doznał wielkiej niespodzianki. Miejsce pięknej Rosjanki zajmowała chuda, stara Angielka, o szyi kondora i lokach, spadających aż na obrus. Za chwilę ktoś obok powiedział, że młoda panna, wraz z chorym bratem i towarzyszami wyjechała pierwszym rannym pociągiem.
— Do stu djabłów, wzięli mnie na bas! — krzyknął nagle włoski tenorzysta, który wczoraj jeszcze nie rozumiał ani słowa po francusku. Musiał się tedy nauczyć w ciągu nocy. Rzucił serwetę i uciekł ku ogromnemu zdumieniu Tartarina i wszystkich gości.
Z wczorajszych biesiadników, prócz niego, nie zostało żywej duszy. Widział wokoło same obce twarze. Tak się zawsze dzieje na Rigi, gdzie turyści zjawiają się zaledwo na dobę. Zresztą dekoracja pozostała ta sama. Kompotjerki ze śliwkami i półmiski z ryżem dzieliły ucztujących na dwa wrogie obozy. Dzisiaj liczbą przeważali Ryżowcy, a także zaliczali do swych szeregów tyle znakomitości, że śliwkowcy musieli „podać tył“.
Nie przystając ni do jednych ni do drugich, Tartarin wstał przed deserem, udał się do siebie, spakował rzeczy i zażądał rachunku. Miał dość „królowej gór“ i głucho-niemych towarzyszy stołu.
Ogarnięty nagłą żądzą turystyki, postanowił udać się na górę, gdzie niema kolei, nigdy fotografa na wyżu dwu tysięcy metrów w szczerem polu. Wahał się teraz pomiędzy... wyższym... Finsteraarhornem, a... słynniejszą... Jungfrau, która mu ponadto przypominała dziewiczą swą nazwą piękną, tak nagle zniknioną Rosjankę.
Podczas kiedy robiono rachunek, zabawiał się oglądaniem fotografij, rozwieszonych w obszernym halu hotelowym, przedstawiających karkołomne wycieczki po szczytach, pooranych przepaściami i rozpadlinami.
Poczciwy alpinista taraskoński gapił się na te okropności, o których nie miał żadnego wyobrażenia i dreszcz nim wstrząsał. Czyż ja z tego wyjdę cało... myślał?
Nagle zbladł śmiertelnie.
Z czarnych ram wyzierała rycina słynnego rysownika, przedstawiająca katastrofę na Mont-Cervin. Cztery ciała zmiażdżone, martwe, rozciągnięte na ziemi tuż pod niebotyczną ścianą skalną. Ręce zakrzepły w desperackim ruchu chwytania się liny, która przerwana jak słaba nić. Leżeli pośród plecaków, oskardów, kaszkietów i lasek i to otoczenie przedmiotów rozrywki i radości czyniło zespół jeszcze tragiczniejszym.
— Kroćset tysięcy! — zawołał do siebie głośno, zapomniawszy ze strachu, gdzie się znajduje.
Jakiś ugrzeczniony kelner zbliżył się i chcąc mu dodać odwagi zauważył, że wypadki tego rodzaju są coraz to rzadsze i nie grozi nic temu, kto postępuje przezornie, a przedewszystkiem nie puszcza się w drogę bez dobrego przewodnika.
Tartarin spytał, czy mógłby mu wskazać kogoś pewnego i dodał, że wprawdzie się nie boi, ale z zasady chce mieć do czynienia z wytrawnym fachowcem.
Kelner zamyślił się i przez chwilę kręcił faworyty:
— Wytrawny fachowiec... hm! Szkoda, że pan nie zgłosił się nieco wcześniej. Jeszcze rano mieliśmy tu fachowca co się zowie.. Jest to kurjer tej rodziny peruwjańskiej, która właśnie wyjechała.
— Zna góry? — spytał Tartarin.
— O, proszę pana — zapewnił kelner — on zna wszystkie góry Szwajcarji, Tyrolu, a nawet Indyj i całego świata. Był na każdym szczycie i od samego słuchania włosy stają na głowie... Zdaje się, żeby się zgodził bez wielkich trudności! Z człowiekiem takim jak on, dziecko pójść może śmiało wszędzie.
— A gdzież on jest? Gdzie go mogę spotkać?
— W Kaltbadzie! Pojechał przysposobić pokoje dla swoich gości. Zaraz zatelefonujemy!
W pięć minut potem kelner przyniósł odpowiedź! Kurjer wraz ze swymi Peruwjańczykami pojechał do Tellsplatte, gdzie prawdopodobnie zanocuje.
Tellsplatte jest to kapliczka pamiątkowa, wystawiona ku czci Wilhelma Tella, jakich mnóstwo w Szwajcarji. Pielgrzymowano tam tego roku masowo, by obejrzeć malowidła wnętrza kaplicy, wykończane właśnie przez pewnego słynnego malarza bazylejskiego.
Podróż statkiem wymagała zaledwo półtorej godziny czasu, przeto Tartarin nie wahał się jechać. Tracił w ten sposób jeden dzień, ale natomiast zyskiwał szanse złożenia hołdu Tellowi, dla którego żywił cześć głęboką, a poza tem mógł schwycić owego słynnego przewodnika, tak cenionego ogólnie i udać się pod jego opieką na Jungfrau.
— Dalejże w drogę... kroćset! — krzyknął, zapłacił rachunek, w którym osobno policzony był wschód i zachód słońca, podobnie, jak obsługa i świeca, potem zaś z brzękiem i szczękiem żelaziwa, które szerzyły popłoch, gdziekolwiek się zjawił, wsiadł do pociągu, gdyż nie chciał tracić czasu na chodzenie piechotą, mniemając słusznie, że uczyniłby zbyt wiele zaszczytu tej marnej, sztucznej górce.
Pozostawił śnieg na Rigi, a na dole, na jeziorze znalazł deszcz. Był to straszliwy, gęsty siekący kapuśniaczek, coś jakby lotna woda, przysłaniająca góry, i roztapiająca ich kontur tak, że wyglądały niby bałwaniaste zwały chmur.
Wiał przeklęty „fochn“, jezioro kłębiło się, mewy latały nisko, siadając na falach raz po raz. Zdawało się Tartarinowi, że jest na pełnem morzu, gdyż brzegi znikły. Wspomniał z boleścią swój pierwszy wyjazd z Marsylji w radosny, słoneczny dzień, kiedy to olbrzymi statek pruł toń szafirową, a na niebie nie było ni jednej chmurki.
Jakże inaczej było teraz! Na majaczejącym pokładzie czarne postacie, okryte lśniącemi od wody gumowemi płaszczami, bezkształtne, milczące, w tyle zaś u koła sterowego sybilińska figura, przychylona, wpatrzona w dal, nad nią zaś napis w trzech językach:
„Nie wolno rozmawiać ze sternikiem!”
Nikt nie mówił, nie miał do tego ochoty, a zresztą mówić deszcz przeszkadzał. Zaledwo w kajucie pod pokładem można sobie było na to pozwolić. W kajucie panował nastrój desperacki. Podróżni spoczywali w półomdleniu na ławkach i fotelach, tuląc do siebie przybory podróżne, jakby się o nie bali. Przypominało to konwój deportowanych zbrodniarzy nazajutrz po zamachu stanu.
Od czasu do czasu ponury jęk pary zwiastował zbliżanie się do jakiejś stacji. Rozlegały się kroki, wleczono kufry po pokładzie, brzegi wyłaniały się, wychylały z oporów fasady swoje hotele: „Meyera”, „Müllera”, „du Lac” i inne i gapiły się na statek załzawionemi deszczem oczyma okien swoich.
Przybijano do pontonu, ludzie wysiadali i wsiadali, wszyscy jednako zabłoceni, znudzeni i mokrzy. Chwiały się parasole, toczyły omnibusy, potem warczały koła statku, bijąc wodę na pianę, brzegi odsuwały się ponownie, a z otwartych na chwilę okien hotelów „Meyera”, „Müllera” i „du Laca” powiewały chustki, podobne zdala wyciągnionym ramionom, błagającym: „Na litość, zabierzcie nas ze sobą, ta nuda i ta woda doprowadzają nas do rozpaczy!“
Czasem „Winkelried” mijał inne statki, których nazwy wypisane na dziobie i z boku olbrzymiemi literami, głosiły, iż są to niewolnicy turystycznej manji człowieka, zwące się „Germanis“, lub „Wilhelm Tell”. Na owych statkach widniały też same kauczukowo-śliskie, nieforemne postacie, takie same widziadła nudy, sunące na upiornych skrzydłach pary w jakąś dal bez celu.
Wszyscy ci ludzie podróżowali „dla rozrywki” i nosili te same kajdany gnębiącej ich namiętności, co więźniowie hotelów („Meyera“, Müllera... i innych...).
I tutaj, podobnie jak w hotelu na Rigi, gnębiło Tartarina najbardziej to, że nie mógł rozmawiać. W kajucie, pod pokładem, znalazł coprawda towarzystwo znane sobie dobrze. Był tu lord, członek „Jockey Klubu” ze swą siostrzenicą (hm... hm...), był akademik, Astier-Réhu i profesor dr. Schwanthaler wróg jego, skazany brutalnym biletem okrężnym Cooku na miesięczną katorgę rozrywek u boku znienawidzonego współzawodnika, byli wszyscy inni, ale nikt się nie chciał przyznać do nieszczęsnego Tartarina, chociaż nie mogli go nie poznać. Sam jego wielki szal i uzbrojenie, wydające szczęk donośny, musiały wszystkim wbić w pamięć bohatera Taraskonu. Towarzystwo odczuwało widocznie wstyd, że dało się pociągnąć do szalonych tanów, ulegając temperamentowi tego wściekłego Francuza.
Jedna tylko pani Schwanthaler uśmiechnęła się na jego widok, podeszła, ujęła w palce sukienkę, stanęła w tanecznej pozycji i trzęsąc siwą głowiną powiedziała:
— Ballir... dansir... trés szoli!
Niewiadomo, czy miało to być ewokacją uroczych wspomnień, czy zaproszeniem do tańca. Nie chciała się odczepić, łaziła za Tartarinem z kąta w kąt, tak, że uciekł na pokład, woląc raczej przemoknąć do nitki, niż narazić się na śmieszność.
Deszcz lał strumieniami z brudnego nieba. W dodatku na pokładzie zjawiła się banda „armji zbawienia”. W Beckerried wsiadała na statek gromadka chudych, głupkowatych dziewcząt, ubranych w ciemno-szafirowe suknie i szerokoskrzydłe czarne kapelusze. Zgrupowały się pod olbrzymim, czerwonym parasolem i śpiewały psalmy, przygrywał im zaś na harmonji ręcznej kościsty, wysoki mężczyzna o spojrzeniu warjata. Te głosy wrzaskliwe, niezgodne, natrętne przypominały pokrzyki mew, a wraz z deszczem i smrodliwym, słaniającym się dymem, ulatującym z komina, wprawiły Tartarina w usposobienie wprost desperackie.
Spiewaczki i muzykant wysiedli w Brunnen, zostawiając w kieszeniach turystów mnóstwo nabożnych broszurek. Zaledwo znikli, niebo przetarło się i zamajaczył nad głowami kawałek błękitu.
Statek wpływał teraz na jezioro kantonu Uri, zacieśnione spuścistemi, nagiemi skałami, a na prawo u stóp Seelisbergu, oczom turystów ukazało się słynne Grütli, gdzie Sulchthal, Fürst i Stauffacher złożyli przysięgę, że wyzwolą z opresji swą ojczyznę.
Tartarin doznał wielkiego wzruszenia, z namaszczeniem religijnem odkrył głowę i, ku wielkiemu zdumieniu otaczających go, potrząsnął kaszkietem trzy razy w powietrzu, w ten sposób oddając cześć bratnim duchom bohaterów przeszłości. Kilku podróżnych, nie domyślając się, co znaczy ten ukłon i biorąc go do siebie, skłonili się grzecznie Tartarinowi.
Maszyna ryknęła nakoniec, a wrzask ten powtórzyły kilkukrotne echa. Wielki napis, zawieszany co stacja na ścianie kajuty, podobnie jak się to dzieje z tytułami utworów muzycznych podczas koncertu, zwiastował jadącym, że przybyli do Tellsplatte.
Zarzucono kotwicę.
Kapliczka stoi w odległości pięciu minut drogi od przystani tuż nad jeziorem, w tem samem miejscu, gdzie owej pamiętnej burzy Tell wyskoczył z łodzi Gesslera. Z nieopisanem wzruszeniem, idąc za niewolnikami Cooka, Tartarin stąpał po historycznej ziemi, rozpamiętywając poszczególne epizody wielkiego dramatu, który znał jak własne swoje dzieje.
Od niepamiętnych czasów Wilhelm Tell był jego ulubioną postacią. Kiedy u Bezugueta zabawiano się w „sekretarza“, spisując potajemnie na kartkach nazwisko ulubionego poety — miano drzewa — określenie zapachu — imię bohatera i kobiety, przypadające do gustu uczestnika zabawy, jedna z kartek brzmiała niezmiennie w ten sposób:
— Ulubione drzewo — baobab.
Zapach — prochu.
Pisarz — Fenimore Cooper.
Czembym chciał być? — Wilhelmem Tellem...
Po odczytaniu tej kartki w całej aptece rozlegał się jednogłośny okrzyk:
— To Tartarin!
Z niewysłowioną radością i bijącem sercem stanął przed pamiątkową kapliczką, wzniesioną bohaterowi narodowemu przez cały lud Szwajcarji. Zdawało mu się, że zjawi się i otworzy przed nim drzwi sam Tell z kuszą i strzałami w dłoni.
— Nie wolno wchodzić! Jestem zajęty! dziś nie jest dzień wyznaczony na zwiedzanie! — wołał ktoś z wnętrza, a głos tętnił donośnie, spotęgowany krągłem sklepieniem skalnem.
— To ja, Astier-Réhu, członek Akademji Francuskiej!
— I ja, prof. dr. Schwanthaler z Bonn!
— I ja, Tartarin z Taraskonu!
Z luki ponad drzwiami, zastawionej od wnętrza rusztowaniem, wyjrzał malarz w bluzie, z paletą i pendzlami w ręku.
— Chłopiec mój zaraz panów wpuści! — powiedział tonem, wyrażającym szacunek.
— Byłem tego pewny... u kroćset! — mruknął do siebie Tartarin. — Wystarczyło powiedzieć nazwisko!
Wiedząc jednak, że wielkich ludzi cechuje skromność, wkroczył ostatni, nie pchając się naprzód.
Malarz, był to chłop na schwał, rosły, pleczysty, a przypominał wyrazem twarzy ludzi Odrodzenia. Przyjął gości, stojąc na schodkach rusztowania, sięgającego sklepienia, pracował bowiem nad freskiem, wyobrażającym główne epizody z życia Wilhelma Tella. Wszystkie już byty gotowe z wyjątkiem sceny strzelania do jabłka, umieszczonego na głowie syna na placu w Altorfie. Pracował nad tem właśnie, a famulus jego, niewielki chłopczyna bosonogi, ubrany w strój średniowieczny, z włosami, spadającemi na ramiona, pozował mu do postaci syna bohatera.
Różne te figury, jaskrawo przystrojone, stłoczone w ciasnej przestrzeni, a malowane tak, by na nie spoglądać zdala, czyniły, mimo poprawności rysunku, dość smutne wrażenie. Ale widzowie przybyli, by podziwiać, przeto podziwiali, tem ochotniej, że nikt się nie znał na malarstwie.
— Charakter tych postaci i układu jest podniosły i majestatyczny! — zawyrokował z namaszczeniem Astier-Réhu, dzierżący w ręku torbę, z bielizną.
Schwanthaler, dźwigający kuferek, nie chciał się dać zdystansować i zacytował kilka wierszy z Szylera, z których większa część zatonęła w jego obfitej brodzie. Potem zaczęły ujawniać swe zachwyty damy i przez chwilę słychać było jeno okrzyki:
— Schön... o... schön!
— Yes... lovely!
— Exquis,... délicieux!....
Zupełnie jak przy kosztowaniu ciastek w cukierni.
Nagle ostry głos przerwał skoordynowany hymn pochwał i wstrząsnął sklepieniem:
— Źle mierzy! Źle trzyma kuszę! Tak jest... u kroćset.
Malarz osłupiał, wszyscy zdębieli, a alpinista z oskardem na plecach, oparty na lasce, stał jak wrosły w ziemię i tłumaczył dokładnie i ściśle, machając rękami, że ruch Wilhelma Tella jest niewłaściwy.
— Znam się na tem... u kroćset! Możesz mi pan wierzyć!
— Któż pan jesteś? — wybąknął malarz.
— Jakto? Kto jestem? — zdumiał się nasz bohater. Więc nie wiedziano, kim jest? Więc nie przed nim rozwarły się drzwi historycznego przybytku? Rozprostował się pod wrażeniem urazy, odrzucił głowę i zawołał:
— Idź pan do panter Zakkaru, do lwów Atlasu i spytaj o imię pogromcy, a powiedzą ci me imię!
Wszyscy cofnęli się z przerażeniem.
— W czemże u licha tkwi błąd? — spytał zniecierpliwiony malarz.
— Patrz pan na mnie! Tak się strzela!
Odskoczył wstecz, trzasnął obcasami, aż zakurzyła się podłoga, chwycił swą laskę i złożył się po mistrzowsku do strzału.
— Pysznie! Doskonale! Masz pan rację! Proszę się nie ruszać! Prędko! Karton i węgle! — krzyknął pomocnikowi malarz.
Rzeczywiście, Tartarin był niezrównany. Stał z napiętemi mięśniami, zaokrąglonym grzbietem, a rozwiany szal, zdarty w tył kaszkiet i rozbłyśnione oko tak przeraziły biednego, pozującego chłopca, że wił się wprost pod wrażeniem, iż za moment zginie od strzały.
Cóż może wyobraźnia! Tartarin stał oto na placu w Altorfie i miał przed sobą własne dziecko (nie miał nigdy dzieci). Strzała tkwiła w gardzieli kuszy, druga zwisała u pasa, gotowa w razie niepowodzenia przeszyć serce tyrana. Napięcie jego woli było tak potężne, że wrażenie udzieliło się całemu towarzystwu.
— To wcielony Wilhelm Tell! — powiedział malarz do siebie. Siedział w kucki przed kartonem i szkicował gorączkowo. — Ach, co za szkoda, żem pana nie znał przedtem! — zawołał po chwili. — Miałbym świetny, nieporównany model!
— Znajduje pan pewne podobieństwo? — spytał Tartarin ogromnie zadowolony.
— Tak... rzeczywiście... tak sobie wyobrażać musi artysta bohatera.
— I wyraz twarzy również podobny?
— O... mniejsza o wyraz twarzy! — odparł malarz, spoglądając na swój szkic. — Na to nadaje się każda twarz męska i energiczna! Wszakże nie znamy rysów twarzy Wilhelma Tella, który prawdopodobnie nigdy nie istniał w rzeczywistości.
Tartarin zgłupiał na owo dictum tak, że opuścił laskę.
— Kroćset tysięcy... nie istniał? Co pan mówi?
— Spytaj pan historyków światowej sławy! — odparł artysta z gestem ku stojącym opodal.
Astier-Réhu powiedział bardzo uroczyście, kryjąc swe trzy podbródki w fałdy białego szalika:
— To jest legenda duńska...
— Islandzka! — poprawił Schwanthaler z równym majestatem.
— Safo Grammaticus opowiada, że pewien dzielny łucznik, zwany Tobe, albo Taltanoke....
— Czytamy w Vilkinasagu....
Razem:
| |
...został skazany przez króla duńskiego Harolda, zwanego błękitno-zębym | ...że król Islandji zwany Neckdciegiem... |
Stali obaj nieporuszeni, sztywni, jakby na katedrach w salach wykładowych, nie patrząc na siebie i nie zwracając na się uwagi i jeden po francusku, drugi po niemiecku wykładali, tonem pewnym, nie dopuszczającym opozycji, roznamiętniali się powoli, wykrzykiwali daty, cytowali Justigera z Bernu, Jana z Winterthur i innych dziejopisów.
Dyskusja stała się ogólną, całe towarzystwo ogarnął szał, wymachiwano torbami, parasolami, walizkami tak, iż nieszczęsny artysta musiał biegać od jednych do drugich, cieszyć i nakłaniać do zgody, a coraz więcej niepokoił go los rusztowania, które chwiało się w posadach. Gdy burza ucichła, chciał dokończyć szkicu i rozglądał się za alpinistą, którego nazwisko znały jeno paniery Zakkaru i lwy Atlasu. Ale tajemniczy podróżnik znikł bez śladu.
Miotany gwałtownym żalem, Tartarin wspinał się stromą ścieżyną, biegnącą pośród lasków modrzewiowych ku hotelowi „Tellsplatte“, gdzie miał nocować przewodnik, kurjer Peruwjańczyków. Był rozżalony, zły i rozczarowany, a wzburzenie spowodowało, że mówił głośno do siebie samego.
Więc Wilhelm Tell nie istniał nigdy na świecie? Więc to tylko legenda? Powiada to sam malarz, dekorujący wnętrze historycznej kapliczki? Miał doń urazę, jakby popełnił świętokradztwo, miał również urazę do obu uczonych, do całego współczesnego pokolenia, negującego wszystko, do nihilistów ducha, gorszych od morderców, gdyż pozbawiają świat całego uroku, obdzierają go z nimbu sławy, wielkości... Ha... kanalje... kroćset tysięcy!
Szedł, tłukąc laską o kamienie.
Może po dwustu, czy trzystu latach tacy sami uczeni powiedzą, że on sam, Tartarin z Taraskonu nie istniał na świecie? Może znajdzie się jakiś Astier-Réhu, czy Schwanthaler i udowodni, że on jest jeno postacią legendy prowansalskiej czy algierskiej! Wściekłość zaparła mu oddech, przystanął, a potem usiadł na stojącej opodal ławce.
Widać stąd było, poprzez drzewa, jezioro i białą kapliczkę, podobną świeżo wzniesionemu mauzoleum. Rozległ się skowyt pary i przybił statek, wiozący nowych turystów. Stanęli nad wodą, ujęli w ręce Baedeckery i czytając w nich pilnie, posuwali się zwolna, w skupieniu, z pełnem czci namaszczeniem ku „historycznemu“ miejscu. Nagle rozpogodziło się oblicze naszego bohatera, a w umyśle jego zarysował się cały komizm sytuacji.
Wyobraził sobie całą Szwajcarję, żyjącą spuścizną owego bohatera, zgoła imaginowanego, widział niezliczone kapliczki, jego czci poświęcone, posągi po rynkach miast i miasteczek, muzea pamiątek i relikwij, społeczeństwo całe organizuje uroczystości narodowe, obchody, wszystko się zbiega z oddali, niosą sztandary o barwach wszystkich kantonów, urządzają bankiety, wznoszą toasty, wygłaszają mowy, wznoszą okrzyki, śpiewają, łzy płyną z oczu miljonów ludzi, a wszystko to dzieje się w imię bohatera, który nigdy nie istniał i nie żył nigdy w Szwajcarji.
Wygadują na Taraskon! A czyż powstał kiedykolwiek w Taraskonie podobnie absurdalny utwór wyobraźni?
Uspokojony temi roztrząsaniami, nabrał nasz bohater dobrego humoru, w kilku susach stanął na drodze do Fluellen i udał się do hotelu „Tellsplatte“, widniejącego opodal. Był to długi, wysoki budynek o zielonych okienicach u niezliczonych okien, z otwartą, obszerną werandą, po której przechadzali się goście, oczekując uderzenia gongu, wzywającego do stołu. W pewnej odległości, stało mnóstwo wózków, podwód, omnibusów i dwukolnych wózków bagażowych, kręciła się służba i biegały dzieci.
Tartarin spytał o swego przewodnika i dowiedział się, że właśnie siedzi przy stole.
— Proszę mnie zaraz zaprowadzić do niego!
Tartarin wydał ów rozkaz takim tonem, że nikt nie śmiał oponować i mimo, iż to wykraczało poza przepisy, zawiedziono tajemniczego, a znakomitego zarazem, jak się zdawało turystę, gdzie chciał. Musiał przewędrować przez cały hotel, a w każdym kurytarzu postać jego budziła niezmierną sensację. Niezrównany kurjer zajadał sam, w małej salce z oknami, wychodzącemi na podwórze.
— Proszę pana, — zaczął Tartarin, wchodząc — raczy mi pan przebaczyć, iż ośmielam się...
Umilkł, zdumiony wielce. Od stołu podniósł się drab wysoki, chudy, z serwetą, zatkniętą pod brodą, owiany parą smakowitej zupy, zapomniawszy położyć łyżkę.
— Kroćset... pan Tartarin?... — wrzasnął.
— Do licha... to ty Bompard? — odkrzyknął nasz bohater.
W istocie, był to Bampard, dawny służący klubowy w Taraskonie, obdarzony wyobraźnią tak potworną, że nie był w stania wyrzec słowa prawdy, co mu zjednało przydomek „szalbierza“. Zaiste niepospolitą musiała być osobistość, która w Taraskonie zasłużyć sobie mogła na owo miano! Takim to był człowiekiem znakomity kurjer przewodnik, turysta, znawca Alp, Himalajów i gór księżycowych.
— Ach... teraz rozumiem! — zawołał rozczarowany mocno Tartarin. Jednocześnie uczuł zadowolenie, że spotyka ziomka, osobę znaną, mówiącą ukochanym akcentem Południa, wogóle kogoś, z kim będzie mógł rozmawiać.
— Panie Tartarin, oczywiście zje pan ze mną śniadanie... hę?
Przyjął z ochotą propozycję, rad niezmiernie, że siedzi przy małym stoliczku naprzeciw znajomego, że może bez krępowania się jeść, mówić, popijać, a pozatem delektować się różnemi przysmaczkami, gdyż panowie kurjerzy bywają karmieni w sposób odmienny od przeciętnych gości, a właściciele hoteli zastawiają im najlepsze wina i potrawy.
Posypały się wyrażenia ulubione jak: kroćset... u licha... hę... uf... i t. p.
— Więc to ciebie słyszałem wczoraj o świcie na platformie hotelowej na Rigi? — spytał Tartarin.
— Oczywiście!... Pokazywałem moim Peruwjankom... Prawda? Co za majestat roztacza wschodzące słońce w Alpach?
— Niezrównany widok! — powiedział Tartarin zrazu bez przekonania, by nie drażnić przyjaciela. Ale po chwili dał się porwać jego słowom. Można było oszaleć, słuchając pochwał pod adresem słońca, miotanych przez obu taraskończyków. Entuzjazm ich rósł, perlił się, zachwyt przelewał się za brzegi, zachłystywali się poprostu tak, że Baedecker był wobec nich marną rzeczą, niedołężnym pamfletem.
W miarę wychylania szklanek, rozmowa stała się bardziej poufną, pełną zwierzeń, wywnętrzań, protestacyj, a nawet łez wzruszenia. Perliły się na oczach tych Prowansalów niekłamnie, a jednak, na dnie owej łatwej emocjonalności taiła się skryta lisia przekora i popęd do mistyfikacji. W tem jeno podobni byli do siebie, gdyż wzrostem, postawą, ruchami — zgoła inni byli. Rysy chudego, zwiędłego Bomparda nabrały zawodowych grymasów, pulchny, niski i krągławy Tartarin był spokojny, rumiany i krwisty.
Biedny Bompard, po opuszczeniu klubu, zwiedził naprawdę kawał świata, gdyż niespokojna natura nie pozwoliła mu usiedzieć nigdzie długo na miejscu. Przewaliło się też przezeń niejedno; był pod wozem i na wozie. Opowiadał swe przygody, wyliczał szanse powodzenia i klęski. Mnóstwo genialnych pomysłów z rąk mu wypadło. Ostatnio zaproponował ministerstwu wojny swój wynalazek, który musiał dać olbrzymie, miljardowe oszczędności w wydatkach na trzewiki żołnierskie.
— Wie pan, na czem polega? O, to... kroćset... rzecz niezwykle prosta! Podkuwa się poprostu piechurów i basta!
— Psiakość! — wrzasnął Tartarin przerażony.
Bompard ciągnął dalej zupełnie spokojnym głosem, tonem wyższości.
— Nieprawdaż, że to idea wspaniała! Zwłaszcza w czasie wojny oddać może usługi niesłychane! No i cóż? Nawet mi nie odpisano... Ach! Przeszedłem ja niejedno, drogi panie Tartarin, miałem złe chwile i przymierałem głodem, zanim wstąpiłem do służby „Towarzystwa“.
— Towarzystwa? — zdumiał się Tartarin.
Bompard zniżył dyskretnie głos.
— Cicho... sza... tu nie jest miejsce odpowiednie na zwierzenia tego rodzaju! — powiedział, a potem dodał naturalnym tonem: — Ale powiedz mi pan, co słychać w Taraskonie, co robią znajomi, jak się zabawiacie... Przedewszystkiem zaś radbym się dowiedzieć, co pana sprowadziło w te góry, nie wiem bowiem dotąd nic a nic!
Teraz kolej zwierzeń przyszła na Tartarina. Bez gniewu, głosem, pełnym nagięć melancholijnych, przypominających ton starzejących się wielkich artystów, pięknych kobiet, podupadłych zwycięzców, ustępujących z widowni ludów i serc rozczarowanych wogóle, opowiedział o nikczemnych zakusach wroga na jego fotel prezydjalny, renegację części współobywateli, oraz swój pomysł heroiczny, by zatknąć sztandar taraskońskich alpinistów tak wysoko, jak nie był nigdy dotąd jeszcze wzniesiony — i to dłonią prezesa, godnego zawsze... zawsze godnego...
Wzruszenie go ogarnęło takie, że musiał zamilknąć, ale po chwili dodał spokojnie:
— Ty mnie znasz, Gonzago! Ty wiesz, że nigdy nie zawahałem się, gdy szło jak podczas wojny o obronę klubu, czy też o lwy srogie...
Bompard wstrząsnął głową i uczynił grymas straszliwy. Zdawało się, że przeżywa ponownie te chwile.
— Znasz mnie, Gonzago... wiesz, że nie straszą mnie dzikie bestje, ani armaty Kruppa, ale teraz wyznam ci szczerze, że czuję strach wobec gór...
— Nie mów tego, drogi przyjacielu! — zawoził Bompard.
— Dlaczegóż? — spytał bohater łagodnym głosem. — Mówię tak, gdyż jest to prawda!
Zupełnie spokojnie, bez wszelkiej pozy, wyznał, jak deprymująco oddziałała nań rycina, przedstawiająca katastrofę Mont-Cervinu. Bał się podobnych niebezpieczeństw i szukając przewodnika godnego zaufania, natknął się właśnie na Bomparda.
Potem dodał najnaturalniejszym w świecie tonem:
— Ale ty, zapewne, nigdy nie byłeś przewodnikiem, mój drogi?
— Oo... byłem, nieraz nawet — odrzekł Bompard — tylko oczywiście nie zrobiłem tych wszystkich tur, o których opowiadam.
— Oczywiście! — przyświadczył Tartarin.
A Bompard szepnął mu zcicha przez zęby:
— Wyjdźmy stąd na drogę. Tam będziemy mogli porozmawiać swobodniej.
Zapadała już noc. Ciepły powiew szedł od łąk, po niebie snuły się drobne kłębuszki chmur, zmierzając w stronę Fluellen, a tam, gdzie kryły się za szczytami, widniały drobię czarne ruchome punkciki. Byli to turyści zgłodniali i pomęczeni, śpieszący w gościnne objęcia hotelu. Szli karawaną i zagłębiali się w sklepistym tunelu, posiadającym po jednej stronie lunety okienne, wychodzące wprost na jezioro.
Przyjaciele znaleźli się niebawem pod jego łukami, a Bompard powiedział:
— Zatrzymajmy się tutaj!
Donośny jego głos zagrzmiał echowo, niby strzał armatni. Usiedli na parapecie i zatonęli w przepysznym widoku, jaki słał się przed nimi. Widzieli śnieżne iglice szczytów w zmiennem świetle dochodzącego z oddali słońca. Tuż przed nimi mrok już był gęsty, szczyty te jednak jarzyły się zmienną, żółtą, czerwoną i zieloną poświatą. Wydawało się, że to sztuczne, bengalskie oświetlenie podjęte w gigantycznych rozmiarach.
Od strony Fluellen sypały się dołem wielobarwne gwiazdy, płynęły po jeziorze, niby potężne świetliki wodne. Statki były niewidzialne, połyskał jeno bezlik lamp i lampjonów i tony muzyki dochodziły aż tutaj.
Wszystko razem wyglądało na jakąś niepojętą, sztuczną dekorację operową, ujętą w ramy skalnych ścian regularnego, wyciosanego w głazie tunelu.
— Cóż to za kraj, cóż za dziwny kraj, ta Szwajcarja! — zawołał Tartarin.
— Co? Szwajcarja? — odrzekł Bompard. — Trzeba zbadać przedewszystkiem, czy wogóle istnieje to, co zowiemy Szwajcarją!
— Szwajcarja współczesna, panie Tartarin — zaczął Bompard — jest to jeden ogromny „Kursaal” czy letnisko, otwarte od pierwszego czerwca do końca września, to kasyno panoramiczne, gdzie gromadzą się dla rozrywki ludzie z wszystkich części świata, a eksploatowane przez „Towarzystwo” z siedzibą w Genewie i Londynie, obracające miljonami miljardów franków. Może pan sobie wyobrazić, ile trzeba było pieniędzy, aby doprowadzić do porządku te góry i przepaści, wyczesać i ufryzować całe to terytorjum, ucywilizować jeziora, lasy, wodospady, oraz nająć i wytresować cały lud służących, lokajów, statystów i solistów, a na szczytach, w dolinach, w grotach i wogóle wszędzie pobudować olbrzymie hotele z gazem, kolejkami, telegrafem i telefonem.
— To prawda szczera! — przyznał Tartarin, wspomniawszy hotel na Rigi-Kulmie.
— Czy to prawda...? Ach, panie Tartarin, ...nie widziałeś dotąd nic a nic. Zwiedź pan bodaj kawałek tego kraju, a przekonasz się, że cały jest zapchany maszynerją i kulisami jak podscenie opery. Czyś pan widział kaskady oświetlane al giorno, kasy biletowe, sprzedające wstęp na lodowce, a także ogromną sieć kolei zębatych i linowych, wznoszących gości na szczyty i spuszczających ich na dół? Ale „Towarzystwo”, licząc się z klijentelą anglo-amerykańską, pozostawiło pozory grozy pierwotnej niektórym szczytom takim, jak np. „Jungfrau”, „Mnich”, czy „Finsteranhorn”, mimo, że w gruncie rzeczy szczyty owe są równie dobrze jak inne ucywilizowane i nie zagraża na nich większe niż gdzieindziej niebezpieczeństwo podróżnym.
— Przepraszam! — zawołał Tartarin. — Nie zapominajno, Gonzago, o straszliwych szczelinach, roturach i gardzielach! Kto w nie wpadnie...
— Spadnie na miękki śnieg, o półtora metra niżej położony! — dodał Bompard.
— W każdej szczelinie znajdują się potrzebne urządzenia i nigdzie nie zbraknie usłużnego portjera, strzelca, czy lokaja, który podnosi gościa, czyści szczotką, podaje krzesło i pyta grzecznie: — Czy pan dobrodziej zostawił rzeczy na górze? Zaraz poślę po nie!
— Cóż to za androny! Przestańno, Gonzago!
Ale Bompard ciągnął dalej ze zdwojoną powagą.
— Utrzymanie w porządku szczelin i gardzieli, to rzecz, powodująca dla „Towarzystwa” największe wydatki!
Zapadło milczenie. Znikły gwiazdki świetlane na jeziorze, ustało migotanie światła po szczytach, natomiast, jakby na dany znak, ukazał się księżyc i dał nowe widowisko, zalewając krajobraz sinawem światłem, przetkniętem czarnemi cieniami.
Tartarin nie chciał odrazu uwierzyć swemu towarzyszowi. Rozważał jednak wszystko, co widział od dni czterech, ...słońce na Rigi... farsa z Wilhelmem Tellem... i pomału, pomału zaczęło mu się jawić przypuszczenie, że może być tak, jak mówi Bompard. W duszy taraskończyka blaga przedziwnie zbratana jest z łatwowiernością.
— No, dobrze... do kroćset... — powiedział — ale jakże wytłumaczysz ową katastrofę na Mont-Cervin?
— Stało się to przed szesnastu laty, kiedy „Towarzystwo” nie było jeszcze należycie zorganizowane!
— Zgoda! Ale wszakże dopiero zeszłego roku spadło z Wetterhornu dwu przewodników wraz z turystami!
— To było konieczne, by przynęcić alpinistów. Anglicy unikają góry, na której ktoś nie skręcił karku. Otóż Wetterhorn zaczął się od pewnego czasu nieopłacać, przynosił straty. Ale po wprowadzeniu onego urozmaicenia, dochody hotelów podniosły się znacznie.
— Więc poświęcono przewodników?
— Broń Boże! Przewodnicy i turyści cieszą się wybornem zdrowiem. Zostali jeno po „katastrofie” wywiezieni na pół roku zagranicę. Taka reklama dużo kosztuje, ale „Towarzystwo” nie szczędzi pieniędzy, gdy jest to wskazane.
— Słuchaj mnie, Gonzago!
Tartarin położył dłoń na ramieniu dawnego sługi klubu.
— Wszakże nie chciałbyś, by mi się zdarzyło coś złego? Dobrze! Powiedzże mi tedy otwarcie, co wiesz, bo nie jest ci tajnem, że alpinizm mój nie jest wcale pierwszej marki...
— Oo... wiem... wcale nie pierwszej! — zapewnił.
— Czyż więc sądzisz, że mogę bez niebezpieczeństwa iść na Jungfrau?
— Ręczę za to głową! Bierz pan tylko „oficjalnego” przewodnika i marsz!
— A jeśli dostanę zawrotu głowy?
— Zamknij pan oczy!
— Jeśli się pośliznę?
— Ślizgaj się pan dalej! Zupełnie jak w teatrze!
— Muszę cię mieć przy sobie, byś mi to powtarzał i dodawał ducha! Usłuchaj i chodź ze mną!
Bompard przystał z największą ochotą. Niestety, nie był panem swej woli, bowiem do końca sezonu służyć musiał za kurjera Peruwjańczykom. Gdy przyjaciel wyraził zdziwienie, iż podejmuje się tak podrzędnej roli, Bompard odparł:
— Trudno, trudno, panie Tartarin. To jest warunkiem mego kontraktu. „Towarzystwo” ma prawo używać mnie w sposób, jaki uzna za stosowny!
Tu na palcach zaczął wyliczać swe zajęcia od trzech lat. Był przewodnikiem w Oberlandzie, grywał na rogu alpejskim, udawał starego myśliwego i przywódcę karawany, również starego żołnierza z czasów Karola X, był pastorem protestanckim na połoninach...
— Gues aco? — spytał zdumiony Tartarin.
— Oczywiście... do kroćset! — odparł Bompard. W niemieckiej Szwajcarji spotkasz pan po wyżynnych halach stojącego na skale pastora, głoszącego słowo boże. Czasem kazalnica zrobiona jest z kłodzin drzewa. Wokoło męża świątobliwego stoją zgrupowani, z kapeluszami w rękach, pasterze bundzykarze i kobiety w kostjumach odnośnego kantonu. Grupa jest malownicza, tło wspaniałe, trawa soczysta i bujna, lub leżąca w świeżych pokosach, tuż obok szemrze kaskada, a owce wydzwaniają na różne tony, wałęsając się tu i owdzie. Natura daje swoje, reszta, to rzecz „naszych” ludzi. Wszyscy są funkcjonariuszami „Towarzystwa”: kurjerzy, pasterze, pasterki, pastorowie, słowem wszyscy wiedzą, jak się rzecz ma i naturalnie trzymają język za zębami, by nie odstraszyć klijenteli, nie stracić napiwków i stałej pensji.
Tartarin osłupiał i tak był zdziwiony, że aż zamilkł, co było u niego szczytem zdziwienia. Znikły wszelkie wątpliwości, kryjące się dotąd w jego sercu, rozpogodził się, wycieczka na Jungfrau została definitywnie postanowiona, a rozmowa nabrała tonu raźniejszego. Mówili o Taraskonie i śmiali się wesoło, jak nieraz, dawniej, z psikusów i żartów, które sobie często płatali.
— Gdy już o tem mowa, — powiedział nagle Tartarin — to muszę ci się z czemś zwierzyć.
Opowiedział mu dokładnie, kiedy i w jaki sposób dostał kartkę z pogróżką.
— Przeklęty Francuzie!... Ha... ha... ha... — zaśmiał się. — To niezła mistyfikacja... co?
— Może być mistyfikacja, a może i nie! — odparł Bompard, biorąc tę rzecz jakoś poważniej, niż na to zasługiwała. Zapytał, czy Tartarin nie miał z kimś sporu na Rigi, albo czy nie powiedział jakiegoś zbytecznego słowa.
— Ach... kroćset... jakże można wogóle dogadać się z tymi nudnymi Anglikami i Niemcami? Nie otwarłem ust przez cały czas! Wszystko jak wywróć krochmalone, by udawać dystynkcję.
Po rozwadze przyznał jednak, że dał się we znaki, i to porządnie, jakiemuś kozakowi, czy coś podobnego... który pono zwał się... Milanow... czy jakoś...
— Maniłow! — poprawił Bompard.
— Znasz go? Mówiąc między nami, zdaje mi się, że ten Moskal uczuł ku mnie zazdrość z powodu pewnej Rosjanki...
— Zoni... — wybąknął Bompard.
— I ją znasz także? Ach, mój drogi, to perełka, to ślicznotka!
— Zonia Wasyljew. Tak... to ona. Zabiła w biały dzień z rewolweru prezesa trybunału wojennego Feljanina za to, że skazał jej brata na dożywotnie zesłanie na Sybir.
Zonia morderczynią? Tartarin nie chciał wierzyć, ale Bompard podał wszystkie szczegóły, daty i okoliczności, znane zresztą z dzienników. Od dziesięciu lat Zonia mieszka w Zurychu, a Borys, brat jej, przyjechał do niej po ucieczce z zesłania. Jest śmiertelnie chory na płuca, przeto przez całe lato przebywa na słońcu, w górach. Bompard spotykał ich często w towarzystwie przyjaciół, zesłańców jak oni i konspiratorów. Wasyljewowie, bardzo inteligentni i dosyć jeszcze zamożni, stoją wraz z Bołybinem, zabójcą prezydenta policji i Maniłowem, który wysadził w powietrze Pałac Zimowy w Petersburgu, na czele największej nihilistycznej partii rosyjskiej.
— Uf! — sapnął Tartarin. — Ładnych ma człowiek współbiesiadników na Rigi!
Bompard, nie poprzestając na tej informacji, wrócił do listu i oświadczył, że tak właśnie postępują nihiliści. Car znajduje codziennie w fałdach serwety podobne pogróżki. Jest to metoda terorystyczna, świadcząca o zręczności i potędze spiskowców.
— Ale u kroćset... — wrzasnął Tartarin, blednąc — pocóż mi grożą, cóż im zrobiłem złego?
Bompard wyraził przypuszczenie, że go wzięli za szpiega.
— Ja miałbym być szpiegiem? — wrzasnął bohater.
— Czemużby nie? W każdem mieście szwajcarskiem, zwłaszcza Zurychu, Lozannie i Genewie, Rosja ma wielu dobrze płatnych i zorganizowanych wywiadowców, a w ostatnim czasie pozyskała dla siebie nawet dawnego szefa policji francuskiej, który na czele dwunastu korsykańczyków śledzi wszystkich wygnańców rosyjskich, a funkcjonariusze ci używają rozmaitych przebrań, by ich podchwycić na czemś. Właśnie kostjum Tartarina, jego cudzoziemski djalekt, okulary i oskard mogły im się wydać podejrzane i wzięli go za agenta tajnej policji.
— Przeklęty los! Ale prawda... prawda... przypominam sobie, że im ciągle siedział na karku jakiś obrzydliwy tenorzysta włoski! To musiał być niezawodnie szpieg... Cóż mam teraz począć?
— Przedewszystkiem, — poradził Bompard — pod żadnym pozorem nie pokazywać im się na oczy. Już i tego dość z ich strony, że pana ostrzegli. Ręczę, że inaczej źle się sprawa skończy.
— O ja nieszczęsny! — wrzasnął Tartarin — Ha... pierwszemu, kto się zbliży, roztrzaskam łeb oskardem!
Oczy jego rozgorzały, i przybrał bohaterską postawę. Ale Bompard nie radził ofenzywy, przedstawiał, jak straszną bywa zemsta nihilistów na szpiegach. Nie cofają się przed niczem, zmierzają jawnie i skrycie do swego celu. Nie dość być lisem, lwem i tchórzem w jednej osobie jak Tartarin, trzeba wystrzegać się własnego łóżka, krzesła, na którem się siada, barjery nad przepaścią, pokładu statku, słowem wszędzie nastąpić może katastrofa, nie mówiąc już oczywiście o zwykłym sposobie zatrucia pokarmu czy napoju.
— Strzeż się pan wódki we własnej manierce i mleka, podawanego przez pasterza na hali. Zemsta tych ludzi nie zna granic! Przysięgam, że mówię szczerą prawdę!
— A więc już po mnie! — westchnął biedny prezes, a potem ujmując dłoń Bomparda, poprosił:
— Poradź mi, drogi Gonzago, co mam czynić?
Po chwili namysłu Bompard nakreślił mu program. Musi wyjechać nazajutrz rano, przepłynąć jezioro, dostać się do Brünig, potem zdążyć na noc do Interlacken. Następnego dnia pojedzie do Grindelwaldu, zwiedzi małą Scheideck, a na trzeci dzień zrobi wycieczkę na Jungfrau. Potem winien natychmiast, bez namysłu, nie oglądając się za siebie, ruszać prosto z powrotem do Taraskonu.
— Tak uczynię, drogi Gonzago! — powiedział stanowczym głosem Tartarin i rzucił przytem wokół spojrzenie, w którem czaił się strach. Tunel ogarnęła już zupełna ciemność, jezioro leżało martwe, a cienie, w których czaiła się zdrada i zemsta, ogarnęły świat i duszę bohatera.
— Wsiadajże pan! Wsiadajże pan raz u licha!
— Do kroćset poczwarnych Angielek... gdzież mam wsiadać, skoro wszędzie pełno i nikt się nie chce usunąć, by mi zrobić miejsce!
Działo się to na samym krańcu jeziora Czterech kantonów, w Alpach, skąd wózki pocztowe zabierają podróżnych bezpośrednio po opuszczeniu statku, by ich przewieść przez przełęcz Brünigu.
Siekący, lodowaty deszcz padał od samego świtu. Tartarin, przemokły do nitki, najeżony swemi przyborami, popychany przez pocztyljonów i celników, biegał od wozu do wozu, brzęcząc i hałasując żelaziwem, jak ów muzykus jarmarczny, którego każdy ruch wydobywa tony z rozmaitych instrumentów, przyczepionych do rąk i nóg. Gdziekolwiek się zjawił, krzyczano, że niema miejsca, a każdy rozsiadał się jak najszerzej, byle tylko pozbyć się kłopotliwego towarzysza podróży, tak rozgłośnego, zajmującego tyle miejsca i zawadzającego wszystkim.
Biedak dyszał, potniał, klął, ryczał i machał rozpaczliwie rękami, słysząc okrzyki pocztyljonów i turystów: — Eu route! — All right! — Andiamo! — Vorwats! — Konie rżały, służba krzyczała. Nakoniec przywódca karawany, wysoki drab, w płaskiej, ceratowej czapie wmieszał się w sprawę, przemocą otworzył drzwiczki półkrytego landa, podniósł Tartarina i cisnął go do wnętrza, jak tłumok rzeczy, potem zaś wsunął z powagą olbrzymią swą łapę przez okno i znaczącym gestem poprosił o napiwek.
Upokorzony i oburzony na służbę pocztową, pakującą go jak martwy przedmiot do powozu, a zarazem na pasażerów, przyjmujących go niechętnie, Tartarin udał, że nie widzi łapy w oknie i nie rzucił też spojrzenia na towarzyszy podróży. Przykucnął w kątku, tuląc do siebie złowrogi oskard i laskę i był bardzo niezadowolony ze swego losu.
— Dzieńdobry panu! — ozwał się miły, słodki głosik, który już gdzieś słyszał.
Podniósł oczy i zdrętwiał, ujrzawszy przed sobą cudną postać Zoni. Obok niej, opatulony w szale, tkwił w kącie pojazdu wysmukły młodzieniec. Widać było jeno blade jego czoło i parę splotów miękkich, złocistych włosów, wymykających się z pod czapki.
To jej brat, zapewne, pomyślał Tartarin. Trzecią osobistością, znaną aż nadto naszemu bohaterowi, był Maniłow, ten, który wysadził w powietrze pałac cesarski.
— Zonia i Maniłow! — jęknął biedak. — A to dopiero szatańska pułapka!
Więc to teraz wykonają swą pogróżkę, w przełęczy Brünigu, gdzie mnóstwo przepaści i dzikich ostępów, tak, że zaginie ślad po zabitym! W błyskawicznem jasnowidzeniu, bohater taraskoński ujrzał ciało swe, rozmiażdżone na głazie, potem znów chwiejące się z wiatrem u konara sosny. Uciekać! Ale w jaki sposób? Pojazdy właśnie ruszyły w drogę, wyciągnęły się w długiego węża, trąbki grały, a malcy podawali przez opuszczone okna pęczki szarotek. Tartarinowi przyszło do głowy, by nie czekać ataku i odrazu roztrzaskać oskardem czaszkę Maniłowowi, który siedział koło niego. Ale po namyśle wstrzymał się. Ludzie ci postanowili widocznie dokonać egzekucji nieco dalej, w miejscu bezludnem, przeto może mu się uda wysiąść.
Po chwili zauważył, że zachowują się dosyć życzliwie. Zonia uśmiechała się doń turkusowemi oczyma, blady młodzieniec spoglądał nań z zaciekawieniem, a nawet ułagodzony jakoś Maniłow posunął się uprzejmie i pomógł mu złożyć na siatce ciężki plecak. Może spostrzegli pomyłkę, wyczytawszy w księdze hotelowej słynne jego nazwisko. Chciał się o tem przekonać i ozwał się dobrodusznie i ochoczo:
— Co za miłe spotkanie! Jakże się macie, drodzy państwo? Pozwólcie jednak, że się przedstawię. Nie wiecie, z kim macie do czynienia, kiedy ja wiem, kim jesteście!
— Cicho! — szepnęła Zonia, czyniąc cienką rękawiczkę szwedzką. Spojrzał w tę stronę i zobaczył na koźle, obok woźnicy, włoskiego tenora z wielkiemi spinkami i trzeciego Rosjanina, który skulony pod jednym parasolem z pyszałkiem, rozmawiał z nim wesoło po włosku.
Ładna sprawa, pomyślał. Jestem wciśnięty pomiędzy nihilistów a szpiega... oho... już po mnie!
— Czy wiecie państwo co to za człowiek? — szepnął, zbliżając głowę do różowej buzi Zoni.
Odpowiedziała mu: tak... poruszeniem brwi, a rysy jej przybrały twardy, zajadły wyraz.
Przejął go dreszcz, jaki przenika widza w teatrze, gdy akcja sztuki napina się, jednocześnie zaś odczuł instynktownie, że to wszystko nie dotyczy wcale jego osoby, że nic mu nie zagraża — i odetchnął pełną piersią. Minął strach, który go ścigał na statku, zatruł rozkosze kawy i miodu, odetchnął pełną piersią i życie wydało mu się znowu dobre i wesołe. Patrzył rozkochanem spojrzeniem na Zonię, ubraną w obcisły trykot, uwydatniający jej drobną, dziewiczą, ale doskonałą w proporcjach kibić. Była jeszcze dzieckiem niemal, ruchy miała zwinne, szybkie, uśmiech słodki, a cerę twarzy świeżą, wiośnianą.
— Czy ci nie chłodno? — pytała, otulając brata.
Jakże uwierzyć, by ta drobna rączka w cienkiej rękawiczce miała tyle siły fizycznej, by skierować strzał w człowieka?
I inni nie wydawali się zgoła dzikimi. Śmiali się swobodnie, z niejaką tylko może przymieszką bólu i smutku, a najweselszy był Maniłow, młody chłopiec z mszystą brodą, wyglądający na studenta podczas wakacyj.
Trzeci towarzysz, zwany Bołybinem, równie wesoło zabawiał się z Włochem, a raz po raz obracał się ku siedzącym w głębi i tłumaczył towarzyszom to, co mu fałszywy tenor opowiadał o operze petersburskiej, o powodzeniu swem i spinkach, otrzymanych od wielbicielek na odjezdnem z wyrytemi nutami -la-do-re (l’adoré), co miało znaczyć, że go ubóstwiały. Ten kalambur wzbudził taką wesołość w powozie, że sam tenor rozkrochmalił się, muskał wąsy i rzucał zdobywcze spojrzenia na Zonię. Tartarin chwilami wyrzucał sobie swe podejrzenia i sądził, że ma do czynienia z najzwyklejszymi turystami.
Powóz ich, znajdujący się na samym tyle karawany, przebywał mosty, toczył się brzegami jezior, łąk rozkwieconych i mijał puste pola uprawne, albowiem była to niedziela, a ludność postrojona czarno i biało, obwieszona srebrnemi łańcuszkami, snuła się drożynami, wiodącemi ku kościołom. Droga zataczała coraz to ciaśniejsze kręgi i wznosiła się coraz to bardziej stromo. Jednocześnie roztaczał się coraz to dalszy widnokrąg, za każdem piętrem skrętu wyłaniały się doliny, rzeki i wyrastały szczyty. Ukazał się zębaty Finsteranhorn, przelśniony niedostrzegalnem stąd słońcem.
Okolica stawała się dzika. Rozsnuły się czarne cienie, jary rozwarły przepastne gardła, piętrzyły się skały, przewieszając się często przez drogę jakby je ktoś trzymał w powietrzu. Zaskakiwały to z prawej to z lewej strony czerwonopienne jodły, gęste świerki i koronkowe modrzewie...
Przestano się śmiać w powozie, a każdy spoglądał to w dół, to w górę, chcąc sięgnąć wzrokiem szczytu mijanych ścian skalnych.
— Wydaje mi się, że jestem w uroczyskach Atlasu! — powiedział poważnie Tartarin, a zauważywszy, że nikt na to nie zwrócił uwagi, dodał: — Brak tylko ryku lwa!
— Pan je słyszał? — spytała Zonia.
— Czy słyszałem lwa? — zdumiał się, a potem dorzucił z łagodnym uśmiechem: — Przecież jestem Tartarinem z Taraskonu, proszę pani!
Niepojętem jest nieuctwo tych barbarzyńców północy! Nazwisko jego nie zrobiło większego wrażenia, jak, gdyby oświadczył, że się nazywa np. Dupont, czy Mayer... nie wiedzieli nic o Tartarinie!
Ale nie sprawiło mu to przykrości i na pytanie Zoni, czy ryk lwa przeraził go, odparł dobrodusznie:
— Nie, pani! Wielbłąd mój zadrżał jak osiczyna, posłyszawszy go po raz pierwszy, ale ja skontrolowałem jeno przynętę i byłem tak spokojny, jakby ryczała krowa szwajcarska. Przyznać trzeba, że z odległości te dwa głosy są dosyć do siebie podobne.
Chcąc dać Zoni lepsze wyobrażenie o ryku lwa, wydał z głębi piersi ryk tak grobowy, tak rozpaczliwy i przeraźliwy, wzmocniony jeszcze echem, od skał odbitem, że konie rzuciły się w bok, a z powozów, poprzedzających ich pojazd, wyjrzały głowy podróżnych. Wszyscy pewni byli, że zdarzył się jakiś wypadek, gdy jednak dostrzeżono kaszkiet naszego bohatera, osłoniony welonem, oraz sterczący z boku olbrzymi oskard jego, posypały się klątwy i pytania: — Cóż to za bałwan? Jak się nazywa?
On sam zachował zupełny spokój i zapuścił się w szczegóły walki z drapieżcą, sposobu strzelania doń, ściągania skóry i konieczności osadzenia na lufie ułamku brylanta, by móc dobrze mierzyć w ciemności. Zonia słuchała z zaciekawieniem, a nozdrza jej drżały zlekka.
— Podobno Bombonnel poluje jeszcze! — ozwał się brat. — Czy go pan zna?
— O, tak... — odrzekł Tartarin bez zapału — ale choć to dość zręczny myśliwy, mieliśmy tam znacznie lepszych.
Błogosławiony człowiek domyślny.
Po chwili dorzucił z melancholijnym uśmiechem: — Polowanie na grubego zwierza daje emocje silne, a kiedy ich zbraknie, uczuwa się pustkę, której nic wypełnić nie zdoła.
Maniłow widocznie rozumiał język francuski i tylko nie mówił nim, gdyż odezwał się do towarzyszy kilka słów, które Zonia zaraz przełożyła:
— Maniłow powiada, że pan należy również do naszego bractwa. Polujemy, podobnie jak pan, na grubego zwierza.
— Kroćset tysięcy... wiem... wiem... na wilki i białe niedźwiedzie! — odrzekł.
— Tak, na wilki, niedźwiedzie i inne, szkodliwsze jeszcze potwory.
Rozbrzmiały na nowo śmiechy hałaśliwe, ale miały jakiś ton inny, dziki, zajadły, błyskały ostre zęby i usta wykrzywiał grymas krwiożerczy, to też biedny Tartarin przypomniał sobie zaraz, w jakiem się znajduje towarzystwie.
Nagle powozy zatrzymały się. Droga stała się bardzo stroma i tworzyła w tem miejscu długi zakręt, który kończył się na samym grzbiecie przełęczy Brünigu. Można ją było przebyć pieszo w daleko krótszym czasie, idąc przez wspaniały las modrzewiowy. Mimo, że deszcz dopiero co ustał, a teren był śliski, podróżni radzi byli skorzystać z krótkiej przechadzki i wszyscy niemal ruszyli gęsiego, wyciągnięci w długiego węża na stromej perci.
Z powozu Tartarina, który był ostatni, wyszli wszyscy mężczyźni, ale Zonia została ze względu na błoto. Kiedy nasz alpinista, zawadziwszy o coś swem uzbrojeniem, mocował się z przeszkodą, nie pozwalającą mu wysiąść, ozwała się doń przymilnie: — Zostań pan dla towarzystwa! — Oczywiście stary romantyk został, czując gwałtowne bicie serca i rojąc romans dziwny i zgoła nieprawdopodobny.
Ale natychmiast przekonał się o omyłce, bo Zonia, wychyliwszy się z powozu, śledziła niespokojnem spojrzeniem Bołybina i Włocha, nie zwracając nań wcale uwagi. Za tymi dwoma postępowali Borys i Maniłow. Tenor wahał się, nie chcąc zrazu zapuszczać się w las w takiem towarzystwie. Ale nie znalazł pozoru i poszedł. Zonia zaczęła gładzić nerwowo policzek pękiem fjoletowych cyklamów alpejskich i spozierała za nimi, aż znikli wśród modrzewi.
Powóz posuwał się zwolna. Woźnica szedł pieszo na przodzie w grupie towarzyszy. Piętnaście powozów rozwinęło się długą linją, to ginąc za zakrętem, to ukazując się znowu.
Tartarin był bardzo wzruszony; przeczuwał coś złego, nie śmiał spojrzeć na swą towarzyszkę, bał się słowa, czy spojrzenia, któreby zeń uczynić musiało wspólnika tego dramatu, rozgrywającego się w pobliżu. Ale Zonia wcale nie zwracała nań uwagi, tępo spozierała przed siebie i ciągle gładziła policzek pękiem kwiatów.
— Wiesz pan tedy, kim jestem i kim są moi towarzysze? — powiedziała po długiem milczeniu. — Cóż pan o nas sądzi? Co sądzi Francja?
Bohater zbladł, a potem poczerwieniał mocno. Nie chciał drażnić słowami mściwych fanatyków, a trudno mu było również paktować z mordercami. Wywinął się przeto metaforą:
— Powiedziała pani przed chwilą, że zaliczamy się do jednego bractwa, do myśliwych, polujących na potwory, dzikie zwierzęta i despotów. Jest to bractwo św. Huberta i w myśl tego odpowiem. Zdaniem mojem, nawet w walce z dzikim zwierzem trzeba się posługiwać bronią szlachetną. Słynny myśliwy francuski Juljusz Gerard, polując na lwy, używał kul ekrazytowych. Ja ich nie używam wcale. Idąc na lwa, czy panterę, stawałem wprost przed bestją ze zwykłym karabinem o dwu lufach w ręku i... bęc... bęc... pakowałem jej po jednej kuli w każde ślepie.
— W każde ślepie po jednej kuli! — zawołała.
— Nie chybiłem nigdy.
Mówiąc to, wierzył święcie, że tak było.
Zonia patrzyła nań z podziwem i myślała głośno:
— Tak, toby było najlepsze... bęc... bęc... i koniec!
Nagle z boku drogi rozchyliły się krzaki i wyskoczyło z nich coś, co Tartarin, zatopiony w swym temacie, mógł był wziąć za napad pantery zakkarskiej. Na drodze, cicho jak widmo, zjawił się Maniłow. Był zadyszany, podrapany gałęźmi i miał rozkrwawione ucho. Położył na oparciu okna swą krótką, kosmatą łapę i powiedział coś do Zoni, a ona zwróciła się zaraz do Tartarina.
— Daj pan linę... prędko... prędko!
— Linę?... — bąknął zrozpaczony.
— Prędko,... prędko... dostaniesz ją pan zpowrotem!
Nie tłumacząc o co idzie, odczepiła sama od jego pasa ową słynną, nierozerwalną linę, sporządzoną w Awinjonie, a Maniłow wziął zwój, pomrukując z uciechy i zręcznie, jak dziki kot, skoczył w gęstwę krzaków.
— Cóż się to dzieje? — bąkał. — Naco im lina? On ma dzikie spojrzenie!
— O, nie znasz pan, widzę, Maniłowa! — zawołała Zonia. — To uosobienie łagodności i dobroci serca. Trudno znaleźć w człowieku więcej współczucia dla cierpienia drugich!
I opowiedziała mu, jak to Maniłow, pewnego razu wskoczywszy do sanek, po wykonaniu niebezpiecznego zlecenia Komitetu, uciekał przed pogonią, widząc zaś, że woźnica bije konia i zmusza do zbyt wielkich wysiłków, zagroził mu, że wysiądzie, jeśli nie zaprzestanie dręczyć biednego stworzenia, od którego rączości zawisło przecież własne jego życie.
— Jest to rys, godny wielkich bohaterów starożytności! — zawołał Tartarin. Ale nagle przyszli mu na myśl wszyscy ci, co zginęli niewinnie podczas zamachu na Pałac Zimowy. Doszedł po chwili do przekonania, że nie był tu winien sam Maniłow, bowiem działał jak siła natury, jak grom, wybuch wulkanu, czy trzęsienie ziemi. O ile działał on sam, z własnej woli, to brał w obronę biednego konia, ryzykując ocalenie własne.
— Czy wielu ludzi straciło życie w zamachu na Pałac Zimowy? — spytał mimowoli.
— Niestety, bardzo wielu! — odrzekła z żalem. — Ten zaś, który zginąć był powinien, uszedł cało!
Zamilkła i siedziała smutną, a może trochę nawet zagniewana. Była tak śliczna, że Tartarin czynił sobie wyrzuty, iż jej uczynił przykrość bezsensownem pytaniem. Po chwili odezwała się znowu:
— Więc walka, którą wiedziemy, wydaje się panu niesprawiedliwą, nieludzką?
Mówiła, zbliżywszy doń twarz tak, że czuł jej oddech na policzku. Słabł z każdą chwilą, wiedział, że się podda każdemu jej żądaniu...
— Sądzi pan, że nie każda broń jest dobra, gdy idzie o ocalenie całego ludu, znoszącego katusze?
— Niewątpliwie... niewątpliwie... — wyszeptał.
Nalegała coraz bardziej.
— Mówiłeś pan o pustce, niemożliwej do zapełnienia. Czyż nie byłoby szlachetniej i dostojniej zaryzykować życie w sprawie ważnej, doniosłej, niż kłaść je na szali losów w boju z lwami, lub, narażając się na spadnięcie z jakiegoś szczytu alpejskiego?
— To prawda... to prawda... — szeptał, upojony zupełnie. Chciał ująć tę drobną dłoń, przytulić do piersi tę czarowną postać. Nie mogąc się opanować, chwycił jej rękę i powiedział serdecznie, niemal po ojcowsku:
— Słuchaj, Zoniu! Posłuchaj mnie...
Nagle powóz stanął i Tartarin urwał w pół słowa. Byli na szczycie przełęczy, woźnice i podróżni wracali do pojazdów, by odzyskać czas stracony i galopem zjechać do najbliższej wioski, gdzie miano zatrzymać się na śniadanie i przeprządz konie. Trzej Rosjanie zajęli z powrotem swe miejsca, tylko Włocha nie było widać.
— Ten pan wsiadł do innego powozu! — powiedział Borys woźnicy, a zwracając się do zaniepokojonego bardzo Tartarina, dodał: — Uparł się, by mu zostawić pańską linę. Pewnie sam odda niebawem.
Rozległy się donośne śmiechy, a biedny Tartarin cierpiał srodze, nie wiedząc, co sądzić o dobrym humorze dostojnych morderców i ich niesłychanym sprycie.
Zonia okrywała starannie chorego chustkami i pledami, bo wyżynne powietrze było ostre, a chłód zwiększał jeszcze szybki ruch pojazdu. Jednocześnie opowiadała po rosyjsku rozmowę, jaką miała z Tartarinem. Zauważył to, bo powtarzała raz poraz:... bęc... bęc... a towarzysze ją naśladowali. Podziwiali naszego bohatera, jeden tylko Maniłow potrząsał z niedowierzaniem głową.
Dojechali do wsi.
Pośród obszernego placu stała tam rozłożysta, stara oberża z balkonem, podpartym zardzewiałemi sztabami żelaza. Karawana powozów zatrzymała się przed domem, zaczęto wyprzęgać konie, a podróżni rzucili się do zielono malowanej, cuchnącej stęchlizną sali na piętrze, mogącej pomieścić najwyżej dwadzieścia osób. Było wszystkich sześćdziesiąt, to też ścisk panował straszny. Tłoczono się, poszturchiwano, jeden krzyczał przez drugiego, zaroiło się wkoło śliwek i ryżu i natychmiast utworzyły się dwa wrogie obozy. Oberżystka straciła głowę, mimo, że powtarzało się to co dzień i każda poczta zwoziła potrójną liczbę osób, ponad pojemność gospody. Służące biegały jak szalone, usługując bardzo powoli i wyraźnem było, że ów chroniczny zamęt stanowił zasadę przedsiębiorstwa. Szło o to, by w zamieszaniu podać jeno połowę tych potraw i napojów, jakie były na liście obiadowej, a wziąć należytość za wszystko. Poza tem ułatwiało to fantastyczne wprost wydawanie reszty, przy której to operacji, niklowy sou szwajcarski odgrywał rolę srebrnej półfrankówki.
— Lepiej zjedzmy śniadanie w powozie! — powiedziała Zonia, zniechęcona widokiem tego całego zamętu. Ponieważ nikt nie miał czasu zająć się nimi, dwaj młodzieńcy podjęli się przynieść jadło. Maniłow wrócił niedługo z kawałkiem zimnej cielęciny, a Bołybin przyniósł długi chleb i kiełbaski. Ale najlepszym aprowjantorem okazał się Tartarin. Miał on tutaj doskonałą sposobność odczepienia się od niebezpiecznego towarzystwa, lub choćby dowiedzenia się czegoś o losie Włocha. Ale nie pomyślał o tem nawet. Szło mu wyłącznie o dobre śniadanie dla „tej małej“, oraz pokazanie Maniłowowi, że taraskończyk może się na coś przydać w świecie.
Zjawił się niebawem na stopniach hotelowej werandy z ogromną tacą w ramionach, a na niej piętrzyły się talerze, serwetki, różnorakie wiktuały, oraz flaszki szwajcarskiego szampana o złotych główkach. Na ten widok Zonia zaczęła klaskać w dłonie i prawić mu komplementy.
— Jakześ pan to dostał? — pytała.
— Bo ja wiem? — odrzucił. — Radzi sobie człowiek jak umie! Wszyscyśmy tacy w Taraskonie!
Co za szczęsne chwile nastąpiły teraz. Bohater nasz zaznaczył je w pamięci swej niezatartemi głoskami. Siedział tuż przed Zonią, jadł, biorąc kawałki mięsiwa niemal z jej kolan, a wokół rozpościerała się niemal operetkowa dekoracja: obszerny plac, wieśniaczki w zielonych spódnicach, wyzłoconych na twardo stanikach, bufiastych rękawach muślinowych koszul. Wszystko wyglądało na teatr marionetek. Jakże smakował mu chleb i kiełbaski, podawane rączką Zoni! Same niebiosy ulitowały się; deszcz coprawda nie ustał, ale tak zelżał, że krople jeno zrzadka padały do kieliszków, napełnionych szampanem szwajcarskim, niebezpiecznym, jak wiadomo, trochę, dla południowca.
Na werandzie hotelowej produkował się kwartet tyrolski; dwu olbrzymów i dwie karliczki, cała zaś czwórka przybrana była w pstre łachmany, jakby wprost wzięte z teatrzyku jarmarcznego.
Karliczki są haniebnie brzydkie, pochylają szkaradnie głowy i występują im żyły na szyi, ale Tartarin jest zachwycony i rzuca im garście drobnej monety, ku ogromnemu zdumieniu całej czeredy wiejskiej. Chwila jest niezrównana: brzęczą talerze, brzęczą szklanki, a usta i gardła nie mogą nadążyć.
— Fife le Vrange! — bełkocze w pobliżu jakiś starczy głosik. Nagle jawi się przed towarzystwem starzec, może stuletni, chudy jak kościotrup, przybrany w niebieski, odwieczny uniform ze srebrnemi guzikami, i krótką kamizelkę napoleońską. Ma na głowie olbrzymie pudło w kształcie cylindra, obwieszone świecidłami i zakończone długą, białą kitą. Przy boku mosiężna szabla z okrągłą gardą.
— Stari szolniesz... Kwartja królewska... Karol dziesionti! — przedstawia się, salutując uroczyście.
Pamiętny opowiadań Bomparda, Tartarin wybucha śmiechem i mruga na rzekomego statystę.
— Znamy się na tem, chłopcze! — powiada doń. Wtyka mu jednak w dłoń srebrną monetę i podaje pełną szklankę, a starzec przyjmuje dar ochotnie i mruga nań również, niewiadomo z jakiego powodu. Potem wyjmuje z ust zagryzkę długiej fajki, podnosi szklankę i wznosi toast: — Za zdrowie towarzystwa! — Utwierdza to jeszcze bardziej Tartarina w mniemaniu, że ma do czynienia z kolegą Bomparda.
Mniejsza z tem, toast jest toastem.
Przeto Tartarin staje w powozie, pije pierwszą szklankę na cześć swej ojczyzny, Francji, drugą spełnia na cześć „gościnnej“ Szwajcarji, przytulającej wygnańców, a wreszcie, pochylając się z trzecią ku towarzyszom, życzy im, by niedługo wrócili do ojczyzny, odzyskali rodziny swe i przyjaciół, objęli stanowiska, zaś kraj powrócił do spokoju i sprawiedliwych form rządu, gdyż niepodobna żyć długo, pożerając się wzajem.
Podczas tych toastów, brat Zoni uśmiechał się złośliwie, Maniłow pytał ciągłe, czy stary baryń wnet przestanie mleć językiem, a Bołybin wydrzeźniał mu się jak małpa.
Jedna tylko Zonia słuchała z uwagą, starając się poznać ten nowy, nieznany jej typ człowieka. Rozważała jego słowa, myślała nad tem, czy to zwykły kłamca, czy warjat, czy dokonał choć części tego, co opowiadał. Nie wiedziała, że za małą chwilkę przekona się sama jak sprawy stoją.
Zaledwo Tartarin usiadł, nagle tuż poza oberżą padł strzał, potem drugi i trzeci. Tartarin zerwał się, poruszony, węsząc zapach prochu.
— Kto to strzelał? Gdzie? Co się dzieje? — pytał nerwowo.
W wyobraźni jego utworzył się już cały dramat; atak, walka, sposobność ocalenia życia Zoni... Niestety, to jeno wieśniacy ćwiczyli się przy niedzieli na pobliskiej strzelnicy. Ale ponieważ konie nie były jeszcze zaprzężone, rzucił od niechcenia projekt, by to zobaczyć. Zonia przystała natychmiast. Pod przewodem starego gwardzisty królewskiego, którego kita chwiała się na wszystkie strony, doszli niebawem do strzelnicy.
Podobna ona była do wszystkich tego rodzaju prymitywnych urządzeń jarmarcznych, z tą tylko różnicą, że odległość celów zastosowana była do prawdziwych karabinów wojskowych, a każdy z uczestników przynosił własną broń i amunicję. Karabiny to były dość starego systemu, ale strzelcom nie brakło zręczności. Tartarin założył na piersiach ręce i zabrał się do udzielania porad, oraz krytykowania strzałów. Sam nie strzelał, a Rosjanie zauważyli to i dawali sobie znaki.
— Bęc... bęc!... — zaśmiał się Bołybin, naśladując akcent taraskoński. Tartarin zwrócił się doń, czerwony z gniewu, i zawołał;
— Jeśli sobie tylko życzysz młodzieńcze, to gotów jestem każdej chwili!
Nabił stary jakiś karabin o dwu lufach, który pewnie wysługiwał się całym pokoleniom pasterzy owiec, i, nie mierząc wcale, dał dwa strzały.
— Bęc... bęc! — powiedział do Bołybina.
Rozległy się okrzyki podziwu. Obie kule, nabite jedna na drugą, utkwiły w centrum. Zonia triumfowała, a Bołybin przestał się śmiać.
— Ale to nic!.. — powiedział Tartarin. — Pokażę wam coś zaraz...
Strzelnica mu nie wystarczała, zaczął szukać jakiegoś celu, chciał koniecznie coś zgruchotać. Chodził, a tłum rozstępował się przed dzikim alpinistą o rozpłomienionem spojrzeniu. Wreszcie zapowiedział staremu wojakowi, że mu wystrzeli fajkę z zębów, zaś starowina zaczął wrzeszczeć ze strachu i schował się w tłum, ponad który sterczał jeno pióropusz piętrowego czuba gwardyjskiego.
Tartarin szukał dalej, chcąc koniecznie w coś wpakować kulę, a gdy nie znalazł, wykrzyknął nagle radośnie:
— Patrzcież, jak się strzela w Taraskonie!
Stary strzelec kaszkietów, cisnął wysoko w powietrze swe nakrycie głowy i przeszył je w lot bez długich ceregieli.
— Brawo! — zawołała Zonia i włożyła w otwór, jaki w suknie uczyniła kula, ten sam bukiecik górskich kwiatów, którym sobie niedawno gładziła policzek.
Tak pięknie przyozdobiony, Tartarin zajął swe miejsce w powozie. Zagrały trąbki, konwój ruszył, konie biegły żwawo po stoku, wiodącym ku Bregencji, pełnym zakrętów, misternych mostów skalnych, ślizgającym się popod zwieszonemi głazami, tuż nad przepaściami, niesiężnemi zgoła.
Ale Tartarin zapomniał o niebezpieczeństwach, nie patrzył nawet na cudny krajobraz. Obojętną mu była rozlewna dolina Meiringen, pełna jezior, rzek, wiosek, zamknięta na skraju horyzontu pasmem niebotycznych szczytów.
Wzruszony do głębi serca, spoglądał na siedzącą przed nim śliczną dziewczynę i rozmyślał nad tem, że sława stanowi zaledwo połowę szczęścia. Rozmyślał, jak smutno starzeć się samemu, choćby się było Mojżeszem, oraz nad tem, jak bardzo ten kwiat Północy zmieniłby wygląd jego małego ogródka w Taraskonie, gdzie teraz tkwi jeno w małym wazonku gigantyczny baobab (arbos gigantea) śmieszny w swym ogromie.
Zonia spoglądała też nań uważnie, a pod jej silnie sklepionem czołem przewijały się myśli różne. Ale któż odgadnąć zdoła, o czem marzyć może dziewczyna?
— List do pana, panie aptekarzu! List ze Szwajcarji... ze... Szwajcarji! — Tak wołał listonosz z drugiego końca placu, potrząsając białą kopertą w powietrzu i spiesząc ku aptece.
Noc już zapadała i Bezuguet, po pracy, bez surduta wyszedł przed sklep, świecąc zdala białemi rękawami koszuli. Posłyszawszy dobrą nowinę, skoczył ku listonoszowi, porwał zdobycz i uniósł w głąb swej jamy, woniejącej najrozmaitszemi zapachami rozolisów i ziół suszonych. Otworzył list dopiero po oddaleniu się funkcjonariusza poczty, wynagrodzonego za dobrą nowinę szklaneczką słynnego „truposoku“.
Bezuguet czekał na wiadomość od całych już dwu tygodni, wijąc się wprost z niepokoju. Teraz miał list, a na sam widok drobnego, energicznego pisma przyjaciela, pieczęci pocztowej Interlacken i szerokiego, rozłożystego nagłówka: „Hotel Jungfrau“, łzy mu napływały do oczu, usta wydawały świst przeciągły i drżały wielkie wąsy na korsarskiem obliczu.
Taki napis widniał u wierzchu kartki papieru i swym telegraficznym stylem przypominał naszemu aptekarzowi sygnatury jego leków n. p.:
Wzruszony był do tego stopnia, że czytał głośno, jakby śnił straszny jakiś dramat.
W tej chwili przypomniał sobie, że może go usłyszeć matka, drzemiąca smacznie po kolacji w przytykającym do apteki pokoju, lub uczeń, tłukący coś w moździerzu w głębi laboratorjum. Tłuczek, tętniący miarowo, uspokoił nieco zaaferowanego farmaceutę, mimo to jednak, zniżył głos do szeptu i odczytał dwa, trzy, cztery i więcej razy krótki list Tartarina. Był blady, włosy stanęły mu dosłownie dębem na głowie, rzucił wokół szybkie, trwożne spojrzenie, a potem... trach... trach... podarł list w drobne kawałki i cisnął do kosza na papiery. W tej chwili przyszło mu na myśl, że ktoś ciekawy może list złożyć i odcyfrować. Schylił się tedy i zaczął wybierać kawałki z zamiarem spalenia. Nagle zawołał, tuż obok, jakiś starczy, szepleniący głos:
— Hę... Ferdynandzie... co robisz...?
— Jestem w aptece, mamo! — odrzekł, zadrżał na całem ciele i zaczął machinalnie szukać czegoś po ladzie.
— Ale co robisz, drogi chłopcze? — pytał głos.
— Co robię? Ano... ano... wodę na oczy dla panny Tournatoire...
Matka zasnęła na nowo, zcichły na chwilę tłuczek ucznia, roztętnił znowu i tykotał niby zegar, kołyszący na sen spokojny aptekę i miasto, po upalnym, pracowitym dniu letnim.
Bezuguet jeden nie mógł zaznać spokoju. Spacerował nerwowo po chodniku przed apteką i stawał się raz czerwony, raz zielony, stosownie do tego, którą wystawę mijał, gdyż zaopatrzone one były w szyby różnobarwne. Chodził, wymachując rękoma i wyrzucał bezładne słowa: — O nieszczęsny!... Już po nim!... Nieszczęśliwa miłość!... Jakże go ratować?... Gadał tak w rozpaczy, a w dali rozlegały się wesołe dźwięki pobudki wieczornej, stacjonującego w miasteczku szwadronu dragonów.
— Dobranoc, Bezuguet! — zawołał ktoś, okutany w szary fałdzisty płaszcz, idący spiesznie chyłkiem.
— Dokąd idziesz, Pegoulade?
— Do klubu... do klubu... Jest posiedzenie nocne... Będzie mowa o Tartarinie i wyborach na prezesa... Powinienbyś także przyjść...
— Ano... dobrze... przyjdę! — zawołał aptekarz, któremu błysła genjalna myśl ratowania przyjaciela.
Wszedł do apteki, wdział surdut, obmacał kieszenie, by się przekonać, czy ma ze sobą portfel z papierami, oraz amerykański bokser, bez którego żaden taraskończyk nie odważyłby się wychylić na ulicę, a potem zawołał: — Pascalon! Pascalon! — Podniósł jeno głos o tyle, by go dosłyszał uczeń, nie chcąc niepotrzebnie budzić matki.
Pascalon, był to wyrostek kilkunastoletni, a już łysy jak kolano tak, że wszystkie włosy skoncentrowały się w miękkiej jego jasnej, kędzierzawej brodzie. Miał wypukłe czoło, duszę pełnego adoracji sejda, a oczy przestraszonej sarny. Podczas wielkich uroczystości klubowych, jemu to powierzano sztandar alpinistów, a Pascalon ślubował swemu prezesowi (P. K. A.) wierność i miłość dozgonną i palił się cichym, jasnym płomieniem adoracji, niby świeca na ołtarzu w dzień Wielkiej Nocy.
— Pascalonie! — powiedział aptekarz, pochylając się tak, że wąsy załaskotały ucho ucznia. — Mam wieści od Tartarina! Wieści to są straszne!
Chłopak zbladł, a widząc to aptekarz dodał:
— Nie traćmy odwagi! Może da się go jeszcze uratować! Tymczasem powierzam ci aptekę... Gdyby ktoś zażądał arszeniku... nie daj! Gdyby ktoś domagał się opjum... nie daj także! Nie daj nawet rumbarbarum, ni rycynusu! Jeśli nie wrócę do dziesiątej, zamykaj i załóż żelazne sztaby...
Nieustraszony Bezuguet zanurzył się w cienie nocy i skierował ku klubowi, nie odwracając się wcale, co było bardzo na rękę Pascalonowi. Uczeń rzucił się natychmiast na kosz z papierami, wypróżnił go do dna, wyłowił kawałki listu prezesa i zaczął układać na stole, badając skrzętnie, czy nie brak jakiegoś fragmentu.
Kto zna pobudliwość i wyobraźnię taraskończyków, ten pojmie łatwo, w jakiem podnieceniu żyło całe miasteczko od czasu tajemniczego zniknięcia Tartarina. Zaciekano się w najdziwaczniejszych przypuszczeniach, czyniono najniemożliwsze konjunktury i budowano straszne dramaty, a przyczyniała się do tego w znacznej mierze upalna pora letnia, albowiem środek sierpnia stanowi w Taraskonie sam rozkwit lata i upały dochodzą do znacznego nasilenia. O niczem innem nie mówiono od rana do wieczora. Tartarin był na ustach wszystkich, począwszy od dewotki w czarnej mantylce, aż do gryzetki z barwnemi aksamitkami we włosach. Nazwisko jego krążyło po alejach, otaczających miasto, pełnych białego pyłu, który niósł je na łąki i pola tak, że nawet świerszcze i koniki polne, ukryte w trawie, aż do zachrypnięcia i zupełnego wyczerpania, wrzeszczały ciągle tę samą sylabę: Tar... tar... tar... tar...
Ponieważ nikt nic nie wiedział, przeto każdy uważał się za poinformowanego doskonale i tłumaczył na swój sposób nagłe zniknięcie prezesa. Jedni twierdzili na pewno, że wstąpił do trapistów, drudzy, że uciekł z jakąś aktorką, z którą się porozumiał potajemnie. Inni zaręczali, że powodowany żądzą sławy, udał się na dalekie wyspy, by założyć nową kolonię pod nazwą: Port-Tarascon, lub może Wędrował po Afryce centralnej w poszukiwaniu za Liwingstonem.
Coprawda, Liwingstone dawno umarł, ale wyobraźnia taraskończyków drwi sobie z pojęć przestrzeni i czasu. Przytem owe ideje wstąpienia do zakonu trapistów, kolonizacji odległych krajów i podróże po Afryce, były to wszystko marzenia Tartarina, który śnił na jawie i dzielił się swemi fantazjami ze znajomymi. To też puścili się oni teraz na flukta przypuszczeń, dotknięci tem, że im się nie zwierzył i udawali wobec tłumu, te są jak najdokładniej powiadomieni o zamysłach pierwszego obywatela miasta. Gdy byli w swojem kółku, śledzili się, szpiegowali i starali się wydrzeć jedni drugim tajemnicę. Excourbanies posądzał Brawidę, że wie coś niecoś, a Brawida zaręczał: — Bezuguet zna rzecz całą. Milczy i spoziera zpodełba jak pies, trzymający kość w zębach.
Aptekarz rzeczywiście znosił straszne męki, piastując w łonie zarzewie owej tajemnicy, która paliła ogniem piekielnym. Milczał, krył się, szpiegował i podsłuchiwał innych. Dosyć pomyśleć, że żył w Taraskonie, by pojąć ogrom męczeństwa tego świętego taraskońskiego, Bezugueta, który wiedział coś, a nie mógł tego powiedzieć.
Dlatego też onego wieczoru, mimo straszliwych mieści i obawy o przyjaciela, doznawał uczucia ulgi i radości niewysłowionej. Biegł na posiedzenie jak jeleń. Nareszcie! Nareszcie będzie mógł przerwać straszne milczenie, wywnętrzyć się, pozbyć zmory, która mu tak ciężyła. Biegł, a w przelocie ronił ze siebie ów nektar słodki, rzucając półsłówka i domyślniki przechodniom. Noc była tak ciepła, ze mimo niezmiernie późnej godziny... trzy kwadranse na ósmą wydzwonił przed chwilą zegar ratuszowy... było jeszcze dosyć ludzi w alejach, a nawet po ławkach siedziały całe rodziny mieszczańskie, mężczyźni, kobiety i dzieci, a z domów parował przez szeroko otwarte okna skwar dzienny i płynęły falą pogłosy rozmów, śmiechów i okrzyków. Wszyscy mówili nieustannie o Tartarinie.
— Więc dotąd niema wieści, drogi panie Bezuguet? — zaczepiał go ten i ów w przechodzie.
— Jest... jest, drogie dzieci... Czytajcie jutrzejsze „Forum“... Nie mogę narazie powiedzieć nic więcej!
Przyśpieszał kroku, ale naturalnie czepiano się go, zatrzymywano, w alejach rozgwar wzmógł się niesłychanie: biegano, gadano, informowano się wzajem i aptekarza odprowadzono zwartą falangą do samych, szeroko otwartych, drzwi K. A., przez które lały się potoki światła.
Posiedzenia odbywały się w dawnej sali jadalnej, a długi stół, przykryty zielonem suknem, stanowił rodzaj głównego ołtarza. Górną, węższą jego krawędź zajmował fotel prezydjalny z literami P. K. A., wyhaftowanemi na oparciu, zaś ponad fotelem, rozpięta na podkładzie sukiennym, widniała chorągiew klubowa. Obok prezesa siadywał sekretarz. Główną ścianę zajmował duży karton, wyobrażający mapę „Alpek” taraskońskich z uwydatnieniem wysokości „szczytów“ i ich nazwami, po rogach stały honorowe laski turystyczne, nabijane mosiądzem i wykładane kością, zaś w wysokiej oszklonej szafie rozłożono szczególne okazy skał, kryształów skomieliny i inne osobliwości, zebrane na wyprawach turystycznych.
Pod nieobecność Tartarina, fotel prezydjalny zajmował Costecalde, wesoły, odmłodniały i pełen godności, zaś funkcje sekretarza pełnił Encourbanies. Ale funkcje te nie odpowiadały wcale usposobieniu tego człowieczka żywego, brodatego, ruchliwego, który nie mógł ani chwili usiedzieć spokojnie. Za lada pozorem podnosił ramiona, fikał nogami, wydawał straszliwe okrzyki, śmiał się rozgłośnie, dziko, monstrualnie i wyrzucał okrzyk bojowy w żargonie taraskońskim: — „Feu de brut“, co miało znaczyć: weselmy się, róbmy hałas. Przezwano go „wrzaskunem“ z powodu przeraźliwego głosu, od którego krew występowała w uszach, jak od ustawicznej kanonady karabinowej.
Po sofach i krzesłach, rozrzuconych po sali, rozsiedli się inni członkowie klubu.
Na pierwszem miejscu wymienić należy byłego kapitana prowjantury Brawidę, zwanego przez wszystkich w Taraskonie komendantem. Był to człowieczek malutki, schludny, uczciwy, nadrabiający miną, godną Wercyngetoryksa, i sumiastemi wąsami to, czego mu odmówiła natura, to jest marsowej postawy.
Przeciwnie, poborca podatkowy, Pegoulade, miał twarz wydłużoną, pomarszczoną, bladą, o chorowitej cerze. Był to „ostatni z rozbitków Meduzy“. Jak można sięgnąć pamięcią, plątał się po Taraskonie zawsze jakiś ostatni rozbitek z „Meduzy“. Zdarzyło się nawet raz, że ich było trzech, ale zadawali sobie wzajem fałsz i nigdy nie pokazywali się razem. Ostatnim i prawdziwym był właśnie Pegoulade. Jechał rzeczywiście na „Meduzie“ wraz z rodzicami i przeżył katastrofę tegoż okrętu w czasie, gdy liczył sześć miesięcy życia. Nie przeszkadzało mu to jednak opowiadać o zdarzeniu, na które patrzył własnemi oczyma. Rozwodził się szeroko nad najdrobniejszemi szczegółami, mówił o długich dniach głodu i rozpaczy, o tonących, pełnych ludzi, łodziach ratunkowych, o budowaniu tratw, sygnałach, a wreszcie cytował swój czyn bohaterski, bo kiedy kapitan chciał uciekać, chwycił go za gardło i wrzasnął: — Wracaj na swe stanowisko, nikczemniku!
Było to nielada czynem, jeśli zważymy, że dokonało go dziecko półroczne. Ale ciągle powtarzane i znane wszystkim bajdy znudziły cały Taraskon tak, że od lat pięćdziesięciu wierzono mu, nie słuchając dowodów. Owo przejście Pegoulade uznał za dostateczny powód, by mieć ciągle zatroskaną minę i zachowywać się jak człowiek, którego już nic nie łączy z życiem. — Ha... cóż mnie może jeszcze nęcić po tem, com przeżył? — mawiał często, ale nie miał racji, gdyż to właśnie przyniosło mu stanowisko poborcy podatków i pozwoliło przetrwać różne zmiany form rządu i osób, stojących u ich steru.
Obok niego rozsiedli się bracia Bognonas, sześćdziesięcioletni bliźniacy, którzy się nigdy nie rozłączali, i mimo to, wiedli ze sobą ustawiczne spory i wygadywali zawsze na siebie niestworzone rzeczy. Podobieństwo ich było tak wielkie, że te dwie starcze, odwrócone od siebie przez antypatje, nieregularne, długonose twarze wziąć można było za model medaljonu, sporządzony na dwu przeciwnych płytach, a przedstawiającego na owercie i rewercie jednego i tego samego człowieka. Obaj razem stanowili coś w rodzaju bożka, zwanego: Janus bifrons.
Uzupełniali galerję: prezydent sądu Bèdoride, sędzia Barjavel, notarjusz Cambalalette i straszliwy doktor Tournatoire, o którym mówił Brawida, że gotów był puszczać krew kościotrupowi, byle wziąć honorarjum.
Wobec wielkiego upału, zwiększonego jeszcze gazowem oświetleniem lokalu, wszyscy członkowie obradowali bez surdutów, błyskając białemi rękawami koszul, co odejmowało posiedzeniu dużo splendoru. Coprawda liczba członków była mała, ledwo wystarczająca do głosowania, ale właśnie chytry Costecalde chciał z tego skorzystać, by przeforsować uchwałę niezwłocznego urządzenia wyborów do prezydjum, nie czekając wcale powrotu Tartarina. Pewny powodzenia, triumfował naprzód i szatański uśmiech wybiegł na jego wargi w chwili, gdy po odczytaniu przez Excourbaniesa porządku dziennego, podniósł się ze swego miejsca, by rozpocząć swe podstępne przemówienie.
— Wystrzegaj się człowieka, śmiejącego się naprzód, zanim przemówi... — mruknął komendant.
Costecalde mrugnął na wiernego, oddanego sobie Tournatoira i odezwał się z powagą w te słowa:
— Panowie! Postępowanie naszego prezesa wprawia mnie w kłopot; jakiem mam je nazwać mianem? Zostawił nas w zupełnej niepewności, znikł i nie wiemy wcale, gdzie go szukać, ani, czy żyje...
— To nieprawda! Prezes nadesłał list...
Bezuguet, drżący ze wzruszenia, stanął przed prezydjalnym stołem, gotowy do walki. Ale zrozumiawszy, że postępowanie jego sprzeciwia się przepisom regulaminu, podniósł ramię i zajadał głosu w sprawie nagłej i nie cierpiącej zwłoki.
— Mów! Mów! — rozległy się wołania.
Costecalde pożółkł nagle, coś mu ścisnęło gardło, nie mogąc mówić, skinął tylko głową na znak udzielenia głosu, a Bezuguet powiedział donośnie:
— Tartarin znajduje się u podnóża Jungfrau i prosi o sztandar klubowy, by go zatknąć na szczycie tej słynnej góry własną dłonią!
Zaległa cisza, przerywana tylko stłumionym oddechem oszołomionych słuchaczy, oraz pryskaniem gazu, a potem podniósł się gromki okrzyk brawa, tupanie nogami. Ponad wszystkiem zapanował jednak przeraźliwy, bojowy okrzyk wrzaskuna Excourbaniesa: — Ach... ach... ach... feu de brut!!! a tłum zebrany na dworze zawtórował mu dzielnie.
Costecalde, żółty jak cytryna, potrząsał dzwonkiem prezydjalnym, ale dopiero po długiej chwili spokój powrócił, a Bezuguet, ocierając sobie czoło i tak zadychany, jakby wyszedł dopiero co na piąte piętro, mówił dalej:
— Czyż mamy sztandar nasz, którego żąda prezes, posłać jak brudną bieliznę, zawiązaną sznurkiem, zwykłą, czy pośpieszną posyłką w towarowym wagonie?...
— Nie... przenigdy... ach... ach.., ach! — wrzasnął Excourbanies.
— Trzebaby wybrać delegację... wylosować trzech członków zarządu!..
Nie pozwolono mu dokończyć. Jednym gromkim okrzykiem wniosek został uchwalony i z urny wyszli trzej męże: Brawida, Pegoulade i aptekarz.
Drugi z wybranych zrzekł się mandatu, podając za powód, że od czasu wiadomej katastrofy, nie ma sił podejmować dłuższych podróży.
— Pojadę za ciebie, Pegoulade, jeśli się obawiasz katastrofy „Meduzy” na kolei! — zaryczał z dala Excourbanies, telegrafując rękami i nogami.
Bezuguet nie mógł również wyjeżdżać, a to z powodu konieczności pozostania w aptece. Domagało się tego dobro publiczne, gdyż w razie jakiejś pomyłki ucznia, ludność Taraskonu mogła zostać poprostu zdziesiątkowana.
Uznano ten powód jednogłośnie, a aptekarz oświadczył, że w miejsce swe wyśle Pascalona, Pascalon będzie miał staranie o sztandar, z czem jest zresztą obyty, i wywiąże się doskonale z zadania.
Wniosek ten również przyjęto przez aklamację. Excourbanies wydał znowu swój straszliwy okrzyk, w alejach zaryczały rozentuzjazmowane tłumy i powstało takie zamieszanie, że Excourbanies musiał się pokazać w oknie, by wrzaskiem ogłuszającym opanować rozruchy i wymusić spokój.
— Przyjaciele! — zawołał potem, — Tartarin został odnaleziony i niebawem okryje siebie i miasto nasze nową sławą!
Powtórzył swój okrzyk i przez długą chwilę napawał się nieludzkiemi wiwatami, które objęły całe miasto i okolicę, budząc nawet ze snu świerszcze i koniki polne, które, sądząc widocznie, że mają obowiązek uczestniczenia w okrzykach obywateli, wołających: „Niech żyje Tartarin!”... zaczęły ćwierkać: tar... tar... tar...
Costecalde musiał wysłuchać tego wszystkiego, zbliżył się nawet wraz z innymi do okna, ale czując, że nogi się pod nim uginają, rzucił się na fotel.
— Cóżci to, Costecalde? — spytał ktoś. — Jesteś żółty jak słonecznik!
Rzucono się doń, straszliwy Tournatoire dobył już nawet pudełko z lancetami, ale Costecalde uczynił straszliwy grymas i wyjęknął z głębi serca:
— Nic mi nie jest... nic. To nic... to tylko... zazdrość... zazdrość!
Biedny Costecalde cierpiał naprawdę bardzo.
Podczas tych wszystkich wydarzeń, Pascalon, pochylony nad apteczną ladą, przyklejał troskliwie gumą do starej gazety odnalezione z mozołem kawałki listu Tartarina. Ale aptekarz musiał machinalnie wsunąć część ich do kieszeni w chwili przestrachu, gdy posłyszał głos swej matki. Koniec końcem, mimo najskrupulatniejszych poszukiwań, pozostałe fragmenty nie dawały całości i wśród treści zdarzały się znaczne luki. List pozostał straszliwą zagadką i podobny był do mapy Afryki środkowej, gdzie całe połacie lądu noszą napis: terra incognito. Oto co zdołał odtworzyć biedny chorąży K. A.
...oszalały z miłości... lampę z dmuchawką... konserwy amerykańskie... mogę się oderwać... nihiliści... na śmierć... warunki ohydne... wzamian jej... Znasz... ideje liberalne Ferdynandzie drogi... ale carobójstwo?... Okropne skutki... Syberji, albo powieszony... ubóstwiam... Ach! Ściskam twą dłoń serde... Tar... Tar...
Podobnie, jak wszystkie eleganckie hotele w Interlacken, „Hotel Jungfrau”, własność tutejszego Mayera, mieścił się przy pryncypalnej ulicy Hocheweg, szerokiej alei, wysadzanej kasztanami, przypominającemi Tartarinowi poniekąd ukochane plantacje Taraskonu. Brakło tu jeno słońca, kurzu i koników polnych, bowiem od tygodnia pobytu jego deszcz lać nie przestawał ani na chwilę.
Dano mu bardzo ładny pokój z balkonem na pierwszem piętrze. Kiedy rankiem przystrzygał sobie brodę przed małem lusterkiem, zawieszonem na klamce okna, który to obyczaj domowy zachował także i w podróży, spoglądając na pola, łany zboża, winnice, gaje i ciemne połacie jedliny, pokrywające zbocza gór, dostrzegał również wprost przed sobą słynną niebotyczną Jungfrau, wychylającą się z mgieł, a śnieżny jej zębaty szczyt oświecony byt zawsze, mimo chmur, jakąś poświatą dalekiego, niedostrzegalnego z nizin słońca. Wówczas zawiązywał się zawsze pomiędzy księżniczką alpejską, a taraskońskim alpinistą ciekawy djalog, któremu nie brakło dostojeństwa, mimo, że trwał zazwyczaj krótko.
— Widzę, żeś przybył, Tartarinie! No i cóż? — pytała Jungfrau.
— Ano przybyłem... przybyłem... — odpowiadał, naciskając palcem nos, by łatwiej wystrzydz z wąsów siwe włosy. Potem coprędzej wdziewał swój kraciasty kostjum turystyczny i klął pod nosem:
— Jestem osioł... jestem cymbał... postępuję, w sposób nikczemny!
Ale nagle, z pośród mirtów, tui i granatów, zdobiących bramę hotelową, wznosił się krystaliczny dźwięk i słodki głosik wołał, gdy tylko stanął na balkonie:
— Dzieńdobry! Powóz czeka! Spieszże się, leniuchu przebrzydły!
— Idę... już idę! — odpowiadał Zoni, coprędzej pakował nogi w angielskie sztylpy, zarzucał szal, albo, gdy była niedziela, wdziewał swój zielony żakiet, zawracający w Taraskonie głowy wszystkim kobietom, i biegł coprędzej, by nie dać na siebie czekać.
Konie parskały, a Zonia siedziała już w powozie wraz z okutanym w szale bratem, którego cera stawała się coraz bardziej ziemista, mimo dobroczynnego klimatu Interlacken. W tej chwili podnosili się z ławki dwaj mężczyźni i zbliżali doń posuwistym krokiem niedźwiedzia jaskiniowego. Byli to dwaj najsłynniejsi przewodnicy z Grindelwaldu, Rudolf Kaufmann i Chrystjan Inebnit, zamówieni przez Tartarina w celu odbycia wyprawy na szczyt Jungfrau. Zgłaszali się co dzień, by zapytać, czy jest odpowiednio usposobiony do drogi.
Tartarin przechodził nieludzkie wprost tortury, patrząc na ich ogromne, podkute buciska, pilśniowe kamizele, spiętrzone na barkach plecaki z oskardami, węże lin, przewieszone przez piersi, oraz twarze naiwne i poważne zarazem. Słuchał szwargotu, w którym starali się wyrazić swą gotowość i namawiać go, by się nareszcie zdecydował. Stali z pochylonemi grzbietami, mnąc w rękach kapelusze i czekali. Daremnie ich prosit, by nie przychodzili, daremnie zaręczał, że da im znać niedługo.
Codziennie znajdował ich nieodmiennie przed hotelem i musiał pozbywać się ich datkiem, stojącym w prostym stosunku do wyrzutów sumienia, jakie go trapiły. Przewodnicy, zachwyceni takim sposobem „robienia Jungfrau”, chowali spokojnie pieniądze do kieszeni i majestatycznym krokiem, obojętni na deszcz, odchodzili do rodzinnej wioski, pozostawiając Tartarina przy Zoni, wydanego na męki piekielne poczucia własnej niemocy.
Trwało to jednak krótko: przepyszne, orzeźwiające powietrze, rozkwiecone łąki, błysk cudnych oczu Zoni, dotknięcie jej trzewiczka, odczuwane co chwila poprzez pledy i szale, wszystko to rozpraszało widmo ponurej dziewicy gór. Niech djabli biorą Jungfrau, myślał bohater, poddając się czarowi miłości i łudząc się przytem misją skierowana tej pięknej dziewczyny na drogę właściwą. Całem sercem pragnął, by zaprzestała swego morderczego zawodu i wróciła w zakres praw, które przekroczyła pod wpływem bohaterskiego poświęcenia.
Ta właśnie misja trzymała go w Interlecken w tym samym co Wasyljewy hotelu. Nie sądził wcale, by mógł rozkochać w sobie dziewczynę, której mógł być ojcem. Wzruszała go jeno do głębi ta bezgraniczna dobroć jej dla wszystkich, dla członków stronnictwa, a zwłaszcza dla brata, którego Sybir oddał jej w stanie okropnym, napoły trupem, dotkniętym śmiertelną chorobą, wobec której niczem były najsroższe nawet wyroki sądu wojennego. To go do niej przywiązywało.
Proponował, że zabierze oboje ze sobą do Taraskonu, że mieszkać będą w pałacyku u bram miasta, starożytnej budowli rzymskiej, którą odrestaurować każe dla nich. Wystawiał im, jak tam dobrze i pięknie, mówił, że deszcz nie pada prawie nigdy, słońce świeci zawsze, a ludzie żyją wśród ciągłych uroczystości i tańców. Wpadał w zapał, bębnił na kaszkiecie farandolę, nucił piosnki narodowe i lokalne, a najczęściej powtarzał jeden refren:
Lagadigadeu,
La Tarosco, la Tarasco,
Lagadigadeu,
La Tarosco, de Casteul
Ale jeno ironiczny uśmiech jawił się na bladych wargach chorego, a Zonia potrząsała odmownie główką. Dla niej, mówiła, nie istnieje słońce, ni radość tak długo, jak lud rosyjski jęczy pod batem tyrana. Gdy tylko brat ozdrowieje... jej smutne oczy wyrażały co innego... niezwłocznie powróci do kraju i żadna siła nie przeszkodzi jej cierpieć i zginąć za świętą sprawę wolności.
— Ależ u kroćset starych djabłów... — wykrzykiwał Tartarin rozżalony — skoro zabijecie jednego tyrana, zjawi się drugi i trzeba będzie zaczynać wszystko na nowo! Tymczasem czas mija, marnieje młodość i przepada miłość!..
Bawił ją sposób, w jaki wymawiał słowo l’amourr, z warczącym pogłosem głoski r. Oświadczyła jednak, że miłość jej posiąść może tylko ten mężczyzna, który oswobodzi ojczyznę uciemiężoną. A wówczas, choćby był tak brzydki jak Bołybin i taki prostak jak Maniłow, oddałaby mu się niepodzielnie, żyła z nim w nieślubnym związku, jak długoby trwała jej kobieca piękność, albo jak długoby chciał korzystać z jej wdzięków.
— W nieślubnym związku? — wrzasnął przerażony Tartarin.
Tak zwali nihiliści swe związki nielegalne, zawierane bez pośrednictwa władzy i Kościoła, na mocy wzajemnej skłonności. O takiem to prymitywnem, skandalicznem pożyciu mówiła Zonia otwarcie, nie tracąc swej dziewiczej minki, a Tartarin pojąć tego nie mógł. Był on człowiekiem zasad, mieszczuchem, wyborcą, nie dybał na niczyje życie, a mimo to byłby się zgodził na taki nieślubny związek z nią, byleby nie stawiała tak morderczych warunków.
Roztrząsał ten dziwnie powikłany i niesamowity problem, a tymczasem przesuwały się przed nimi pola, lasy, jeziora i winnice. Niestety, na każdym zakręcie, z poza każdej grupy drzew, z poza każdej skały wychylała uparcie swój śnieżny wierzchołek przeklęta rywalka Zoni, bladolica Jungfrau i to zjawianie się jej natrętne zatruwało Tartarinowi każdą przejażdżkę.
Wracali i zasiadali do posiłku południowego przy olbrzymim stole, gdzie, jak zawsze i wszędzie, wrzała nieubłagana walka między Ryżowcami a Śliwkowcami. Ale Tartarin nie zwracał na to uwagi. Pilnował tylko, by Zoni niczego nie zbrakło, by Borys nie siedział na przeciągu, by ktoś znagła nie otwarł drzwi, czy okna, słowem — otaczał ich najtkliwszą opieką i wysadzał się na wykwint światowca, w którym przewijała się niejedna cecha lisa taraskońskiego, a czasem nawet płochliwego zajączka.
Potem udawał się do saloniku swych przyjaciół na herbatę. Pokój ten, położony na wysokim parterze, miał balkon, wychodzący na ogród, poprzez sztachety którego widać było główną promenadę. Borys drzemał na sofie, a Tartarin spędzał rozkoszną godzinkę na rozmowie w cztery oczy z Zonią. Samowar syczał i kwilił, przez otwarte drzwi dolatał zapach zwilżonych deszczem kwiatów, widnych z oddali i tworzących cudną, wielobarwną mozajkę. Gdyby jeno zjawiło się słońce, gdyby zalało pokój jaśnią, Tartarin przysiągłby, że ziściło się jego marzenie i że ma u siebie w domku taraskońskim młodą Rosjaneczkę, ów kwiatek Północy, przesadzony do ogrodu, po zdetronizowaniu baobabu, który teraz pozostaje na jej łasce i jej opiece.
Nagle wzdrygała się Zonia.
— Druga godzina... a niema poczty!
— Będzie... będzie... — odpowiadał poczciwy Tartarin i poznać było zaraz, jak doniosłą pełni funkcję, po teatralnej minie, powadze, z jaką zapinał żakiet na wszystkie guziki i brał laskę do ręki. Prosta z pozoru rzecz, wcale prostą i łatwą nie była. Trzeba bowiem wiedzieć, co znaczy iść na pocztę i odebrać listy dla Wasyljewów, nadawane zawsze poste restante.
Śledzeni przez władze miejscowe i jednocześnie tajną policję rosyjską, nihiliści, a zwłaszcza przywódcy partji, musieli przedsiębrać środki ostrożności. Adresowano do nich listy i pisma, używając jeno inicjałów i nie dostawali ich do domu, ale używali do odbierania z poczty osób zaufanych.
Ponieważ od przyjazdu do Interlacken Borys ledwo mógł chodzić, a Zonia była nim zajęta i wzbudzałaby ponadto uwagę policji, stojąc u okienka pocztowego, przeto Tartarin podjął się pełnić codziennie obowiązki listonosza. Poczta mieściła się tuż niemal przy hotelu, na skraju głównej promenady, zatłoczonej stale ludźmi, obrzeżonej kawiarniami, sklepami i restauracjami. Z każdej wystawy wyzierały przybory turystyczne: laski, oskardy, kamasze, sztylpy, haki, kolce do butów, podkute buty, lornetki, okulary lodowcowe, liny, plecaki, manierki, a wszystko to szczerzyło zęby na alpinistę-renegata i urągało mu srodze. Ulica roiła się od karawan turystycznych, jucznych koni, przewodników, mułów, powiewały welony błękitne i zielone, tętniły podkowy, laski i oskardy biły o bruk, brzęczało, huczało wszystko,.. on jednak nie zwracał uwagi na nic. Nie czuł nawet rzeźwego powiewu, niosącego zapach śniegu od gór, a wytężał całą przytomność umysłu na to jedynie i wyłącznie, by zbić z tropu szpiegów.
Żaden żołnierz awangardy, żaden tyralier, sunący chyłkiem ku nieprzyjacielowi, ani patrol wywiadowczy, skradający się wzdłuż murów nieznanego miasta, słowem nikt nie był ostrożniejszy od Tartarina, nikt nie postępował chytrzej niż on podczas owej krótkiej drogi z hotelu na pocztę.
Gdy tylko posłyszał żołnierskie kroki za sobą, zatrzymywał się, wchodził do pierwszego lepszego sklepu, przeglądał fotografje, czy książki, by się nie dać śledzić. Czasem też zawracał nagle, stawał twarzą w twarz z jakąś, Bogu ducha winną służącą, obładowaną sprawunkami i robił tak groźną minę, że biedaczka wydawała okrzyk strachu. Zdarzyło mu się nieraz, że tym manewrem spędził z chodnika nieszkodliwych zgoła Śliwkowców własnego table d’hotu hotelowego, lub rozbił nos jakiemuś Ryżowcowi, który uciekał skwapliwie, uważając go za warjata.
Doszedłszy do biura, którego okienko wychodziło, niewiadomo czemu, wprost na ulicę, bohater nasz spacerował tam i z powrotem, badając fizjonomje, zanim ośmielił się zbliżyć, nakoniec, upatrzywszy stosowną chwilę, rzucał się skokiem tygrysa, pakował do środka głowę, zapierał całą przestrzeń ramionami i wyszeptywał kilka słów tajemniczych tak niewyraźnie, że mu je zawsze kazano powtarzać, co go naturalnie doprowadzało do rozpaczy.
Pochwyciwszy zdobycz, wsuwał ją w kieszeń na piersiach i wracał, nakładając, oczywiście, drogi i wchodził do hotelu od strony kuchni, ściskając kurczowo listy i dzienniki, każdej chwili gotów podrzeć, lub połknąć wszystko, gdyby najdrobniejsza rzecz wzbudziła podejrzenie.
Zawsze niemal Maniłow i Bołybin czekali u przyjaciół na wieści. Nie mieszkali w hotelu dla oszczędności i ostrożności, Bołybin znalazł zajęcie w drukarni, a Maniłow, jako snycerz, pracował dla przedsiębiorców. Taraskończyk nie lubił ich: pierwszy drażnił go swemi drwiącemi, małpiemi minami, drugi przerażał srogiem spojrzeniem. Prócz tego, zły był, że obaj zajmują zbyt dużo miejsca w sercu Zoni.
— To bohater! — mówiła o Bołybinie. Opowiedziała mu, jak to przez ciąg trzech lat wydawał i drukował, sam jeden, w centrum Petersburga, bez środków, nawet dostatecznych, pismo rewolucyjne. Przez cały czas ani razu nie wyszedł na ulicę, nie zbliżył się nawet do okna, a sypiał w wielkiej skrzyni, w której go, wraz z jego nielegalną literaturą, zamykała co wieczór pewna kobieta, od której odnajmował mieszkanie.
Podobnie, a nawet gorzej, działo się z Maniłowem w podziemiach Pałacu Zimowego. Siedział tam, czyhając na sposobność, a w nocy spał na olbrzymiej kupie dynamitu. Naraził się przez to na nieznośny ból głowy i nerwowe przypadłości, które pogorszały jeszcze częste rewizje żandarmskie, oraz nagłe zjawianie się policji, która wiedziała ogólnikowo, że się coś przygotowywa i co chwila badała, co czynią robotnicy, zajęci w pałacu. Maniłow wydalał się rzadko, a za każdym razem mijał w przechodzie, na Placu Admiralicji, jednego z delegatów komitetu rewolucyjnego, który pytał pocichu, nie zatrzymując się:
— Zrobione?
— Jeszcze nie! — odpowiadał i wracał do roboty.
Nakoniec, pewnego wieczoru, w lutym, zapytany w ten sam sposób, odpowiedział spokojnie:
— Zrobione.
W tej samej niemal chwili rozległ się straszliwy łoskot, potwierdzający jego słowa: pogasły światła w całej dzielnicy, szyby wyleciały z okien, a pośród głębokiej ciemności zajęczały głosy rannych, konających, zatętniły kopyta jazdy, zahuczały trąbki sikawek, spieszących gasić płomienie, bijące kaskadami w niebo.
— Jakie straszne jest — przerwała opowiadanie Zonia — to poświęcanie tysięcy niewinnych osób, jak okrutna owa konieczna hekatomba egzystencyj ludzkich, ileż zazwyczaj idzie na marne inteligencij, odwagi i wysiłków! Nie... nie, masowe mordy, to zła metoda... Najczęściej wymyka się główny winowajca. Najprostszym, najbardziej ludzkim procederem byłoby pójść do cara, jak pan idzie na lwy i pantery, z dobrą bronią w ręku i nieustraszonem męstwem w sercu, stanąć gdzieś przy oknie, czy powozie, gdy będzie przejeżdżał i bez namysłu...
— Zapewne... zapewne... — odrzekł zakłopotany Tartarin, udając, że nie rozumie aluzji. Zaraz też rozpoczął jakąś dyskusję filozoficzną i humanitarną z kilku młodymi studentami. Bołybin i Maniłow nie byli jedynymi gośćmi Wasyljewów. Codziennie ukazywały się nowe postacie, wszystko młodzi, mężczyźni i kobiety, wyglądający na biednych studentów, egzaltowane nauczycielki, ładne, różowe i białe, o wyniosłych czołach, połyskliwych oczach, równie dziecinne, naiwne a okrutne zarazem jak Zonia. Wszyscy byli w kolizji z prawem, żyli w związkach nieślubnych, dźwigali na sobie wyrok wygnania, niektórzy nawet zostali skazani na śmierć, ale nie odbierało im to wcale wesołości i nie krępowało młodzieńczej bujności życia.
Śmieli się, rozmawiali swobodnie, a że większość umiała po francusku, przeto Tartarinowi było z nimi bardzo dobrze. Zwali go „wujaszkiem” i lubili, gdyż odczuwali, że posiada duszę dziecka, że jest naiwny, a nie kłamie w złej myśli. Naturalnie domyślili się rychło, że „koloryzuje“ opowiadając o swych sukcesach łowieckich i śmieli się, ile razy odwijał rękaw, ukazując na muskularnem ramieniu bliznę po pazurze pantery, lub gdy kazał domacywać się pod brodą dziury, wydartej zębem lwa z ostępów Atlasu. Sam przyśpieszał zresztą owo zbratanie, obejmując ich wpół, opierając się na ich ramionach i nazywając po imieniu.
Nabrali doń pełnego zaufania, czytali przy nim listy, układali plany, naznaczali hasła, mające wywieść w pole organa policyjne, słowem — wtajemniczyli go w robotę konspiracyjną, która niezmiernie odpowiadała ognistej wyobraźni taraskończyka. Mimo, że zawsze był przeciwnikiem gwałtu, powoli nawykł do dyskutowania nad planami morderczemi: chwalił, krytykował, poprawiał, dawał wskazówki, jak przystało przywódcy, który kroczył już ścieżką wojenną, znał się na konstrukcji i użytku wszelakiego rodzaju broni i nabył wprawy w walkach wręcz z dzikiemi bestjami Afryki.
Pewnego dnia, gdy mówiono w jego obecności o zabójstwie, dokonanem w teatrze na pewnym funkcjonariuszu policji, udowadniał im, że cios źle został wymierzony i dał lekcję ataku nożem.
— Tak się robi... patrzcie... od dołu w górę! W ten sposób cios jest wydatniejszy i nie naraża się człowiek na skaleczenie!..
Odurzony własną mimiką, zawołał:
— Przypuśćmy, że jestem na polowaniu z waszym despotą i to... w cztery oczy... Polujemy na wilki z kordelasami. On stoi tam, gdzie ty, Fiedorze, a ja tu, przy komodzie. Każdy ma kordelas w ręku. Wołam: — No, teraz musimy się rozprawić, wasza cesarska mości!
Skulił się, zebrał w sobie, skoczył w górę, wydał ryk straszliwy i odegrał prawdziwy bój na noże, zakończony okrzykiem triumfu i rozpruciem sofy nożykiem do rozcinania papieru.
— Tak się załatwia tego rodzaju sprawy! — zawołał na zakończenie i popił herbaty.
Ale kiedy znalazł się sam, w swoim pokoju, doznawał wyrzutów sumienia i drżał ze strachu. Wyzwoliwszy się z pod wpływu Zoni i hipnozy jej szafirowych oczu, otrząsnąwszy z siebie szał, jakim przepojeni byli jej towarzysze, stawał się napowrót sobą, wkładał szlafmycę, kosztował wody z cukrem przed zaśnięciem, kładł się do łóżka i zaczynał rozmyślać. Niewiadomo poco mieszał się w to wszystko? Ten car nie był jego carem, nie gnębił jego narodu, przeto sprawa nie mogła go obchodzić nic a nic. Mogło się natomiast przydarzyć pewnego pięknego dnia, że zostanie uwięziony, wydalony, wydany w ręce policji rosyjskiej, a wówczas... kroćset tysięcy! Te kozaki nie znają się na żartach!
Zanurzony w ciemń zupełną, leżąc na wznak, co przyczynia się jeszcze, jak wiadomo, do podniecenia fantazji, oglądał w myśli wszystko, co go spotkać może. Zdawało mu się, że patrzy na album, rozkładający się w nieskończoność, na jakim zazwyczaj znajdują się fotografje okolic, miast i rzeczy godnych zwiedzenia, a każdy obrazek przedstawia męki rozliczne i straszliwe, które go czekają.
Oto pracuje w kopalni ołowiu na Syberji, jako katorżnik, po pas we wodzie, od której organizm jego nabawia się strasznych chorób. Ucieka i kryje się po lasach, zasypanych niezgłębionym śniegiem, ścigają go Tatarzy z psami, tresowanemi do polowania na ludzi. Wyczerpany, zgłodniały, pada wreszcie i zostaje powieszony pomiędzy dwoma złoczyńcami. Przed śmiercią całuje go w czoło pop pijany, cuchnący wódką, z włosami lśniącemi, wysmarowanymi łojem renim, tymczasem zaś w Taraskonie, w piękny, słoneczny dzień, nikczemni członkowie K. A. osadzają na prezydialnym fotelu łotra Costecalda, którego oblicze promienieje szczęściem.
W czasie jednej z takich tortur nocnych, spotniały, drżący, wydał z udręczonej piersi rozpaczny okrzyk: — Ratuj Bezuguecie! Potem, zaraz rano napisał do aptekarza ów list poufny, pełen przeczuć strasznych, będący bezpośrednim wyrazem mąk doznanych. Ale wystarczyło, by Zonia spojrzała z powozu ku jego oknu i powiedziała: — Dzieńdobry! — a oczarowanie wracało z całą mocą i niemoc wyrwania się ze szponów uroczej czarodziejki stawała się jeszcze głębsza niż przedtem.
Pewnego dnia, kiedy wracał z „Kursalu“ do hotelu z Wasyljewami i Bołybinem po długim, denerwującym koncercie, nieszczęsny Tartarin zapomniał o wszystkiem i przyciskając do piersi ramię Zoni, wyrzekł nakoniec słowa, które mu się dawno cisnęły na usta.
— Kocham cię, Zoniu!... — Nie zdziwiła się wcale, nie cofnęła nawet, spojrzała nań tylko poważnie. Przystanęli pod latarnią gazową, a w jej świetle dostrzegł, że przybladła nieco.
— Zasłuż, a będę twoją! — powiedziała i uśmiechnęła się tajemniczo i pociągająco. Już miał odpowiedzieć, uczynić krok szalony i zobowiązać się słowem, lub przysięgą do rzeczy strasznych, gdy nagle przystąpił doń strzelec hotelowy i powiedział:
— Goście przyjechali do pana. Są na górze w kurytarzu... Trzech panów... Szukają wszędzie...
— Szukają mnie? Kroćset tysięcy djabłów... Pocóż linie szukają... Aha! — W tej chwili zjawił mu się przed oczyma pierwszy obrazek albumu, oglądanego w nocy, z podpisem; „Uwięzienie Tartarina“. Bał się oczywiście bardzo, ale zachowanie jego było wprost bohaterskie: — Uciekaj pani, ocal siebie i innych! — powiedział zcicha, pochylając się ku Zoni, potem zaś uścisnął jej dłoń, podniósł głowę i majestatycznym krokiem udał się do hotelu, jakby szedł na szafot. Ale zesłabł po przejściu kilku stopni schodów i musiał się chwycić poręczy, by nie upaść.
W kurytarzu dostrzegł zdala grupkę osób pod drzwiami swego pokoju. Pochylali się, zaglądali Przez dziurkę od klucza, pukali i wołali: — Hej... Tartarin... otwieraj!
Coś go ścisnęło w gardle, język przywarł do podniebienia, ale postąpił kilka kroków i zbierając wszystkie siły, spytał:
— Czy to mnie szukacie, panowie?
— Ciebie... kroćset tysięcy, kochany prezesie!
Jakaś mała figurka, sucha i zgrabna, szaro ubrana, pokryta kurzem, przypominającym zupełnie kurz rodzimych plantacyj, posiadająca długie, sterczące wąsiki, skoczyła na szyję naszego bohatera i Tartarin uczuł na swych gładkich policzkach dotknięcie zmarszczek twarzy byłego kapitana prowjantury.
— Brawida... kroćset... cóż to znaczy? Excourbanies?... A to... któż to taki, ten trzeci?
Odpowiedział mu rodzaj beku cielęcego: — Drogi mistrzu!... — Jakaś figura postąpiła naprzód, wlokąc za sobą drąg wysoki, obwiązany grubo w górnej części i pokryty ceratowym pokrowcem.
— Kroćset... tysięcy... to Pascalon! — zawołał prezes. — Pocałuj mnie, chłopcze! Cóż to dźwigasz... rzućże to, lub odstaw do kąta!
— Zdejm pokrowiec... rozwiń! — poddawał Brawida. Chłopiec szybko rozpakował trzymany przedmiot i w oczach zdumionego Tartarina błysnęły emblematy sztandaru taraskońskiego klubu alpinistów.
Delegaci zdjęli czapki.
— Panie prezydencie! — zaczął Brawida, a uroczysty głos jego drżał nieco. — Rozkazałeś, by przywieść sztandar, przeto składamy go w twoje ręce!
Prezes tak wybałuszył oczy, że mu niemal na wierzch wyszły.
— Ja rozkazałem...?
— Jakto? Nie było rozkazu? — zdumiał się Brawida.
— To jest... to znaczy... może nie tak ściśle... ale stało się wybornie! Wybornie.
Wycofał się zręcznie, przyszedł mu bowiem na myśl list, do Bezugueta pisany. Zrozumiał coś niecoś, domyślił się reszty. Oto zacny farmaceuta dopuścił się szlachetnego kłamstwa, by mu przypomnieć obowiązek, wrócić na drogę honoru i sławy, Tartarin uczuł wielkie wzruszenie, uścisnął ponownie wszystkich trzech i powtórzył kilka razy: — Drodzy przyjaciele... dziękuję, bardzo dziękuję... uczyniliście doskonale... doskonale!
— Niech żyje prezydent! — zawołał Pascalon, wznosząc sztandar. W tej samej chwili rozległ się przeraźliwy okrzyk bojowy Excourbaniesa:
— Ha... ha... ha... feu de brut!!!
Zatętnił hotel, wstrząśnięty od fundamentów do szczytu. Otwarły się wszystkie drzwi, wybiegł kto żył na kurytarz, a wszyscy byli przerażeni i zdumieni tym nieznanym sztandarem i tymi trzema brodatymi ludźmi, stojącymi w ordynku wojskowym, a jednak z podniesionemi w górę rękami. Jak długo stał hotel, nie zaznał takiego wstrząsającego wrażenia.
— Chodźcież do mnie! — powiedział, zawstydzony nieco, Tartarin. Otworzył drzwi, wpuścił gości i zaczął pociemku szukać zapałek. Zaraz jednak rozległo się charakterystyczne, władcze pukanie i w progu stanął wściekły, czerwony, rozindyczony właściciel hotelu, Mayer. Miał zamiar wejść, ale widząc połyskujące w ciemności oczy, cofnął się i wrzasnął tylko chrapliwym, szwabskim akcentem:
— Bądźcież, panowie cicho... inaczej — każę was wyłapać policji...
Na te brutalne słowa odpowiedział głuchy pomruk z głębi pokoju. Hoteljer cofnął się dalej jeszcze i dorzucił:
— Wiadomo, coście za ptaszki... śledzą was... a ja takiej bandy nie chcę w hotelu!...
— Panie Mayer — powiedział grzecznie, ale dobitnie Tartarin — proszę mi przynieść zaraz rachunek... Ja i ci panowie udajemy się jutro rano na Jungfrau.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
O jakąż moc posiadasz w sobie, ziemio rodzinna, ty mała ojczyzno, w wielką ojczyznę włączona, skoro starczy samego dźwięku mowy, symbolu jeno, sztandaru, by zwrócić z błędnej drogi serce człowieka. Oto Tartarin w jednej chwili, w jednym momencie zrzucił z siebie straszliwy urok zła, odwrócił się od miłości, kryjącej zdradne zasadzki, i odzyskany został dla misji swej i sławy.
— Kroćset tysięcy! Ruszamy w drogę!
Zachwycającą była wprost podróż piesza, jaką zrobili nazajutrz z Interlacken do Grindelwaldu, gdzie wstąpić mieli po przewodników. Był to w istocie marsz triumfalny P.K.A., przybranego w bojowy uniform, opartego z jednej strony o chude ramiączko komendanta Brawidy, a z drugiej o potężne bary Excourbaniesa. Obaj byli niezmiernie dumni, że mogą iść ze swym prezesem, nieść jego laskę, oskard, stanowić dlań ramę, wspierać go i zabawiać rozmową. Wokoło nich, zabiegając z przodu, to znów przyzostając w tyle, niby piesek, dreptał fanatyczny Pascalon, zwinąwszy i zapakowawszy sztandar, by uniknąć zbiegowiska, podobnego wczorajszemu.
Wesołość towarzyszy, poczucie spełnionego obowiązku, śnieżny szczyt, rysujący się na horyzoncie, wszystko to, razem wzięte, sprawiło, że Tartarin zapomniał o tem, co zostawił za sobą na zawsze i nawet bez pożegnania. Gdy jednak minęli ostatnie domostwa Interlacken, do oczu mu napłynęły łzy i idąc ciągle miarowo, zaczął się ogólnikowo zwierzać towarzyszom:
— Słuchaj, Spirydjonie... — wyżalał się Excourbaniesowi. — Słuchaj, Placydzie!... — mówił do Brawidy. — Znacie mnie, wiecie, że mnie drobnostka nie powali... ale doznałem ciosu... doznałem miłosnego zawodu!
Niestety, taraskończycy, mimo, że są bardzo kochliwi, nie biorą nigdy takich rzeczy na serjo. — Baba z wozu, koniom lżej! — wykrzyknął Placyd, a Spirydjon przyłączył się do jego wniosku. Niewinny Pascalon nie chciał wyjawić zapatrywania, bał się bardzo kobiet i czerwienił się po uszy, ile razy wspomniano, że idą naprzód ku małej Scheideck. Był pewny, że jest to dziewczyna lekkich obyczajów. Biedny prezes, pozbawiony pociechy, musiał się pocieszyć sam i przekonał się niebawem, że jest to jedyna, szybka metoda pocieszania.
Jakież bo zresztą zgryzoty ostaćby się mogły rozkosznym wrażeniom podroży po przez ciasną, głęboko wciętą w skały, ciemną dolinę, brzegiem szumiącej i miotającej pianę rzeki, budzącej wielokrotne echa.
Delegaci taraskońscy szli, z głowami, zadartemi w górę, doznając olśnienia i odczuwając coś w rodzaju świętobliwego strachu. Podobnie towarzysze marynarza Sindbada drżeli od stóp do głowy, ujrzawszy po raz pierwszy gigantyczne okazy flory indyjskiej. Znając jeno własne łyse i piasczyste wzgórza, nie mieli pojęcia, że może rosnąć tyle ogromnych drzew razem na tak olbrzymich wzniesieniach.
— To jeszcze nic! — zapewniał Tartarin. — Zobaczycie Jungfrau! — Cieszył się bardzo, że im imponują góry, gdyż przez to imponował im również sam coraz bardziej.
Zaczęły ich mijać grupy ludzi i szeregi pojazdów, co urozmaicało monotonję krajobrazu. Ujrzeli wielkie landa, pełne dam i panów, osłonionych różnobarwnemi welonami. Z zamkniętych powozów wychylały się głowy zaciekawionych tym żołnierskim pochodem trzech ludzi, otaczających czwartego. Po chwili zjawiły się wózki, pełne wyrobów rzeźbionych, a grupy dziewczątek, przybranych w sztywne szamerowane gorseciki, stały nad drogą i śpiewały chórem, wznosząc oczy w niebo, albo podawały bukieciki poziomek i szarotek przechodzącym i przejeżdżającym mimo nich. Od czasu do czasu róg alpejski niósł z odległych przełęczy i hal głuche tony melancholijnej ritornelli, powtarzanej w nieskończoność przez echa skalne i rozpływającej się w szczytach na horyzoncie, nakształt oparu mgły.
— To śliczne! — zachwycał się Pascalon. — Przypomina całkiem organy!
W odpowiedzi Excourbanies słał raz poraz swój szaleńczy okrzyk: ha... ha... ha... feu de brut, radował się i liczył, ile razy go powtórzy echo.
Ale po dwu godzinach wszyscy się zmęczyli na dobre i przestał ich zachwycać ten sam ciągle krajobraz. Oczywiście, choć się składał z zieleni, lazuru i srebra, choć wszystko tętniło wokół, oczy i uszy miały dość łoskotu wodospadów, chórów dziewczęcych na trzy głosy, handlarzy scyzoryków i podstawek pod zegarki, bukiecików poziomek i szarotek i wszystko stało się wprost nieznośne. Przytem dawała im się we znaki wilgoć, która rzeczywiście dochodziła do znacznych rozmiarów w tej dolinie, przesiąkłej wodą, zarosłej roślinami, do której nigdy nie zaglądało słońce.
— Można się tu nabawić kataru oskrzeli! — powiedział Brawida, podnosząc kołnierz bluzy turystycznej.
W dodatku uczuli zmęczenie, głód i to popsuło im doszczętnie humory. Nie było nigdzie widać gospody, jedli przeto poziomki, ale nie wyszło im to na zdrowie i zarówno Excourbanies jak Brawida uczuli kurcze w brzuchu i doznali przypadłości żołądkowych. Sam nawet Pascalon, ten istny anioł, dźwigający nietylko sztandar, ale oskard, laskę i plecak prezesa, które to rzeczy obaj satelici włożyli na jego barki, sam Pascalon stracił rezon, nie skakał jak pierwej, ale wlókł się z trudem niemałym.
Na zakręcie drogi, tuż przy moście na rzece, na który właśnie wstąpić mieli, powitała ich wrzaskliwa fanfara.
— Kroćset... dość tego! — wrzeszczeli rozpacznie, zatykając uszy.
Przy samej drodze siedziało olbrzymie chłopisko, dmąc w długą trąbę drewnianą, zakończoną czemś w rodzaju pudła rezonansowego, które nadawało dźwiękom tego przedhistorycznego instrumentu siłę strzału armaty małego kalibru.
— Spytaj go, czy niema tu gdzie blisko gospody! — polecił Excourbaniesowi prezes. Ale zanim ten mąż, (służący całej delegacji za tłumacza w niemieckiej części Szwajcarji) zdołał wydobyć słownik podręczny z kieszeni, muzykus ozwał się całkiem poprawnie po francusku:
— Gospoda? Jest w pobliżu, proszę panów, wyśmienita gospoda „pod Wierną Kozicą”. Jeśli panowie chcecie, mogę zaprowadzić!
Po drodze powiedział im, że długie lata spędził w Paryżu, będąc komisjonerem przy rue Vivienne.
— Znowu jeden z funkcjonarjuszów „Towarzystwa“... kroćset! — mruknął do siebie Tartarin, ale pozwolił swym towarzyszom dziwić się do woli. Kolega Bomparda był im zresztą bardzo użyteczny, gdyż, mimo szyldu w języku francuskim, służba pod Wierną Kozicą znała tylko haniebny szwargot helwecki, nie podobny do żadnego z języków świata.
Niedługo odzyskała delegacja taraskońska dobry humor i wesołość, gdyż zastawiono im olbrzymi omlet z ziemniakami, oraz dostarczono napitków. Teraz dopiero stali się naprawdę sobą, gdyż bez śmiechu i radości, podobnie jak bez słońca, nie może żyć mieszkaniec Południa.
Pito do dna, a jedzono, aż się uszy trzęsły.
Spełniano co chwila nowe toasty, najwięcej z nich jednak odnosiło się do prezesa i jego bohaterskiej wycieczki na Jungfrau.
Od samego początku zaintrygował Tartarina dziwny szyld gospody, spytał tedy muzykusa, który jadł i popijał razem z nimi:
— Macie więc tutaj kozice skalne? Sądziłem, że znikły już całkiem ze Szwajcarji.
Olbrzym mrugnął oczyma.
— Niewiele ich zostało, ale zdarza się czasem zobaczyć kilka sztuk!
— Ho... ho... — zawołał Pascalon. — Nasz prezes, to znakomity strzelec! Nigdy nie chybił jeszcze!
Tartarin wyraził żal, że nie zabrał ze sobą karabina.
— Zaczekajcież panowie! — rzekł muzykus. — Pomówię z gospodarzem gospody.
Zdarzyło się szczęśliwie, że gospodarz polował dawniej na kozice i zgodził się pożyczyć broni, nabojów, torby, a nawet zaofiarował się zaprowadzić gości w pewne, znane mu miejsce, gdzie czasem jawiły się te stworzenia.
— Marsz! W drogę! — zawołał Tartarin uradowany, że ustępując woli swych alpinistów, będzie miał sposobność okazać, jakim mistrzem jest ich szef. Zresztą mała ta zwłoka nie mogła zaszkodzić wykonaniu planu głównego.
Wyszli tyłem, przeszli niewielki gaik, coś w rodzaju parku hotelowego i zaraz, ku wielkiemu swemu zdziwieniu, znaleźli się pośród dzikich skał, poszarpanych jarami i porosłych limbą. Wydawało im się, że stoją na wysokiej turni i nie mogli nadążyć gospodarzowi, który ich uprzedził o dobry kawał drogi. Ujrzeli go na jakimś głazie i widzieli, jak machał rękami i ciskał kamienie w dół, co czynił zapewne, by ruszyć kozicę z legowiska. Z trudem niemałym wygramolili się po ostrych głazach, chwiejących się pod stopą, a była to sprawa ciężka dla osób, które wstały dopiero co od obfitego jadła i napitku i nawykły jeno do rodzimych „Alpek” taraskońskich. Przytem powietrze było ciężkie, nad głową sunęły chmury i zdawało się, że burza wisi na włosku.
— Kroćset... — zaczął Brawida.
— Tysięcy... — dokończył Excourbanies.
— Święty Walenty! — jęknął Pascalon.
Ale przewodnik gestem nakazał im milczenie, a Tartarin dodał: — W szeregu rozmawiać nie wolno! — Coprawda nie było nawet mowy o szeregu, ale usłuchali i czekali z zapartym oddechem. Nagle wrzasnął Pascalon:
— Hej... tam... na górze... kozica!
O jakieś sto metrów powyżej nich zamajaczyło na grani prześliczne zwierzątko o złoto-płowej sierści, czarnej główce i ciemnych rogach. Kozica stała na małym cyplu skały, zabrawszy kopytka pod siebie tak, że opierała się o jeden jedyny punkt, nie większy od ronda kapelusza i patrzyła bez trwogi na myśliwców.
Tartarin złożył się i zaczął mierzyć metodycznie, jak to czynił zawsze. Ale w momencie, gdy miał strzelić, kozica znikła.
— To twoja wina! — powiedział komendant Pascalonowi... Zagwizdałeś i to ją przestraszyło!
— Ja zagwizdałem... ja? — dziwił się chłopiec.
— A więc uczynił to Spirydjon!
— Ja? Ani mi się śniło!
Najwyraźniej słyszeli wszyscy gwizd przeciągły i donośny. Prezes pogodził ich niebawem, mówiąc, że, ujrzawszy nieprzyjaciela, kozica wydaje gwizd przejmujący, będący sygnałem ostrzegawczym dla całego stada. Ten genialny Tartarin znał się... kroćset tysięcy... na polowaniach wszelkiego rodzaju!
Na wezwanie przewodnika towarzystwo ruszyło dalej, ale ścieżka stała się tak stroma i kamienista, otoczyły ich z prawej i lewej takie niezgłębione przepaści, że iść nie mogli. Tartarin musiał się co krok obracać i podawać któremuś to rękę to lufę karabinu, by wydźwignąć na wierzch towarzysza.
— Rękę, prezesie... — wołał poczciwy komendant, mający respekt czysto wojskowy przed nabitą bronią — wolę, byś mi podał rękę, niż tę przeklętą lufę!
Gospodarz dał znak ponowny i delegacja zakrzepła w bezruchu, a wszystkie nosy podniosły się w górę.
— Napewno dostanę ataku podagry! — mamrotał biedny komendant Brawida.
W tej chwili zahuczał grom tuż w pobliżu.
— Pilnuj! — krzyknął Excourbanies do Tartarina, przygłuszając piorun.
Tuż pod ich nogami kozica śmigła w szalonym skoku przez kępę kosodrzewiny, zamigotała jak rudawy promyk słońca i przepadła. Tartarin nie mógł się tak szybko złożyć do strzału, natomiast wszyscy doskonale usłyszeli przeciągły, ostry gwizd kozicy.
— Muszę ją dostać... Kroćset tysięcy starych djabłów! — zawołał Tartarin. Ale delegaci zaprotestowali chórem. Escourbanies wpadł nagle w gniew i spytał, czy prezes zamierza wytrzebić wszystkie kozice skalne w Alpach.
— Drogi mistrzu! — beknął płochliwie Pascalon. — Słyszałem, że ścigane zaciekle i ranne kozice zwracają się przeciw myśliwym, bodą ich i strącają w przepaść.
— Nie rańmyż ich tedy! — zagrzmiał dzielny Brawida — ale kładźmy trupem!
Tartarin nazwał ich tchórzami. Zaczęli się spierać. Nagle stało się coś dziwnego. Oto znikli sobie wzajem z oczu, rozdzieliła ich gęsta, nieprzenikniona mgła. Była ciepła, żółta i cuchnęła siarką.
Zaczęli się nawoływać.
— Hola... Tartarin!
— Gdzież jesteś, Placydzie?
— Mi... mi... mistrzu!...
— Spokojnie... spokojnie... — wołał Tartarin. — To tylko chmura...
Ogarnęła ich panika. Nagle uderzył wiatr, rozdarł obłok i uniósł go, niby welon, czepiający się strzępami drzew, skał i krzaków. Jednocześnie mignął zygzak błyskawicy i straszliwy piorun uderzył, o kilka metrów poniżej ich stanowiska, w skałę.
— Mój kaszkiet... mój kaszkiet! — jęknął Brawida, któremu wiatr porwał nakrycie głowy. Stał zrozpaczony, a z nastroszonych włosów sypały mu się iskierki elektryczne.
Znajdowali się w samym ośrodku burzy, w samej kuźni Wulkanu. Brawida zaczął pierwszy uciekać, ile sił w nogach, a reszta delegacji poszła jego śladem. Ale osadził ich w miejscu krzyk P. K. A.:
— Stać! Tam zginiecie od piorunów!
Tak też było w istocie, pod ich stopami waliły pioruny nie na żarty. Zresztą, poza tą przeszkodą, niepodobna było nawet posuwać się wartko na dół, gdyż kamienie staczały się z pod nóg, schodzić było przeto dużo trudniej, niż piąć się wzwyż. Ścieżka przemieniła się w dodatku w rwący potok, gdyż deszcz prał taki, jakby wszystkie chmury postanowiły wypłakać tutaj swój zapas łez.
Wracali powoli, krok za krokiem, śladem burzy, otoczeni błyskawicami, ogłuszeni strzałami niebieskiej artylerji, macając przed sobą laskami, potykali się, ślizgali, chwytali skał i siadali w kucki z przerażenia po każdym piorunie.
Pascalon żegnał się nieustannie i głośno, obyczajem taraskońskim wzywał pomocy różnych ojczystych świętych rodzaju żeńskiego, a więc: Marty, Heleny i Marji Magdaleny. Excourbanies klął ciągle: kroćset tysięcy... a Brawida, idący na tyłach, oglądał się nieustannie, pełen niepokoju.
— Cóż to, u licha, słychać ciągle za nami? — pytał. — Jakiś tętent, gwizd, coś galopuje i znowu przystaje...
Myśl o rozgniewanych napaścią kozicach, pałających zemstą, dybiących na życie myśliwego, nie dawała spokoju biednemu wojakowi. Zwierzył się z tem pocichu prezesowi, by nie straszyć innych, i poczciwy, dzielny Tartarin puścił go przodem, sam zajmując groźny posterunek. Kroczył w arjergardzie z podniesioną głową, przemokły do nitki, dumny z odpowiedzialności za wszystkich i uradowany swojem zachowaniem się wobec niebezpieczeństwa.
Dopiero gdy wrócili do gospody, gdy prezes zobaczył, że jego drodzy alpiniści cali i zdrowi suszą się, ocierają pot z czoła, obejmują w ramiona ogromny kaflowy kominek, gdy doszedł go zapach zamówionego grogu i gorącego wina, dopiero wówczas, w poczuciu dopełnionego obowiązku, pomyślał o sobie i odrazu uczuł zimny, niesamowity dreszcz w plecach. Pobladł, przybrał przygnębiony wyraz i jęknął ponuro:
— Czuję, że źle ze mną!
To wyrażenie, przywodzące na myśl straszne a nagłe nieszczęścia: zarazę, cholerę, dżumę, vomito aegro, żółtą febrę, paraliż, czy udar mózgu, to wyrażenie stosowano w Taraskonie zawsze, ile razy szło o najlżejszą przypadłość czy niedyspozycję.
Z Tartarinem było źle... tedy nikt nie myślał o tem, by ruszać w dalszą drogę, zwłaszcza, że delegaci również pożądali odpoczynku. Prędko wygrzano łóżko, ponaglono służbę, by przyniosła grzanego wina, a od trzeciej szklanki dzielny Tartarin zaczął odczuwać znaczną ulgę.
Przejęło go miłe ciepło, roztajał, rozmarzył się rozkosznie, a wszystko to były oznaki bardzo pomyślne. Podsunięto mu dwie poduszki pod plecy, okryto nogi pierzyną, drugą narzucono na żołądek i piersi i owinięto głowę szalem. Leżał sobie wygodnie, nadsłuchując poryku burzy, patrząc na smolne konary, płonące na wielkim kominku wieśniaczym drewnianej budowli, mocnej, bezpiecznej, opatrzonej w okienka, ujęte w ołów.
A wokół prezesa zgromadzili się delegaci, figury o rysach twarzy staro-galickich, rzymskich i saraceńskich, poprzybierane dziwacznie w kapy, kołdry, a nawet dywany, podczas, gdy ich własna odzież schła przy ogniu, kłębiąc się gęstą parą.
Pod wrażeniem własnych cierpień, zapytał żałośliwym głosem:
— Jakże z tobą, Placydzie drogi? Spirydjonie, zdaje mi się, żeś był przed chwilą nieswój?...
Nie, Spirydjon czuł się zupełnie zdrowym; niedomaganie jego znikło na widok przypadłości chorobliwych prezesa. Brawida, lubujący się w cytowaniu przy każdej sposobności przysłów swego kraju, dorzucił nieco cynicznie:
— Gdy sąsiad choruje, ja się dobrze czuję!
Potem zaczęli rozmawiać o polowaniu, rozpłomieniali się, wspominając poszczególne epizody, zwłaszcza zachwycał ich pełen grozy moment, kiedy przyparte do przepaści zwierzę, obróciło się ku nim, błyskając oczyma i grożąc ostremi rogami. Nie zdając sobie sprawy z wspólnictwa w kłamstwie, przysposabiali w ten sposób bajdę, którą mieli uraczyć ziomków swych za powrotem.
Tymczasem wrócił z kuchni Pascalon, wysłany po nową porcję grogu. Wbiegł przerażony, machając rękami, to znów przytrzymując spadającą niebieską firankę, w którą się wystroił gestem wstydliwym. Przez chwilę stał, nie mogąc przemówić, wreszcie wyjęknął z trudnością:
— Kozica... ach... kozica!
— Cóż z tą kozicą?
— Jest w kuchni... w kuchni... grzeje się u ognia!
— Kroćset tysięcy!...
— Kpisz chyba, Pascalon?
— Mój drogi Placydzie — poprosił Tartarin — idź i przekonaj się!
Brawida zawahał się. Mężniejszy Excourbanies poszedł, stąpając cicho, na palcach i wrócił natychmiast, a wyraz jego twarzy był straszny. Zdawało się, że spotkał go cios niespodziany.
— Coś okropnego... coś niepojętego!.. — wystękał z mozołem.
Zaczęli nalegać i dowiedzieli się, że kozica nietylko jest w kuchni, ale ponadto pije grzane wino.
Należało się to biednemu zwierzęciu. Zazwyczaj produkowała się ta kozica przed gośćmi w sali, pokazując różne sztuczki, dziś zaś, mimo niepogody, musiała skakać po skałach, pędzona z miejsca na miejsce przez swego pana i chlebodawcę.
— To straszne! — westchnął Brawida, nie starając się nawet zrozumieć sprawy. Natomiast Tartarin ukrył twarz w fałdy szala turystycznego i śmiał się niepostrzeżenie, a serce jego wzbierało ogromną błogością i poczuciem bezpieczeństwa. Na każdym kroku stwierdzał słowa zacnego Bomparda i nabierał silnego przekonania, że w Szwajcarji, tak doskonale zaaranżowanej przez „Towarzystwo“ nic mu zagrażać nie może.
Mnóstwo było dnia tego osób w hotelu „Bellevue” na małej przełęczy Scheidecku. Mimo deszczu ustawiono stoły na wolnem powietrzu pod osłoną werandy, a wokoło nich nagromadzono całe sterty lasek, oskardów, lin, lunet, zegarów drewnianych z kukułką. Turyści mogli bez przerwy w jedzeniu spoglądać z góry na uroczą dolinę Grindelwaldu i Lanterbrunnen, oraz ogarnąć wzrokiem niepokalany, czysty kontur Jungfrau, odległej, zdawało się, zaledwo o strzał karabinowy, rysującej się wyraźnie ze wszystkiemi szczegółami na horyzoncie. Widać było stąd każdą perć, każdą drożynę, każdy lodowiec, czy morenę, a odblask krystaliczny, bijący od śniegu, czynił przezroczystszem szkło, barwniejszem wino i czystszym każdy obrus na stoliku biesiadnym.
Od pewnego czasu zwróciła na siebie uwagę wszystkich gości hałaśliwa karawana, przybyła na mułach, osłach, a nawet w lektykach. Kręcili się pośród niej ludzie smagli, brodaci, żywo gestykulujący, przysposabiając obfity posiłek, hojnie podlany, najwyraźniej ostatni posiłek przed daleką drogą, a zachowanie ich, okrzyki i ożywienie kontrastowało wybitnie z nudą Ryżo-Śliwkowców hotelowych, zebranych w dawnym, znanym nam, komplecie. Był tu lord Chipendale, senator belgijski z rodziną, stary austro-węgierski dyplomata i wielu innych.
Zdawało się, że wszyscy ci zebrani u stołu brodacze pójdą na szczyt, gdyż bardzo troskliwie krzątali się koło przygotowań, wstawali, biegli ku przewodnikom, wracali, badali zawartość plecaków z zapasami, a z jednego końca werandy na drugi rozlegały się wołania:
— Hę... Placydzie... pamiętaj o rondelku... jest w moim plecaku!.. Nie zapomnij też o lampce bunsenowskiej!
Dopiero w momencie decydującym okazało się, że wszyscy ci ludzie, to jeno świta, zaś w drogę wybiera się tylko jeden z całej karawany... Jeden... ale starczył za tysiące!
— Dość tego dzieci! — powiedział poważnie niezrównany Tartarin. Miał minę triumfującą, wesołą, nie pomyślał ani na moment o niebezpieczeństwach, czekających go w drodze, w oczach jego nie prześlizgnął się nawet cień niepokoju. Pozbył się ostatnich wątpliwości odnośnie do fint szwajcarskich, zobaczywszy tegoż jeszcze ranka kasy, sprzedające bilety u dwu lodowców w Grindelwaldzie. Były koło nich turnikety, wpuszczające po jednej tylko osobie naraz, a nad budynkiem widniał olbrzymi napis:
Oddał się tedy niepodzielnie triumfalnemu odmarszowi swemu, czuł, że nań patrzą, że go podziwiają, widział, że ten i ów szkicuje jego portret, czuł, że mu zazdroszczą, że się rumienią rozkosznie owe bezczelne misses angielskie o fryzurach chłopięcych, które się zeń wyśmiewały na Rigi. W tej chwili podziwiały go, porównywając małego człowieczka do olbrzymiej góry, na której szczycie miał postawić stopę.
Wstawały, zbliżały się doń, prosiły o pozwolenie dotknięcia jego laski, oskarda, liny.
Nagle rozległ się okrzyk:
— Tchimppegne! Tchimppegne!
Podniósł się w całej długości olbrzymi, ponury Anglik o zielonawej cerze i zbliżył się z flaszką i kielichem szampana.
— Jestem lord Chipendale... sir... a pan?
— Tartarin z Taraskonu!
— Oh... yes... Tartrajn... śliczne imię dla konia wyścigowego!
Musiał być znakomitym sportsmenem z poza kanału.
Także austro-węgierski dyplomata wstał, by uścisnąć dłoń Tartarina w swych maleńkich, trzęsących się łapkach. Pamiętał, że go gdzieś widział i powtarzał ciągle: — Bardzo mi przyjemnie... bardzo mi przyjemnie... — Potem, nie wiedząc, jak wybrnąć ze sprawy, dodał: — Wyrazy szacunku dla szanownej małżonki... tak... tak! — Oznaczało to zakończenie audjencji i było zarazem pożegnaniem.
Przewodnicy naglili do pośpiechu. Koniecznie trzeba było dojść przed wieczorem do schroniska Klubu Alpejskiego, gdzie kończył się pierwszy etap i gdzie musiano przenocować. Nie było chwili do stracenia. Tartarin zrozumiał to, skłonił się wszystkim wkoło, posłał ojcowski uśmiech gromadce angielskich misses, a potem zagrzmiał rozkazem:
— Pascalon... dawaj sztandar!
— Powiał w powietrzu, taraskończycy odkryli głowy i krzyknęli po trzykroć:
— Niech żyje prezydent! Niech żyje Tartarin! Ach... Ach... Ach... Feu de brut!!!
Potem kolumna ruszyła z przewodnikami na czele, niosącymi zapasy. Za nimi kroczył Pascalon ze sztandarem, potem P. K. A. we własnej osobie, a pochód zamykali delegaci, mający mu towarzyszyć aż do skraju lodowców Guggi.
Rozwinięty pochód, rysujący się dziwnemi konturami na śnieżnej dali, przypominał potrochu obchód Zaduszek na wsi.
Nagle krzyknął przerażony komendant:
— Ratunku! Krowy!
W pewnej odległości pasło się w dolince kilka sztuk bydła. Były kapitan bał się strasznie tych zwierząt i ten nerwowy strach jego czynił zeń ofiarę każdego przypadku. Niepodobna go było zostawić samego, przeto delegaci musieli się zatrzymać. Pascalon oddał sztandar jednemu z przewodników, potem pożegnano się pospiesznie, a Brawida nie spuszczał krów z oczu.
— Dowidzenia! Dowidzenia!
— Uważaj, drogi prezesie, na siebie!
Przed rozstaniem Tartarin zaproponował, by bodaj jeden z nim poszedł. Ale nie było o tem nawet mowy. Na takie wyże?... Kroćset tysięcy! Mieli dość polowania na kozice skalne. Przytem, w miarę zbliżania się, wzniesienie rosło, roztwierały się pod nogami przepaści, szczeliny, zjawiały przeszkody. Lepiej było patrzeć na przeprawę z werandy hotelowej.
Oczywiście, prezes od urodzenia swego nie postawił stopy na lodowcu. Nic podobnego nie istniało na taraskońskich wzgórkach, przelśnionych słońcem i suchych jak naręcz chrustu. Mimo to, lodowiec Guggi wzbudził w nim wspomnienie czegoś, co widział podczas polowań w Prowancji na samych krańcach Kamarku w pobliżu morza. Tak samo tam rośliny malały w miarę zbliżania się, kurczyły, więdły, jakby je przyżegano ogniem. Tu i owdzie widniały bajorka wody, lub pasy zieleni, znaczące miejsca infiltracji gruntu, potem moreny, z pozoru zupełnie podobne do ruchomych ławic piasku, kupki rozbitych skorupek, otoczaki granitowe w zwałach podłużnych, a w dali szafirowo-zielony, twardy śnieg, sfalowany, niby zastygła w ruchu toń! Nawet wiatr ostry, gryzący, wiejący od szczytu, był rzeźwy, pachnący i przypominał zupełnie podmuch musonu wieczornego od strony morza.
— Nie, dziękuję! — powiedział do przewodnika, podającego mu grube, wojłokowe papucie. — Mam coś lepszego, patentowane kolce Kennedyego, używane w Himalajach! To rzecz wyśmienita... zwłaszcza ten ulepszony model...
Krzyczał donośnie, by go lepiej zrozumiał Chrystjan Inebnit, równie zresztą jak i Kaufmann, nie znający języka francuskiego.
Usiadł na morenie i przypiął do trzewików coś, co przypominało trzy olbrzymie pazury na śrubach, chwytające podeszwę i obcas. Więcej niż sto razy robił z temi kolcami Kennedyego doświadczenia w swym ogródku baobabowym w Taraskonie. A mimo to, wynik był zgoła nieoczekiwany. Pod ciężarem naszego bohatera kolce zagłębiły się w zlodowaciały śnieg i wmarzły weń tak prędko, iż, mimo wszelkich wysiłków, nie mógł postąpić krokiem. Przygwożdżony do terenu, szarpał się, potniał, klął, telegrafował rozpacznie laską i rękami i w końcu zdołał zwrócić uwagę przewodników, którzy poszli naprzód, sądząc, że mają do czynienia z wytrawnym i znamienitym alpinistą.
Nie mogąc go wyrwać z lodu, odśrubowano kolce i zostawiono je własnemu losowi, a Tartarin, przywdziawszy papucie, ruszył w dalszą drogę, nie bez znacznych trudności i wysiłku.
Nienawykły do posługiwania się laską i oskardem, potykał się to na jednem, to na drugiem. Raz ostrze, za słabo wbite, uślizgiwało się, pociągając go za sobą, to znowu wbite za mocno, zmuszało do przystawania i mocowania się z przeszkodą. Jeszcze gorzej szła sprawa z ciężkim, nieporęcznym oskardem, a dwa te drągi, zamiast mu pomagać, niezmiernie utrudniały posuwanie się naprzód.
Lodowiec z pozoru jeno był nieruchomy. W istocie rzeczy, masy lodu posuwały się ustawicznie, choć pomału, jak dekoracje teatralne i przejawiały wnętrzne życie, pulsujące w tej masie. W oczach Tartarina, tuż przed nim, tworzyły się szczeliny, rozpadliny, gardziele bezdenne, albo znowu zwierały się potrzaskane złomki i wypiętrzały w pagórki i grzbiety, z których sypał się proch lśniący i toczył na dół, niby minjaturowa lawina.
Tartarin zapadał się raz po raz w takie szczeliny po kostki, po pas, a nawet wyżej, tak, że na powierzchni utrzymywały go jeno potężne jego bary, rozciągnięte na lodzie.
Widząc jak jest niezdarny, a zarazem podziwiając jego odwagę i spokój, słysząc jak ustawicznie śpiewa, gada do siebie i macha rękami, zupełnie jak to czynił przy śniadaniu w hotelu, przewodnicy nabrali przekonania, że się upił poprostu. Czyż inaczej mógłby w ten sposób chodzić prezes „Klubu Alpinistów“, słynny turysta, o którym towarzysze mówili z respektem, używając superlatywów i czyniąc szerokie gesty.
Wzięli go tedy z dwu stron pod ręce silnie, a zarazem z szacunkiem, godnym policjanta, wsadzającego do dorożki marnotrawnego potomka odwiecznego rodu i starali się gestami i monosylabami przywrócić go do równowagi i zwrócić mu uwagę na niebezpieczeństwa podróży, oraz niezbędną konieczność dotarcia przed zmierzchem do schroniska, z uwagi na rozpadliny, mróz i lawiny.
Wskazywali mu laskami prostopadle ściany luźnego lodu, ruchome mury, pochylone ku spadkowi góry, migotające bielą i purpurą na skraju horyzontu.
Ale Tartarin drwił sobie z wszystkiego.
— Ha... ha... ha... gwizdam na rozpadliny! Kpię sobie z lawin... ha, ha, ha!...
Wybuchał śmiechem, mrugał oczyma, dawał im przyjacielskie szturchańce między żebra, by dać poznać swym szanownym opiekunom, że wziął ich tylko od parady, że nie da się brać na kawał i zna dobrze maszynerję tego teatru.
Rozweselili się wkońcu sami, słuchali z przyjemnością taraskońskich piosenek, a gdy przystanęli, by dać się wydychać swemu pupilowi, zaczynali nucić i... hukać na sposób szwajcarski, przyciszając jeno trochę głos z obawy przed lawiną. Potem brali go znowu pod pachy i ruszali raźno, gdyż czas płynął szybko. Zbliżał się wieczór, odczuwali to po wzrastającym ciągle chłodzie, a także dostrzegali zmianę wielką w naświetleniu i ubarwieniu wszystkich ukształtowań terenu. Choćby niebo było zasnute chmurami, śnieg wyżynny i lodowcowe granie posiadają zawsze barwną iryzację przez cały dzień, ale z zapadającą ciemnością wszystko szybko blednie, szarzeje, nabiera tonu ołowianego, widziadlanego i patrzącemu przychodzą na myśl krajobrazy księżycowe. Wokół siność trupia, cisza, milczenie i bezruch zupełny, smutek i zniechęcenie opadają widza. Odczuł to zaraz Tartarin, zgasła jego werwa, a gdy rozległ się gdzieś w dali krzykliwy głos przepiórki skalnej, utracił zgoła otuchę, uczepił się ramienia przewodnika i skulił jak dziecko, bojące się ciemnego pokoju. Ale spokój opiekunów uspokoił go nieco. Szedł oddychając ciężko i wlokąc z trudem nogi za sobą.
Po chwili Kaufmann podniósł laskę, pokazał mu coś, podobnego do sporej wiązki chrustu, rzuconej na śnieg — i powiedział:
— Die Hütte!
Było to schronisko. Wydawało się, że można go dosięgnąć jednym skokiem, tymczasem dotarli doń zaledwo w dobre pół godziny forsownego marszu. Jeden z przewodników poszedł przodem, by rozpalić ogień. Noc zapadała teraz szybko, gasło wszystko wokół, wiatr lodowaty kłuł po twarzy, a śnieg przybrał trupi kolor.
Tartarin był tak znużony, że nie zdawał sobie już z niczego sprawy. Podtrzymywany silnie przez przewodnika, potykał się, słaniał i mimo znacznego spadku temperatury, nie było na nim suchej nitki. Nagle buchnął tuż przed nimi jasny płomień, i doleciał zapach zupy cebulowej.
Dotarli do chaty.
Trudno sobie wyobrazić coś prymitywniejszego nad te schroniska, pozakładane w górach przez szwajcarski „Klub Alpejski“. Cała chata składa się z jednej izby, pod szerszą ścianą widnieje pochyła płaszczyzna, stanowiąca legowisko i zajmuje całą niemal przestrzeń tak, że mało miejsca zostaje na piec, wąski stół i ławę, przybitą do ziemi. Gdy weszli, na stole stały już trzy miski, leżały cynowe łyżki, widniała też bunsenowska lampka dla zgotowania kawy i dwie otwarte puszki amerykańskich konserw mięsnych.
Tartarinowi smakowała niezmiernie ta wieczerza, mimo, że zupa cebulowa była strasznie przydymiona, a słynna patentowana lampka, ani rusz nie chciała dawać potrzebnego żaru, chociaż prospekt zapowiadał, że w ciągu trzech minut gotuje litr kawy.
Przy deserze zaczął śpiewać. był to jedyny sposób porozumiewania się z przewodnikami. Nucił piosnki rodzime: „La Tarasque“, „Les filles d‘Awignon“ i mnóstwo innych, a przewodnicy odpowiadali lokalnemi śpiewkami w helweckiem narzeczu jak np. „Mi Vater isz en Appenzeller, au... au... au...“
Byli to ludzie prości, dzielni, o twardych, jakby ze skały wykutych rysach twarzy i kędzierzawych brodach, przypominających mech. Oczy mieli jasne, nawykłe spoglądać daleko, podobne do oczu marynarzy. I wspomnienie morza, owo wrażenie, jakie odniósł, zbliżając się do lodowca Guggi, wróciło ponownie tutaj, w tej ciasnej chałupinie, przywalonej śniegiem, z którego woda ściekała szczelinami dachu do środka, skutkiem podniesienia temperatury wnętrza. Odczuwał to samo, co czuje podróżny w kajucie starego, drewnianego okrętu, podczas ciszy morskiej, gdy go na dalekich bezludziach ogarnie straszliwa martwota, z której objęć, niema, zda się, powrotu do życia i świata.
Kończyli właśnie jeść, gdy zatętniły tuż przed chatą ciężkie kroki, rozbrzmiały głosy i ktoś zaczął obtupywać z trzewików śnieg tak gwałtownie, że trzęsły się ściany. Tartarin spojrzał z niepokojem po towarzyszach. Czyż był to może nocny napad rabusiów? Ale co robili na tem wyżu? Łomot wzrastał ciągle.
— Kto tam? — krzyknął Tartarin, chwytając oskard. Ale w tejże chwili otwarto drzwi i do schroniska wpakowali się dwaj, ogromnego wzrostu, Amerykanie z twarzami, osłonionemi maskami z białego płótna. Ubranie ich ociekało wodą, potem i przypruszone było śniegiem. Za nimi wkroczyli przewodnicy, tragarze, słowem cała karawana, udająca się na Jungfrau.
— Witam was, mylordowie! — zawołał ugrzeczniony Tartarin i uczynił gest zapraszający, którego przybysze zresztą nie potrzebowali, by objąć w posiadanie schronisko. Za chwilę stół został zawalony przyborami, a miski i łyżki powędrowały do gorącej wody, by służyć następnym biesiadnikom, jak nakazywały przepisy, obowiązujące we wszystkich schroniskach. Trzewiki przybyłych schły przed kominkiem, a oni siedzieli z nogami, owiniętemi słomą i zajadali taką samą, jak Tartarin, zupę cebulową.
Amerykanie, byli to ojciec i syn, dwa olbrzymy rude, prostackie, o twarzach traperów, twardych i energicznych. Starszy miał oczy rozszerzone, zbielałe, tkwiące w zawiędłej twarzy, niby kamienie w głowie fetysza. Po niepewnych ruchach, po szukaniu łyżki oraz troskliwości, jaką go syn otaczał, Tartarin poznał, że starszy jegomość jest ślepy. Domyślił się, że jest to ów sławny turysta, o którym mu opowiadano w hotelu. Nie chciał wierzyć, gdy mówiono, że wierny zamiłowaniom młodości, mimo sześćdziesiątki i ślepoty swej, odbywa ciągłe wycieczki, wraz z synem, który go nie odstępuje. Zwiedzili obaj Wetterhorn, teraz szli na Jungfrau, a mieli w planie wedrzeć się na Mont-Cervin i Mont-Blanc. Stary Jankes utrzymywał, że żyć nie może bez oddychania rzeźwem i rozrzedzonem powietrzem szczytów, które mu przypomina, jak był dzielnym i silnym w młodych latach.
Ponieważ Jankesi nie byli rozmowni i na zapytania Tartarina odpowiadali tylko: yes i no, spytał jednego z tragarzy, znającego potrochu język francuski, w jaki sposób ślepiec przebywa miejsca niebezpieczne i trudne.
— Ma góralskie nogi, które niemal widzą co trzeba, — odparł — a zresztą syn go pilnuje i stawia mu stopy gdzie trzeba. Nie zdarzył im się do tej pory żaden wypadek.
— Tak... tak... — zauważył Tartarin — te wasze słynne wypadki nie są wcale straszne... hę?
Zdziwiony tragarz otwarł usta, ale pewny swego Tartarin, uśmiechnął się jeno chytrze, położył się na pochyłej desce, owinął kołdrą, okręcił głowę szalem i zasnął mimo światła, ruchu, dymu fajkowego i zaduchu cebuli.
— Mosje! Mosje!
Jeden z przewodników targał go za ramię, chcąc skłonić do wstania, drugi zaś nalewał do misek wrzącą kawę. Tartarin wykrztusił kilka przekleństw, oprzytomniał, wstał, zbliżył się do stołu, a potem wyszedł na świat.
Ogarnął go chłód lodowaty i olśnił odblask światła księżycowego od śniegu. Otwarł szeroko zdumione oczy i patrzył. Wszystko wyglądało zgoła inaczej jak za dnia i wieczorem. Martwota ożyła na nowo. Księżyc przemienił krajobraz w gigantyczne miasto, pełne tajemniczych świątyń gotyckich, ulic, uliczek, zakamarków, tuneli, mostów wiszących, posągów marmurowych, ruin, napoły rozwalonych i pustych placów. Było to jakieś wymarłe od wieków, a trwające dotąd miasto gigantów.
Druga w nocy. Około południa stanąć można na szczycie, jeśli wszystko pójdzie po myśli. Rzeźwy, wesoły Tartarin chciał ruszać niezwłocznie jak do szturmu. Ale przewodnicy go wstrzymali, twierdząc, że koniecznie trzeba powiązać się liną, idąc w tak niebezpieczną drogę.
— Liną?... Hm... nie bierzcież mnie na kawał!... Ano, zresztą, jeśli taki macie rozkaz od „Towarzystwa”...
Na czele stanął Chrystjan Inebnit, zostawiając między sobą a Tartarinem trzy metry liny. Takaż lina dzieliła go od drugiego przewodnika, niosącego zapasy i sztandar. Taraskończyk trzymał się lepiej niż dnia poprzedniego, ale trzeba było mieć tak silne jak on przekonanie, że wszystko jest sztuczką i blagą „Towarzystwa”, by nie przerazić się, a może nawet i nie cofnąć.
Tak zwana „droga” była to wąska, pokryta lodem perć, mająca kilkanaście centymetrów szerokości, wiodąca środkiem pomiędzy dwiema przepaściami, a tak śliska, że Chrystjan musiał rąbać w niej stopnie, by się na jej powierzchni mogła utrzymać noga.
Wystarczyło bać się, by spaść niewątpliwie, ale Tartarin nie bał się wcale. Szedł, coprawda, ostrożnie, naśladując Chrystjana, ale nie doznawał innego uczucia, jak nowicjusz wolnomularski, wystawiony na straszliwe rzekomo próby reguły zakonnej. Stawiał nogi w miejsca, wykute oskardem przewodnika i czynił wszystko to, co widział, że czyni, ale spokojny był zupełnie, jakby się znajdował w swym ogródku baobabowym i ćwiczył się w chodzeniu po wąskiej cembrowinie sadzawki, ku ogromnemu przerażeniu czerwonych i srebrnych rybek.
W jednem miejscu ścieżka stała się tak stromą, że musieli wdrapywać się na czworakach, czepiając paznogciami skał. W najgorszem byli właśnie miejscu, gdy rozległ się okropny huk tuż nad ich głowami nieco więcej w prawo. Huk był przeciągły, trwał długo, a dłużej jeszcze echa, powtarzające go wielokrotnie.
— Lawina! — powiedział Inebnit i czekał, aż wszystko ucichnie.
Niebawem nastała cisza grobowa. Za małą chwilę zeszli z perci i kroczyli w górę stokiem dosyć łagodnym, ale droga trwała niesłychanie długo. Po dwu blisko godzinach zarysował się wysoko, wprost nad ich głowami, wąski różowy, lśniący pasek. To świt zarumienił kontur szczytu.
Wesoły taraskończyk, z natury wróg ciemności, odzyskał zaraz humor i zaintonował na całe gardło:
Gai compaire don mistrau
Uczuł nagłe szarpnięcie liny z przodu i z tyłu i to spowodowało nagłe umilknięcie.
— Cicho! — powiedział mu gestem Inebnit, pokazując laską straszliwe, zwieszone pionowo nad ich głowami, zwały luźnych bloków lodowych. Można było stąd gdzie stali widzieć, że głazy chwieją się na podstawach i lada drgnienie powietrza może naruszyć ich wątłą równowagę. Nie byłoby w takim razie nawet o tem mowy, by się udało odnaleźć ich zwłoki. Ale sprytny Tartarin wiedział co o tem wszystkiem sądzić, przeto na dowód, iż nie da się okpić, jeszcze donośniejszym głosem skończył strofę:
Commo un flat de vin de Crau.
Przekonani, że oszalał do reszty, przewodnicy pociągnęli go jak można najprędzej w bok i zatoczyli ogromne koło, by zejść z linji wiszących nad nimi lawin lodowych.
Ale wpadli z deszczu pod rynnę, bo nagle rozwarła się przed nimi szeroka szczelina, którą wschodzące słońce oblało złoto-zielonym blaskiem. Lód był spoisty, prześwietlający, a sięgał kilkadziesiąt pewnie metrów w głąb. Była pokryta skorupą, zwaną technicznie „most śniegowy“, utworzony ze zmarzłego śniegu. Zaledwo stąpił na tę skorupę przewodnik czołowy, chcąc spróbować czy go utrzyma, załamał się z trzaskiem cały most, buchnęły w górę białe tumany, Inebnit i Tartarin wpadli w rozpadlinę. Jeden tylko Kaufmann zorjentował się szybko: błyskawicznym ruchem wbił w lód swój oskard, przykucnął za nim i oplótł linę rękami. Musiał wytężyć wszystkie siły, by utrzymać nad przepaścią dwu ludzi. Ale nie stało mu już sił, by ich wyciągnąć na wierzch. Zacisnął zęby, zamknął oczy i trzymał, nie wiedząc co się dzieje, gdyż był za daleko od przepaści.
Oszołomiony upadkiem, Tartarin przez chwilę machał rękami i nogami jak pajac, potem zaś wisiał spokojnie z nosem, opartym o ścianę lodową, podobny do pionu, którym sondują głębokość morza. Nad sobą widział jaśniejące coraz to bardziej niebo, na którem gasły zwolna gwiazdy, pod sobą miał zielonawą toń, skąd szedł lodowaty zamróz.
Gdy minęło pierwsze wrażenie, odzyskał dobry humor i pewność siebie i zawołał:
— Hej! Ojcze Kaufmannie, pocóż nas tu trzymasz? Djabelski przeciąg w tej dziurze, a przytem lina wpija mi się w brzuch!
Kaufmann nie odpowiedział, bał się bowiem zesłabnąć, gdyby rozwarł szczęki. Natomiast Inebnit krzyknął z głębi.
— Mosje! Mosje!... oskard... oskard!
Chciał dostać oskard, gdyż swój własny zgubił w upadku. Tartarin podał mu z trudem niemałym ciężki przyrząd, a przewodnik wykuł nim stopień na nogi dla siebie i zacios dla rąk. W ten sposób ciężar zmniejszył się o połowę.
Rudolf Kaufmann mógł teraz jąć się windowania „wisielców” na górę, bo Inebnit stąpał po stopniach, niewiele mu przyczyniając ciężaru. Nareszcie ukazał się na wierzchu kaszkiet prezesa, a niebawem wytoczyła się ze szczeliny cała jego osoba. Dużo łatwiej poszło z Inebnitem i wszyscy stanęli na lodzie cali i zdrowi.
Małomówni, nawykli do niebezpieczeństw górale, uściskali się serdecznie, w urywanych słowach dając wyraz swej radości. Ale drżeli tak obaj ze wzruszenia, że Tartarin poczęstował ich wódką z własnej manierki, co ich doprowadziło do równowagi. Sam zachował najzupełniejszy spokój i pośpiewywał prosto w nos zdumionym przewodnikom.
— Braw... braw... Francoz... — powiedział Kaufmann, dotykając jego ramienia.
— Przestańcież grać komedję — zawołał. — Wiem dobrze jak i wy, że nie groziło żadnemu z nas najmniejsze niebezpieczeństwo.
Potrzęśli głowami, jak świat światem nie było jeszcze takiego alpinisty.
Poszli dalej, wspinając się prostopadle po gigantycznym murze lodowym, sześć do ośmiuset metrów wysokim, a wędrówka ta zajęła bardzo dużo czasu, gdyż trzeba było kuć stopień za stopniem. Biedny taraskończyk wyczerpał do cna siły swoje, a przytem oślepiało go słońce, odbite od lodu i śniegu tak, że nie mógł otworzyć oczu. Okulary zostały na dnie szczeliny, przeto nie mógł zaradzić złemu.
Po jakiejś godzinie uczuł zawrót głowy i opanowała go ta sama przypadłość, która nawiedza jadących po raz pierwszy okrętem. W głowie mu dzwoniło, nogi się pod nim uginały, przestał się ruszać i przewodnicy musieli go wyciągać ze stopnia na stopień, ujmując jak wczoraj pod ręce. Z trudem wydźwignęli go na szczyt muru, skąd od szczytu dzieliło ich zaledwo sto metrów.
Mimo stwardniałego śniegu, ten ostatni etap drogi sprawił im już mniej trudności, ale zajął bardzo dużo czasu, gdyż Tartarin był tak zmęczony, że poprostu leciał z nóg.
Nagle przewodnicy puścili go i zaczęli pohukiwać z wielkim zapałem. Stanęli na samym szczycie. Ta mała, biała, krągława polanka, to był szczyt i ostateczny kres niedoli nieszczęśliwego alpinisty, który od godziny znajdował się w jakimś stanie somnambulizmu czy agonji.
— Scheideck! Scheideck! — zawołali nagle przewodnicy, pokazując widniejący w dole hotel maleńki, daleki, wynurzający się z zieleni i mgły, podobny do zabawki dziecięcej.
Roztaczała się stąd panorama przecudna. Gdzie spojrzeć, falowały śnieżne pola, złocone słońcem, pomarańczowe, to znów szafirowe i zielone. Piętrzyły się dziwaczne, olbrzymie lodozwały przedziwnej struktury, podobne wieżycom, strzałom, iglicom, mostom wiszącym, krawężnikom, zawieszonym nad nicością, to znów garbiły się w kurhany niezmierne, jakby pod niemi spoczywały zniknione mastodonty i megaterja epok dawnych.
Wszystko szkliło i lśniło wokół, ale blaski te, przyćmione oddalą, spływały w harmonijny zespół, nie rażąc oczu, a ponad temi cudami ziemi połyskał cud nieba, słońce jasne a zimne, świecące bez ciepła, zwieszone ponad pustką i ciszą tak przeraźną, że Tartarinem wstrząsnął dreszcz.
Ponad hotelem wystrzelił obłoczek dymu i rozległ się huk głuchy. Dostrzeżono ich tedy, strzelano z moździerza na wiwat, oddawano im cześć należną. Na myśl, że go widzą wszyscy, jego właśni alpiniści, angielskie misses, Ryżowcy, Śliwkowcy, dostojnicy i służba, wielcy i mali, że kto żyw patrzy przez binokle, szkła własne i lunety hotelowe... Tartarin zerwał się, pomny swej misji i odzyskał siły.
Porwał z rąk przewodnika sztandar taraskońskiego K. A., rozwinął go, podniósł trzy razy w górę, potem zaś, wbiwszy rękojeść oskarda w śnieg, usiadł na żelaznym kilofie i siedział tak nieporuszony, dzierżąc w dłoni drzewce chorągwi, szarpanej wiatrem.
Był wspaniały, ale czekała go jeszcze inna apoteoza. Oto, jak się to często zdarza na szczytach, opar stanął poza nim, a na tym oparze słońce odbiło jego sylwetę, w rozmiarach ogromnych, gigantycznych. Wzburzone włosy, nastrzępiona broda, szal rozwiany i szyja, wychylająca się zeń, a wreszcie kaszkiet sklepisty, nadały mu wygląd, podobny do jakiegoś prastarego, mitycznego skandynawskiego boga, królującego, jak powiada legenda, pośród chmur, lodowisk i ciszy.
Wycieczka na Jungfrau przyniosła Tartarinowi, prócz sławy, to jeszcze, że nos mu oblazł ze skóry, spuchł, a cała twarz spękała do krwi. Przez pięć dni siedział zamknięty w hotelu „Belle-vue“, kładł kataplazmy, smarował się różnemi maściami, a także grał z przyjaciółmi w domino, chcąc w ten sposób odegnać nudę i zniecierpliwienie. Podyktował też długi, detaliczny opis całej przeprawy, który miał być odczytany na uroczystem posiedzeniu K. A. w Taraskonie i opublikowany w „Forum”. Kiedy wreszcie minęło zmęczenie ogólne, nos i twarz się wygoiły, a pozostały jeno niewielkie czerwone znaki, blizny i wogóle ślady bohaterskiego przedsięwzięcia, czcigodny P. K. A. oraz delegaci wybrali się w drogę powrotną do domu przez Genewę.
Pominiemy rozliczne przygody, jakie mieli w podróży. Banda południowców wzniecała popłoch i szerzyła zamieszanie w ciasnych wagonach, kajutach, przy stołach biesiadnych, swemi krzykami, śpiewem, hałaśliwem, pełnem przesady zachowaniem, sztandarem i wysokiemi laskami, w które się wszyscy uzbroili od czasu pamiętnej ekspedycji. Na laskach tych widniały oczywiście pamiątkowe napisy, ozdoby i wiersze okolicznościowe.
Dojechawszy do Montreux, podróżni postanowili za poradą swego prezesa zatrzymać się tutaj na czas krótki, by zwiedzić słynne wybrzeża jeziora genewskiego, zwłaszcza zamek Chillonu, w którego podziemiach znosił katusze wielki patrjota Bonnivard, a który upamiętnili swym pobytem Byron i Delacroix.
Tartarina, w gruncie rzeczy, bardzo mało obchodził Bonnivard, albowiem smutna przygoda z Wilhelmem Tellem podkopała zupełnie jego wiarę w istnienie legendarnych postaci szwajcarskich, ale dowiedział się w drodze, że Zonia udała się do Montreux z bratem, którego stan zdrowia pogorszył się znacznie. Owa pielgrzymka historyczna była mu tedy jeno pretekstem, by ją zobaczyć i nakłonić do jechania z nim razem do Taraskonu. Miał słabą nadzieję, że się zgodzi.
Oczywiście, towarzysze jego byli najmocniej przekonani, że idzie o oddanie hołdu wielkiemu obywatelowi genewskiemu, o którego czynach cuda opowiadał im Tartarin. Poza tem, rozmiłowani w teatralnych wystąpieniach, zapragnęli zaraz po przybyciu do Montreux rozwinąć sztandar i ruszyć na Chillon z okrzykiem: — Niech żyje Bonnivard!
Prezes musiał ich mitygować.
— Zjedzmy przedewszystkiem śniadanie! — powiedział. — Potem, zobaczymy...
Zgodzili się i wsiedli w pierwszy lepszy omnibus pierwszego z brzegu pensjonatu Mayera czy Müllera, stojący w ciżbie innych przy samym debarkaderze przystani.
— Kroć... o przepraszam... — powiedział nagle Pascalon — Jak ci żandarmi oglądają się za nami!
— To prawda! — zaniepokoił się Brawida. — Cóż ma za powód ten drab gapić się na nas w ten sposób?
— Musiał mnie poznać! — skromnie zauważył Tartarin i uśmiechnął się życzliwie do żandarma, ubranego w długą niebieską pelerynę, śledzącego pilnie omnibus, posuwający się zwolna wysadzaną topolami nadbrzeżną drogą.
Był to właśnie dzień targowy i wzdłuż wybrzeża stało mnóstwo kramów z owocami, jarzynami, taniemi koronkami, oraz ową specyficzną szwajcarską biżuterją, złożoną z łańcuszków, breloczków, dzwoneczków, agrafek, brosz i bransolet, która stanowi niezbędną cześć składową toalety Szwajcarek. Na falach chwiała się cała flotyla małych, jaskrawo malowanych łódek, czółen i bocików, służących dla przejażdżek. Dalej na wodzie, na wsuniętych głęboko w jezioro molach i debarkaderach piętrzyły się całe góry worów, skrzyń i beczek, wyładowywanych z większych żaglowych brygantyn, czy paropakebotów, rozlegały się ostre poryki sygnałów i dźwięczały dzwony. Zgiełk i szum dochodził i z drugiej również strony, z otwartych na ściężaj piwiarń i jadłodajni, a tłumy zalegały ulice. Gdyby to oświecić jaskrawie słońcem, możnaby sądzić, że znajdujemy się w jakiejś miejscowości śródziemnomorskiej pomiędzy Mentoną a Bordigherą. Ale brakło, niestety, onego południowego słońca, a taraskończyk patrzył na to całe rojowisko poprzez szafirową mgłę, wznoszącą się z jeziora, snującą w górę i splatającą z nadlatującemi od skraju horyzontu szaro-siwemi chmurami, niosącemi deszcz i chłód w łonach.
— Kroćset tysięcy... Nie lubię bajor! — zawołał nagle Excourbanies, przecierając szybę omnibusu, by przyjrzeć się lepiej lodowcom, zamykającym horyzont od zachodu.
— I ja nie! — westchnął Pascalon. — Ta mgła, ta martwa woda, to wszystko razem pobudza mnie do łez.
Brawida użalał się również i wyrażał obawy nawrotu podagry.
Tartarin zgromił ich surowo. Czyż nie było to oczywistym zyskiem, że będą mogli opowiadać za powrotem, iż zwiedzili kazamaty nieśmiertelnego Bonnivarda, że zapisali swe nazwiska na historycznych murach, obok autografów; Russa, Byrona, Wiktora Hugo, George Sand i Eugenjusza Sue?
Nagle, w samym środku tyrady, prezydent urwał, pobladł, poczerwieniał... Zobaczył znany dobrze kapelusik i bujne, jasne włosy... Nie zatrzymując nawet omnibusu, który toczył się dość wolno w górę, wyskoczył, wołając do osłupiałych alpinistów:
— Spotkamy się w hotelu!
— Zonia! Zonia! — wrzeszczał zdala i biegł, przerażony myślą, że jej nie dogoni. Szła szybko, ginąc w tłumie, to wynurzając się znowu. Nareszcie usłyszała, obejrzała się i przystanęła:
— A, to pan?
Uścisnęła mu dłoń i szła dalej. Postępował obok zadyszany i urywanemi słowami usprawiedliwiał się, dlaczego ją porzucił tak nagle, bez pożegnania nawet... Przybyła delegacja... musiał koniecznie pójść na Jungfrau i z tej wycieczki pozostały mu jeszcze na twarzy skazy. Słuchała w milczeniu, nie patrząc nań wcale, przyśpieszając kroku, z oczyma wbitemi w ziemię i jakimś skurczem mięśni twarzy.
Spostrzegł, że przybladła, nie miała już owego dziecięcego powabu, owej anielskości, przeciwnie, surowość i skupiona wola, przebijające dotąd w mowie jeno, rozlały się po obliczu, pełnem wdzięku zawsze i młodzieńczego uroku.
— Jak się ma Borys? — spytał po chwili, zażenowany tą oziębłością, która mu się zwolna zaczęła udzielać.
— Borys? — zadrżała. — A, prawda, pan o niczem nie wie!.. Chodź pan ze mną... chodźmy!
Szli małą uliczką, otoczoną winnicami, staczającą się zlekka ku jezioru. Mijali wille, ogrody o strzyżonych krzewach i piaskiem wysypanych ścieżkach, terasach, okrytych winoroślą, pełnych róż rozkwitających, petunij i mirtów w zielonych drewnianych wazonach.
Czasem spotykali postacie wybladłe, o smutnym wyrazie oczu i zapadłych policzkach, jakie się widuje w Mentonie i Monako. Tylko tam blask słońca ćmił wszystko, tutaj zaś, wśród mgieł, wyraźniej występował smutek, niemoc fizyczna i duchowa.
— Wejdź pan! — powiedziała Zonia, otwierając jakąś furtkę w murze, na którym widniał napis rosyjskiemi głoskami.
Tartarin nie wiedział zrazu, gdzie się znajduje. Widział jeno rozkwiecony ogród, przecięty ścieżkami, tu i owdzie rozrzucone grupy tui, cyprysów, topol i brzóz, wreszcie powódź róż wysokopiennych, pełzających, zwieszających się w festonach, tworzących aleje, bukiety i żywopłoty.
Po chwili dostrzegł ukryte wśród kwiatów płyty, krzyże, sarkofagi, a stanąwszy przy jednym, odczytał świeży napis, wyryty w kamieniu:
Spoczywał tu od kilku dni dopiero, a zmarł natychmiast niemal po przyjeździe do Montreux. Na tym cmentarzyku, gdzie spoczywali Rosjanie, Polacy i Szwedzi, znalazł pobratymców i znajomych. Tutaj było ostatnie osiedle piersiowo chorych synów Północy, dla których Montreux było Nizzą. Nie wysyłano ich dalej, gdyż różnica klimatu mogłaby wywołać fatalne skutki w organizmach, nienawykłych do przelśniewania słońcem.
Przez chwilę stali bez ruchu i słowa, spoglądając na białą kamienną płytę, odcinającą się jaskrawo od ciemnej, świeżo poruszonej ziemi. Zonia oddychała wonią róż i wpatrywała się w głaz zaczernienionemi od płaczu oczyma.
— Biedaczko! — powiedział wzruszony, ujmując delikatnie jej dłoń w swą żylastą prawicę. — Biedaczko! Cóż się teraz z panią stanie?
Spojrzała mu prosto w oczy rozbłyśnionym wzrokiem, a na oczach jej nie było już łez:
— Odjeżdżam stąd za godzinę! — powiedziała.
— Pani odjeżdża?
— Bołybin jest już w Petersburgu. Maniłow czeka, by razem ze mną przekroczyć granicę. Wracam do roboty... Posłyszy pan znów o nas! — Pochyliła się ku niemu i szepnęła z uśmiechem, wpijając się weń swemi modremi oczyma:
— Kto mnie kocha, pójdzie za mną!
Ach... ach... iść za nią! Ta szalona dziewczyna wzniecała w nim przestrach wielki. Przytem ponure środowisko cmentarne przygłuszyło jego miłość. Szło jeno o to, by nie zemknąć jak tchórz. Położył rękę na sercu gestem teatralnym i zaczął:
— Zoniu! Znasz me uczucia!
Nie chciała słuchać.
— Gaduła! — rzuciła z pogardliwem wzruszeniem ramion, obróciła się i odeszła dumnie, nie obejrzawszy się ani razu poza siebie.
Powiedziała jeno słowo „gaduła”, ale intonacja była taka, że biedny Tartarin zaczerwienił się wyżej uszu i obejrzał się trwożnie wokoło, by się przegonić, czy byli sami i czy ktoś nie usłyszał.
Wrażenie nie trwało, na szczęście, długo u naszego bohatera. W piąć minut potem szedł swobodnym, lekkim krokiem jakąś wielką ulicą, szukając hotelu Müllera, gdzie nań mieli czekać alpiniści ze śniadaniem. Czuł ogromną ulgę, wprost radość, że nareszcie zerwana została ta beznadziejna, a nad wyraz niebezpieczna znajomość. Idąc rozważał jak się wszystko stało i podkreślał w myśli despotyzm Zoni. Mógł sympatyzować nawet z ich poświęceniem... oczywiście, ale przejść do czynu... hę... kroćset... za nic! To przecież rzecz okropna! Cóż to zresztą za stanowisko, za zajęcie, — polowanie na despotów? Gdyby wszystkie uciemiężone ludy miały się doń zwracać i żądać, by wymordował tyranów... ha... ha... ha... ładny interes! Byłoby z nim tak jak z Bombonnelem, do którego zwracają się Arabowie, gdy pantera zaczyna krążyć koło duaru...
Jakaś dorożka najechała nań tak ostro, że zaledwo miał czas uskoczyć na chodnik i krzyknąć: — Kanaljo jedna! Ale okrzyk ten przemienił się natychmiast w ryk zdumienia: — Gues aco! Budiu!
Żaden z czytelników nie domyśliłby się, co zobaczył Tartarin w owej dorożce. Oto ni mniej ni więcej, tylko całą delegację taraskonską: Brawidę, Excourbaniesa i Pascalona w pomiętych ubraniach, bez kaszkietów, otoczonych żandarmami z karabinami w ręku. Wyglądali tak, jakby stoczyli bójkę z reprezentantami władzy. Wszystkie obrazy, któremi strach przepełnił noce Tartarina w Interlacken, przemknęły mu przez myśl błyskawicą. Stał wrośnięty w ziemię, podobnie jak wówczas, gdy go związały z lodowcem niefortunne kolce Kennedyego i patrzył na odjeżdżający galopem pojazd.
W tej chwili wysypała się ze szkoły gromada uczniów z tornistrami na plecach i biegnąc za dorożką, krzyczeli głośno:
— Brać ich! Do dziury drabów!
Nie miał czasu obrócić się, bo w tejże chwili uczuł, że go jakieś ręce chwytają, podnoszą, więżą, niosą. Wsadzono go do drugiej dorożki, dwaj żandarmi umieścili się po obu stronach, a na przedzie znalazł się oficer z ogromnem szabliskiem miedzy kolanami, którego garda sterczała wysoko, dotykając niemal sklepienia budy.
Tartarin chciał mówić, tłumaczyć. Niezawodnie zaszła jakaś pomyłka. Powiedział swe imię, nazwisko, skąd pochodzi i powołał się na swego konsula, handlarza miodem, nazwiskiem Ichener, którego poznał na jarmarku w Beaucaire. Ale to wszystko nie pomagało nic a nic, eskorta milczała, więc mu przyszło do głowy, że to jakiś nowy, nieznany figiel „Towarzystwa“. Zwrócił się tedy do oficera i uśmiechnięty spytał:
— To żart! Prawda? Ja wiem dobrze, że to żart finta dla ożywienia ruchu turystów w Szwajcarji! Prawda?
— Milcz pan, albo każę ci zakneblować usta! — warknął oficer, przewracając straszliwie oczyma.
Tartarin zamilkł. Jechali niesłychanie długo, mijali domy, ogrody, więzień widział jezioro, góry, hotele o różnobarwnych dachach i szyldach, werandy, pełne gości, słyszał nawoływania, dalej maleńką kolejkę zębatą, niebezpieczną mechaniczną zabawkę, czepiającą się skał i wspinającą się prostopadle w górę, a jakby dla uzupełnienia podobieństwa z Rigi, deszcz kroplisty zaczął siec i cała góra wraz z kolejką osnuła się gęstą żółtą mgłą.
Powóz zadudnił na moście, przesunął się szpalerem małych straganów, gdzie rozłożone były najrozmaitsze drobiazgi i zatrzymał się, po przejechaniu nisko sklepionej bramy, w krągłym bastjonie o poczerniałych murach. Tartarin dowiedział się, gdzie jest, słuchając rozmowy oficera ze stróżem zamku, który nadbiegł, pobrzękując pękiem zardzewiałych kluczy.
— Osobna cela? Osobna cela? Ależ nie mam osobnej celi... wszystkie zajęte. Chyba go wsadzić do celi Bonnivarda.
— Wsadźmy go do celi Bonnivarda! — zgodził się oficer. — To w sam raz mieszkanie dla takiego ptaszka.
Stało się jako rzekł.
Zamek Chillonu, o którym prezes alpinistów taraskońskich opowiadał od dwu dni bez przerwy, gdzie przez dziwne zrządzenie losu został właśnie zamknięty, jest to jeden z tych zabytków historycznych Szwajcarji, które pociągają turystów siłą nieprzepartą. W dawnych czasach służył za letnią rezydencję książętom sabaudzkim, potem był więzieniem stanu, składem broni i arsenałem, a dzisiaj jest jeno celem wycieczek, podobnie jak Rigi-Kulm, Tellsplatte i inne miejscowości. Pozostawiono tam jednak posterunek żandarmerji i kilka celek, przeznaczonych dla pijaków i rzezimieszków kantonalnych. Ale mieszkańcy Szwajcarji nie są naogół skłonni do wybryków, to też pustką stojące celki zużytkował stróż i przewodnik po zamku na składy drzewa, jarzyn i innych prowjantów na zimę. Niemile został tedy zdziwiony pojawieniem się tylu więźniów naraz, a do pasji doprowadziło go, że musi niebezpiecznego złoczyńcę zamknąć w celi Bonnivarda, zwiedzanie której przez turystów stanowiło główne źródło jego dochodu. Nie będzie mógł otwierać jej i pokazywać, a właśnie sezon był w całej pełni.
Strasznie zagniewany, prowadził Tartarina, który szedł za nim pokornie, nie myśląc o ucieczce, ani oporze. Zeszli po kilku chwiejących się schodach w kurytarz cuchnący i wilgotny, minęli olbrzymią bramę, nabitą gwoździami wielkości pięści i najeżoną kolcami i znaleźli się w obszernem, sklepionem podziemiu, z podłogą z ubitej ziemi, opartem na dwu grubych filarach romańskich z pierścieniami, przeznaczonemi do zakładania łańcuchów, w które dawniej okuwano więźniów stanu. Panował tu mrok szary i migotliwy, bo, odbite od fal jeziora, światło wpadało przez wysoko umieszczone, okratowane okienka. Widać było przez nie mały ledwo skrawek nieba.
— Oto pański apartament! — powiedział dozorca, kasztelan i przewodnik po zamku w jednej osobie. — Radzę tylko, nie spaceruj pan zbyt daleko, bo są tam „zapominki“, w które wpadłszy, nie zobaczyłbyś pan już nigdy własnej brody w zwierciadle!
— Zapominki?... Budiu!
— Trudno mój przyjacielu! Kazano pana zamknąć w kazamatach Bonnivarda... zamknąłem cię tedy i basta! A teraz, jeśli posiadasz pan pieniądze, mógłbym dostarczyć czegoś, nap. kołdry i materaca na noc.
— Przedewszystkiem proszę o jedzenie! — zawołał uradowany Tartarin, stwierdziwszy z zadowoleniem, że nie zabrano mu pieniędzy.
Dozorca przyniósł niedługo świeżego chleba, piwa i salcesonu, a nowy więzień Chillonu rzucił się na to i pożerał z chciwością niezmierną. Od kilkunastu godzin nie miał nic w ustach, a zmęczenie i wrażenia wyczerpały go bardzo. Jadł, siedząc na kamiennej ławce w półświetle okienek, a dozorca przyglądał mu się z zajęciem.
— Cóżeś to pan, u licha, zmalował, że cię traktują jak zbrodniarza? — spytał.
— Kroćset tysięcy... nie wiem... nie wiem! — odparł Tartarin, mając pełne usta.
— Nie ulega kwestji — ciągnął dalej dozorca — że nie wyglądasz pan na złego człowieka! Sądzę, że nie zechcesz pan pozbawić biednego człowieka, obarczonego rodziną, zarobku, z którego żyje? Prawda? Ano, to dobrze! Mam tam na górze całą bandę turystów, którzy chcą zwiedzić podziemie Bonnivarda. Gdybyś mi pan przyobiecał, że będziesz się zachowywał spokojnie i nie uciekniesz gdy otworzę drzwi...
Poczciwy Tartarin złożył najuroczystszą przysięgę i w pięć minut potem zobaczył w swem więzieniu całe, znane sobie, towarzystwo z Rigi-Kulm, Tellsplatte i Scheidecku. Był tu słynny Astier-Réhu i równie słynny wróg jego prof. dr. Schwanthaler z żoną, był lord Chipendale z siostrzenicą (hm... hm...) były chłopięce misses, słowem cała menażerja Cooka znalazła się w komplecie.
Strasznie zawstydzony, bojąc się, by go nie poznano, ukrył się za filarem i cofał się wgłąb podziemia, w miarę, jak turyści następowali mu na pięty. Dozorca oprowadzał ich sumiennie wszędzie, mówiąc grobowym głosem:
— Oto tutaj nieszczęsny Bonnivard...
Uczeni kłócili się ze sobą znowu w dwu językach, nie słuchając się wzajem, ale gotowi każdej chwili skoczyć sobie do oczu. Jeden potrząsał kuferkiem, drugi torbą, a turyści przysłuchiwali się, ziewali i łazili ospale po podziemiu.
Tartarin, posuwając się coraz to bardziej wgłąb, stanął nareszcie nad skrajem owej „zapominki”, to jest dziury w podłodze, głębokiej i czarnej, studni, w którą rzucano więźniów, lub w którą sami wpadali przypadkiem. Wiał stamtąd zgniło-lodowaty dech stuleci. Zatrzymał się przerażony i zaszył się w kąt, nasuwając kaszkiet na oczy. Ale wilgoć i saletrzany odór oddziałały w ten sposób na jego narządy powonienia, że zakręciło mu się w nosie i kichnął tak potężnie, ze zadudniło pod sklepieniem, a przerażeni turyści cofnęli się wstecz.
— Patrzcież państwo, to sam Bonnivard! — zawołała bezczelnie rzekoma siostrzenica członka Jockey-Klubu, wykrygowana i ustrojona w najmodniejszy kapelusz.
Trudno mu się było dłużej ukrywać.
— To bardzo ciekawa rzecz te „zapominki”! — rzekł najnaturalniejszym w świecie tonem, jakby sam właśnie zwiedzał podziemie w roli turysty. Potem wmieszał się w gromadkę zwiedzających, którzy uśmiechnęli się, poznawszy aranżera balu na Rigi-Kulmie.
— He... mosje... ballir... dancir...
Stanęła przed nim filigranowa starowinka, w tanecznej pozycji, gotowa każdej chwili puścić się walca. Ponieważ jednak nie miał do tego narazie ochoty, a nie wiedział, jak wybrnąć z sytuacji, przeto podał jej szarmancko ramię i zaczął oprowadzać po własnem więzieniu, pokazując pierścienie, wmurowane w filary, do których przywiązano biednego Bonnivarda, oraz ślady stóp jego na flizach, wydeptane ciągłem chodzeniem tam i z powrotem. Słuchając go, zacna dama nie byłaby nigdy przypuściła, że ten, który z taką swadą kreśli dzieje męczeństwa ofiary państwa, jest sam więźniem stanu, ofiarą niesprawiedliwości i przewrotności ludzkiej.
Sytuacja stała się nieco dziwną, kiedy Tartarin, odprowadziwszy do drzwi swą damę, pożegnał się z nią uprzejmie. Musiał użyć całej siły władania sobą, by powiedzieć:
— Nie... nie, dziękuję... nie pójdę. Zostanę jeszcze, mam tu poczynić zapiski naukowe!
Skłonił się całemu towarzystwu, dozorca zamknął bramę z trzaskiem, założył żelazne antaby, a wszyscy otwarli z podziwu usta.
Co za skandal! Potniał ze wstydu, słysząc oddalające się coraz to bardziej okrzyki zdziwienia turystów. Na szczęście, tortura ta nie ponowiła się w ciągu dnia. Skutkiem niepogody, nie było zwiedzających. Wył przeraźliwy wichr i jęczał w czarnych dziurach, jakby się skarżyły duchy pomordowanych skazańców, którym odmówiono pogrzebu. Tłukły o ściany wezbrane nurty jeziora, a woda tryskała aż do okien, pozbawionych szyb i spadała kroplami na Tartarina. Od czasu do czasu zaryczał parowiec, zaszumiały po wodzie koła, akompanjując ponurym rozmyślaniom biednego więźnia, który kulił się i drżał coraz to bardziej, w miarę zapadających ciemności, od których ściany więzienia zdawały się rozszerzać.
Jakże wytłumaczyć sobie to uwięzienie? Jak zrozumieć zamknięcie w lochu tak okropnym? Może to akt zemsty Costecalda? Może to jego manewr przedwyborczy? A może policja rosyjska dowiedziała się o jego nierozważnych słowach, jego znajomości z Zonią i zażądała wydania go w ręce rządu rosyjskiego? Ale w takim razie, pocóż aresztowano całą delegację? Cóż można było zarzucić tym nieszczęśnikom? Wprawdzie nie wtrącono ich do podziemnej kazamaty, nie wydano na łup straszliwym szczurom i cichym, przeraźnym pająkom, skradającym się jak mary, ale muszą być i tak przestraszeni bardzo!
Tak rozmyślał biedny Tartarin.
Jakąż jednak jest potęga czystego sumienia? Oto, mimo szczurów, chłodu, mimo przeraźnych mar pajęczych, bohaterski Tartarin, ufny w czystość serca swego, zdołał zasnąć snem sprawiedliwego i spał z otwartą gębą, chrapiąc na potęgę, podobnie jak spał zawieszony między niebem a ziemią w schronisku pod Jungfrau... spał... spał i spał, aż go zbudzono na drugi dzień, po dziesiątej. Zdawało mu się, że to sen, gdy nań zawołał dozorca:
— Wstawaj pan! Przyjechał sam prefekt okręgu! Musisz pan być nielada złoczyńcą, skoro fatygował się sam pan prefekt!
Nie był, coprawda, złoczyńcą, ale mógł wyglądać na coś podobnego, zważywszy, że spędził noc w wilgotnej, brudnej piwnicy i nie mógł, pobieżnie bodaj, umyć się, uczesać i uporządkować ubrania.
Przesłuchanie odbywało się w dawnej stajni zamkowej, przemienionej w salę sądową. Gdy Tartarin wszedł, ujrzał siedzących na ławie, pomiędzy żandarmami, swych towarzyszy, przelękłych i pobladłych. Uspokoił ich skinieniem głowy i stanął przed prefektem, uświadamiając sobie jak musi wyglądać w porównaniu z tym czarno ubranym eleganckim panem z jedwabistą, starannie utrzymaną brodą,
— Nazywasz się pan Maniłow, prawda? Poddany rosyjski? Popełniłeś pan zbrodnię polityczną w Petersburgu? Uciekłeś do Szwajcarji i dopuściłeś się tu morderstwa?
— Nie nazywam się tak i nie popełniłem nic złego w życiu! — zawołał. — To pomyłka!
— Milcz pan, albo każę ci zakneblować usta! — krzyknął ten sam oficer, który go tutaj przywiózł.
Prefekt powiedział spokojnie:
— Krótko i węzłowato... zaprzeczysz pan może i temu? Poznajesz pan tę linę?
Podał mu własną jego linę... Kroćset tysięcy... była to owa słynna lina, przerabiana stalą, sporządzona umyślnie dla niego w Awinjonie.
Spuścił głowę i powiedział ku zdumieniu delegatów:
— Poznaję ją!
— Na tej linie powieszony został człowiek niedaleko Brünigu w kantonie Unterwalden.
Tartarin drżący przysiągł, że on tego nie uczynił.
— Zaraz się przekonamy! — powiedział prefekt — i po chwili wszedł do sali tenor włoski, agent tajnej policji, którego nihiliści powiesili na konarze dębu, ale który został w cudowny sposób ocalony przez drwali.
Szpieg spojrzał na Tartarina i powiedział:
— To nie on!
Potem objął spojrzeniem delegatów:
— To nie oni! Zaszła pomyłka!
Prefekt wpadł w straszny gniew i wrzasnął na Tartarina:
— Cóż pan więc robisz tutaj?
— Kroćset, właśnie sam sobie od wczoraj zadaję to samo pytanie.
To rzekłszy, uśmiechnął się z godnością i poczuciem niewinności.
Po krótkiem wyjaśnieniu zwrócono wolność alpinistom taraskońskim, którzy coprędzej wydalili się z Chillonu, którego ponury i dziwnie romantyczny charakter poznali dokładniej od każdego zwyczajnego turysty. Udali się do hotelu Müllera, by zabrać rzeczy, sztandar i zapłacić za wczorajszy posiłek, którego żaden nie tknął nawet. Potem wsiedli do pociągu i pojechali do Genewy.
Deszcz lał ciągle. Odczytywali nazwy stacyj przez zapłakane szyby: Clarens, Vevey, Lozanna. Mijali czerwone szalety, ogródki, pełne rzadkich roślin, osiedziałych od mgły i chłodnego dżdżu, spoglądając melancholijnie na mokre dzwonnice, dachy i terasy hotelowe.
Wciśnięci w kąt długiego, szwajcarskiego wagonu, mieli miny ponure i niesamowite. Brawida, kwaśny i bolejący, uskarżał się na łamanie w kościach i od czasu do czasu zapytywał prezesa, z dziką ironją, jak mu się podoba więzienie słynnego Bonnivarda, które tak bardzo pragnął zwiedzić? Excourbanies, po raz pierwszy, zapewne, nie mogący wydać głosu z piersi, spoglądał z obrzydzeniom na przewalające się tuż przy oknie jezioro i wreszcie oświadczył:
— Co tu wody! Budiu! Do śmierci nie będę się kąpał! Mam tego dość!
Pascalon, do cna ogłupiały od wrażeń, trzymał między kolanami sztandar i krył się zań jak zając, obawiający się wystawić na strzał głowy.
A Tartarin? Oo... Tartarin był zawsze i wszędzie sobą, zawsze zachować umiał godność i spokój! Teraz właśnie delektował się odczytywaniem dzienników południo-francuskich, przysłanych do hotelu przez poczciwego redaktora „Forum“, które powtórzyły za tem pismem opis jego wyprawy na Jungfrau, ubarwiając jeszcze własną jego relację, wyolbrzymiając niebezpieczeństwa i wyrażając się o nim z najwyższemi pochwałami.
Nagle prezes wydał głuchy jęk, który rozbrzmiał donośnie po całym wagonie. Pasażerowie wzdrygnęli się i zwrócili nań spojrzenia. Sądzono, że nastąpiło zderzenie. Tymczasem powodem rozpaczy Tartarina była notatka, zamieszczona w „Forum“.
— Słuchajcie! — powiedział do alpinistów i przeczytał głośno:
„Obiega pogłoska, że wiceprezes K. A., pan Costecalde, który dopiero co wyleczył się z trapiącej go od kilku dni żółtaczki, zamierza wyprawić się na Mont-Blanc, aby przewyższyć prezesa K. A. Tartarina“.
— Ach, to bandyta! — zawołał Tartarin. — Chce zniweczyć wrażenie mojej wyprawy na Jungfrau! Czekaj drabie jeden, zdmuchnę ja ci z przed nosa twoją Mont-Blanc! Słuchajcie! Chamonix oddalone jest od Genewy o kilka zaledwo godzin drogi. Decyduję się uprzedzić Costecalda i zatknąć przed nim sztandar na Mont-Blanc! Pójdziecie ze mną, chłopcy!... zgoda?
— Protestuję! — oświadczył Brawida. — Mam dość awantur! Mam ich wyżej uszu!
— I ja też! — zgodził się cichym głosem Excourbanies.
— A ty Pascalonie? — spytał słodko prezes.
Uczeń, nie śmiejąc podnieść oczu, wydał zwykły swój cielęcy bek:
— Mistrzu — mi i... i... strzu!
I on wyparł się Tartarina.
— Dobrze! — oświadczył spokojnie nasz bohater. — Pójdę zatem sam i moją będzie, wyłącznie, sława! Kroćset tysięcy... oddaj mi sztandar Pascalonie!
Zegary Chamonix wydzwoniły dziewiątą. Wieczór zapadł dżdżysty, chłodny, przepojony smutkiem, a ulice przemieniły się w czarne, mokre ścieki wody. Wszystko zda się zamknęło oczy, by nie widzieć jak brzydko i ponuro światła migały tylko po placach i przed hotelami, czyniąc poza kręgiem swej poświaty wszystko tem czarniejszem jeszcze. Od gór jeno szedł nikły blask śniegu, ale był martwy, jakby dolatał od jakiejś, niezmiernie odległej, gasnącej planety.
Liczni goście hotelu „Balteta”, najokazalszego i najbardziej uczęszczanego w całej alpejskiej wiosczynie, pokryli się w pokojach swoich, znużeni wycieczkami całodziennemi, a w wielkim salonie na parterze pozostał jeno pastor anglikański, grający w arcaby ze swoją połowicą, oraz czereda jego córek w białych fartuszkach muślinowych z napierśnikami. Dziewczęta obsiadły okrągły stół i pisały na mnogich kartkach zaproszenia na kazanie, mające się odbyć w najbliższą niedzielę.
Przy kominku, na którym płonęły sutym ogniem polana sosnowe, siedział rozwalony w fotelu młody Szwed o twarzy zapadłej, bladej, o ponurych oczach i popijał grog wiśniowy z wodą selterską.
Od czasu do czasu jawił się w salonie któryś z gości, ubrany w mokre kamasze i lśniący od wody płaszcz ceratowy, olbrzymiemi krokami zbliżał się do wiszącego na ścianie barometru, oglądał go, pukał, potrząsał, chcąc, by mu wyprorokował stan pogody na jutro, a potem odchodził przygnębiony, ze zwieszoną głową, do siebie.
Cisza panowała zupełna, nie padło słowo, tylko trzask ognia przypominał, że żyją tu jeszcze ludzie, oraz szyby drżały lekko, wstrząsane ustawicznym łoskotem Arwy, pędzącej zawrotnym biegiem pod sklepieniami drewnianego mostu, odległego o kilka zaledwo kroków od hotelu.
Nagle drzwi rozwarły się szeroko i wszedł wygalonowany, wysrebrzony portjer, obładowany walizami i kołdrami w paskach, a za nim wtoczyło się czterech przemokłych, kłapiących zębami alpinistów, zaskoczonych nocą, garnących się do światła i ciepła.
— Budiu!... Co za psi czas!
— Dawać jeść! Galopem!
— Wygrzać łóżka... kroćset...
Mówili wszyscy naraz, a trudno ich było zrozumieć, bo usta mieli zasłonięte grubemi szalami, kaszkiety wbite na oczy i używali żargonu dziwacznego. Nakoniec jeden, którego zwali „prezesem” nakazał im milczenie i wrzasnął głośniej od towarzyszy:
— Przedewszystkiem, proszę dać księgę hotelową! — rozkazał i zaraz zaczął przerzucać kartki. Czytał głośno, wyliczając nazwiska osób, przybyłych od tygodnia do hotelu: dr. Schwanthaler z małżonką... aha i tu są znowu!... Astier-Réhu, członek Akademji Francuskiej... Przeszedł w ten sposób kilka stronic, nie opuszczając nikogo i bladł gwałtownie, ile razy wydało mu się, że jakieś nazwisko przypomina brzmieniem to, którego szukał.
Nakoniec rzucił książką na stół triumfalnym gestem, roześmiał się, podskoczył po żakowsku, zgoła niestosownie dla swego wieku i swej korpulencji i zawołał:
— Niema kanalji! Nie przyjechał! Stchórzył łotr! Przecież musiałby tu zamieszkać. Djabli wzięli Costecalda, logadigadeu! Teraz proszę prędko dawać jeść mnie i moim chłopcom... verstanden?
Przezacny Tartarin skłonił się damom i skierował swe kroki do jadalni, a za nim cisnęli się jeden przez drugiego zgłodniali alpiniści.
Tak jest! Była tu cała delegacja w komplecie! Czyż bowiem mogli opuszczać prezesa? Cóżby powiedziano w Taraskonie, gdyby wrócili bez niego? W chwili rozstania, w bufecie dworca genewskiego rozegrała się wzruszająca patetyczna scena z całowaniem, łzami, okrzykami, żegnaniem sztandaru, poczem wszyscy wpakowali się do landa, mającego zawieźć Tartarina do Chamonix. Odbyli cudną przejażdżkę z zamkniętemi oczyma, okutani w kołdry i koce, chrapiąc jeden przez drugiego, nie bacząc zgoła na bajeczny krajobraz, roztaczający się, począwszy od Sallouches, nakryty oparem gęstej mgły i sieczony deszczem.
Mijali przepaści, lasy, szumiące kaskady i rozległe doliny, wynurzające się za każdym zawrotem powozu, ponad któremi dominował, wychylający się z oparów, potężny Mont-Blanc. Przesyceni widokami tego rodzaju i oswojeni, aż do obojętności, z cudami przyrody, taraskończycy pragnęli jeno powetować sobie straszną noc, spędzoną w chillońskiem więzieniu. Siedząc tedy w kątku wielkiej, pustej sali jadalnej hotelu Balteta, połykali chciwie przygrzaną naprędce zupę, oraz inne resztki table d’hotu, sycili się bez słowa, myśląc o tem jeno, by jak najprędzej znaleźć się w łóżkach.
Nagle Excourbanies, zatopiony dotąd w talerzu, podniósł głowę, pociągnął nosem powietrze i powiedział głośno:
— Tu czuć czosnek!
— To prawda! — potwierdził Brawida, — czuć w całej sali!
Ów zapach rodzimy, którym Tartarin nie oddychał oddawna, wlał otuchę w serca wszystkich, rozweselił ich, pozwolił zapomnieć o trudach, zmęczeniu i wszyscy, rozłakomieni, obrócili się na krzesłach w stronę, skąd dolatał zapach.
W głębi sali siedział ktoś sam przy niewielkim stoliku, a musiała to być osobistość znakomita, albowiem raz po raz wynurzał się z okienka kuchennego haftowany biret samego gospodarza, który własnemi rękoma podawał kelnerce jakieś specjalne potrawy w starannie poprzykrywanych ryneczkach, a smakołyki te wędrowały prosto w stronę nieznajomego.
— To niezawodnie ktoś z Południa! — zauważył łagodny Pascalon, a prezes pobladł jak ściana na myśl, że przy stoliku siedzi może Costecalde we własnej osobie.
— Idź zobaczyć, Spirydjonie! — powiedział. — Idź i dowiedz się, kto to taki?
Niebawem z kąta, ku któremu posunął się chyłkiem przebiegły „wrzaskun”, doleciał gromowy wybuch śmiechu, a za mała chwilkę Excourbanies wrócił, prowadząc za rękę olbrzymiego draba z krogulczym nosem, chybotliwemi oczyma i dużą serwetą, założoną troskliwie pod brodę.
— Kroćset tysięcy... to Bompard!
— Szalbierz! Kochany nasz szalbierz!
— Jak się masz, Gonzago!
— Jako tako, drodzy panowie! — odpowiedział wesoło. — Jestem na wasze usługi!
Ściskał serdecznie wszystkim dłonie i przysiadł się do stolika taraskończyków, dzieląc się z nimi ochotnie wyśmienitą kapustą z młodych liści winorośli, zaprawioną obficie czosnkiem, przyrządzoną osobiście przez mamę Baltet, która nie mogła znieść, podobnie jak i jej mąż, potraw, podawanych gościom.
Niewiadomo, czy ów narodowy przysmak, czy radość ze spotkania ziomka sprawiły, że biesiadników odbiegła chętka spania i rozwiało się znużenie. Kazano podać szampana, śmiano się, krzyczano, machano rękami i obejmowano się wpół z wielką serdecznością i wylaniem.
— Nie porzucę was już! — zapowiedział Bompard. — Moi Peruwjańczycy wyjechali... jestem wolny!
— Wolny? — zawołał Tartarin. — Doskonale! Jutro idziesz ze mną na Mont-Blanc!
— Ach... pan idzie jutro na Mont-Blanc! — powiedział Bompard kwaśno.
— Tak! Zdmuchnę ją z przed nosa Costecaldowi... Gdy przybędzie... fiut... już nie będzie Mont-Blancu... Idziesz ze mną, Gonzago... prawda? Hę?
— Oczywiście... oczywiście — bąkał — byle tylko pogoda pozwoliła! Coprawda, w tej porze sezonu niebardzo przyjemnie wyłazić na te wertepy!
— Ee... cóż tam znów za wertepy... — zauważył Tartarin lekceważąco, uśmiechnął się do przyjaciela i mrugnął oczyma, a Bompard jakoś nie domyślał się o co idzie.
— Chodźmy do salonu na kawę. Poradzimy się ojca Balteta. — On się zna na tem; był przewodnikiem i „zrobił“ Mont-Blanc dwadzieścia siedem razy w życiu.
Delegaci wydali okrzyk zdumienia.
— Dwadzieścia siedem razy?
— Bompard zawsze musi przesadzić! — powiedział prezes K. A. z miną surową i odrobiną zazdrości.
Zastali w salonie trzódkę córek pastora nad tą samą co przedtem robotą; pisały pilnie podczas, gdy ojciec i matka drzemali nad niedokończoną partją. Rozwalony w fotelu Szwed, wyciągał raz po raz rękę po swój grog z wodą selterską i rzucał ponure spojrzenia w ogień na kominku.
Wkroczenie pięciu, podnieconych szampanem, taraskończyków, oczywiście, wytrąciło całe towarzystwo z równowagi. Zaciekawiło to zwłaszcza nadobne panienki, które nie widziały dotąd w życiu, by ktoś pił kawę z taką radosną gestykulacją i przewracaniem oczu.
— Cukru! Tartarinie...
— Dziękuję ci, komendancie... Wiesz przecież, że od czasu mej wyprawy do Afryki...
— To prawda — zapomniałem!
— Zacny ojciec Baltet się zjawił...
— Siadaj pan... siadaj, kochany Baltecie!
— Niech żyje Baltet! Ach... ach... ach... Feu do brut!
Obskoczony, ogłuszony, wycałowany przez tych ludzi, których po raz pierwszy w życiu widział na oczy, ojciec Baltet uśmiechał się dobrotliwie i spokojnie. Był to barczysty Sabaudczyk, pochylony nieco, kroczący zwolna, pewnie, o twarzy pełnej, starannie wygolonej o chytrych oczkach, błyskających młodzieńczo, co kontrastowało silnie z łysiną, będącą pamiątką po przemarznięciu głowy wśród śniegów wyżynnych.
— Panowie chcecie „zrobić“ Mont-Blanc? — powiedział, mrugając mocno oczyma i obrzucając taraskończyków pokornem i ironicznem jednocześnie spojrzeniem.
Tartarin chciał odpowiedzieć, ale wpadł mu w słowo Bompard:
— Pora mocno spóźniona! Prawda?
— Nic nie szkodzi... nic nie szkodzi — rzekł stary przewodnik. — Mam właśnie u siebie pewnego gościa ze Szwecji, który wybiera się jutro, a oczekuję dwu Amerykanów, mających ten sam zamiar, mimo, że jeden z nich jest ślepy.
— Wiem... wiem... Spotkałem ich na Guggi! — zawołał Tartarin.
— Aa... pan był na Guggi?
— Przed tygodniem „zrobiłem“ Jungfrau!
Pośród nadobnych anglikanek zakodowało. Wszystkie pióra zatrzymały się w ruchu, a głowy zwróciły się w stronę Tartarina. Zaimponował stanowczo angielkom, znającym się na wszelkiego rodzaju sportach i wytrwałym alpinistkom. On „zrobił“ Jungfrau?
— Śliczna tura! — przyznał Baltet, spozierając z podziwem na P. K. A., a Pascalon, strwożony obecnością dam, zarumienił się i szeptał jękliwie:
— Mistrzu... opo... opowiedzże... jak to... jak było z tą szczeliną!...
— Niema o czem mówić!... — odrzucił niedbale, ale nie mogąc się oprzeć chętce, zaczął opowiadać o swym przypadku. Mówił zrazu obojętnie, ale potem ożywił się, zaczął gestykulować, rozwarł z przerażeniem oczy, uczuł, że wisi na linie nad przepaścią, posłyszał własne wołanie, zobaczył ruch własnych rąk i nóg, słowem — przeżywał ponownie rzecz całą.
Nadobne panienki drżały na całem ciele i pożerały go wzrokiem, otwierając swe duże, zimne oczy tak, że wychodziły z orbit.
Zaległa cisza, którą przerwał Bompard, mówiąc spokojnie:
— Przy wycieczkach na Cimborasso nie używaliśmy liny, przechodząc przez gardziele.
Taraskończycy spojrzeli nań osłupiali. Ta taraskonada przekraczała granice przyzwoitości.
— To straszny człowiek z tego Bomparda — szepnął zcicha Pascalon.
Ale ojciec Baltet, biorąc na serjo Cimborasso, zaprotestował żywo przeciw lekkomyślności tego rodzaju. Jego zdaniem, bez liny, tura lodowcowa jest wprost niemożliwą i to liny muszą być silne, czysto manilowe. Na wypadek obsunięcia się jednego turysty, drudzy mogą go ratować.
— O ile lina nie urwie się, panie Baltet! — zauważył Tartarin, wspomniawszy katastrofę Mont-Cervin.
Przewodnik rzekł, ważąc każde słowo:
— Na Mont-Cervin nie zaszedł wypadek zerwania się liny, proszę pana. Linę przeciął przewodnik, idący na tyłach, cięciem oskarda!
Tartarin oburzył się strasznie.
— Za pozwoleniem! — odparł Baltet. — Przewodnik miał wszelkie prawo tak postąpić. Przekonawszy się, że nie zdoła utrzymać ciężaru wszystkich turystów, przeciął linę, by ocalić życie własne, życie swego syna, oraz życie jednego jeszcze człowieka, którego prowadził. Gdyby się był zawahał sekundę, miast czterech ofiar, byłoby siedem.
Wszczęła się ożywiona dyskusja. Tartarin był zdania, że związanie się z kimś liną, równa się w zupełności słowu honoru, danemu na to, że towarzysze podróży mają żyć lub umierać razem. Podniecony własną wymową, oraz obecnością dam, poparł swe twierdzenie przykładem i zawołał:
— W myśl tego com powiedział, wiążąc się jutro liną z Bompardem, uczynię nietylko rzecz, podyktowaną ostrożnością, ale będzie to jednocześnie przysięga, złożona w obliczu Boga i ludzi, że nic mnie z towarzyszem rozdzielić nie zdoła i że raczej zginę, niżbym miał wrócić bez niego.
— Przyjmuje tę przysięgę w swojem i twojem imieniu, Tartarinie! — zawołał Bompard z poza grupy palm sztucznych.
Zapanowała cisza przeraźna.
Zelektryzowany pastor zbliżył się co żywo i uścisnął dłoń bohatera, potrząsając nią, niby pompą studzienną. Małżonka poszła jego śladem, a potem podbiegły jedna po drugiej wszystkie nadobne ewangeliczki i nastąpiło pompowanie tak długotrwałe i gorliwe, że można było tą energją doprowadzić wodę do piątego piętra.
Delegatów nie ogarnął jednak ten sam zapał.
— Ja zaś — powiedział Brawida — jestem zdania zacnego ojca Balteta! W takich sprawach każdy ma prawo dbać przedewszystkiem o własną skórę!
— Na miłość boską! — szepnął mu Tartarin. — Co wygadujesz? Pomyśl, że Anglja na nas patrzy!
— Mam w pięcie Anglię! — jęknął rozgoryczony więzień Chillonu i uczynił gest odpowiedni. — Mam ją w pięcie, gwiżdżę również na Mont-Blanc!
Niezawodnie byłby ściągnął na siebie surowe potępienie prezesa, gdyby nie nagłe wmieszanie się siedzącego przy kominku młodego Szweda, przygnębionego zarówno filozoficznym poglądem na świat jak grogiem z wodą selterską. Młodzieniec oświadczył z całą prostotą, że przewodnik dobrze uczynił, przecinając linę, że nawet czyn jego nazwać można szlachetnym i szczytnym, albowiem uwolnił od mąk życia i zwrócił na łono nicości nieszczęśników młodych jeszcze, a przeto skazanych na długie lata rozpaczliwej tułaczki po tej dolinie łez i grogu.
Tartarin wrzasnął oburzony:
— Jakto, młodzieńcze? Jakże można mówić o życiu z taką niechęcią i wstrętem? Cóż ci ono zawiniło?
— Nic... — odrzekł — nudzi mnie tylko!
Wyznał, że studjując filozofję w Christjanji, przepoił się światopoglądem Schopenhauera i Hartmana. Odtąd egzystencja wydaje mu się ponurem, bezmyślnem i bezcelowem głupstwem. Miał sobie odebrać życie, ale prośby rodziny skłoniły go do przerwania nauki i udania się w podróż. Ale wszędzie ściga go owa beznadziejna nuda i cień czarny istnienia ziemskiego zasłania mu wszystko. Tartarin i jego towarzysze, są to pierwsi, rozradowani życiem ludzie, jakich spotkał na świecie.
Poczciwy P. K. A. zaczął śmiać się serdecznie: — To przywilej rasy, młodzieńcze drogi! — zawołał. — Wszyscy taraskończycy są ulepieni z tej samej gliny. Jest to błogosławiony zakątek. Od samego świtu śmiejemy się i tańczymy, a kto się zmęczy zaczyna tańczyć farandolę... Popatrz pan, tak się to robi!
Niezrównany Tartarin stanął w pozycji i zaczął podrygać i zataczać kręgi z gracją chrabąszcza, otwierającego skrzydła, by unieść się w powietrze.
Ale delegaci nie byli wyposażeni w stalowe nerwy jak zacny prezes. Excourbanies powiedział ponuro:
— Prezes szaleje! Już po północy!
Brawida rozgorzał gniewem, wstał i zawołał:
— Chodźmy spać! Nie mogę znieść dłużej łamania w kościach!
Tartarin zgodził się, z uwagi na uciążliwą podróż jutrzejszą, taraskończycy udali się do sypialń, każdy ze świecą w ręku, stąpając po szerokich granitowych schodach, zaś ojciec Baltet zajął się przysposobieniem prowiantów i zamówieniem przewodników.
— Kroćset! Śnieg!
To były pierwsze słowa naszego bohatera, gdy otworzył oczy. Szyby pokryte były szronem, a pokój zalewała poświata srebrzysta. Ale, zawieszając lusterko podróżne u klamki okna, by doprowadzić do porządku brodę i podgolić policzki, spostrzegł omyłkę. To Mont-Blanc, jaśniejący w całej glorji wprost okna, odbijał jaskrawe światło słońca i wywoływał efekt tego rodzaju.
Otworzył okno i lubował się falą rzeźwego, ostrego powietrza, szczypiącego go w nos, twarz i ręce. Posłyszał chorał dzwonków, pasących się na stokach trzód, w który wpadał bas wesołych poryków, oraz głuchszy dźwięk alpejskich rogów. Doznał wrażenia pasterskiej sielanki, spokoju i beztroski, z czem nigdy dotąd nie spotkał się w Szwajcarji.
Przed hotelem zebrała się grupka przewodników i tragarzy. Szwed siedział już na swoim ośle, pośród ciekawych znalazło się też stadko córeczek pastora w porannych czepeczkach i niedbałych sukienkach, by pożegnać odjeżdżającego bohatera, który śnił się im przez całą noc.
— Przepyszna pogoda! Spieszcie się, panowie! — wołał raz po raz Baltet, łyskając nagą czaszką do słońca. Ale chociaż Tartarin dawno był gotów, niełatwą było rzeczą postawić na nogi delegatów. Byli głusi na wszelkie prośby, groźby i zaklęcia, za nic mieli sobie ugodę, że towarzyszyć będą prezesowi aż do Pierre-Pointue, gdzie kończy się droga jezdna. Naciągnąwszy szlafmyce na uszy, obróceni nosami do ściany, chrapali jak najęci. Brawida poprzestał na wymamrotaniu przysłowia: — Kto rano wstaje, temu los po gębie daje! Brzmiało to wprawdzie nieco inaczej, ale komendant nie znajdował się w stanie zupełnej przytomności, przeto Tartarin udał, że nie słyszy. Bompard ze swej strony powtarzał raz po raz: — Mont-Blanc? To blaga, niema wcale Mont-Blanc! — Prezes musiał go tedy własnoręcznie wywlec z łóżka i polać zimną wodą.
Nakoniec zdołano sformować karawanę i pochód ruszył wąskiemi uliczkami Chamonix. Było na co popatrzeć. Na przodzie, z rozwiniętym sztandarem Taraskonu, jechał na rudym ośle Pascalon, a pochód zamykał Tartarin, poważny jak mandaryn, otoczony kroczącymi i jadącymi po obu stronach tragarzami i przewodnikami. Był wystrojony jak na bal, to znaczy nastroszony wszelkiemi możliwemi przyborami alpinistycznemi, a oczy jego „zdobiły“ olbrzymie nowe okulary o wypukłych, dymnych szkłach, przez piersi zaś zwieszała się owa słynna awinjońska, z takim trudem i za taką cenę odzyskana lina stalowa.
Patrzano nań ze czcią niemal taką samą jak na sztandar, a on radował się wielce, przybierając poważną minę, widokiem sabaudzkiej wioski, tak odmiennej od czysto szwajcarskich wymydlonych wylizanych, wylakierowanych jak zabawki domków. Wielka panowała różnorodność barw i kształtów wokoło, widział szalety, jakby wczoraj sklecone zagrody dla bydła z bierwion, świeżo ociosanych, a tuż obok, wysokie, rozłożyste budynki hotelowe pięcio i więcej piętrowe z pozłocistemi szyldami i wysrebrzonymi portjerami. Mieszały się ze sobą stroje: czarno ubrany, krótkomajtki, upończoszony maitre d’hôtel tkwił w ciżbie obszarpańców sabaudzkich w pilśniowych kamizelach i szerokoskrzydłych, borbonaryjskich kapeluchach. Wspaniałe wyprzęgnięte landa stały obok podróżnych berlinek i wozów z gnojem, przed samym budynkiem pocztowym wałęsało się, podając grzbiety na słońce, stadko prosiąt, a Anglik w białym cylindrze, czytający po drodze „Timesa“ potykał się na tych smakowitych czworonogach.
Przez całe owo środowisko przerznęła się kawalkada taraskońska z dźwiękiem kopyt osłów i mułów, z powrzaskiem bojowego okrzyku Excourbaniesa, który na słońcu odzyskał cudem całą moc swego głosu. Towarzyszyły im dzwonki trzód pobliskiej połoniny i łoskot potoku górskiego, wystrzelającego wprost z pod lodowca, lśniącego ćmiącą oczy poświatą.
Gdy minęli wioskę, Bompard przyparł swego kłapoucha do boku prezesa i powiedział:
— Tartarinie, mam ci coś powiedzieć!
— Zaraz, zaraz! — odparł prezes, zatopiony w dyskurs filozoficzny z młodym Szwedem, z zamiarem zwalczenia jego czarnego pesymizmu metodą poglądową, mianowicie przez pokazywanie mu, widnych wszędzie wokół, cudów świata i życia.
Dwa razy Bompard starał się przerwać Tartarinowi, a gdy mu się to nie udało, zrezygnował zupełnie i to wbrew swej woli.
Przebyli Arwę po moście i karawana wkroczyła na wąską ścieżynę, wiodącą zygzakiem wgórę tuż nad stromym spadkiem góry i musieli uważać, by utrzymać równowagę. Jechali gęsiego wzdłuż wysokich sosen, wiszących niemal w powietrzu, a grunt był tak nierówny, że podjezdki musiały wyginać nogi, przywierając do każdej wypukłości. Taraskończycy starali się dodać im otuchy pokrzykami: — Naprzód! — Powoli! — Kroćset! — ale bydlątka nie rozumiały ni słowa po taraskońsku, mimo, że wywodziły się z rodu koni.
Przybyli do szaletu Pierre-Pointue, gdzie Excourbanies, Pascalon i Brawida czekać mieli na powrót ascenzjonistów. Tartarin zajął się troskliwie zamówieniem posiłku, układaniem rzeczy, rozmawiał z przewodnikami i tragarzami i znowu nie chciał słuchać tego, co mu prawił Bompard. Ale mimo pogody, dobrego wina i czystej atmosfery wyżynnej, na wysokości dwu tysięcy metrów śniadanie... co dopiero potem stwierdzono ze zdziwieniem... miało nader melancholijny przebieg.
Przewodnicy śmieli się i nucili tuż obok stołu taraskończyków, przy którym panowało głębokie milczenie. Nie mówił nikt, krzątała się jeno służba, szczękały noże i widelce, brzęczały szklanki i dudniły po stole przynoszone półmiski. Niewiadomo czy sprawiła to obecność ponurego Szweda, czy wyraźny niepokój Bomparda, czy wreszcie wszyscy mieli jakieś przeczucie, dosyć, że cała banda ruszyła w smutnym nastroju, niby bataljon bez muzyki ku lodowcowi des Bossons, skąd zaczynała się rzeczywista wyprawa.
Tartarin, stawiając stopę na lodowcu, nie mógł powściągnąć uśmiechu, wspomniawszy Guggi i swoje patentowane kolce Kennedyego. Jakaż była różnica pomiędzy ówczesnym neofitą a alpinistą pierwszorzędnym, jakim był obecnie! Stał silnie i pewnie w swych ogromnych buciskach, które w ostatniej jeszcze chwili portjer hotelowy podkuł czterema ogromnemi gwoźdźmi, umiał posługiwać się oskardem i czasem jeno potrzebował przewodnika, nietyle nawet, by go podtrzymał, ile, by mu wskazał kierunek drogi. Ciemne okulary łagodziły odblask słońca na lodowcu, pokrytym, przez niedawno spadłą lawinę, puchem krystalicznego śniegu i upstrzonym tu i owdzie małemi zielonawemi jeziorkami wody. Były miejsca śliskie i zdradliwe bardzo, ale spokojny, obeznany z rzeczą, a przytem pewny, że niema żadnego niebezpieczeństwa, Tartarin kroczył wzdłuż rozpadlin o brzegach prześwietlających i gładkich, rozwierających się coraz to głębiej, przechodził przez szeregi seraków, tem jedynie zajęty, by dotrzymać kroku Szwedowi, dzielnemu piechurowi, którego długie miękkie sztylpy migały ruchem rytmicznym i pewnym tuż obok laski, stawianej w równych odstępach czasu, podobnej do trzeciej nogi.
Mimo trudności terenowych i uciążliwego marszu pod górę, wiedli w dalszym ciągu rozpoczęty w szalecie dyskurs filozoficzny i co chwila po roztoczy śnieżnej rozlegał się pełny, dźwięczny głos prezesa.
— Drogi Ottonie, zaręczam ci...
Tymczasem Bomparda spotykała jedna przygoda za drugą. Silnie przekonany, jeszcze tego samego ranka, że Tartarin nie wprowadzi w czyn szalonego pomysłu swego i poprzestanie na blagowaniu, że nie „zrobi“ Mont-Blancu, jak pewnie też nie „zrobił” Jungfrau, nieszczęsny kurjer ubrał się jak na spacer, nie podkuł trzewików, nie zastosował nawet swego wynalazku podkuwania stalą stóp żołnierzy, nie zabrał laski, albowiem, zdaniem jego, turyści, którzy „robią” Chimborazo, nie używają tego przyrządu wcale. W ręku miał jeno trzcinę z gałką, kapelusz pilśniowy, otoczony błękitnym welonikiem i ubrany był w długi, elegancki płaszcz angielski. Przestraszył się też nie na żarty, gdy wkroczyli na lodowiec, gdyż łatwo się domyśleć, że „szalbierz”, wbrew temu co opowiadał, nigdy nie „robił” dotąd żadnego szczytu.
Zauważywszy jednak ze szczytu moreny, że Tartarin idzie śmiało po lodzie i nic sobie z przeprawy nie robi, nabrał otuchy i postanowił mu towarzyszyć aż do schroniska Grands-Mulets, gdzie miano przenocować. Niestety, droga stawała się coraz trudniejsza i niebawem przewrócił się na grzbiet, puczem, nie ufając swym nogom, począł posuwać się na czworakach. Jeden z przewodników chciał go podnieść.
— Nie, dziękuję! — odparł. — Czynię to z umysłu! To metoda amerykańska!
Odtąd posuwał się naprzód na rękach i kolanach i ta pozycja wydała mu się bardzo wygodną. Lazł tedy dalej, a długi płaszcz jego zamiatał śnieg. Zachował zresztą zupełny spokój i opowiadał, że razu pewnego w Kordyljerach w ten sposób „zrobił” szczyt, dziesięć tysięcy metrów wysokości mający. Nie dodał tylko, ile mu to zabrało czasu, a musiało potrwać długo, sądząc po wędrówce do Grands-Mulets, gdzie dotarł w godzinę po Tartarinie, okryty błotem, podrapany, z rękami przemarzłemi i pokaleczonemi mimo rękawiczek.
Schronisko, wystawione w Grands-Mulets przez gminę Chamonix, było, w porównaniu do chaty pod Guggi, istnym pałacem. Kiedy Bompard znalazł się tu, na kominie gorzał suty ogień, Tartarin i Szwed suszyli trzewiki, gospodarz mały, zawiędły starzec o długich, siwych włosach, rozkładał przed nimi jeden po drugim wszystkie skarby swego muzeum.
Ponure te zbiory składały się z pamiątek po rozmaitych katastrofach, jakie się zdarzyły na Mont-Blanc od lat przeszło czterdziestu, to jest od objęcia przezeń gospody. Dobywał je z oszklonej szafki, pokazywał i objaśniał szczegółowo.
Ten strzępek sukna i guziki od kamizelki — to pamiątka po pewnym rosyjskim uczonym, zaniesionym huraganem na lodowce Brenwy... Ten kawałek szczęki, to pozostałość po przewodniku słynnej karawany, złożonej z jedenastu turystów i kilkunastu tragarzy, pogrzebanych w śniegu podczas zamieci...
Dzień miał się ku schyłkowi, o szyby bił słaby potrzask śniegu, starzec rozkładał na stole szczątki, gromadził je w stosy i mówił monotonnym, grobowym głosem. Sprawiało to okropne wrażenie, zwłaszcza, że dziwaczny zbieracz roztkliwiał się, głos mu drżał, gdy kreślił tragiczne epizody, a nawet ronił łzy. Rozpłakał się na dobre, pokazując strzęp zielonego welonu pewnej Angielki, zasypanej lawiną w r. Pańskim 1827.
Daremnie bronił się Tartarin, dodając sobie ducha tem, że w r. Pańskim 1827 „Towarzystwo” jeszcze nie ucywilizowało gór i nie umożliwiło „robienia” ich bez żadnego niebezpieczeństwa, mimo wszystko, ów żałobnik sabaudzki osmucił go tak i przeraził, że wyszedł przed dom odetchnąć świeżem powietrzem.
Zapadła noc, znikły drobne szczegóły. Z ciemnego tła występowały jeno lodowce Bossons, szaro-sine, trupie, a tuż nad niemi zaróżowiona jeszcze promieniami niewidzialnego już dla oka ludzkiego słońca, jarzyła się, niby wulkan śnieżysty, Mont-Blanc. Ten widok rozproszył cienie, zaściełające duszę naszego bohatera i otucha wróciła w jego serce.
W tej chwili zobaczył, że obok niego stoi Bompard.
— To ty, Gonzago... — powiedział. — Wyszedłem trochę na świat. Ten lamentujący dziad zdenerwował mnie trochę, a raczej znudził!
— Tartarinie! — odezwał się Bompard, ściskając mu dłoń, jakby ją chciał połamać. — Sądzę, że masz tego dość i odstąpisz od lekkomyślnego i śmiesznego przedsięwzięcia!
— Cóż to ma znaczyć? — spytał zdumiony Tartarin.
Rozwarł szeroko oczy i patrzył osłupiały na znakomitego kurjera Peruwjańczyków.
Bompard naszkicował mu obraz straszliwych niebezpieczeństw, podał tysiąc sposobów i możliwości śmierci, opisał szczegółowo bezlik rozpadlin, szczelin, gardzieli, lawin różnych typów, wiatrów wyżynnych i zamieci śnieżnych.
Bohater przerwał mu:
— Jesteś niemożliwy kpiarz. Pamiętaj, że wiem o działalności „Towarzystwa“. Czyżby Mont-Blanc nie był ucywilizowany i ubezpieczony, podobnie jak inne szczyty?
— „Towarzystwo”?... Ucywilizowane szczyty? — dziwił się Bompard, zapomniawszy dawno o swej taraskonadzie.
Tartarin powtórzył mu słowo w słowo, co usłyszał w Tellsplatte, wspomniał o każdym szczególe i każdej fincie finansistów, władających Szwajcarją.
Bompard śmiał się serdecznie:
— Więc uwierzyłeś? Wszakże to był żart... blaga... Jesteś taraskończykiem przecież, a nie wiesz co sądzić o tego rodzaju facecjach?
— Więc i Jungfrau nie była ubezpieczona? — spytał Tartarin.
— Naturalnie, że nie!
— A gdyby lina pękła?...
— O, wówczas, biedny mój przyjacielu!...
Bohater zamknął oczy i pobladł ze strachu, wstrząśnięty dreszczem, mimo, że niebezpieczeństwo było poza nim. Wahał się przez chwilę... Stanęły mu w myśli wszystkie kataklizmy... posłyszał wyraźnie łkanie starego oberżysty... Nagle jednak inne myśli przyszły mu do głowy. Kroćset.. cóżby pomyśleli ludzie w Taraskonie? Jakże opuścić sztandar... nie zatknąć go na szczycie? Posiada dobrych przewodników... towarzysza dzielnego w Szwedzie, a przyjaciela w Bompardzie!... Wszakże „zrobił” rzeczywiście Jungfrau!... Czemużby tedy nie miał pokusić się o Mont-Blanc?
Położył żylastą rękę swoją na ramieniu Bomparda i rzekł stanowczo, po męsku:
— Posłuchaj mnie, Gonzago...
Noc zupełna, czarna, bez księżyca, bez gwiazd, zda się, bez nieba. Po szarawej bieli bezkresnej roztoczy śniegów snuje się korowód nikłych cieni, lękliwie, zwolna, z obawą. Maleńkie istotki ludzkie, powiązane długą liną, dążą w ślad małego, nikłego światełka latarni, czerwieniącego się o jakieś sto metrów na czele, pełzającego nisko, po samym śniegu niemal. Tętnią uderzenia miarowe oskardów po grzbiecie lodowca, a odpowiada im pogłos, oderwanych z wyżyn dalekich, olbrzymich złomów lodowych, sunących w dół z zawrotną chyżością.
Idący przystają na moment, niepewni, czy śmierć już przeszła obok nich, potem idą dalej, od czasu do czasu słychać tylko głuchy łoskot ciała, padającego o ziemię. Znowu moment ciszy i głos jakiś woła:
— Znowu upadłeś, Gonzago! Uważaj! Idź ostrożniej.
Bompard zdecydował się towarzyszyć przyjacielowi aż na sam szczyt i od drugiej w nocy... teraz jest czwarta na zegarku Tartarina... nieszczęsny kurjer posuwa się omackiem jak prawdziwy jeniec, uwiązany do liny. Ciągną go, popychają, on stąpa chwiejnym krokiem, dusząc się i dławiąc rozlicznemi okrzykami, wywołanemi nieustannem padaniem, a to z obawy lawin, sunących bokami, z obawy potwornych, drżących w podstawach seraków, które byle wstrząśnienie zwalić na nich może. Cóż to za męka dla taraskończyka — cierpieć w milczeniu?
Karawana zatrzymuje się: Tartarin pyta o powód, słychać przyciszoną rozmowę, spory ożywione, na odległość, szeptem prowadzone.
— Towarzysz pański, — powiada Szwed — nie chce iść dalej!
Wszyscy stają, łańcuch się zwija, tworzy się kupka ludzi. Nagle, kiedy znowu mają ruszać naprzód, przodownik spostrzega tuż przed sobą szeroką, niesiężnie głęboką gardziel czyli roturę. Kilka już przekroczono przy pomocy długiej drabiny. Ta jest, niestety, za szeroka, a w dodatku brzeg przeciwległy wzniesiony jest na ośmdziesiąt do stu stóp ponad poziom tego, na którym stoją. Trzeba koniecznie zejść w dół po stopniach, wykutych w ścianie, szczęściem nieco pochyłej i, przerzuciwszy na dole przez zwężoną szczelinę drabinę, wyjść po takichże stopniach na drugi brzeg.
Bompard oświadcza kategorycznie, że nie pójdzie. Pochylony nad otchłanią, która w mroku wydaje się bezdenną, patrzy na światło latarki przewodnika, przysposabiającego stopnie. Tartarin, sam nie mający wiele odwagi, stara się dodać jej przyjacielowi:
— Kroćset tysięcy, Gonzago! Feu de brut! — mówi głośniej, a pocichu zaklina go na honor, przypomina Taraskon, sztandar, klub alpinistów...
— Gues aco? Klub?... Gwiżdżę na klub! — odpowiada cynicznie uparciuch. — Przecież i tak nie jestem członkiem!
Tartarin tłumaczy mu, że będzie mu stawiał na stopniach nogi i że wszystko pójdzie jak z płatka.
— Może tobie... — oświadcza... — mnie nie!
— Jakto? Wszakże mówiłeś, że masz wprawę?
— Budiu! Naturalnie, mam wprawę i to nie jedną... ale jaką... w tem sęk! Mam wprawę w jedzeniu, piciu, paleniu... spaniu...
— Kłamaniu zwłaszcza...
— No... powiedzmy... w przesadzaniu! — godzi się zacny „szalbierz” bez żadnej urazy.
Po długim namyśle, pogróżka, że go zostawią samego, skłania Bomparda. Schodzi pomaleńku, ostrożnie, siląc się na zręczność i nareszcie są na dole. Wchodzić na górę jest o wiele trudniej. Ściana przeciwległa jest niemal pionowa, śliska, a twarda jak marmur, pozatem dużo wyższa od wieży kościoła św. Ireneusza w Taraskonie. Światełko latarni przewodnika wydaje się z dołu robaczkiem świętojańskim, posuwającym się zwolna wgórę. Trzeba się jednak zdecydować. Lód pod nogami ustępuje; słychać szmer, spływającej tysiącami strumyków, wody, a dołem, w głębokości zgoła nieznanej, płynie szumiący potok, ziejąc ku górze straszliwym zamrozem.
— Pomału! Ostrożnie, drogi Gonzago! — powiada dzielny Tartarin.
Mówi to prosząco, tkliwie niemal i ton ów nadaje sytuacji specjalne znaczenie i uroczysty charakter. Jest ona i bez tego nader poważna. Turyści tkwią na ścianie jeden pod drugim, przylepieni do niej rękami i nogami, związani liną, która ich chroni wzajem, któraby ich atoli wszystkich razem pogrzebała, gdyby któryś, stąpiwszy niezręcznie, spadł w czeluść, pociągając za sobą resztę. Kroćset tysięcy! Wystarczy posłuchać echa spadających okruchów lodowych, zanim wpadną do wody... głębokość szczeliny jest, jak się to mówi w klubie, przy winie... „poważna”.
— Budiu! Cóż to za nowa przeszkoda? — mruczy Tartarin.
Idący tuż przed nim Szwed, zatrzymał się i dotknął stopą kaszkietu P. K. A. Daremnie wołają przewodnicy: — Naprzód! Naprzód! — daremnie prosi Tartarin: — Idźże dalej, drogi Ottonie! — Szwed stoi jak zlodowaciały. Wyprostowany, trzymając się niedbale stopnia rękami, młodzieniec wychyla się i patrzy w głąb, a brzask wyraźnie oświeca jego jasną brodę i twarz, która ma teraz wyraz dziwny. Oczy i usta otwarte szeroko, w spojrzeniu migoce jakieś uniesienie, czy szaleństwo. Daje znak Tartarinowi:
— Jakby to było... gdyby tak puścić się i... bęc... na dół... hę?
— Kroćset tysięcy... rozumiem... ale idźże dalej przyjacielu!
Szwed stoi dalej.
— Ładna sposobność zakończenia porachunków z życiem, powrócenia na łono nicości przez wnętrzności ziemi: spadać, odbijać się od lodu, jak ten okruch, potrącony moją stopą...
Wychylił się straszliwie, kopnął stopień, który trzymał prezes i strącił w głąb duży kawał lodu, który z łoskotem począć śmigać wdół.
— Nieszczęsny, co czynisz! — wrzasnął Tartarin, blady z przerażenia i chwycił się pozostałego złomu stopnia kurczowo. Po chwili podjął na nowo wszystkie argumenty, wytaczane dnia poprzedniego, dowodzące, że życie warte, by żyć!
— Życie ma wiele dobrego w sobie... do stu tysięcy! — zawołał. — Jakto... w twoim wieku... tak przystojny chłopiec mógłby nie być wrażliwy na miłość?... Hę?
Nie, młody Szwed nie wierzył w miłość. Miłość idealna, twierdził, to wymysł poetów... ta druga, to potrzeba fizjologiczna, której nie odczuwał nigdy...
— No... prawda... prawda... — przyznał mu Tartarin rację... — Poeci potrochu wszyscy są taraskończykami, to znaczy, wyolbrzymiają rzecz każdą. Ale powiedz, czy kobietki, to nie piękne bestyjki... hę? A zresztą, możesz mieć dzieci... — takie śliczne, podobne do ciebie maleństwa...
— Otóż to właśnie! — zawołał z determinacją. — Dzieci są źródłem mnóstwa strapień i trosk! Od kiedy przyszedłem na świat, matka moja nie przestaje płakać...
— Słuchaj, Otto, chłopcze drogi... znasz me uczucia dla ciebie...
Z zapałem ogromnym, zacny Tartarin zaczął zwalczać zasady wyznawcy Schopenhauera i Hartmana: wyśmiewał tych mistrzów, dowodził, że inni filozofowie twierdzą coś wręcz przeciwnego, mówił, że są to draby, którychby kazał powiesić za to zło, które ściągnęli na młode pokolenia...
Cała ta dyskusja filozoficzna toczyła się na wysokim murze lodowym, zimnym, prześwietlonym napoły słońcem, ociekającym wodą i oblepionym ciałami ludzkiemi. Zdołu szedł chłód grobowy, zgóry dolatały klątwy przewodników, którzy wkońcu zagrozili, że się odwiążą, zahaczą linę i zostawią całe towarzystwo w roturze.
Tartarin, przekonawszy się, że logiką nie trafi do mózgu warjata, poddał mu myśl, by rzucił się w przepaść z samego szczytu Mont-Blancu.
— Tak... to rozumiem jeszcze! — powiedział. — Z góry, w przepaść! Piękna to śmierć w pełnem słońcu... Ale tu, w tej dziurze... spocząć w piwnicy? Oo... kroćset tysięcy, to się równa niemal tchórzostwu.
Mówił to, jakby sam był szaleńcem i z takiem przekonaniem, że Szweda „wziął” zupełnie i po chwili wszyscy wydostali się na wierzch.
Odwiązano linę i porozsiadano się wygodnie, by odpocząć, popić i posilić się trochę. Dzień się już zrobił jasny. Zimno było tylko straszliwie pośród tych zwałów lodowych, grani iglic i kurhanów, ponad któremi wznosił się szczyt, oddalony o jakieś półtora kilometra jeszcze.
Przewodnicy oddalili się o kilkanaście kroków i zaczęli się o coś spierać, potrząsając ramionami i głowami w sposób bardzo stanowczy. Bompard i Tartarin zaniepokoili się tem wielce, pozostawiwszy tedy Szweda przy jedzeniu, podeszli i usłyszeli, jak jeden z nich mówił:
— Nie zaprzeczaj... powiadam... kurzy fajkę i basta!
— Któżto kurzy fajkę? — spytał Tartarin.
— Oczywiście, Mont-Blanc, proszę pana... oo...
Pokazał im niewielki obłoczek na samym szczycie, podobny do dymu, kierującego się ku Włochom.
— I cóż to ma znaczyć, przyjacielu, jeśli Mont-Blanc kurzy fajkę? — badał dalej Tartarin.
— To znaczy, że na szczycie wieje straszliwy orkan, zamieć śnieżna, która nas ogarnie niezadługo... A taka rzecz, proszę pana, to nie byle co... hm... hm!
— Wracajmy! — powiedział Bompard, zieleniejąc.
— Naturalnie... naturalnie! — zgodził się Tartarin. — Szaleństwem byłoby narażać życie dla fantazji!
Ale w sprawę wmieszał się Szwed i oświadczył, że zapłacił za to, by go zaprowadzono na szczyt, przeto musi tam być, a nawet pójdzie sam, jeśli nikt mu nie zechce towarzyszyć.
— Nikczemnicy! Tchórze! — krzyknął, zwracając się do przewodników tym samym głosem szaleńca, jakim niedawno podniecał sam siebie do samobójstwa.
— Zobaczysz pan zaraz, czy jesteśmy tchórze! — odparli. — Dalej... wiązać się i w drogę!
Ale Bompard błagał, by go nie dobijano, a Tartarin poparł go z całą stanowczością.
— Widzicie przecież, panowie, — powiedział do przewodników — że ten młodzieniec ma bzika! — Pokazał im Szweda, który pobiegł sam w wielkich susach w stronę szczytu, nie zważając na to, że wiatr znagła podrywa śnieg i pędzi go w różne strony.
Ale nic nie mogło powstrzymać górali, doświadczonych alpinistów, którym zarzucono tchórzostwo. Zbudziło się w nich bohaterstwo, i Tartarin nie mógł nakłonić żadnego, by go wraz z Bompardem odprowadził do schroniska w Grands-Mulets. Zresztą, droga była prosta i łatwa, a w ciągu trzech godzin, wliczając w to nawet czas, potrzebny na okrążenie wielkiej rotury, mogli być na miejscu.
— O ile boicie się panowie przejść sami przez roturę... — dodał kierownik wyprawy. — Inaczej będziecie prędzej w domu.
— Właśnie wolimy być nieco później! — zapewnił go stanowczo Bompard.
Taraskończycy zostali sami. Posuwali się z wielką ostrożnością po ogromnej pustaci śnieżnej, związani liną. Tartarin kroczył na czele, postukując oskardem, przejęty do głębi odpowiedzialnością za całość Bomparda, czerpiąc z niej siły i otuchę.
— Odwagi! odwagi, przyjacielu! Wybrniemy jakoś z tego!
Tak przemawia oficer pośród walnej bitwy, gdy go strach oblatuje. Odpędza natręta, potrząsając szpadą i krzyczy do żołnierzy:
— Naprzód w imię Boże! Wszak nie każda kula zabija!
Nareszcie okrążyli tę ohydną szczelinę, a stąd aż na miejsce nie mieli przed sobą znaczniejszych przeszkód. Ale wiatr dął coraz silniejszy i ślepiły ich tumany śniegu. Doszło do tego, że nie mogli iść bez obawy zmylenia drogi.
— Przystańmy na chwilę! — powiedział Tartarin, widząc, że pod olbrzymim serakiem utworzyła się jama, mogąca ich osłonić przed zamiecią. Wśliznęli się do niej, legli na nieprzemakalnej kołdrze prezesa i odkorkowali flaszkę rumu, jedyną rzecz, jakiej nie zabrali ze sobą przewodnicy. Uczuli zaraz miłe ciepło, rozchodzące się po wnętrznościach i zaczęli nasłuchiwać, a coraz słabsze uderzenia oskardów przekonały ich, że mimo zamieci, wyprawa ku szczytowi odbywa się dalej. Uderzenia te odbiły się bolesnem echem w sercu P. K. A. i poczuł żal, że nie dotarł aż do samego szczytu góry.
— Któż się o tem dowie? — rzekł cynicznie Bompard. Tragarze zabrali ze sobą sztandar, więc patrzący z Chamonix będą sądzili, że to sam Tartarin powiewa nim.
— Masz rację! — przyznał prezes. — Honor Taraskonu będzie ocalony.
Niestety, żywioły uwzięły się na nich: wicher przemienił się w huragan, a śnieg walił słupami. Przyjaciele zamilkli, opanowani ponuremi myślami, wspominając żałobne osserium w gablotce oberżysty, jego żałosne treny, a zwłaszcza opowiadanie o owym Amerykaninie, którego znaleziono zmarłego z zimna i głodu, trzymającego w skostniałych palcach notes, zawierający wrażenia, spisywane do ostatniej chwili, do ostatniego spazmu, który mu wytrącił z ręki ołówek i nie dozwolił podpisać nazwiska.
— Czy masz przy sobie notes, Gonzago? — spytał Tartarin.
Zrozumiał natychmiast o co idzie.
— Idź do licha z notesem! Nie myślę umierać w tej dziurze, jak ów Amerykanin! Wyjdźmy stąd coprędzej!
— Niepodobna! Za pierwszym krokiem porwie nas wichr jak słomki i zaniesie gdzieś do przepaści.
— W takim razie trzeba wołać! Schronisko musi być niedaleko!
Bompard wyczołgał się na rękach i kolanach, wystawił głowę z pod seraka i, przybierając pozycję pasącego się zwierza, zaczął ryczeć z całych sił:
— Ratunku! Ratunku!
— Do broni! — zawył ze swej strony, siedzący w norze Tartarin, a skowyt jego odbił się potężnie od lodowej groty.
Bompard chwycił go za ramię i szepnął:
— Co czynisz, nieszczęsny! Wszakże siedzimy pod serakiem!
W istocie, blok lodu drgnął i zahybotał się zlekka. Starczyło jednego krzyknięcia, a potężny głaz zdusiłby ich na miazgę w sekundzie.
Skurczyli się w śmiertelnym strachu, znieruchomiali i trwali w bezruchu, wsłuchani w coraz to częstsze, przeciągle grzmoty walących się zboczem lawin. Odgłosy zbliżały się, to znów oddalały, konając kędyś w dali, pośród otchłannych przepaści.
— Biedni ludziska! — szepnął Tartarin, myśląc o Szwedzie i jego przewodnikach, których musiała zmieść burza, lub pobić lawina. Bompard potrząsnął głową i odparł:
— I z nami nielepiej!
W samej rzeczy, sytuacja była okropna. Lada chwila mógł ich przywalić serak, a wyjść nie mogli z jamy bez niebezpieczeństwa doraźnej śmierci.
W dodatku do wszystkiego, gdzieś z głębi doliny, doleciało ich wycie psa. Zwierzę wyło przeraźliwie, jakby zwiastowało czyjś zgon.
Tartarin ujął nagle dłoń Bomparda:
— Przebacz mi, Gonzago — wyszeptał — ach, przebacz mi! Dotknąłem cię niedawno, nazywając kłamcą...
— Głupstwo! Cóż mi to szkodzi? — odrzekł z dobrocią Bompard.
— Nie miałem do tego prawa, ja przedewszystkiem, albowiem sam w ciągu życia dopuściłem się wielu, wielu kłamstw. I oto, w tej ostatniej godzinie życia czuję gwałtowną potrzebę wyspowiadania się szczerze ze wszystkich moich szalbierstw!
— Tyś się dopuszczał szalbierstw? Ty? — zdumiał się Bompard.
— Posłuchaj, Gonzago... Przedewszystkiem, nigdy nie zabiłem ani jednego lwa...
— Cóż w tem dziwnego? — odrzekł Bompard spokojnie. — Któżby się trapił tem, że nie zabił lwa? Winę ponosi nasz klimat i słońce nasze, czyniące nas kłamcami... Weźże naprzykład mnie... Czyż powiedziałem bodaj raz prawdę, od kiedy przyszedłem na ten świat? Gdy tylko usta otworzę, ta ohydna zaraza przesady ujawnia się natychmiast. Mówię o ludziach, których nie widziałem na oczy, o krajach, w których nie postała moja noga, a wszystko splata się w taką sieć dzikich pomysłów i łgarstw, że nie jestem w stanie wyplątać się z tej gmatwaniny.
— To choroba wyobraźni! — westchnął Tartarin. — Imaginacja czyni nas kłamcami!
— Ale kłamstwa nasze nie robią nikomu krzywdy, podczas gdy fałsz i nikczemność takiego np. Costecalda...
— Nie wspominaj nawet o tym łotrze! — poprosił serdecznie Tartarin i ogarnięty nagłą wściekłością, krzyknął: — Kroćset tysięcy djabłów... przez tego to szubrawca giniemy obaj!!
Umilkł nagle, powstrzymany gestem przyjaciela.
— Ach, prawda... serak! — powiedział, zniżając głos do szeptu i zaczął pocichu wyładowywać swą urazę i gniew, co stanowiło komiczny kontrast ze słowami, jakie wymawiał: — Przez tego szubrawca, przez tę kanalję, przez tego śmierdzącego szakala przyjdzie nam zginąć w samym kwiecie wieku, podczas, gdy ten wisielec, niegodny nawet mojej liny, jak tamten szpieg, siedzi sobie teraz w cukierni na Plantacjach i pije spokojnie kawę z rumem.
Klął tak długo i miotał wyzwiska, nie spostrzegł tedy, że wiatr przycichł, śnieg przestał sypać, a nawet na horyzoncie pokazały się skrawki błękitu.
Natychmiast opuścili niebezpieczne nad wyraz schronisko, związali się liną, a Tartarin, jak dotąd, stanął na przodzie. Zanim ruszyli w drogę, położył palec na ustach i powiedział:
— Drogi Gonzago... pamiętaj... to, cośmy mówili, to nasza... wyłącznie nasza tajemnica.
— Budiu! Jakżeby też... naturalnie!
Pełni otuchy, poszli w kierunku doliny, zapadając po kolana w śnieg, świeżo spadły, przeto pulchny i lekki jak puch. Ale zasypał on wszelki ślad stóp i oskardów karawany tak, że Tartarin co pięć minut musiał radzić się swej busoli. Ale busola ta, przyzwyczajona do łagodniejszego klimatu, dotknięta została jakąś chorobą od czasu przyjazdu do Szwajcarji. Igiełka skakała na wszystkie strony nerwowo, wprost szaleńczo. Szli prosto przed siebie i nagle znaleźli się przed czarnemi skałami Grands-Mulets, odcinającemi się jaskrawo od śnieżnej bieli iglic turni i grani lodowych, otaczających ich półkręgiem.
Miało to wszystko zgoła odmienny wygląd od lodowca, którym szli wgórę, to też ogarnęło ich przerażenie. Mogły się kryć pod stopami, nakryte śniegiem, niebezpieczne szczeliny, gardziele i szerokie rotury.
— Spokojnie... tylko spokojnie, Gonzago! — powiedział, drżąc ze strachu, Tartarin.
— Właśnie tego artykułu nie posiadam wcale — zawołał Bompard żałośliwie i nagle jęknął: — Ach... moja noga! Ach, moje kolano... biedne moje kolano!... Przepadliśmy z kretesem! Nie dostaniemy się do schroniska!
Poszli jednak dalej, bo cóż było robić, stąpając po śniegu i tonąc w nim prawie.
— Idziemy pod górę! — wrzasnął nagle Bompard.
— Widzę to... widzę, do kroćset! — odparł prezes, zaczynając tracić pogodę umysłu.
— Mieliśmy przecież iść ciągle na dół... Tak mi się przynajmniej wydaje! — jęknął Bompard.
— Naturalnie... oczywiście... — odrzekł Tartarin — ... ale cóż na to poradzę? Wejdźmy na wierzch, a może teren zacznie znowu spadać...
I rzeczywiście, teren obniżał się i to gwałtowniej jak sobie tego życzyli. Biegli niemal po zwałach śniegu, lodowcach, nieraz staczali się głową naprzód, i nakoniec, kiedy obaj najzupełniej przekonani byli, że wszystko stracone, zobaczyli w dali i bardzo głęboko pod nimi, uczepioną do niedostępnej, jak się wydawało, skały, małą chatkę ze smugą dymu nad kominem.
Trzeba było koniecznie dotrzeć tam przed nocą, ale czekały ich trudy i niebezpieczeństwa ogromne. O znalezieniu drogi do schroniska nie było ani mowy.
— Nie odłącz się tylko ode mnie! To rzecz główna! — powiedział prezes.
— Ani ty ode mnie! — prosił Gonzaga.
Wymieniali te słowa, nie widząc się wzajem, bo rozdzieliło ich małe, skaliste wzniesienie. Pierwszy wyszedł kilka kroków wgórę, drugi zaczął już zstępować na dół. Całą uwagę wytężyli teraz na to, by nie postawić fałszywego kroku, by się nie pośliznąć, bo teren był śliski i zawalony ruchomemi głazami. Nagle, stojąc nad jakąś rozpadliną, Bompard usłyszał przeraźliwy krzyk przyjaciela i uczuł, że lina zwolniona została, a potem naprężona gwałtownem szarpnięciem i znowu zwolniona. Zaparł się nogami, chcąc powstrzymać towarzysza nad brzegiem przepaści, ale lina widocznie była stara, czy nadwerężona, gdyż pod wpływem silniejszego pociągnięcia zerwała się nagle.
— Kroćset...
— Budiu!..
Dwa te okrzyki zabrzmiały jednocześnie pośród głębokiego milczenia samotnej postaci, a potem nastała głęboka cisza, śmiertelna cisza grobu.
Pod sam wieczór zjawił się w schronisku Grands-Mulets człowiek, podobny do Bomparda: widziadło straszliwe, okryte błotem, o najeżonych włosach, ociekających wodą. Zabrano się do ratunku, nacierano go, trzęsiono, ogrzewano i położono do łóżka, a on nie zdolny był powiedzieć nic więcej ponad parę słów, które powtarzał, zalewając się łzami i wznosząc ręce w niebo:
— Tartarin zginął... lina się urwała!
Tyle wiedziano tylko o wielkiem nieszczęściu, jakie się zdarzyło.
Stary oberżysta lamentował, notując nowy epizod ponurych dziejów Mont-Blancu i czekał z upragnieniem na szczątki Tartarina, by je wcielić do swych zbiorów. Szwed, który nie zdołał zakończyć życia na szczycie skutkiem oporu towarzyszy, po powrocie z wyprawy zabrał przewodników, liny, drabiny, słowem wszystkie przyrządy ratunkowe i pośpieszył szukać nieszczęsnego Tartarina. Wszystko jednak okazało się daremne. Bompard był tak przygnębiony, że nie mógł podać żadnych dokładnych wskazówek ani o miejscu, gdzie się zdarzyła katastrofa, ani o samym jej przebiegu. Znaleziono tylko na szczycie Dôme du Goûter kawałek liny, zamarzłej w bryle lodu. Lina ta, rzecz dziwna, była po obu końcach ucięta, jakby ostrem jakiemś narzędziem, a dzienniki Chambéry zamieściły jej podobiznę. Po całotygodniowych najstaranniejszych poszukiwaniach, gdy stwierdzone zostało całkiem dokładnie, że niesposób odnaleźć biednego Tartarina i że zginął napewno, delegacja taraskońska zrozpaczona i okryta żałobą ruszyła w drogę powrotną do domu, zabierając ze sobą Bomparda, którego umysł nie wrócił do równowagi po tem strasznem wstrząśnieniu.
— Nie wspominajcie mi o tem! — prosił, ile razy ktoś napomknął bodaj słówkiem o wypadku. — Nie wspominajcie nigdy!
Mont-Blanc pochłonęła nową ofiarę i jakąż to ofiarę!..
Niema, zaprawdę, na całym chyba świecie, ludzi wrażliwszych i pobudliwszych jak taraskończycy. Często zdarza się naprzykład rzecz taka. Jest dzień uroczysty, święto, czy niedziela, wszyscy wyroili się na ulice i spacerują po Plantacjach. Zgiełk, hałas, śpiewy, okrzyki, tamburiny brzęczą, połyskują zielone i różowe spódnice, bielą się koszule, łopocą chustki arlezyjskie, tworząc jakby drogie kamienie mozajki. Na murach pełno różnobarwnych afiszów, głoszących zapasy atletyczne, turnieje bokserskie, czy walkę byków kamargońskich... Nagle krzyknie ktoś żartem:
— Uciekajcie! Pies wściekły!
— Byk oszalały wyrwał się ze stajni!
Starczy jednego takiego okrzyku, by wszystko rozsypało się, rozprysło, drzwi zaryglowano, pospuszczano firanki, czy żaluzje i nagle cały Taraskon przybiera wygląd wymarłego, przedwiecznego miasta, nie widać ni kota, cisza zupełna, a nawet świerszcze i koniki polne w trawie przestają śpiewać i czekają z trwogą na coś nieznanego, nowego... przeraźnego...
Tak się przedstawiał Taraskon onego poranka, mimo, że nie było święta, ni niedzieli i nikt nie wywołał popłochu. Domy i sklepy opustoszały, place wymarły i całe miasto stało się jakby większe przez tę ciszę i osłupienie. „Vasta silentio“ panowała, jak podaje Tacyt, w Rzymie podczas pogrzebu Germanikusa. Opis Rzymu, czczącego bohatera, jego przestrach i smutek można było zastosować tutaj żywcem, zwłaszcza, że właśnie odbywało się w katedrze nabożeństwo żałobne za spokój duszy Tartarina, a tłumy ludności tonęły we łzach, rozpamiętywając zalety bohatera swego, swego boga, niezwyciężonego, opatrzonego muskulaturą antycznych szermierzy, nieszczęsnego Tartarina, zaginionego pośród lodowców Mont-Blancu.
Dzwony słały fale ponurych dźwięków, powietrze rozedrgało jękami pogrzebowego hymnu, ulice przywdziały żałobę pustki, a panna Tournatoire, siostra lekarza, której choroba nie pozwoliła pospieszyć do katedry, siedziała, jak zawsze, przy oknie, w swym wielkim fotelu i spoglądała w dal, przysłuchując się biciu dzwonów.
Dom Tournatoirów mieścił się przy ulicy Awinjońskiej wprost naprzeciwko domku Tartarina, a biedna, stara panna, której serce od lat trzydziestu gorzało namiętną, szaloną, młodzieńczą, a starannie ukrywaną miłością ku bohaterowi, z boleścią patrzyła na tę furtkę, której nigdy już nie otworzy ręka ukochanego. Dom mieszczący tak długo przedmiot jej ukochania i chlubę miasta, przemieni się w grobowiec, a wówczas... cóż jej jeszcze zostanie na ziemi?
Z jakąż radością i wzruszeniem śledziła przez całe lata gdzie idzie, co czyni; z jakąż pewnością odgadywała o pewnych stałych godzinach wszystkie jego postępki... niemal myśl... Z jakąż bacznością obserwowała każdą zmianę toalety... strój alpinisty... czy żakiet modro-zielony, w którym mu było tak do twarzy... Już go nie zobaczy... a tej nawet nie ma pociechy, by się wraz z wszystkiemi niewiastami miasta pomodlić za jego duszę!
Nagle drgnęła długa końska głowa o wysuniętych szczękach panny Tournatoire, a na blade, zapadłe jej policzki wystąpiły ceglaste rumieńce wzruszenia. Rozszerzyły się jej, napoły przysłonięte powiekami, zagasłe oczy i nabrały blasku niezwykłego, a prawa ręka podniosła się i bezwiednie zakreśliła w powietrzu znak krzyża... To on... on... on! Idzie powoli, ze spuszczoną głową przeciwległą stroną ulicy...
Nie mogła zrazu uwierzyć w oczywistość tego widzenia i uważała je za halucynację... Jakto?... Czyż możliwe?... A jednak widziała wyraźnie: oto Tartarin we własnej osobie, z krwi i kości, pobladły tylko, nędzny, zaniedbany, pochylony skradał się chyłkiem po pod mury, niby złodziej... Aby zrozumieć ten dziwny wypadek, cofnąć się musimy i nawiązać do momentu, w którym opuściliśmy naszych przyjaciół na grzbiecie wyżu, zwanego Dôme du Goûter, kiedy to obaj znajdowali się po dwu przeciwnych stronach stoku i kiedy to Bompard odczuł nagłe szarpnięcie i zwolnienie, a potem ponowne napięcie liny, sprawiające wrażenie ciała, staczającego się w przepaść.
Lina zahaczyła się o wyskok lodowego głazu, a przez szarpnięcie zatarła się w lód. Tartarin odczuł to samo zwolnienie i szarpnięcie co Bompard i pewny był, że towarzysz spada, ciągnąc go za sobą w otchłań.
W tej to sekundzie śmiertelnego strachu ...jakże trudno wyrazić to słowami... w momencie, kiedy ważyło się życie... obaj, niepomni uroczystej przysięgi w hotelu Balteta... bez namysłu, tym samym ruchem... przecięli linę, Bompard nożem, a Tartarin ciosem oskarda, a potem, przerażeni zbrodnią, pewni, że każdy z nich poświęcił przyjaciela dla własnego ocalenia, uciekli co sił w nogach w przeciwne strony.
Podczas, gdy widziadło Bomparda znalazło się w schronisku Grands-Mulets, widziadło Tartarina ukazało się w schronisku Avesailles, tuż pod granicą włoską. Jak tam doszedł, po ilu upadkach, wysiłkach, staczaniach się z gór i ścian skalnych... o tem wszystkiem opowiedziećby mogła sama jeno Mont-Blanc, w każdym razie Tartarin nie mówił ni słówka, gdyż przez dwa dni leżał w łóżku bez ruchu, nie mogąc wydobyć z siebie głosu, a kiedy przyszedł potrochu do siebie, wysłano go do Courmayeur, rodzaju włoskiego Chamonix. W hotelu, gdzie zajechał, rozprawiano wyłącznie tylko o wielkiej katastrofie na Mont-Blanc, podobnej zupełnie do katastrofy Mont-Cervinu. Znowu jeden turysta stracił życie skutkiem zerwania się liny.
Silnie przekonany, że idzie o Bomparda, biedny, szarpany wyrzutami sumienia, Tartarin nie śmiał połączyć się z delegatami i wracać do kraju. Widział i słyszał naprzód w spojrzeniach wszystkich straszliwe pytanie:
— Kainie! Co uczyniłeś bratu twemu?
Ale niedługo zabrakło mu pieniędzy, bielizny i różnych drobiazgów, a poza tem, wrzesień wypłoszył podróżnych i hotel został zamknięty. Musiał tedy wracać. Pocieszał się tem, że przecież nikt nie był świadkiem jego zbrodni, a przeto nic mu nie przeszkadza wymyśleć pierwszej lepszej bajki. Podczas podróży różne wrażenia rozwiały przygnębienie i po trochu przyszedł do siebie.
Ale, gdy w pobliżu Taraskonu zobaczył rysujące się na horyzoncie sinawe zarysy rodzimych „Alpek”, porwał go na nowo wstyd, żal i rozpacz taka, a zarazem takiego doznał przerażenia na myśl o odpowiedzialności karnej, że chcąc uniknąć przynajmniej w pierwszej chwili oczu ludzkich, nie wysiadł w samym Taraskonie, ale w przedostatniej miejscowości.
Szedł tym samym gościńcem, pokrytym grubą warstwą kurzu, chrupiącego pod nogami, którym kroczył niedawno... ach... a tak dawno już... na czele swych strzelców kaszkietowych, lub falangi alpinistów. Tak samo jak dawniej nie było tu innego cienia poza paskami sinawych linij, rzucanych przez słupy telegraficzne. Któżby poznał dziś triumfatora w onej przygarbionej postaci, okrytej brudnemi łachmanami, o spojrzeniu chytrem, ponurem, śledzącem wokół, czy nie zjawi się żandarm w pobliżu?
Mimo początku jesieni, słońce doskwierało mocno, to też z wielką lubością spożył kawałek sera, nabyty od jakiegoś chłopa, idącego za dwukolnym wózkiem i wysłuchał jego opowiadania, przeplatanego klątwami pod adresem gospodyń taraskońskich, które nie zjawiły się dzisiaj na targu, albowiem wszystkie udały się tłumnie na żałobne nabożeństwo za któregoś z obywateli miasta, zaginionego pośród gór i przepaści, gdzieś daleko, na samym końcu świata.
— Oo... słuchajcież, obywatelu... — zakończył wieśniak — aż tu dolata odgłos dzwonów!
Tak... tak... nie ulegało żadnej wątpliwości. Dzwony biły i odprawiano modły za duszę zamordowanego przezeń Bomparda... Ach! cóż za straszne powitanie u progu rodzinnego miasta!
W chwilę potem otwarł i zatrzasnął furtkę i nagle znalazł się w domu. Ujrzał znowu wąskie ścieżyny, obrzeżone bukszpanem i wygrasowane, basen z fontanną, i czerwonemi i srebrnemi rybkami, olbrzymi baobab w małym wazonie i ogarnęło go wzruszenie oraz uczuł rozkosz dobrobytu i spokoju po tylu... tylu strasznych przejściach i przygodach, tragicznie zakończonych.
Zaczęła przebłyskać radość w jego duszy, ale zdławiły ją zaraz w zarodku przeklęte, nieustanne, okropne dźwięki żałobnych dzwonów i posłyszał w nich okrutne zapytanie:
— Kainie! Co uczyniłeś bratu twemu?
Opadły mu ręce, zadrżały pod nim nogi, osunął się ciężko na ławkę, stojącą przy basenie i jęknął, ku niezmiernemu przerażeniu czerwonych i srebrnych rybek.
Dzwony umilkły wreszcie, przepełniona katedra opustoszała, pozostał w niej jeno szary osad biedoty, mruczącej pacierze, a rozedrgane ściany kamienne zastygły znowu w bezruchu. Po skończeniu ceremonji religijnej, cała śmietanka miasta udała się do Klubu Alpinistów, gdzie na uroczystem posiedzeniu żałobnem Bompard miał wygłosić referat szczegółowy o katastrofalnym skonie i ostatnich chwilach ś. p. P.K.A.
W wielkiej sali obrad zajęli miejsca, prócz członków, także najwyżsi przedstawiciele armji, kleru, arystokracji i przemysłu, a tłum niezmierny obległ budynek, którego szeroko otwarte okna pozwalały muzyce, przygrywającej na wolnem powietrzu, podkreślać słowa mówcy akordami bohaterskich, poważnych, podniosłych melodyj. Wokoło muzykantów ciżba była największa, a wszyscy wspinali się na palce, wyciągali szyje, by pochwycić bodaj mały okruch z przebiegu uroczystości. Ale okna umieszczone były za wysoko i nikomuby się nie udało zaspokoić ciekawości, gdyby nie kilka konarów wychylającego się z poza muru platanu, na które wywindowało się kilku śmiałków i ci wywiadowcy rzucali w tłum wieści, podobnie, jak się spluwa na ziemię pestki, siedząc na gałęzi, pokrytej owocem czereśni.
— Oo... teraz Costecalde stara się płakać... Ha... ha... drab siedzi teraz w fotelu prezydjalnym... Oo... biedny Bezuguet wyciera nos, oczy i wąsy... składa usta do gwizdania... biedaczysko!... Teraz przywiązują do sztandaru czarną krepę! Zbliża się do stołu Bompard z trzema delegatami... Kładzie coś na stole... Zaczyna mówić... Musi to być śliczna mowa, bo wszyscy płaczą... wszyscy do jednego...
W istocie, w miarę, jak Bompard mówił, wzruszenie ogarniało wszystkich. Mówił wspaniale! Wróciła mu pamięć, wróciła wyobraźnia. Nakreślił przed zebranymi obraz swój i nieodżałowanego towarzysza i przyjaciela, jak stojąc sami jedni na szczycie Mont-Blancu, dokąd im, z obawy zawieruchy, nikt nie chciał towarzyszyć, powiewali sztandarem Klubu. W wymownych słowach przedstawił dwie postacie nieustraszonych śmiałków, stojących na najwyższej turni Europy, szarpanych huraganem, który przeraził najwytrwalszych, najznakomitszych nawet przewodników. Potem, drżącym od wzruszenia głosem opowiedział jak schodzili po niebezpiecznych upłazach pośród szalejących wokoło lawin, jak mijali chwiejące się seraki, kryli pod jednym z nich, każdej chwili gotowi na śmierć i jak wkoncu stało się nieszczęście. Tartarin wpadł w bezdenną gardziel rotury, on zaś, Bompard, uwiązany do liny dwuchset metrowej długości, spuszczał się wielokrotnie, badając otchłań.
— Dwadzieścia... co mówię... więcej niż dziewięćdziesiąt razy sondowałem ową czeluść lodową, nie mogąc dotrzeć do nieodżałowanego prezesa i tylko stwierdziłem, że tam musi spoczywać, zbierając szczątki, jakie przyczepiły się do wyskoków ściany lodowcowej.
Powiedziawszy to, ułożył na suknie, okrywającem stół, złomek szczęki, garstkę włosów z brody, kawałek materji z kamizelki i sprzączki od szelek. Wszystko to przypominało wielce zbiory szanownego martyrologa z Grands-Mulets.
Rozczulenie zgromadzenia przybrało na widok tych szczątków rozmiary niezwykle, a najzatwardzialsze serca zwolenników Costecalda, dusze osób najtrzeźwiejszych, jak n.p. rejenta Cambalaletta i d-ra Tournatoira uległy wstrząśnieniu takiemu, że z oczu ich popłynęły łzy tak wielkie jak szklany korek karafki. Damy wydawały jęki, okrzyki rozdzierające, a wszystko przygłuszał straszliwy bek Excourbaniesa i kozi stęk biednego Pascalona, którym to objawom żałości towarzyszyły dźwięki basowe ponurego żałobnego marsza.
W chwili, gdy rozczulenie doszło do szczytu, Bompard zakończył swe przemówienie tragicznym gestem ku szczątkom, złożonym na stole, przypominającym corpus delicti w sali sądowej.
— Oto, drodzy panowie i czcigodni współobywatele, oto wszystko, co nam zostało po naszym słynnym, kochanym, nieodżałowanym prezesie... Resztę... odda nam zapewne okrutny lodowiec po jakichś latach czterdziestu!...
Właśnie miał zacząć wyjaśniać niewtajemniczonym, jak to lodowce posuwają się ku dolinom w określonych odstępach czasu, gdy nagle skrzypnęły drzwi w głębi sali. Ktoś wszedł... i tuż przed mówcą stanął Tartarin we własnej osobie, bledszy od widma Homa, ukazującego się podczas seansów spirytystycznych.
— Hę... Tartarin?
— Budiu... Gonzaga?
Taraskończycy są to ludzie tak dziwni, tak niezwykle podatni rzeczom najnieprawdopodobniejszym, tak silnie wierzący oczywistym kłamstwom, niezwłocznie mogącym się rozwiać wobec faktów... że pojawienie się wielkiego męża, którego szczątki mieli przed sobą, nie wywołało na sali zbyt wielkiego zdziwienia.
— Ach... więc to było nieporozumienie! — westchnął z ulgą Tartarin. — Dzięki Bogu!
Położył dłoń na ramieniu człowieka, którego śmierci sądził się być sprawcą i powiedział:
— „Zrobiłem” Mont-Blanc z dwu stron przeciwnych. Weszliśmy po jednem zboczu, a ja zszedłem sam po drugiem i to wywołało wrażenie, że zginąłem!
Nie wspomniał tylko, że to drugie zbocze „zrobił” leżąc przeważnie na grzbiecie.
— Przeklęty Bompard! — zawołał Bezuguet. — Doprowadził nas do desperacji swoją historją!
Zabrzmiały śmiechy wesołe, ściskano się, całowano, a jednocześnie fanfary za oknem wygrywały dalej ponuro. Starano się uciszyć je, ale sprawa nie powiodła się wcale i długo jeszcze dolatał do sali marsz pogrzebowy Tartarina.
— Patrz pan na Costecalda! — powiedział Pascalon do Brawidy, pokazując mu puszkarza, który wstał, by ustąpić miejsca rzeczywistemu prezesowi, którego oblicze promieniowało szczęściem. — Pewnie znowu dostał żółtaczki!
Brawida, sentymentalnie dziś nastrojony, a lubujący się w przysłowiach, spojrzał na wiceprezesa, zmuszonego znów do roli podrzędnej i rzekł zcicha:
— Dziwna to zasie odmiana,
Zostać wikarym z plebana!
Tartarin objął przewodnictwo i obrady potoczyły się dalej.
- ↑ Prawdopodobnie pedibus cum jambis (franc.) – spacer.
- ↑ Taraskońska piosenka Fryderyka Mistrala.
- ↑ W dziele: „Dziwne przygody Tartarina z Taraskonu“ czytamy: „Po dobrem śniadaniu w polu, każdy z myśliwych zdejmuje swój kaszkiet i rzuca co sił w górę, a potem strzela doń w lot umówionym zgóry gatunkiem śrutu. Kto trafi najlepiej, obwoływany zostaje królem polowania i wraca wieczorem do miasta w tryumfie, z kaszkietem na lufie, wśród odgłosu trąb i naszczekiwania psów...“
- ↑ Zachodzi tu nieprzetłumaczalna asonancja słów: „Sirop le Calabre, dix sols (soldy) la bouteille verre compris i — „Sirop les cadarres (trupy) vers (robaki) compris — (Syrop trupi z robakami). Przyp. tłum.
- ↑ Pominięty numer rozdziału został dodany przez zespół Wikiźródeł.