Przygody Tomka Sawyera/19
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody Tomka Sawyera |
Wydawca | Księgarnia J. Przeworskiego |
Data wyd. | 1933 |
Druk | „Floryda“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Marceli Tarnowski |
Tytuł orygin. | The Adventures of Tom Sawyer |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Więc na tem polegała wielka tajemnica Tomka: powrócić do domu z piratami, aby być świadkami własnego pogrzebu! W sobotę o zmroku przepłynęli na wielkiej kłodzie na drugi brzeg Missouri, wylądowali pięć czy sześć mil poniżej miasteczka, spali w lesie aż do świtu, a potem przekradli się zaułkami i bocznemi uliczkami do kościoła i ulokowali się na galerji wśród zepsutych ławek
W poniedziałek rano przy śinadaniu ciocia Polly i Mary rozczulały się nad Tomkiem i uprzedzały jego życzenia. Rozmowa była bardzo ożywiona. W pewnej chwili ciotka rzekła:
— Tak, muszę przyznać, że ci się żart udał, Tomku; my tu prawie cały tydzień na śmierć się o was zadręczamy, a wy tymczasem bujacie sobie i używacie. Ale to smutne, że potrafiłeś być tak okrutny i pozwolić mi się tak długo męczyć. Jeżeli mogłeś powrócić na kłodzie na pogrzeb, to mogłeś i przedtem przyjść i dać mi jakiś znak, że żyjesz, że tylko uciekłeś.
— Tak, tak, Tomku, tak trzeba było zrobić, wtrąciła Mary.
— Jestem pewna, że zrobiłbyś tak, gdybyś to sobie przypomniał.
— Zrobiłbyś? — zapytała ciotka, a twarz jej rozjaśniła się wyczekująco.
— Powiedz, zrobiłbyś tak, gdybyś o tem pamiętał?
— Ta-ak.,. nie wiem. Może byłbym tem wszystko popsuł...
— Tomku, myślałam, że mnie bardziej kochasz! — powiedziała ciotka ze smutkiem w głosie, co strapiło chłopca.
— Toby już było przynajmniej coś, choć sam trud pomyślenia o tem... nawet gdybyś był tego nie zrobił.
— Ależ, ciociu, on tego nie zrobił w złej myśli! — broniła go Mary.
— To tylko taka jego płochość, zawsze jest taki postrzelony, że nie myśli o niczem.
— Tem gorzej. Sid byłby pomyślał. I Sid byłby przyszedł i tak zrobił. Tomku, kiedyś wspomnisz to sobie, gdy już będzie za późno, i będziesz żałował, żeś mnie tak mało kochał, nawet wtenczas, gdy cię to nic nie kosztowało.
— Ależ ciociu, przecież ja cię bardzo ko cham! — bronił się Tomek.
— Łatwiejbym, w to uwierzyło, gdybyś inaczej postępował!
— Ach, czemu o tem nie pomyślałem! zawołał Tomek z żalem w głosie, ale śniłaś mi się zato. To przecież także coś!
— No, niewiele... na to i kot się zdobędzie... Ale lepsze to, aniżeli nic. A co ci się śniło?
— Wiesz, w środę w nocy śniło mi się, że siedziałaś tu przy łóżku, 5id koło skrzyni, a Mary obok niego.
— Tak rzeczywiście było. Tak siedzimy zawsze.
Cieszy mnie, żeś przynajmniej we śnie trochę się o nas zatroszczył.
— I śniło mi się, że była tu matka Jego.
— Co? Była naprawdę! Czy śniło ci się coś więcej?
— O, tak! Ale wszystko mi się jakoś zatarło...
— Staraj się przypomnieć sobie... no, możesz?
— Coś mi się majaczy, że wiatr zdmuchnął... zdmuchnął...
— Skup się mocniej, Tomku! Bo wiatr naprawdę coś zdmuchnął!
Tomek przycisnął palce do skroni — minuta naprężenia — a potem nagle:
— Już mam! Już mam! Zdmuchnął świecę!
— Jezus Marja! Dalej, Tomku, dalej!
— I zdaje mi się, żeś powiedziała: Czy drzwi nie są...“
— Dalej, Tomku!
— Zaraz, niech sobie przypomnę... chwilkę... Ahał powiedziałaś: „Zdaje mi się, że drzwi się otworzyły“.
— Jak tu mnie żywą widzisz, tak było! Prawda, Mary? Dalej!
— A potem, a potem.. nie jestem tego pewien, ale zdaj mi się, żeś kazała Sidowi pójść i...i...
— I co? I co? Co mu kazałam zrobić, Tomku? Co mu kazałam zrobić?
— — Kazałaś mu... kazałaś... mu... pójść I zamknąć.
— Na miłość boską! Nigdy czegoś podobnego w życiu nie słyszałam! I niech mi kto teraz powie, że sny są niczem! Pani Harper musi się zaraz o tem dowiedzieć, zanim godzina minie! Niech mi się teraz wykręca swoją gadaniną o zabobonach! Dalej, Tomku, dalej!
— O, teraz mi się znowu rozjaśniło jak w dzień. Powiedziałaś, że ja nie byłem zły, tylko psotnik, urwis, i że niema we mnie nawet tyle poczucia odpowiedzialności, co... co... u źrebaka, albo coś podobnego.
— Tak mówiłam, Bóg mi świadkiem, że tak! Dalej, Tomku!
— A potem zaczęłaś płakać...
— Tak jest. Tak. Nie po raz pierwszy. A potem?...
— A potem pani Harper zaczęła płakać, i mówiła, że Joe jest taki sam, i żałowała, że go zbiła za śmietanę, którą sama wylała...
— Tomku! Duch Święty był z tobą! Twój sen był jasnowidzeniem! Boże, bądź mi miłościw!...
Dalej, Tomku!
— Potem Sid powiedział... powiedział...
— Zdaje mi się, żem nic nie mówił! — wtrącił Sid.
— Tak, tak, mówiłeś! — poświadczyła Mary.
— Siedźcie cicho, niech Tomek mówi! Więc co on powiedział?
— Powiedział... zdaje mi się... powiedział, iż spodziewa się, że mi lepiej tam, gdzie teraz Jestem; ale gdybym był czasem cokolwiek lepszy...
— I to słyszałeś? To jego własne słowa!
— A ty dałaś mu porządnego klapsa!
— Spodziewam się! Anioł tu był! Nic innego, tylko anioł tu był!
— I pani Harper opowiadała, jak Joe przestraszył ją racą, a ty opowiadałaś o Piotrusiu i o „mordercy cierpień“...
— Prawda, jak Bóg w niebie!
— A potem mówiliście dużo o tem, jak przeszukano całą rzekę, i o pogrzebie w niedzielę, a potem ty i pani Harper uścisnęłyście się i rozpłakały, i ona poszła.
— Wszystko co do joty tak! Tak było, jak tu siedzę! Nie mógłbyś tego lepiej wiedzieć nawet, gdybyś tu sam był i widział! A co potem? Tomku, dalej!
— Potem, zdaje mi się, modliłaś się za mnie... a ja patrzałem na ciebie i słyszałem każde słowo. Położyłaś się, a mnie było tak smutno, że napisałem na kawałku kory sykomorowej „Nie zginęliśmy, tylko jesteśmy piratami“, i położyłem na stole przy świecy. I ty wyglądałaś tak mile, gdyś tak leżała we śnie, że podszedłem do ciebie, nachyliłem się i pocałowałem cię w usta.
— Naprawdę, Tomku, naprawdę? Za to wszystko przebaczam ci! — I ciotka chciała wprost udusić chłopca w uścisku, co obudziło w nim świadomość, że jest najpotworniejszym łotrem pod słońcem.
— To było bardzo piękne, choć to był tylko... sen! — bąknął Sid dość wyraźnie pod nosem.
— Stul buzię, Sid! Każdy robi we śnie to samo, coby zrobił na jawie. Masz tu, Tomku, wspaniałe jabłko, które chowałam dla ciebie na wypadek, gdybyś się jeszcze znalazł. A teraz zbieraj się do szkoły. Dziękuję dobremu Bogu i Ojcu nas wszystkich, że cię mam znowu, bo On jest wyrozumiały i litościwy dla tych, co w Niego wierzą i przestrzegają Jego przykazań. Ach, Boże, ja wiem, że jestem tego niegodna, ale gdyby tylko godni doznawali Jego błogosławieństwa i odczuwali Jego pomocną rękę na ciernistych ścieżkach żywota, to mało byłoby na ziemi takich, co się radują, i takich, którzy wejdą do Jego Królestwa, gdy przyjdzie kiedyś wieczna noc. Idźcie już, Sid, Mary, i ty, Tomku, idźcie... wynoście się... za długo już przez was próżnuję.
Dzieci poszły do szkoły, a ciocia do pani Harper, aby obalić jej materjalistyczne poglądy zapomocą cudownego snu Tomka. Sid był za mądry, by wypowiedzieć głośno myśli, które mu się snuły po głowie, gdy wychodził z domu. A były one takie: „To zupełnie jasne! Taki długi sen i bez najmniejszej pomyłki!”
W jakiegoż bohatera zamienił się teraz Tomek! Nie podskakiwał, nie dokazywał po drodze, kroczył z napuszoną powagą, jak przystoi piratowi, który wie, że oko publiczności spoczywa na nim. I tak istotnie było. Starał się udawać, że nie widzi spojrzeń i nie słyszy uwag pod jego adresem, ale były one dla niego nektarem. Chłopcy mniejsi od niego deptali mu wprost po piętach. Byli dumni, że mogą się pokazać razem z nim i ie on znosi ich towarzystwo. Tomek wyglądał jak chorąży, idący na czele pochodu, albo jak słoń, wprowadzający całą menażerję do miasta. Rówieśnicy jego natomiast udawali, jakoby nie wiedzieli o tem, że go nie było, ale konali z zazdrości. Byliby oddali wszystko za to, żeby mieć taką opaloną twarz i taką promienną sławę. Ani jednego ani drugiego nie byłby Tomek oddał, nie — nawet, gdyby mu cały cyrk ofiarowano.
W szkole dzieci tak nadskakiwały Tomkowi i Joemu, obrzucały ich tak wymownemi spojrzeniami podziwu, że bohaterowie puszyli się jak pawie. Spragnionym słuchaczom zaczęli opowiadać swoje przygody — ale zaczęli tylko; było rzeczą wprost niemożliwą opowiedzieć je do końca, gdyż wyobraźnia dostarczała ciągle nowego materjału. A wreszcie, gdy dobyli fajek i z najobojętniejszą w świecie miną poczęli pykać, osiągnęli najwyższy szczyt sławy.
Tomek postanowił uwolnić się od Becky. Sława wystarczała mu. Chciał żyć dla sławy. Teraz, gdy wzniósł się tak wysoko, z pewnością zechce nawiązać z nim stosunki. Ano, niech próbuje — zobaczy, że jest zimny jak lód. Nadeszła. Tomek udawał, że jej nie widzi. Odszedł, przyłączył się do gromadki chłopców i dziewcząt i począł rozmawiać. Obserwował, jak niby to wesoło skakała tu i tam z twarzą zaczerwienioną i błyszczącemi oczyma, udając, że jest zajęta uganianiem się za koleżankami, śmiejąc się i piszcząc, gdy którą schwyciła; zauważył, że ciągle wyszukiwała sobie ofiary blisko niego i że za każdym razem obrzucała go wymownem spojrzeniem. Schlebiało to jego próżności; ale zamiast dać się tem przejednać, jeszcze więcej się „puszył“, i jeszcze zawzięciej usiłował nie dać poznać po sobie, że wie o jej obecności. Becky przestała dokazywać, kręciła się, nie wiedząc, co począć, westchnęła kilka razy i spojrzała ukradkiem w stronę Tomka oczyma pełnemi tęsknoty. Spostrzegła, że zajmuje się szczególnie Amy Lawrence, więcej niż jakąkolwiek inną. Ukłuło ją to w samo serce, zmieszało i zaniepokoiło. Chciała odejść, ale zdradzieckie nogi poniosły ją znowu w stronę gromadki dzieci. Ze sztucznem ożywieniem powiedziała do dziewczynki, stojącej tuż przy Tomku:
— Słuchaj, Mary Austin! Ty niegrzeczna dziewczyno, czemu nie byłaś w szkółce niedzielnej?
— Byłam... nie widziałaś mnie?
— Nie! Byłaś naprawdę? A gdzie siedziałaś?
— Z klasą panny Peters, jak zawsze. Ja ciebie widziałam!
— Rzeczywiście? To dziwne, że cię nie zauważyłam. Chciałam ci powiedzieć o pikniku.
— Ach, to cudownie! A kto go urządza?
— Moja mamusia urządza go dla mnie.
— To świetnie. Czy ja też będę mogła przyjść?
— Oczywiście. Piknik jest dla mnie. Przyjść będą mogli wszyscy, których ja zechcę, a chcę, żebyś ty była.
— To bardzo uprzejmie z twojej strony. A kiedy będzie ten piknik?
— Niezadługo... może jeszcze przed wakacjami!
— Ach, to będzie uciecha! I zaprosisz wszystkie dziewczynki i wszystkich chłopców?
— Tak, każdego, kto jest moim przyjacielem albo chce nim być, — i zerknęła ukradkiem na Tomka, który właśnie opowiadał Amy Lawrence o strasznej burzy na wyspie i o tem, jak piorun rozdarł olbrzymią sykomorę, gdy on stał o trzy kroki od drzewa.
— Czy i ja mogę przyjść? — zapytała Gracje Miller.
— Tak.
— A ja? — rzekła Sally Rogers.
— Tak.
— A ja i Joe? — wpraszała się Zuzia Harper.
— Tak.
I tak dalej, wśród radosnego klaskania w ręce, aż wreszcie wszyscy z wyjątkiem Tomka i Amy wyjednali sobie zaproszenie. Tomek ciągle jeszcze opowiadając, odwrócił się z zupełną obojętnością i pociągnął Amy za sobą. Usta Becky zadrżały i łzy stanęły jej w oczach; pokryła te objawy wymuszoną wesołością i gawędziła dalej z koleżankami, ale piknik stracił dla niej cały urok, jak i wszystko wogóle. Szybko odeszła nabok, by się ukryć i porządnie się „wybeczeć“. Siedziała zła, ze zranioną dumą, aż zadźwięczał dzwonek. Z mściwym błyskiem w oczach zerwała się, wstrząsnęła gwałtownie warkoczami: wiedziała, co ma zrobić!
Podczas pauzy Tomek dalej rozmawiał z Amy, pełen radosnego zadowolenia z siebie. Ciągle nawijał się umyślnie przed oczy Becky, by ją dręczyć tym widokiem. Ale oto raz nie mógł jej znaleźć, odkrył ją, i... rtęć spadła gwałtownie. Becky siedziała sobie najspokojniej w świecie na ławeczce za budynkiem szkolnym, przeglądając z Alfredem Temple książkę z obrazkami. Tak byli oboje zajęci, głowy ich były tuż obok siebie tak pochylone nad książką, że wyglądali, jakby zapomnieli o świecie bożym. Uczuł zazdrość, która piekła go, jak rozpalonem żelazem. Byłby się stłukł za to, że tak lekkomyślnie odtrącił sposobność pojednania się, którą mu Becky sama ofiarowała. Nazywał się skończonym głupcem i obrzucał się najgorszemi wyzwiskami, jakie mu tylko do głowy przyszły, Amy szczebiotała u jego boku, bo serce rozśpiewało się w niej z radości, ale język Tomka jakoś skołowaciał. Nie słyszał zupełnie, co do niego mówiła, a gdy urywała, wyczekując odpowiedzi, bąkał tylko niemrawo „tak“ lub „nie“, najczęściej od rzeczy. Raz poraz ciągnęło go coś poza budynek, aby sycić oczy nienawistnym widokiem. Nie mógł się wprost oprzeć pokusie i doprowadzało go to do wściekłości, iż Becky jakby się nie domyślała nawet, że on wogóle istnieje na świecie. Oczywiście widziała go, wiedziała, że wygrywa i cieszyła się, że on cierpi tak samo, jak ona przedtem. Radosne szczebiotanie Amy stało się dla Tomka wprost nie do zniesienia. Dawał jej do zrozumienia, że ma jeszcze to i owo załatwić i że musi odejść, bo czas upływa — ale napróżno, dziewczyna zawzięcie mówiła dalej. Tomek pomyślał: „Do licha, czy ona się ode mnie dzisiaj wogóle nie odczepi?” Gdy wreszcie oświadczył, że musi koniecznie odejść, aby przed nauką pozałatwiać swoje sprawy, oświadczyła naiwnie, że po lekcjach zaczeka na niego. Zostawił ją i popędził wściekły.
„Gdyby to był przynajm niej inny chłopiec“, myślał Tomek, zgrzytając zębami. „Każdy inny w całem mieście, tylko nie ten laluś, ten wykrygowany fircyk, co udaje arystokratę! O, dobrze, dobrze, sprałem cię pierwszego dnia, kiedyś się tylko tu pojawił, paniczu, spiorę cię jeszcze! Poczekaj, już ja cię gdzieś przyłapię i będę walił i...“
W zapale tłukł wroga, jakby go rzeczywiście miał pod ręką, okładał powietrze pięściami, kopał i boksował.
„Masz, masz, jeszcze, jeszcze! Dosyć ci? Gadaj! Ja cię nauczę!“
Załatwił się z wyimaginowanemi cięgami ku pełnemu swemu zadowoleniu.
W południe uciekł do domu. Patrzeć na uszczęśliwienie i wdzięczność Amy nie pozwalało mu sumienie, a przytem nie chciał cierpieć nowych mąk zazdrości. Becky zabrała się znowu z Alfredem do oglądania książki z obrazkami, ale gdy minuty mijały, a Tomek nie nadchodził, by cierpieć, triumfy jej poczęły przesłaniać chmury, zainteresowanie książką znikło; spoważniała, potem przyszło roztargnienie, potem melancholja. Na odgłos kroków kilka razy nastawiała uszu, ale nadzieje się nie ziszczały. Tomek nie zjawiał się. Wreszcie poczuła się zupełnie nieszczęśliwa i żałowała, że posunęła się za daleko. Gdy biedny Alfred, widząc, że ją traci, a nie mając pojęcia z jakiego powodu, wołał raz poraz: „O, coś pięknego, patrz!” straciła wreszcie cierpliwość i zawołała:
— Nie dręcz mnie, nic mnie to nie obchodzi! — wybuchła płaczem, zerwała się i uciekła.
Alfred pobiegł za nią, dreptał przy niej i starał się ją pocieszyć, ale ona rzuciła mu w twarz.
— Wynoś się stąd, zostaw mnie samą, nie znoszę cię!
Chłopiec stanął, zastanawiając się, co jej właściwie zrobił, bo przecież oświadczyła przedtem, że będzie z nim oglądać obrazki przez całą południową pauzę. Tymczasem Becky uciekła od niego i ciągle płakała. Alfred wrócił do pustej sali szkolnej i myślał. Czuł się upokorzony i wściekły. Łatwo odgadnął prawdę: dziewczyna użyła go poprostu jako wabika, aby dokuczyć Tomkowi. Myśl ta nie była zdolna wzmóc jego nienawiści do Tomka, już przedtem bowiem z całego serca go nienawidził. Gorącem życzeniem jego było móc Tomka wpakować w błoto, samemu się zbytnio nie narażając. Nagle wpadł mu w oczy zeszyt kaligraficzny Tomka. To była znakomita sposobność. Otworzył w miejscu, gdzie było zadanie na popołudnie i rozlał tam atrament. Właśnie w tej chwili zajrzała Becky przez okno, widziała wszystko, ale się nie zdradziła. Poszła w stronę domu, pragnąc spotkać Tomka i powiedzieć mu to; Tomek będzie jej wdzięczny i serdeczna jej rana się zagoi. Ale nim uszła pół drogi, myśli jej przybrały inny kierunek. Stanęło jej przed oczyma, jak Tomek obszedł się z nią, gdy opowiadała o pikniku, — ta myśl zabolała ją i napełniła wstydem. Postanowiła dopuścić do tego, by dostał bicie za poplamienie zeszytu, a ponadto nienawidzić go po wszystkie czasy.