Przygody czterech kobiet i jednej papugi/Tom I/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody czterech kobiet i jednej papugi |
Wydawca | Alexander Matuszewski |
Data wyd. | 1849 |
Druk | Jan Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Aventures de quatre femmes et d’un perroquet |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wiesz już pan, mowił nieznajomy; żem się urodził w piątek, tego nigdy dosyć napowtarzać się nie mogę, bo przekonany jestem, że z tego źródła, wypływają wszystkie nieszczęścia moje; ale czego pan nie wiesz jeszcze, to tego, że to było trzynastego sierpnia: uważaj pan styczność.
Najprzód, pierwszy fatalny wpływ na samo urodzenie moje, wywarł nieszczęsny piątek. Urodziłem się jak się zwykle rodzą wszyscy, z miłości mężczyzny i kobiety. Ale ten mężczyzna i kobieta, których miłości winienem byt mój, byli zawsze dla mnie nieznajomymi, tak, że wszedłem na świat, temi nieszczęśliwemi drzwiami, za któremi czuwają płatne starania, zamiast dozoru i troskliwość ojca i matki.
Lecz to nic jeszcze.
„Mamka, do któréj byłem oddany, jak wszystkie poczciwe kobiety, wierzyła w kabałę z kart, w duchy, strachy i wszystkie przepowiednie Nostradamusa. A że mnie długo zostawiono u niéj, i nikt się nie spieszył aby mnie odebrać a nawet ujrzéć; ta godna kobieta chciała, udzielawszy mi pierwej mleka swego, udzielić także i wiadomości swoich: przez naturalne więc następstwo, uczyła mnie czytać na proroctwach w kalendarzu.
„Ten kalendarz, był Macieja Laensberga.
„Jak powiedziałem, urodziłem się w Sierpniu, mamka moja myśląc bardzo naturalnie, że mnie najwięcéj zajmować powinien horoskop urodzonych ludzi w tym miesiącu, litera po literze, uczyła mnie na téj części sylabizowania.
„Wynikło z tego, że pomieniony horoskop głęboko się wyrył w pamięci mojéj.
„A to zawierał w sobie:
„Lew wstępuje w znak niebieski od 22-go Lipca do 21-go Sierpnia.
„Ten, który się rodzi pod tą konstellacyą, będzie odważny, śmiały, wspaniałomyślny, dumny, wymowny, pyszny. Piękną będzie miał duszę i skłonną do tkliwej litości. Będzie lubił żarty, i nie będzie się lękał, chociaż go za bałamuta poczytają. Często niebezpieczeństwa otaczać go będą.
— No, jak dotąd, przerwał mu Tristan, zdaje mi się, że nie masz czego uskarżać się na twój horoskop.
— Zaczekaj pan odrzekł nieznajomy, brakuje post-scriptum, a wiesz pan przecie, że najczęściej w post-scriptum zawierają się najważniejsze części listu. Otóż i owe postscriptum:
„Będzie miał pociechę i szczęście z dzieci swoich, często pozwoli sobie wybuchnąć gniewem, czego potem żałować będzie. Zaszczyty i godności same na niego spadną, lecz pierwéj długo ich poszukiwać będzie, Niech się strzeże ognia, broni i dzikich zwierząt. Łydki będzie miał grube.“[1]
Mimo boleści, Tristan, nie mógł się wstrzymać od śmiechu.
„Pojmuję, rzekł nieznajomy, ze się śmiejesz z ostatniego paragrafu, zobaczysz jednak, jak, pomimo że ci się zdaje śmiesznym, miał wielki wpływ na życie moje, ponieważ stal się przyczynki i spowodował czyn, który dziś dopełnić miałem.
„Nie mogę uważać za nieszczęścia, małe, zwyczajne dzieciom choroby, chociaż prawdę mówiąc, nie uniknąłem żadnéj, począwszy od odry do kokluszu, wszystkie w dzieciństwie odbyłem i te mi tém nieznośniejsze się wydawały, że miałem mlecznego brata, którego Bóg, zdaje się, mi to zesłał na ziemię, aby siłą, rzeźwością i czerstwem zdrowiem, tworzył sprzeczność z wątłą organizacją moją. Ten brat mleczny, jest właśnie tym przyjacielem, o którym dopiero co mówiłem panu, a który urodził się w dniu parzystym, i w sobotę, ośm miesięcy pierwéj jak ja. To też ten szczęśliwy człowiek, wybrany od kolebki, powinien był tylko spuścić się na życie, co też dopełniał sumiennie, tak, że był doskonale pulchny, rumiany; gdy ja, byłem nędzny, chudy, wychodzący z jednej choroby, aby wpaść w drugą.
„Lecz to nic jeszcze.
„Ojciec i matka mego mlecznego brata, który nie był synem mojéj mamki, tylko na wykarmienie i wychowanie jéj powierzonym, przychodzili co tydzień odwiedzać go; polubili mnie, albo, żeby się sprawiedliwiéj wysłowić, obdarzyli mnie tą dumną opieką, jaką czasem szczęśliwi ludzie obdarzają biedne osierocone dziecko. Bo już, powiedziałem panu że nie miałem ani ojca ani matki, i tylko jakiś daleki krewny, dostarczał na moje potrzeby, nie dawszy mi się nawet poznać.
„Co do mojéj mamki, biednéj kochanéj kobiéty, muszę jéj oddać sprawiedliwość, że nas obydwóch jednakowo kochała, chociaż w owéj epoce, moja przepowiednia wspaniałomyślnego charakteru, dlatego żem się pod znakiem lwa urodził, nie spełniała się wcale.
„W istocie, lubo Karol był starszym odemnie o osin miesięcy, mniéj jednym dniem, zdawało się jednak, że dwa razy mnie wiekiem przechodził, tak, że kiedy nabiegawszy się, naswawoliwszy bez ustanku, w jaki piękny dzień letni, ja, znużony, zmordowany spałem już od szóstéj z wieczora, on był w stanie swawolić i bawić się z innemi dziećmi, prawie do nocy. Zresztą nie wiem, czy to uczucie własnéj siły przywięzywało go do mnie, czy też jaka już duma, że mógł udzielać pomocy, lecz zawsze bronił mnie od napaści naszych towarzyszów dziecinnych. Wiem tylko, że zawsze płakał, kiedy szło o to, aby go odemnie oddalić, i jak rodzice wzmiankowali że chcą aby do nich wrócił; że zawsze, jak ciż rodzice przysyłali mu, tak miłe wszystkim dzieciom łakotki, zamiast jeść je osobno, co ja pewniebym był zrobił, on, przynosił do mnie, abym sam je pomiędzy nas rozdzielił. No! otóż ja, zamiast kochać go, za wspaniałe jego do mnie przywiązanie, czułem dla niego tylko zazdrość, zły byłem na te wyższość, którą mu nademną nadawało zdrowie, siła i szczęście.
„Jednakże chwila rozdziału naszego, zbliżała się z upływem każdéj godziny. Jednego dnia, kiedy bawiliśmy się jak za zwyczaj, na progu przed białym domkiem, umarmurowanym promieniami słońca, które się przedzierały przez gałęzie drzew dom ocieniających, spostrzegliśmy pojazd przybywając drogą i który się zatrzymał niedaleko. Ledwie ujrzeliśmy kobietę wysiadającą z niego, gdy Karol krzyknął: „Ah! to mama!” i począł biedź ku niéj.
„Mnie najpiérwéj to na myśl przyszło, że nie miałem matki, któraby choć piechotą do mnie przyjść mogła, a jednakże zazdroszcząc szczęścia Karolowi, zacząłem także biedź za nim, trochę w oddaleniu, bo ma się rozumiéć, że ani tchu takiego nie miałem ani siły nóg moich, nic wyrównywały memu towarzyszowi. Mój mleczny brat, dobiegł już rodziców, gdy ja prawie jeszcze dwadzieścia kroków w tyle pozostałem; uściskali go, jak zdaje się zawsze rodzice dzieci swoje ściskają, to jednak, mimo woli mojéj, ścisnęło mi serce: kiedy postrzegli żem przybiegł, głaszcząc mnie rękami pod brodę, wymówili ze śmiechem:
„Dzień dobry, mały człowieczku!
„Potém, jechali; drogą do domu, zabrawszy z sobą Karola, a mnie zostawili samego, tak, że musiałem napowrót w cichości i samotnie odbyć drogę, którą nareszcie przebiegiem.
„Tym razem, cel podróży ojca i matki Karola, był fatalny dla mnie, przyjechali bowiem po syna.
„Rozumie się, że rozłączenie nasze było bolesne. Od siedmiu lat byliśmy zawsze razem. Mamka i ja odprowadziliśmy Karola tak daleko, ile siły na to pozwoliły, wreszcie trzeba się było rozstać. Karol szlochając wsiadł do pojazdu, pojazd zniknął, a my wracaliśmy płacząc i łkając także, mamka, że utraciła jedno dziecię, ja, że utraciłem nie brata, nie towarzysza, ale opiekuna broniącego mnie od bicia.
„Widzisz pan, że nie wystawiam się lepszym niż nim jestem; lecz to także prawda, że mając umrzéć za godzinę, nie robię tutaj próżnéj opowiadanki, ale spowiedź, przed Bogiem i panem.
— „Jaki dzieii dziś mamy, moja dobra mamciu, zapytałem się biédnéj kobiéty, nie mogącéj się pocieszyć, bo chciałbym pamiętać dzień, w którym wyjechał mój brat Karol.
— „To Piątek moje dziecię, odpowiedziała, to dzień co nieszczęście sprowadza, bo jest dniem w którym umarł Syn Boga.
— „Usnąłem z tém słowem, które mi się na wieki wyryło w pamięci; nazajutrz jak się obudziłem, zacząłem instynktowo, szukać mego małego towarzysza, a nieznalazłszy go, dom zdał mi się pustym i smutnym, pomimo że został duży pies, słońce i kury; najpierwszą boleścią było dla mnie, widziéć małe łóżko jego nie rozrucone, w którym miał zwyczaj bawić się cackami od rodziców, albo kupionemi przez mamkę na wsi. Próbowałem zabawek, któremi razem bawiliśmy się, lecz wszystkie mnie nudziły, zapominając więc zazdrości mojéj, zacząłem go szczerze bardzo żałować.„
— Jednakże nie mogłem na zawsze zostać u mamki. Miałem już pół siódma roku, gdy matka Honorata, takie miała imię mamka moja, odebrała list: ubrała mnie, starała się jak mogła mnie upięknić, i zaprowadziła do wózka wynajętego, mówiąc: że rodzice moi upomnieli się o mnie. Przyjechałem do Paryża, zaprowadziła nipie do domu ogromnego, tak mi się przynajmniéj wówczas wydawał, bo nie znałem tylko małe i nizkie dumki naszéj wsi, wydającéj mi się najpiękniejszą w święcie. Ucałowawszy mnie tkliwie i dostawszy podarunek od pani już nie młodéj, mieszkającéj w tym domu, odeszła.
— „Moje dziecię, zostaniesz ze mną, odezwała się do mnie owa pani, nie prawdaż że chcesz zostać się póki czas nie przyjdzie aby cię oddać na pensyą1?
— „Dobrze pani, odpowiedziałem, lecz co to jest pensya?
— „To jest duży dom, w którym jest wielu chłopczyków takich jak ty, mający podwórze do zabawek i biegania, i wielu rozmaitych metrów, którzy nauczają czytać, pisać i poznawać jakim sposobem wyjść można na człowieka.
— „Jak już mówiłem panu, nauczyłem się czytać na kalendarzu prorokującym, od matki Honoraty, na karcie gdzie był mój horoskop przepowiadający mi zaszczyty, godności i grube łydki.
— „Pierwszych dni, zdawało mi się zawsze że się budzę na łóżeczku, w bliskości matki Honoraty stojącém; a zamiast tego, budziłem się w dużym pokoju z wielkiemi oknami i ogromnemi firankami, w pokoju, w którym bałem się wieczorem, a nudziłem się wśród dnia. Jednakże robiono co tylko można było, aby mnie, jeżeli nie uszczęśliwić, to przynajmniéj rozerwać: objawiono mi tyle nowych rzeczy, tyle niesłychanych dla mnie zabaw, zacząwszy od Serso w Tuilleries, aż do Serafina w Palais-Royal, że na tém się skończyło, iż teraźniejsze życie, zdało mi się równie jak dawniejsze przyjemném. Tym sposobem, zacząłem nieznacznie zapominać matkę Honoratę i Karola, wieś i grubego psa z nowéj ziemi, nietylko najserdeczniej, przezemnie ulubionego, ale jako największą moją zabawkę, przez ten jego heroiczny zapał do wskakiwania w wodę, za każdym kijem który w nią rzucałem. Ta pani w wieku, będąca pewnie krewną mego ojca, albo mojéj matki, u któréj byłem na wychowaniu, kochała mnie rozsądnie, przez co ja, nie lubiłem jéj wcale. Widywałem ją tylko w czasie obiadu i wieczorami, nie mówiła nigdy, kiedy mowę do mnie zwracała, — a jeżeli mi się zdarzyło miéć przykry sen, zawsze w takim śnie widziałem ją żółtą, pomarszczoną, z zielonomi okularami, prostującą się przedemną. Rozumiesz i pojmujesz, jak dla dziecka które nigdy niewymówiło tych dwóch słów papa i mama, tych piérwszych słów całéj ludzkości, jak dla tak biédnego dziecka, smutno było, miéć wiecznie przed sobą, zamiast miłości, które tak skłonne było odpłacać, cień staréj, suchjé, zimnéj i sztywnéj kobiéty, od któréj wszelkiego rodzaju miłości dawno się odwróciły.„
— To trwało dwa lata, w końcu których, umyślono oddać mnie na pensva, a o któréj od piérwszego dnia po odebraniu mnie od mamki, mówiono mi bezprzestannie. Moja stara ochmistrzyni, zaprowadziła mnie na pensją, umawiała się o cenę z trzymającym zakład, a który to jegomość wielkie przerażenie wzbudził we mnie, i jak już na wszystko się zgodzili, a szczególniéj na płacę, i utrzymujący pensyą powiedział do mojéj przewodniczki:
— „A kiedy nam pani przyślesz tego dużego chłopaka?
— „Do końca tygodnia zabawi w domu, przyślę go panu w poniedziałek.
— Więc dobrze pani, czekać go będziemy w poniedziałek, to jest trzynastego.
— „I tak jak umówioném zostało, w ten sam dzień wszedłem na pensją,“ już więc po drugi raz fatalna liczba trzynaście wpłynęła na okoliczność, która mi nieprzyjemność wielką robiła i szczególną styczność miała z piątkiem.
— „Zaprowadzono mnie do klassy, posadzono na twardéj bardzo ławce, dano mi książki i kazano się uczyć lekcyi; w czasie któréj uczniowie patrzyli się na mnie z podziwianiem. Kiedy nie kiedy, głos metra przywoływał ich do porządku. Ja byłem zmieszany, niewiedziałem co miałem robić, łzy mi się cisnęły do oczu, i w téj chwili, przysięgam ci panie, bardzo żałowałem, grubego psa, kurcząt, małego na słońcu domku, i matki Honoraty.
— „Godzina rekreacji nadeszła, moi towarzysze wylecieli jak ptaszki, gdy im klatkę otworzą. Wtenczas, metr przyszedł do mnie i rzekł:
— „Idź się bawić mój przyjacielu.
— „Wyszedłem, nie wiedząc gdzie idę, stanąłem w podwórzu obmurowaném i ściskającém powietrze. Patrzyłem na te cztéry biedne drzewa ogołocone z liści, i służące za metę do gry w obóz, patrzyłem na zabawę i grę towarzyszy moich, grę wymyśloną na znudzenie studentów, nic jéj nie rozumiejąc, a gdym się zbliżył, jeden z nich przyszedł do mnie i zapytał:
— „Jak ty się nazywasz?
— Nazywam się Henryk.
— „A przezwisko?
— „Nie mam innego.
— „Jakto nie masz innego nazwiska, tylko te?
— „Dałem znak, że nie.
— „A twój ojciec jak się nazywa?
— „Nie wiem.
— „A twoja matka?
— Zrobiłem znak, podniósłszy ramiona, że nie wiem.
— „To ty nie masz ani ojca, ani matki?
— „Nie mam, przynajmniéj ich nie znam.
— „Ah! słuchaj, zawołał na drugiego, otóż ten nazywa się tylko Henryk. To przecież nie nazwisko? — I powrócił do gry, śmiejąc się.
— „Czego on się śmieje, pomyślałem sobie, dobra matka Honorata, nie śmiała się wołając na mnie tém imieniem.
— „I przez cały czas rekreacji, siedziałem sam jeden na ławce.
— „W kilka dni potém, jakiś drugi przyszedł do mnie, z podobnemi zapytaniami, na które tak samo jak pierwszemu odpowiedzią łem. Natenczas zawołał dwóch swoich kolegów do których rzekł:
— „On nie może tak się tylko nazywać, trzeba go ochrzcić.
— „Tak, tak, ale jakże go nazwiemy?
— „Któryż to dzień dzisiaj? zapytał jeden z nich.
— „Piątek.
— „A więc nazwijmy go piątaszkiem, te same nazwisko dał Robinson murzynowi swemu.
— „I zacząwszy się śmiać z pociesznéj myśli, pobiegli do fontanny po wodę, naleli mi jéj na głowę mimo bronienia się mego, i począwszy od owego dnia, odpowiadałem, czyli pod zagrożeniem że będę wybity, odpowiadać musiałem, jak na mnie wołano: piątaszek.
„Niezmiernie się bałem wszystkich dzieci, przedstawionych mi jako koleżków, a które ja uważałem za nieprzyjaciół. O dziesiątéj godzinie, kazano nam poklękać do pacierza, na tych samych twardych ławkach, na których w dzień do nauk siadaliśmy, poczém prowadzono nas do sypialni, gdzie zamiast kolebki u mojéj mamki, zamiast łóżka u mojéj staréj krewnéj, znalazłem łóżko zimne i wilgotne; położyłem się w nie przecie, a otuliwszy sobie dobrze kołdrą głowę, zacząłem płakać; dla czego? nic nie wiem. Czy dla tego, żem porzucił matkę Honoratę, czy że nie widziałem już staréj, suchéj krewnéj, czy że łóżko było zimne i wilgotne, czy z żalu po psie, czy też dla tego, że jak murzyn, musiałem odpowiadać jak na mnie wołano piątaszek.
„Najpodobniéj do prawdy, że wszystkiego po trochu.
— Panie! przerwał Tristan, ośmielam się zrobić panu uwagę, że dzień już jasny i zaczynamy się spóźniać.
Henryk, wyciągnąwszy zegarek, odpowiedział:
— Mylisz się pan, dopiero czwarta przeszła, zresztą skracam.
I daléj ciągnął.