Przygody czterech kobiet i jednej papugi/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Przygody czterech kobiet i jednej papugi | |
Wydawca | Alexander Matuszewski | |
Data wyd. | 1849 | |
Druk | Jan Jaworski | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | Les Aventures de quatre femmes et d’un perroquet | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
PRZYGODY
CZTERECH KOBIET
I JEDNEJ PAPUGI
przez
ALEKSANDRA DUMAS,
WYDAŁ
ALEXANDER MATUSZEWSKI.
WARSZAWA.
W DRUKARNI JANA JAWORSKIEGO
PRZY ULICY KRAKOWSKIE-PRZEDMIEŚCIE W PAŁACU STANISŁAWA
HR. POTOCKIEGO WPROST KOŚCIOŁA XX. KARMELITÓW,
1849.
WOLNO DRUKOWAĆ,
Z warunkiem złożenia w Komitecie Cenzury,
po wydrukowaniu, prawem przepisanéj liczby Warszawie dnia 29 Maja (10 Czerwca) 1847 r.
Cenzor, L. T. Triplin.
|
Gdybyście byli w piękną noc majową 1836-go roku, zwiedzali dachy domów w towarzystwie Asmodeusza, jak Don-Kleofas student z Alkala, djabeł kulawy byłby wam następny wskazał widok, na strychu domu przy ulicy Ś-go Jakóba:
Zdjąwszy dach, odkrylibyście jedną z tych izdebek, która jak narość jaka, wyrasta na czole brudnego domu, z zielonem oknem, zamykającym się jak słaba powieka na pierwszy powiew zimy, a nieotwierającym się, jak na pierwszy blask błękitnego wiosennego nieba, podobne do tych kwiatów mających korzeń w błotnistéj kałuży, których głowa zawsze obraca się za słońcem, prosząc go o promień a wzajem oddając mu zapach. Częstokroć w lecie, nic radośniejszego jak te okna, które wydziedziczone ze wszystkich darów ziemi, pierwsze zabierają to co daje niebo, i kochane od Wszechmocnego za swoje ubóstwo, więcéj mają słońca wśród jasnych dni, niż śniegu podczas szarych.
Widzimy, jak zapomniane i pogardzane od przechodzących, otwierają się, aby na powietrze wystawić kilka doniczek ze stokrocią, różą lub lakiem, które w wigilją zakupione, kwitną obok majtek dziecinnych, na strój niedzielny przygotowanych, a słońce codzienny gość i przyjaciel, rozwija jedne, suszy drugie.
Otóż, co widzi próżnujący przechodzień i dumający poeta.
Lecz gdyby zbliżył się daléj, gdyby od okna udał się do pokoju, gdyby ze snu przeszedł do rzeczywistości, znalazłby tam często, tak latem jak zimą, odbłysk ciemny i smutny, jak wiatr północny; bo za tém oknem ozłoconem promiennem słońcem, tém widzialnem okiem przyrody, jest nędza, którą opatrzność to niewidzialne oko Wszechmocnego, czy to dla kary lub próby, nie chce ni widzieć, ni pocieszyć.
Zdjąwszy dach domu przy ulicy Ś-go Jakóba, widzielibyście izdebkę, słabo oświetloną, cuchnącą łojową świecą. — W głębi tej małéj, ciasnej, suchotnéj, jeśliby tak można nazwać, izby, było łóżko, a w niém spała młoda kobieta, blondyna, głowę skryła pod ramie, jak ptaszek pod skrzydło, i marzyła może w téj chwili o szczęściu, jakiego jej nigdy obudzenie nie dawało.
Przy łóżku jéj, oparty o poduszkę, siedział młody jeszcze mężczyzna, z włosem i okiem czarném, z piękną bladą twarzą; milczący wpatrywał się w śpiącą kobietę — spojrzenie jego jakby przyrosło do jéj twarzy, bo oka z niéj nie spuszczał, i tak był nieruchomy, czuwając, jak ona śpiąca; w nieruchomości wszakże jego, było coś tak głęboko smutnego, iż łatwo w nim zgadywałeś myśl bolesną i okrutną razem. Nie zdawało się, aby kobieta była słabą, owszem, spała spokojnie, bez gorączki, jak gołębica w gniazdku; z ust różanych na pół otwartych, dobywał się oddech spokojny, lekki jak woń, więc to nie dla fizycznéj boleści ten człowiek czuwał nad nią. Otaczające przedmioty, kazały się domyślać, że ta boleść była moralną. — Wszystko było ubogie, papier szarego obicia wielu plamami pokryty, dowodził, że to smutne ustronie miało długi szereg następców; okopcone firanki, zaciemniały okna, okrągły orzechowy stół, na którym dopalała się cienka świeca, pokryty był różnego rodzaju papierami, tudzież kilkoma talerzami, pobojowiskiem skromnéj wieczerzy, w końcu, złe lustro w czerwonych ramkach, wisiało nad kominem, którego całą zbytkową ozdobą, był lichtarz, karawka, dwie szklanek, a po rogach doniczki z bratkami i niezapominajkami.
Prawdą jest, że wśród nędzy życia, dusza szuka i potrzebuje czegoś, co od Boga pochodzi, aby mu mówić o swoich cierpieniach, wyrzutach i nadziei.
Człowiek ten, czuwał tak od dwóch godzin, a może i od początku wieczora; ileż to smutnych myśli, bliskich rospaczy, przebiegło przez jego głowę, kto wie ile nadziei przyszłości, oderwanych jedna po drugiéj, spadło z jego serca, razem z kilkoma spadającemi łzami, których wstrzymać nie mógł; ciągle zostawał w miejscu, bardziéj klęcząc niż siedząc, ponury, jakby czuł wyrzuty sumienia, a razem spokojny, jakby się do pełnéj skruchy modlitwy gotował — widząc go, rzekłby każdy: — „On cierpiał wiele, cierpi, i cierpieć jeszcze będzie.”
Wszystko było spokojne wewnątrz i zewnątrz; dzieła natury wypełniały się w milczeniu, które właśnie czyni ją majestatyczną. — Pierwsza wybiła na odległym zegarze, młody człowiek zadrżał na ten odgłos niespodziany, przerywający noc i myśli jego, a gdy ostatni odgłos dźwięku zginął w powietrzu, powstał, i jak mógł najciszéj poszedł do stołu, usiadł, a popatrzywszy chwilkę jeszcze na piękną uśpioną, wziął pióro i pisać zaczął:
„W godzinie, kiedy ja czuwam i piszę do ciebie, ty śpisz mój biedny aniele, bo Bóg który cię kocha, daje ci jeszcze nadzieję szczęścia, a oddala przeczucie nieszczęść. Dobrze więc! bądź światu i woli Boga poddaną, woli, która mi dyktuje to co piszę, i robić każe to co robię.
„Ty wiész że cię kocham, Ludwiko! ty wiesz, że od chwili kiedy przestałaś być moją narzeczoną, aby zostać żoną, nie marzyłem nic innego, jak szczęście twoje w teraźniejszości i przyszłości. Ty wiész, że nie miałem nigdy większéj radości, jak w dzień, kiedy przyszło na świat dziecię nasze, to dziecię, co tyle cierpiéć miało na téj ziemi, iż Bóg ulitował się nad niém i do siebie go powołał, które połączyło nas swoim grobem, jak dawniéj kolebką swoją łączyło; — ty wiész w końcu, że gdy nieszczęście nadeszło, wszystkiemi siłami człowieka walczyłem przeciw temu, co sądziłem być przypadkiem, a co istotnie było fatalizmem. Otóż dzisiaj wyczerpały się siły moje! ciało morduje się pod zbytnim ciężarem, dusza upada pod tą twardą próbą, i oddaję Bogu to życie, któreś ty mi jak dobrodziejstwo kochać kazała, a nieszczęście jak niepotrzebny ciężar odrzucić każę.
„W chwili kiedy mam zniszczyć teraźniejszość moją, myślę o przeszłości. — Przypominam sobie, kiedy Bóg zesłał mi piękność twoją, aby mnie porwała, a miłość aby mnie zbawiła — przypominam, jak oboje układaliśmy sny, których urzeczywistnieniem, miał być święty związek, na zawsze się dziś zrywający. — Biedny aniele! pamiętasz długie nasze rozmowy wieczorne, przy matce mojéj, która już śpi snem wiecznym, snem, jakim ja wkrótce zasnę, lecz ona patrzała na zbliżającą się śmierć bez obawy, bo przepędziła życie bez najmniejszego wyrzutu sumienia. O! gdybym sam tylko przynajmniéj cierpiał, gdybym nie spoił z życiem mojém, innego niewinnego życia, nieodpowiedzialnego za błędy, które Bóg mnie wyrzucać może będzie, a za które ty wspólnie ze mną karę znosisz, — oh! to bym żył, tak żyłbym. Lecz ty Ludwiko! ty piękna, młoda, bogata nadzieją przyszłości i miłości, stworzona dla świata, któren ledwie zaznałaś a już porzucić musisz; — mimo twego powierzchownego poddania się, ty cierpisz, mimo twej uśmiechającéj się twarzy, ty płaczesz — i to są te łzy boleści, co mi sen odebrały i do teraźniejszego przyprowadziły stanu; — ja wiem ile nędza nasza upokarza cię, ja wiem, że w czasie kiedy ja szukam zarobku, który by nam na chléb przynajmniéj wystarczył, tobie nikczemne podają propozycje, których nie wyjawiasz, chcąc mi jednéj więcéj oszczędzić boleści — a więc słuchaj Ludwiko! dziecię moję! chcę umrzéć, bo śmierć moja będzie szczęściem dla ciebie — śmierć tak krótka — nie płacz! bądź silna; — umierając nie cierpi się. — Jak ja umrę, ty będziesz mogła być szczęśliwą, znajdziesz szlachetną duszę co cię zrozumi, i zamienisz nazwisko wdowy na inne, które ci da bogactwa i poważanie, bo moje tylko ci nędzę i wstyd daje. — Świat mnie nazwie łotrem — powiedzą, że zacząłem od rozpusty a skończyłam na samobójstwie, — ty jedna mi zachowasz w głębi serca twego modlitwę, ażeby Bóg gdy mnie zechce karać za moje samobójstwo, usłyszawszy twoję prośbę, przebaczył mi ten występek.
„Wczoraj, byłem na cmentarzu i odwiedziłem grób dziecka naszego, osłoniony liściami majowemi; śpi jak w gniazdeczku ukrytém przed słońcem. W zimie możebym nie śmiał dopełnić powziętego zamiaru, lecz wszystko było tak spokojne, rzec by można wesołe, w tém świętem ustroniu, że zapomniawszy o tym święcie łez i nędzy z którym mnie kilka rozdzielało grobów, dusza moja doznała jakby potrzeby śmierci, to jest spokojności — modliłem się długo!
„Gdyby ludzie wiedzieli, ile jest pociechy z umarłymi się modlić, i co Bóg głosem grobowca przemawia, zawsze by boleści swoje na cmentarz zanosili, bo jak w ostatniéj godzinie dusza unosi się uwolniona od ciała, tak w godzinie cierpień, serce się tam od zwątpienia uwalnia.
„Od grobu dziecka naszego, poszedłem na grób mojéj matki, i tak tylko z cmentarza widziéć mogę kończące się dwa widno-kręgi życia mego, całe wspomnienie i całą nadzieję moją. — Biedna matka! — wśród radości naszéj, jakże niewdzięczni byliśmy, a potém wśród boleści bezbożni jesteśmy, — zapomnieliśmy o tym grobie, tak, że ta biedna mogiła przez całą zimę śniegiem była pokryta, a jednakże jak Bóg jest dobry, że zesłał wiosnę na zniszczenie tego śniegu, i na miejsce jego, pozwolił niebieskim i różowym kwiatkom się rozwinąć; drzewa okryły się liściem, przez które promieni się słońce i które razem cień dają, tak, że teraz grób uśmiecha się i śpiewa jak kolebka, bo też grób to kolebka nieba!
— „Nie proszę cię o nic dla siebie po mojéj śmierci; mnie wrzucą do powszechnego dołu, bom biedny, wygnają mnie z kościoła bom samobójca, ale ty będziesz o tych dwóch grobowcach pamiętała, nieprawdaż? szczęśliwa, pójdziesz na nie kwiatów rzucić — smutna, przyjdziesz do nich po pociechę. Oh! jak to musi być słodko dla duszy do Boga powróconéj, słyszeć modlitwę z ziemi. O! gdybyś wiedziała, ile ja zobaczyłem z przeszłości mojéj przy tym grobowcu; nic się nie zmienia w istnieniu rzeczy, tylko w życiu ludzkiém są zmiany. — Te bzy i hyacenty, obok których modliłem się wczoraj, mają ten sam kolor i zapach, jak tamte które przed dwudziestą laty zrywałem, i z których, biegając po ogrodzie, bukiet dla mojéj matki robiłem. — Słońce to samo — ta sama zieloność — te same pola — a ja umieram... Niestety! gdy moja biedna matka, młoda i kochana w owym czasie, składała do modlitwy moje małe ręce, kiedy usypiała mnie osłaniając moją kolebkę firanką, od swego łóżka, a życie moje swoją miłością; — gdy rano budząc mnie, tym pocałunkiem którym mnie usypiała, ubrała mnie abym używał przygotowanego przez nią dnia uciech i zabawek, o! wtedy nie spodziewała się, ażebym kiedy w jednéj minucie, zniszczył dzieło cierpliwości i wytrwałości całego jéj życia. — Wszystko to znów widzę w téj uroczystéj chwili; moją starą babkę, którą zaledwie znałem, stolik przy którym wieczorami w wista grywano — w około którego zwykle biegałem, dopóki nie zasnąłem na kolanach matki: — ogrodnika który mnie na plecach nosił, a którego taczki zawsze ciągnąć próbowałem, gdy mnie samego zostawił; w końcu, wiek, w którym widząc płaczącą matkę, dowiedziałem się co to są łzy, a czytając napis na grobowcu, co to jest sierota.”
Gdy młody człowiek kończył te ostatnie wiersze, oczy jego napełniły się łzami, któreby chciał zatrzymać, lecz te skupiając się powoli, zwilgociły i zamgliły spojrzenie jego. Wtedy poniósł ręce do czoła, aby przytłumić wyrywające się łkania, bo niemi mógł obudzić śpiącą kobietę. Po téj rozmowie serca, wylanéj na papier, mającéj być ostatniém wspomnieniem życia jego, a jedyną spuścizną wdowy, nastąpiło zadumanie wewnętrzne, w którém głowa spada na ręce, a dusza skupia się sama w sobie, w którém, zaniknąwszy oczy, widzi się jak cienie przesuwające, te osoby ukochane, co to dziecku wrota życia otwierają, a uprzedzają w śmierci, aby mu bramy nieba otworzyć. Potém wszystkiém wpada się w zupełną bezmyślność. Łzy same się wstrzymały w jego powiekach, a myśl zamilkła w głowie; w miejscu jéj słychać było jakieś bełkotanie, którego jedyne wyraźne słowa były: „umrzéć!“
W boleści, obrócił głowę do łóżka, a że te kilka chwil zamyślenia, pochłonęły wszystkie przeszłości wspomnienia a noc postępowała, spiesznie więc daléj pisał:
„Kiedy to czytać będziesz Ludwiko, ja żyć przestanę, ale chcę umrzéć w obliczu Boskiéj przyrody. — Ciało moje zaniosą w miejsce gdzie nieznanych trupów składają, ty pójdziesz tam, aby mnie rozpoznać, smutna będzie twoja pielgrzymka! Nie będziesz miała pieniędzy, aby mi osobny grób wystawić. — Każą mnie wrzucić do dołu ubogich; — lecz bądź spokojna, moje dziecię, z jakiegokolwiek miejsca się wyjdzie, zawsze się kiedyś znaleść musi. — Ah! jeżeli mimo twojéj miłości i poświęcenia, nie będziesz mogła rozpoznać miejsca w którém mnie pochowają, módl się zawsze mój aniele, bo chociaż oczy twoje grobu mego nie znajdą, modlitwa twoja znajdzie duszę moją.
„Pytałaś mnie często, w chwilach nędzy naszéj i braku odwagi, dla czego nie sprzedaję pistoletów po ojcu? — Odpowiedałem ci, że tysiąc wspomnień przywięzywałem do nich, powinieniem był powiedziéć, że w nich moje oswobodzenie widziałem, bo oto, zrobią one dla mnie więcéj nad to, czego najlepsi przyjaciele moi zrobić mi nie mogli, lub nie chcieli. Dziwna rzecz to życie nasze! — gdy wspomnę że mam nabić te pistolety, że jeden z nich mam do czoła przyłożyć, odwieść kurek, a on wystrzeli jakby do celu, ani domyślając się, że zamiast obalenia lalki gipsowéj, istnienie człowieka obali! — Ah jakże człowiek zda się małą rzeczą, jeżeli pomyślimy, że trzeba tyle miłości i starań do utrzymania życia jego, a tylko trochę prochu i ołowiu do śmierci!
Śpij moja Ludwiko! masz mój aniele sen i marzenia jego, to synonimy szczęścia. — W chwili obudzenia twego, nie żałuj mnie, bo ja już cierpiéć przestanę. — Gdy pomyślę że cię na całe życie opuszczam, nie mam odwagi kończyć listu. — Kartki nieruchome, nieożywione, za pomocą słów kilku, w parę godzin, miéć będą władzę zrządzenia ci boleści, gdy te same słowa w innym użyte przedmiocie, radość by ci sprawiły! a przecież trzeba mi się oddalić, bo noc krótka, w dzień spotkam ludzi, a ludzie są tak dobrzy, żeby mnie żyć przymusili. — Żegnam cię więc, poszukam w lasku ukrytego miejsca wśród drzew, któreby je jak całun okrywały, na odgłos śmierci mojéj, zaświstną przestraszone ptaki i wszystko powiedziane będzie.
Raz jeszcze ostatni ściskam cię Ludwiko! Bądź zdrowa! a może do zobaczenia.
Powstał Tristan, otworzył szkatułkę w któréj pistolety były schowane, wziął je, nabił, wpuścił kule w obie lufy i pistony ponakładał; jakkolwiek to wszystko cicho zrobione było, młoda kobieta poruszyła się — Tristan zadrżał, — i natychmiast broń za siebie ukrył. — Lecz to tylko sen poruszył śpiącą Ludwikę i jéj jasno-włosa głowa, zmieniwszy tylko miejsce, znów z swobodą na poduszce spoczęła.
— Chciałbym ją jednak pocałować, uścisnąć ją, mówił do siebie Tristan. Zbliżył się do łóżka, ale w chwili gdy miał ustami dotknąć czoła żony, zatrzymał się, w obawie, aby jéj nie obudził i poprzestał na patrzeniu na nią, oddychając jéj oddechem, po twarzy jego igrającym; — w śnie Ludwiki było tyle spokoju i pogody, że przez chwilę Tristan zwątpił o swoich przeszłych boleściach i przyszłém postanowieniu. Ta gorąca żądza śmierci, uspokoiła się nieco pisaniem; gotów był obudzić Ludwikę i błagać pocałunkami i łzami, o przebaczenie za tę myśl rozpaczliwą, lecz w chwili gdy rzucił wzrok około siebie, przyszło mu na pamięć ich okropne położenie, oddalił się od nędznego łóżka, szepcząc do siebie: „tak trzeba!“
Wtedy skończył ubierać się, i rzec można z zimną krwią zajmował się strojem skazanego na śmierć. Zbliżył się do stołu, złożył list swój, broń do kieszeni schował, ukląkł przy łóżku, pocałował prześcieradło i poszedł, niosąc świecę do drugiego pokoju składającego ich biedne mieszkanie. Po czém zamknąwszy drzwi, postawił świecę na brzegu okna, tak, że światło do saméj przytykało szyby, „tym sposobem, mówił do siebie, dłużéj będę mógł okno widziéć.”
Przyłożył ucho do pokoju który za sypialny służył, a nie słysząc żadnego w nim poruszenia, zwrócił się do środkowego i w chwili gdy go miał otworzyć, usłyszał papugę, którą miał od matki jeszcze, a którą zawsze starannie chował, jak zbudzona szczebiotała „złoto jest tylko złudzeniem“ — słów tych nauczył ją Tristan w dniach dostatku i szczęścia.
Nie było to stosowne do okoliczności, dla tego Tristan zatrzymał się z gorzkim uśmiechem na głos biednego ptaka, a zbliżywszy się do kółka na którém się kołysała, zaczął ją głaskać, aby ucichła i nie obudziła Ludwiki.
Trzeba powiedziéć na pochwałę ptaka, że nie można było naśladować tak znanéj pieśni z większą czystością i filozoficzną ironią.
Tristan powrócił do środkowego pokoju, otworzył drzwi i cicho zamknął za sobą, a zszedłszy z czterech piątr, zastukał do odźwiernego, który pociągnął sznurek od bramy, nie przerywając sobie spoczynku i nie domyślając się, że ten co wychodził, nie miał już nigdv powrócić.
Po wyjściu z domu, przeszedł na drugą stronę ulicy, podniósł głowę i spojrzał na uwielbiane okno. — Idąc, ciągle obracał się i śledził okiem tę mizerną świecę, która mu się teraz gwiazdką jego stała, a kiedy nie mógł jej już dojrzéć, zatrzymał się chwilę, wrócił o kilka kroków, spojrzał na nią raz ostatni i w dalszą puścił się drogę.
Godzina druga wybiła na wieży ś-go Stefana.
Mimo tylu smutnych wspomnień pamięcią przywołanych, Tristan nie powiedział wszystkiego w swoim liście. Były rzeczy, które równie jak on wiedziała Ludwika, niepotrzebném więc było powtarzać ich w téj ostatniéj godzinie. Jak on, biedna młoda kobieta, miała chwile znękania i braku odwagi, i jéj także myśl o śmierci często przychodziła, lecz ona odrzucała ją, mówiąc sobie: „On za wiele mnie kocha, abym go opuścić mogła. Poczem z poddaniem starała się znosić nieszczęście. — Tristan, nie pojmował, jakeśmy widzieli, życia i śmierci wten sam co ona sposób. Jeżeli w jego ostatecznem postanowieniu, była ofiara dla szczęścia Ludwiki, było także bezwątpienia dogodzenie własnemu samolubstwu. Jakkolwiek doskonała jest natura mężczyzny, nie pojmuje on jednak niektórych stron poświęcenia, właściwego kobiecie.
Gdy po długich godzinach nie-snu, a częstokroć głodu, Ludwika zamarzyła o samobójstwie nigdy nie myślała o niem dla siebie jedynie, nie pojmowała go inaczéj, tylko podzielane jak miłość z Tristanem, bo umierając z nim razem, znalazłaby rozkosz w téj ostatniéj boleści, mogącéj być razem ostatnim uściskiem. Lecz gdy słodkiém, często smutném a zawsze czystém spojrzeniem, zapytywała męża, chcąc przelać w niego myśli i postanowienie swoje, Tristan wyczytywał tylko miłość: wtedy brał ją w objęcia i płakał z nią razem, a ona mówiła do siebie:
„Ponieważ on tyle nie cierpi, zostawmy mu jeszcze nadzieję.“
Jednakże Tristan miewał okropne godziny nędzy i opuszczenia, a tém okrutniejsze, iż były ocknieniem z marzeń szczęścia. Gdy przyjechał do Paryża, nie dla szukania bogactw, lecz żeby rozpocząć swój zawód, mógł się na ten czas utrzymać, nie zbytkownie, ale z przyzwoitością. Ojciec umierając, zostawił wdowie uczciwy dochód i ten mały domek, do którego w liście swoim, odnosił wszystkie pamiątki dziecinnego wieku. Wówczas pędził życie w Paryżu, jak każdy młody, życie wolne, niedbałe, raczej nieoględne, zachowując, trzeba mu przyznać, w pośród lekkich i wesołych miłostek, miłość świętą i głęboką dla matki. Potém, dnia jednego, pokazała mu się młoda uboga dziewczyna, piękna i niewinna, wszystko w niéj tchnęło taką czystością, iż na chwilę, nie przyszła mu myśl, aby z nią, ulotną zawiązać miłostkę. Mieszkała na wsi, niedaleko domku matki jego, z ciotką, jedyną swoją krewną; a że nazwisko jéj, w braku szlachectwa i tytułów, miało zaletę honorową, jedyną spuściznę, jaką jéj ojciec zostawił. Tristan nakłonił zwolna matkę, aby ją przyjmowała u siebie, z początku jako sąsiadkę, późniéj już jak przyjaciółkę. — Wtedy, młody człowiek o Paryżu zapomniał, i przez dwumiesięczny czas wakacji, dozwolonéj uczniom szkoły lekarskiéj, ani razu nie zapragnął wrócić do niego. — Pędził dnie jednostajne, szczęśliwe, — wieczory zapełnione uroczemi rozmowami, czy to pod cieniem drzew, czy to na otwarłem polu, pod gwiazdzistem niebem; po czém wracając mówili do siebie: „Do jutra.“
Dwa miesiące są bardzo krótkie, szczęście je prędko pochłonęło, i dzień się, zbliżał, w którym o wyjeździe do Paryża pomyśleć trzeba było, bo szczęście w teraźniejszości niedostateczne; należało spokojną przyszłość zapewnić, a oprócz skromnego mienia jakie Tristan posiadał, trzeba było postawić się w możności, przysporzenia w części majątku dzieciom. Zaledwie mu ośm lub dziewięć dni zostawało, a jeszcze nie śmiał powiedziéć młodéj osobie, że ją kochał. Czasem przechadzając się wieczorem w lipowych ulicach, odważył się uścisnąć jéj rękę, tak lekko i z takiém wzruszeniem, że bicie własnego serca nie dozwalało mu uważać, czy Ludwika wzajemném odpowiedziała poruszeniem. Jednakże jakeśmy powiedzieli, chwila odjazdu zbliżała się; Tristan z każdym dniem stawał się smutniejszym, a młoda dziewica jakby rozumiejąca ten smutek, zdawała się podzielać go, lecz oboje na przechadzkach, zamiast mówić wiele o wszystkiem, jak osoby co się wkrótce rozłączyć mają, bez nadziei prędkiego zobaczenia, chodzili obok siebie zamyśleni, nie przemawiając prawie słowa jedno do drugiego.
Nic nie ma gorszego jak milczenie pomiędzy zakochanemi, bo nie mówiąc nic stanowczego, pozwalają sobie nietylko zgadywać, ale nawet wierzyć wszystkiemu, tak, że jednego wieczora, gdy chodzili z sobą przez trzy godziny, powiedziawszy do siebie jedyne wyrazy, naktóre wyobraźnia ich sercem pochłoniona zdobyć się i wynaleźć mogła: „ah! jaki piękny wieczór’’ albo: „jak pięknie jest dzisiejszego wieczora!” co znaczyło, jedno i to samo, rozstali się bez innego pożegnania jak ściśnieniem ręki. Tristan wszedł do dużego pokoju na dole, gdzie zastał matkę, a pozostawszy czas jakiś przy niéj, milczącym i zamyślonym, jak przy Ludwice, powiedział w końcu te słowa:
— „Co myślisz o pannie Merjan, matko moja?
— Że jest aniołem!
— A więc jest cóś, czego ty nie wiesz matko moja — to jest, że ja kocham tego anioła.
— Mylisz się wiedziałam o tém.
— A wiedząc, dla czego nie mówiłaś im tego?
— Bo ty sam nic mi nie mówiłeś.
Tu nastąpiła chwila milczenia, pod czas któréj, matka Tristana rzuciła nań bacznem okiem i jego pomięszanie postrzegła.
— A kiedy potrzebujesz wrócić do Paryża? zapytała matka, zmieniając przedmiot rozmowy, dla zmuszenia go, ażeby sam powrócił do miejsca, na którym stanęli i ażeby wyznał jéj wszystko, co miał jej do powiedzenia.
— Słuchaj! odrzekł powstawszy z miejsca swego i siadając na małym stołeczku przy jéj nogach, gdzie będąc dzieckiem zwykł był siadywać: „Ja nie mogę się przekonać, nie mogę przezwyciężyć do porzucenia Ludwiki.“
— „No! to mój drogi, trzeba żebyś ją poślubił.“
— „Jakto! zawołał Tristan, rzucając się ze łzami w objęcia matki, któréj ledwie nie udusił uściskami, „Jakto! ty pozwalasz?
— „Jabym dawniej pozwoliła, gdybyś mi był wcześniéj o tém mówił.
— „Sądziłem moja droga matko! że będziesz niechętna temu małżeństwu, dlatego, że Ludwika uboga. Bałem się, żebyś nie marzyła, o lepszém co do majątku, dla mnie związku.
— „Byłam ubogą jak panna Meryan, kiedy ojciec twój poznał mnie i pokochał. Rodzice zezwolili na nasz związek, a ten związek był szczęściem naszém. Będziesz pracować dziecię moje! jak ojciec twój pracował. Kochasz Ludwikę, zdaje mi się że i ona cię kocha, nic więc nie przeszkadza abyś ją pojął za żonę. — Szczęście się dwa razy w życiu nie przedstawia; pójdę jutro do jéj ciotki i pomówię z nią o tém, a na śniadanie odpowiedź ci przyniosę.”
O piątéj rano, już Tristan nie spał, patrzył na wstającą jutrzenkę, a myśl jego do jednego tylko przedmiotu zwróconą była. — O południu, powróciła matka na śniadanie z Ludwiką i jéj ciotką. Przyprowadziła młodą dziewicę do syna, a z uśmiechem, jaki Bóg matkom tylko i aniołom daje, rzekła do niego:
— „Uściskaj żonę twoją i bądź szczęśliwy.“
Młodzi ludzie, rzucili się w swoje objęcia, a w ośm dni potém, zaślubieni byli w małym parafialnym kościółku, napełnionym śpiewami, wonią z kwiatów i nadzieją.
Tristan, bogaty przedsięwzięciem i wiarą w przyszłość, wyjechał do Paryża z Ludwiką, którą tymczasem do swego kawalerskiego wprowadził mieszkania. Powróciwszy do nauk, został doktoryzowany i cieszył się szczęściem, które było zbyt wielkie aby wieczném być mogło. Były to chwile, zapełnione radością i miłością niepodobną do opisania, zwiększoną jeszcze narodzeniem dziecięcia, które oddali na wieś do matki Tristana. Kiedy niekiedy młodzi małżonkowie opuszczali Paryż, aby przepędzić kilka dni na wsi, w tym białym domku, gdzie tyle doznali wzruszeń, gdzie się kochać zaczęli. Przyznać musimy, że wśród tych radości życia rodzinnego, miłości i ojcowstwa, Tristan zaniedbywał zupełnie praktyki lekarza. Miał on dla Ludwiki takie uwielbienie, iż nie był w stanie na chwilę oderwać się od niéj; uciekał z Paryża z nią razem i po parę miesięcy nie wracał, a tém samém opuszczał nawiedzanie szpitali i nie dał się poznać. Często, młoda kobieta radziła mu, nie żeby mniéj ją kochał, — lecz, żeby się mógł więcéj pracy oddawać, ale on o odpowiadał jéj zawsze: „trochę późniéj moja droga.”
Skutkiem skromnych wydatków, na jakich ograniczali się, Tristan mógł się obywać tém, co mu dawała matka, — wszystko więc szło jak najlepiéj; Ludwika widząc nieczynność męża, jedynie ze zbytku miłości jego dla niéj pochodzącą, pocieszała się jak mogła tym dowodom przywiązania.
W takiem stanie rzeczy, dwa już upłynęły lata, w tém matka Tristana zachorowała. Natychmiast z żoną udał się do niéj, i znalazł ją tkniętą apopleksyą. Przez dwa dni, biedne dziecko, walczyło wszystkiemi zasobami sztuki lekarskiéj i modlitwą przeciw silnéj chorobie. Przez dwa dni, Ludwika nie opuszczała łóżka choréj, oddalając się tylko do kościoła, na krótką i gorącą modlitwę. Ale Bóg jakby znużony ich szczęściem, chciał spuścić pierwszą chmurę na ich pogodne życie, i wieczorem dnia drugiego pani d’Harville, takie było nazwisko matki Tristana, nie poznawszy, nie pobłogosławiwszy syna, żyć przestała.
Kiedy się przez dwa lata żyje, codzienném nieprzerwaném szczęściem, pierwsze łzy są gorzkie; nic smutniejszego nie było, jak pogrzeb matki Tristana. Ludwika i Tristan, stanęli przed tym samym księdzem, co dwa lata piérwéj związek ich błogosławił, a teraz śpiewał pieśń pogrzebową za ich matkę. Téż same było w kościele zgromadzenie, co przed dwoma laty, tylko twarze miały smutny wyraz zamiast wesołego, a ubodzy, siedząc pod kruchtą, już nie z uśmiechem prosili o jałmużnę. Po ostatnim i najboleśniejszym obrzędzie, młodzi ludzie powrócili do małego domku, gdzie w każdém miejscu spotykali ślad anioła Bogu powróconego, i oddźwięk zagasłéj miłości macierzyńskiéj; — nikt nie opisze bolesnych godzin, jakie w owym małym domku przeszły, w domku, który im przypominał pierwsze ich szczęście i pierwsze cierpienia.
Wtedy, w tym głębokim smutku, chcieli pozostać samotnymi, nie myśleli więc o powrocie do Paryża, bo gdy bolesne wspomnienia są uprzytomnione, najłatwiéj się z niemi dusza oswaja, a raczéj najprędzéj się przygajają; — Zrazu, boleść jest mocniejszą ale trwa krócéj, i niedługo, tysiąc przedmiotów na których widok serce się ściskało, a oczy zalewały łzami, obudzają, tylko marzenie, a w końcu prawie obojętnemi się stają. — Ileż to razy, nie mogliśmy pojąć, wiedząc jak wielka boleść napełniła dom i serce żałobą, że potem, ten sam dom i te same serca, odzyskały swobodę i zapomniały cierpieli, pod wpływem nowych uciech i nowych uczuć jak drzewa — z wiosną nowemi liściami okryte, o zimowych śniegach. Bo takie nasze usposobienie, że w życiu, które tak krótkiém znajdujemy, doznajemy boleści, niby nie do przeżycia, a przecie dobrze przed śmiercią zapomnianych.
Właśnie w tym przypadku był Tristan, który oprócz zwyczajnéj pociechy, jaką czas przynosi, miał jeszcze dwie miłości, wiążąco go z nadzieją: żonę i syna, biedne dziecię! wchodziło w życie, nie domyślając się nawet, że obok kolebki jego, grób się otworzył, i że odtąd na jego małą główkę, zlały się wszystkie uczucia młodych małżonków.
Dziecię rosło, — piérwsze wymówione przez niego słówko, było powodem radości i śmiechu; a tak w przeciągu roku, domek pocieszony po śmierci staréj matki, weselił się początkiem życia dziecięcia.
Pani d’Harville, umierając, zostawiła synowi cały spadek, jaki po mężu miała, tak, że Tristan zrazu nadto smutny, aby się mógł zająć jaką pracą lub oddać medycynie, potém zadowolony tą złotą miernością, jak mówi Horacy, nie myślał o niczém więcéj, tylko o używaniu szczęścia, którego Bóg mu jeszcze udzielał.
Ale niestety! jak mu matka mówiła, szczęście nie objawia się dwa razy w życiu, a raz przerwane, nie ukaże się prawie nigdy więcéj, równie piękne i uśmiechające.
Niedługo, domek znów się żałobą pokrył, dziecię uległo jednéj z tych chorób gwałtownych, nagłych, dziecinnych; — i teraz znów, ojciec modlitwami, lekarz sztuką, nie zdołali zapobiedz śmierci, porywającej to wątłe ukochane stworzenie. To nowe wstrząśnienie, było okropném, śmierć ta, Ludwice i Tristanowi rozerwała jedne i téż same struny serca, jeżeli nie całe serce.
Jakkolwiek młoda kobieta, miała przywiązanie do matki męża, śmierć jéj, była dla niéj jednym z tych wypadków, jeżeli nie spodziewanych to możebnych, lecz widziéć umierające dziecię, na które zleli całą miłość, wszystkie nadzieje swoje, które rosło i już ich kochać zaczynało, — mały aniołek z nieba wygnany, uczący się pojmować i wymawiać niektórych wyrazów szczęścia ziemskiego; widziéć gorejącą w bolesném konaniu tę małą istotę, tak wesołą dniem pierwéj, widziéć usteczka różowe blędnące, patrzéć na cierpiące dziecię, dziecię serca swego, i nie miéć pomocy dla niego, miéć tylko łzy i rozpacz! a w końcu widziéć, jak w miejsce oddechu ciepłego, tych oznak życia, następuje cisza śmierci! zamknąć własną ręką te piękne niebieskie oczęta, które się takiém czuciem patrzyły, gdy usta szczebiotały słowa miłości, a na drugi dzień potém, złożyć w cztery deski, to dziecię, szczęście życia swego, aby go już nigdy nie ujrzeć! — oh! to jest jedna z tych okropnych boleści, które Bóg, w sprawiedliwości lub gniewie swoim zsyła na ludzi, są to męczarnie, które serce pojąć może, ale ręka opisać nie zdoła.
Ludwika i Tristan, o mało nie utracili rozumu; kiedy nieszczęście ten zdobywca duszy, raz wejdzie wżycie, wielkiemi postępuje krokami. Gdy oczy dwojga młodych ludzi obsychać zaczęły, nie z braku cierpienia lecz z
braku łez, — okropna ich wieść doszła: bankier u którego ich małe mienie złożone było, stracił wszystko! — nic im więc nie zostało, prócz małego domku, w którym mieszkali. — Tristan przedał wszystkie sprzęty, które napełniały ich mieszkanie w Paryżu, gotów bardziéj pozbyć się wszystkiego, niż opuścić domek, bo on był dla niego zbiorem pamiątek.
Wtedy dopiero, przypomniał sobie, że to co umie, wystarczyć może do utrzymania siebie i żony; był on z rodzaju tych ludzi, którzy lubo są usposobionymi do wszystkiego, jednak w razie potrzeby, stają się niezdolnymi do zajęcia się wyłącznie jedną użyteczną pracą; umiał tyle rysować, iż mógł w album piękny szkic nakreślić, tyle muzyki, aby w salonie wybrać jaką śpiewkę, ale jeszcze wiele potrzebowałby pracy, nimby z tego co umiał, mógł miéć w nędzy zasiłek. Na nieszczęście, nie miał czasu do uczenia się, a przecież trzeba było, by każda praca przynosiła mu pożytek.
Co do sztuki lekarskiéj, znalazł ją z tych dwóch przyczyn niedostateczną, i zwątpił o niéj, a nadto, chciał oddać się, jeżeli nic sztuce to pracy, któraby go nie zmuszała opuszczać Ludwiki, smutnéj, znękanéj, jak matka bolesna z pismu Ś-go, — a któréj łzy podwajały się ilekroć on się oddalał.
Jakeśmy to już powiedzieli, i jak to sam w liście swoim powiedział, Tristan walczył, dopóki mógł: lecz zasoby zmniejszały się co raz bardziéj, a sprzedawszy te trochę klejnotów które posiadali, potém meble, a w końcu srebra, ujrzeli się zmuszonemi do porzucenia ulubionego domku. Dzień opuszczenia tego domu, był dla nich dniem płaczu, — a wieczorem Tristan powiedział: „Szczęściem, matka i syn mają groby, których przedać nie będziemy zmuszeni.”
Ale te słowa, wznowiły smutno wspomnienia, więc i noc cała wśród łez im przeszła.
— Nazajutrz, poszli cmentarz pożegnać, — poczém udali się do Paryża, gdzie najęli przy ulicy Ś-go Jakóba małe mieszkanie; na czwartém piętrze. — Trzeba było znów kupić trochę mebli, a pomimo rad Ludwiki, rad pełnych wyrzeczenia się i miłości, mąż chciał jéj powrócić o ile możność pozwalała pewien rodzaj zbytku, do którego ją był przyzwyczaił, bo nieustanną obawą jego było, aby Ludwika nie cierpiała; lecz te wszystkie cierpienia z niedostatku pochodzące niczem były wporównaniu boleści matki, i ta biedna kobieta poddająca się losowi, przepędzając noce bezsenne, lub sny okropne, zrana, znajdowała jeszcze tyle siły, że się uśmiechała, — wiedząc dobrze, że ten uśmiech, był całodziennem i jedynem szczęściem jéj męża.
Przez czas jakiś, nieszczęście jakby zmordowane, przestało ich prześladować; Tristan pracował w jednym z dzienników, a jego świeżo doznane cierpienia, odbijały się w poezyach pełnych goryczy za które mu dawano małą zapłatę, jedyną pomoc w utrzymaniu. Ależ niemógł zawsze pisać wierszy, i częstokroć, pierwéj spożył zapłatę, niż zdołał je wykończyć; tak więc, po kilku miesiącach mieszkania na czwartem piętrze, zmuszony był przenieść się na piąte, gdzie, idąc z cierpienia do cierpień, doszedł nareszcie do stanu, jakim widzieliśmy go w pierwszym rozdziale téj powieści.
Otóż macie krótki opis życia tego człowieka, teraz nie odstępujmy go w téj nowéj wycieczce, podług jego mniemania ostatniéj.
Tristan, szedł w cichości wzdłuż pustych grobli, spoglądając na Sekwanę, która płynąc spokojnie i jednostajnie, dopiero tu przychodzi odetchnąć swobodniéj, i głośniéj zaszumić, wsrod kamiennych arkad ponurych mostów.
Przez chwilę, przyszła mu myśl, iż niepotrzebuje zadawać sobie pracy, aby dojść do lasu, i że króciéj by było rzucić się w wodę.
„Nie“ mówił do siebie, umiem pływać, a znalazłszy się w wodzie, instynkt zachowawczy, mógłby zwycięstwo nad mojem postanowieniem odnieść, mnie trzeba umrzeć, mnie trzeba śmierci krótkiéj, prędkiéj, pewnéj, — a tę mam tu“ to mówiąc, uderzył o pistolety i szedł daléj.
Zaledwo było wpół do trzeciéj — kiedy nie kiedy spotykał przechodniów, wracających z późnéj w noc zabawy, albo nieszczęśliwych robotników, których potrzeby życia zmuszają przededniem wstawać, a ośmnasto godzinna praca, ledwie wystarcza na wyżywienie żon i dzieci.
Czemu też oni nie zrobią jak ja? — czemu niepozbędą się ciężącego im życia? — Lecz boją się, pomyślał Tristan.
Dumnie, ciągle, szedł daléj swoją drogą, podwajając kroki i niedomyślając się nawet, że ta niecierpliwa chęć dojścia, była gorączką. Wszystkie okna jeszcze pozamykane były, ziemia zamieniała z niebem gasnące już prawie latarnie; na blade gwiazdy także już blednące, i odbijające się w ciemnéj jak atramentem płynącéj rzece. Tristan przechodząc koło domu umarłych, uczuł dreszcz na widok temczasowego grobu nieszczęścia, zbrodni i występku; oddalał się jak mógł najspieszniéj, nie zastanawiając się, że czemprędźéj odchodzi, tém prędzéj przyniosą do niego.
Przeszedł pola Elizejskie nie zwalniając kroku, minął rogatkę i wziął się na lewo koło łuku tryumfalnego gwiazdy.
Tak spiesznie szedł, że brama którą chciał się udać do lasu jeszcze nie była otwartą.
Możeby powiedziano że Trisian mógł się tak dobrze i gdzieindziéj zabić jak w lasku Bulońskiem, lecz omylono by się. Umierający mają swoje fantazje, Tristan w marzeniach swoich o nicości, powiedział sobie, że się zabije w gęstwinie zielonéj, u stóp gęstego rozłożystego dębu, przy miłym śpiewie ptasząt, budzących się ciepłym wschodem słońca. Jak widać miał taką chimerę w konaniu, takie dziwactwo w swoim samobójstwie.
Usiadł na burcie rowu, czekając aż bramę otworzą — i zaczął rozmyślać. O czém? Bóg to wie. O Ludwice najpewniéj. To tylko możemy powiedzieć, że często w stronę Paryża obracał głowę: i sądząc po wyrazie oczu jego, możnaby było wnosić, że chciałby się wrócić.
Jednakże raz, oczy jego zamiast na Paryż zwróciły się na lasek, i spostrzegł że przejście było wolne, brama otwarta. Facilis descensus averni, jak mówi Wirgiliusz.
Wstał więc, i jak Żyd wieczny tułacz, zaczął znów iść daléj. Kiedy wszedł do lasku Bulońskiego, niebieskawe światło zaczęło już okrążać widnokrąg, a gwiazdy srebrne zdawały się rozsiane jak na perłowéj macicy.
W milczeniu przeszedł jednę ulicę, potém postrzegłszy na prawo gęstwinę, nad którą dąb panował, właśnie wszystko tak jak sobie marzył, rzucił ostatni raz wzrokiem na drogę którą przybył, a przekonawszy się że była pustą, usiadł koło dębu, obrócony twarzą ku wschodowi.
Miejsce to, właśnie było takie, jakie Tristan obrał sobie w marzeniu, gęstwina ciągnęła się daleko, dąb był cienisty, mech mające mu służyć na posłanie, miękki; makolągwa śpiewała w bliskim krzaczku, a pomiędzy drzewami trochę mniéj gęstemi, na wschód, zaczęła się rozciągać linija różowa, taka, jaka przypominała Romeowi, że już czas opuścić Juliette.
Tristan, nie miał już żadnéj przeszkody do spełnienia przedsięwziętego zamiaru: śpieszymy się powiedziéć, że téż jéj nie szukał, wyciągnął z odwagą pistolety z pod surduta, z jednym z tych uśmiechów, na kształt Manfreda, który by mógł mu wielki zaszczyt zrobić, gdyby go był kto widział, — spróbował kurków, i zapewniwszy się, że pistony w swojém miejscu, przyłożył ten który w prawéj ręce trzymał.
Potém wymówiwszy imię Ludwiki, przyłożył palce do cyngla, i podniósł wzrok w niebo.
Lecz pomiędzy nim a niebem, oczy jego ujrzały przedzielające ciało, ciało nieprzezroczyste, bardzo wyraźnie malujące się. Ciało to, było ciałem człowieka, opartego, czyli prawie leżącego na gałęzi, mającego postronek jak stryczek okręcony w koło szyi, i obłąkanym wzrokiem nań poglądającego.
Naturalnie, że miejsce zdające się tak dogodnym Tristanowi, ten sam miało pociąg i dla drugiego, i że ten drugi już się usadowił na drzewie, nim Tristan schronił się pod nie.
Tristan opuścił pistolet.
— Ech! panie na górze, co do djabła tam robisz? zapytał Tristan.
— A do licha! mój panie, to, co jak się zdaje miałeś także chęć zrobić, tam na dole.
— Ja, odpowiedział Tristan, pokazując pistolety, chciałem jak pan widzisz zastrzelić się. Zrób mi pan tę przyjemność i powieś się gdzie indziéj.
— A ja panie, odpowiedział nieznajomy, pokazując postronek mocno do wierzchniéj gałęzi przymocowany, przyszedłem jak pan widzisz powiesić się, i tak samo jak pan, mówię panu, abyś się gdzieindziéj zastrzelił. Przybyłem piérwszy, a więc mam prawo dawniejszéj posiadłości.
— To sprawiedliwie, rzekł Tristan, powstał i skłonił mu się. To tylko bardzo przykra rzecz, że nigdzie nie znajdę tak dogodnego jak tutaj miejsca.
— To prawda, odpowiedział nieznajomy, że nieźle miejsce wybrane. — Czy to już pan uważałeś?
— Nie panie, przypadkiem dziś rano znalazłem go.
— O! względem mnie to wcale co innego, już od dawna z dawną pożądliwością patrzyłem na nie. Kiedy niekiedy, przechadzając się po lesie, zawszem zmierzał w to miejsce, sam do siebie mówiąc: „Jeżeli się kiedy powieszę, to chyba tutaj.“
— Panie, uważam że się znajdujesz w swojéj własności, więc cię zostawiam.
— Zaczekaj że pan, odezwał się nieznajomy.
Tristan, wychodząc już prawie z gęstwiny, zatrzymał się.
— Przyszedłeś tutaj dla zabicia się?
— Tak jest, oddalam się teraz, bo pan masz te same postanowienie, nie powinniśmy jeden drugiemu przeszkadzać.
— Ale przeciwnie panie, odrzekł nieznajomy, ponieważ w jednym celu tu przyszliśmy, ponieważ przypadek nas połączył, nieruzumiem dla czego nie mielibyśmy przywieść do skutku postanowień naszych wspólnie. To przynajmniéj będzie pociechą niejaką, umierać razem.
— Jak się panu podoba, odpowiedział Tristan, zresztą, zdaje mi się, że powieszenie jest niemiłym środkiem do pozbycia się życia, i jeżelibyś wołał zastrzelić się... mam pistolet na twoje usługi.
— Nie, dziękuję panu, głęboko nad tém rozmyślałem i wole powiesić się.
Tristan skłonił się na znak zezwolenia.
— A wiesz pan, mówił daléj nieznajomy, zmieniając położenie pionowe i usiadłszy w kuczki na gałęzi, wiesz pan, że to nie mała rzecz, ta, którą mamy wykonać?
— Tak jest panie, wiem to i zimna krew z jaka się do tego bierzesz, tém bardziéj godna uwagi.
— O! tak panie, odrzekł nieznajomy, tak, to jednak bardzo naturalnie, bom już do tego nawykł.
— Jakto? zapytał Tristan.
— Już trzeci raz się zabijam.
— Pan?
— Tak, ja.
— I wszystkie trzy razy nie udało ci się?
— Niestety! jak to pan widziéć możesz.
— Doprawdy, rzekł Tristan, to się nazywa kusić Opatrzność, musiłeś pan dużo cierpieć, kiedy tak zawzięcie chcesz umrzeć.
— Ali! panie, więcéj jak ktokolwiek bądź na święcie.
— Nie więcéj jak ja, pomruknął z westchnieniem Tristan.
— Nie więcéj jak Pan?
— Nie
— Najpierwéj, czyś się pan w piątek urodził?
— Doprawdy panie, nigdym o tém nie wiedział jakiego dnia urodziłem się.
— No! a ja odpowiedział nieznajomy, kładąc się na gałęzi i wkładając głowę w stryczek, ja, urodziłem się w piątek panie, i ztąd wszystkie nieszczęścia spadają na mnie.
— To mi się zdaje zabobonem, pozwól sobie pan to powiedziéć.
— Niech będzie zabobon; — lecz niemniéj jest wielką prawdą, że jeden z moich przyjaciół który się w sobotę urodził, jest najszczęśliwszym na ziemi człowiekiem.
— To może być, odpowiedział Tristan.
— Ah! pan to przyznajesz.
— Bez wątpienia, trzebaż przecie przystać na fatalność.
Przez chwilę nastąpiło milczenie, w czasie którego, nieznajomy zapewnił się, że lina dobrze przytwierdzona była, a Tristan próbował spustu pistoletów.
— A więc, bądź pan zdrów, wyrzekł Tristan.
— Do zobaczenia, odpowiedział nieznajomy, bo ponieważ idziemy jedną drogą, możemy się spodziewać, że ją razem wspólnie odbędziemy.
— Do zobaczenia więc bracie, wymówił Tristan, wyciągając rękę do nieznajomego, który mu ja ścisnął.
— Ah! ah! twoja ręka drży, rzeki nieznajomy.
— To prawda panie, przyznaję się. Nie przyzwyczajony jestem jak pan zabijać się, a porzucając świat i zostawiając na nim istotę mi drogą, czuję się wzruszonym; lecz serce slalsze i mocniejsze od ręki, i potrafię szlachetnie umrzeć, bądź pan pewny tego.
— Jakto panie? powiedział nieznajomy, pan żałujesz czegoś i zabijasz się?
— Niestety! pomruknął Tristan.
— Lecz w takim razie, jesteś waryatem, odrzekł nieznajomy, siadając jak na koniu na swojéj gałęzi, rozpuszczając stryczek i założywszy ręce na krzyż?
— Jakto?
— A zapewnie. Co do mnie, przysięgam ci, że gdybym czegokolwiek na téj ziemi żałował, nie zabijałbym się. Gdybym się był urodził w niedzielę zamiast w piątek, to co wycierpiałem, cierpiałbym jeszcze, walczyłbym z nieszczęściem; lecz kiedy najgłębiéj przekonany jestem, że pomimo wszystkich zniesionych do dziś dnia nieszczęść, z przyczyny urodzenia mego w piątek, los mi większe jeszcze dolegliwości gotuje na przyszłość, wolę je uprzedzić niż na nie oczekiwać.
Tristan smutnie uśmiechnął się.
— Uśmiechasz się pan? rzeki nieznajomy.
— Tak jest, odpowiedział Tristan, przebacz pan, ale w takiéj chwili w jakiej my się teraz znajdujemy, nie widzę, dla czego nie mielibyśmy jeden drugiemu prawdy powiedziéć.
— Oh! powiedz ją pan, powiedz, odrzekł nieznajomy, prawda jest tak dobrą rzeczą, że ją można powiedziéć, choćby się nawet miało żyć jeszcze.
— Więc tedy, panie, zdaje mi się, że dotknięty jesteś słabością umysłową, którą nazywają monomanią.
— A to dobrze. I upierasz się pan...?
— Upieram się, utrzymuję, że pan nie jesteś tyle nieszczęśliwym jak się nim być mniemasz.
— To jest, że pan wracasz do swego zdania, które mi już dałeś poznać: że sądzisz, iż jesteś nieszczęśliwszym odemnie.
— Niestety! panie, boję się..
— Więc słuchaj pan, to łatwo bardzo odsądzić można.
— Jakim sposobem?
Wyciągnął zegarek.
— Czy masz upodobanie do jakiéj godziny, w któréj wołałbyś umrzeć jak w innej
— Nie.
— Ledwie jest czwarta. Nie przychodzą do lasu aż dopiero o dziesiątéj; mamy więc dosyć czasu, chyba, że chcesz koniecznie natychmiast zabić się.
— Panie, postanowienie moje jest nieodwołalne, niezmienne; możesz więc pojąć, że bardzo mi mało idzie oto, czy w téj lub owéj godzinie zabiję się.
— A więc, opowiedz mi pan przypadki, które cię do tego postanowienia doprowadziły: pamięć cierpień podwoi siły twoje. A ja co z zimną krwią, sądzić będę rzeczy przez porównanie, powiem ci rzetelnie, czy masz słuszność, i czy powinieneś życie sobie odebrać.
Trzeba przyznać, że Tristan wcale się nic gniewał na tę przewłokę. Dał znak, że gotów był zadosyć uczynić chęci słuchania, a nieznajomy zszedł z drzewa.
Obadwa usiedli na trawie, jeden pod postronkiem, drugi, między swemi pistoletami.
Tristan wtenczas zaczął opowiadać życie swoje, które my tak dobrze jak on sam znamy, a że mu bardzo chodziło, aby zniszczyć w nieznajomym uprzedzenie, jakie zdawało mu się, że miał względem niego; nie zapomniał ani jednéj boleści, ani jednego uczucia doznanego od dzieciństwa aż do teraźniejszéj chwili.
Zakończył nareszcie opowiadanie mówiąc:
— Widzisz pan, że jestem tak nieszczęśliwy, iż koniecznie potrzeba mi umierać.
Nieznajomy myślał przez chwilę, potem kiwnął głową z góry do dołu.
— Tak, odpowiedział, jak człowiek, niechcący okazać się zbyt ostrym, a z powagą, jak sędzia wydający wyrok, — tak, zapewne, masz prawo umrzeć.
— Ah! odpowiedział Tristan, który już przyszedł do tego stopnia, że może wołałby, aby opinia nieznajomego w sprzeczności się znalazła, z jego własną, ah! sam pan to widzisz.
— Lecz i to prawda, odrzekł nieznajomy, że pan mniéj odemnie cierpiałeś, a nadewszystko, innego rodzaju boleści cię dotykały, i tak: Pan byłeś wystawiony na rozmaite przygody, które zrobiły cię nieszczęśliwym, a mnie znów, różne troski, zrobiły w oczach ludzi śmiesznym. Otóż, utrzymuję, że łatwiéj zwalczyć prześladowania fatalizmu, jak wypadkowe przeciwności; a to jest najlepszy dowód, że panu raz dopiero przyszła myśl porzucić życie, gdy ja, już trzykrotnie kuszę się na samobójstwo. Teraz panie, ufność za ufność, masz jeszcze czasu dosyć; ja także się nie kwapię; pan opowiedziałeś mi swoje cierpienia, ja ci nawzajem opowiem niepowodzenia moje. Słuchaj mię więc i rozsądź między nami.
Wiesz już pan, mowił nieznajomy; żem się urodził w piątek, tego nigdy dosyć napowtarzać się nie mogę, bo przekonany jestem, że z tego źródła, wypływają wszystkie nieszczęścia moje; ale czego pan nie wiesz jeszcze, to tego, że to było trzynastego sierpnia: uważaj pan styczność.
Najprzód, pierwszy fatalny wpływ na samo urodzenie moje, wywarł nieszczęsny piątek. Urodziłem się jak się zwykle rodzą wszyscy, z miłości mężczyzny i kobiety. Ale ten mężczyzna i kobieta, których miłości winienem byt mój, byli zawsze dla mnie nieznajomymi, tak, że wszedłem na świat, temi nieszczęśliwemi drzwiami, za któremi czuwają płatne starania, zamiast dozoru i troskliwość ojca i matki.
Lecz to nic jeszcze.
„Mamka, do któréj byłem oddany, jak wszystkie poczciwe kobiety, wierzyła w kabałę z kart, w duchy, strachy i wszystkie przepowiednie Nostradamusa. A że mnie długo zostawiono u niéj, i nikt się nie spieszył aby mnie odebrać a nawet ujrzéć; ta godna kobieta chciała, udzielawszy mi pierwej mleka swego, udzielić także i wiadomości swoich: przez naturalne więc następstwo, uczyła mnie czytać na proroctwach w kalendarzu.
„Ten kalendarz, był Macieja Laensberga.
„Jak powiedziałem, urodziłem się w Sierpniu, mamka moja myśląc bardzo naturalnie, że mnie najwięcéj zajmować powinien horoskop urodzonych ludzi w tym miesiącu, litera po literze, uczyła mnie na téj części sylabizowania.
„Wynikło z tego, że pomieniony horoskop głęboko się wyrył w pamięci mojéj.
„A to zawierał w sobie:
„Lew wstępuje w znak niebieski od 22-go Lipca do 21-go Sierpnia.
„Ten, który się rodzi pod tą konstellacyą, będzie odważny, śmiały, wspaniałomyślny, dumny, wymowny, pyszny. Piękną będzie miał duszę i skłonną do tkliwej litości. Będzie lubił żarty, i nie będzie się lękał, chociaż go za bałamuta poczytają. Często niebezpieczeństwa otaczać go będą.
— No, jak dotąd, przerwał mu Tristan, zdaje mi się, że nie masz czego uskarżać się na twój horoskop.
— Zaczekaj pan odrzekł nieznajomy, brakuje post-scriptum, a wiesz pan przecie, że najczęściej w post-scriptum zawierają się najważniejsze części listu. Otóż i owe postscriptum:
„Będzie miał pociechę i szczęście z dzieci swoich, często pozwoli sobie wybuchnąć gniewem, czego potem żałować będzie. Zaszczyty i godności same na niego spadną, lecz pierwéj długo ich poszukiwać będzie, Niech się strzeże ognia, broni i dzikich zwierząt. Łydki będzie miał grube.“[1]
Mimo boleści, Tristan, nie mógł się wstrzymać od śmiechu.
„Pojmuję, rzekł nieznajomy, ze się śmiejesz z ostatniego paragrafu, zobaczysz jednak, jak, pomimo że ci się zdaje śmiesznym, miał wielki wpływ na życie moje, ponieważ stal się przyczynki i spowodował czyn, który dziś dopełnić miałem.
„Nie mogę uważać za nieszczęścia, małe, zwyczajne dzieciom choroby, chociaż prawdę mówiąc, nie uniknąłem żadnéj, począwszy od odry do kokluszu, wszystkie w dzieciństwie odbyłem i te mi tém nieznośniejsze się wydawały, że miałem mlecznego brata, którego Bóg, zdaje się, mi to zesłał na ziemię, aby siłą, rzeźwością i czerstwem zdrowiem, tworzył sprzeczność z wątłą organizacją moją. Ten brat mleczny, jest właśnie tym przyjacielem, o którym dopiero co mówiłem panu, a który urodził się w dniu parzystym, i w sobotę, ośm miesięcy pierwéj jak ja. To też ten szczęśliwy człowiek, wybrany od kolebki, powinien był tylko spuścić się na życie, co też dopełniał sumiennie, tak, że był doskonale pulchny, rumiany; gdy ja, byłem nędzny, chudy, wychodzący z jednej choroby, aby wpaść w drugą.
„Lecz to nic jeszcze.
„Ojciec i matka mego mlecznego brata, który nie był synem mojéj mamki, tylko na wykarmienie i wychowanie jéj powierzonym, przychodzili co tydzień odwiedzać go; polubili mnie, albo, żeby się sprawiedliwiéj wysłowić, obdarzyli mnie tą dumną opieką, jaką czasem szczęśliwi ludzie obdarzają biedne osierocone dziecko. Bo już, powiedziałem panu że nie miałem ani ojca ani matki, i tylko jakiś daleki krewny, dostarczał na moje potrzeby, nie dawszy mi się nawet poznać.
„Co do mojéj mamki, biednéj kochanéj kobiéty, muszę jéj oddać sprawiedliwość, że nas obydwóch jednakowo kochała, chociaż w owéj epoce, moja przepowiednia wspaniałomyślnego charakteru, dlatego żem się pod znakiem lwa urodził, nie spełniała się wcale.
„W istocie, lubo Karol był starszym odemnie o osin miesięcy, mniéj jednym dniem, zdawało się jednak, że dwa razy mnie wiekiem przechodził, tak, że kiedy nabiegawszy się, naswawoliwszy bez ustanku, w jaki piękny dzień letni, ja, znużony, zmordowany spałem już od szóstéj z wieczora, on był w stanie swawolić i bawić się z innemi dziećmi, prawie do nocy. Zresztą nie wiem, czy to uczucie własnéj siły przywięzywało go do mnie, czy też jaka już duma, że mógł udzielać pomocy, lecz zawsze bronił mnie od napaści naszych towarzyszów dziecinnych. Wiem tylko, że zawsze płakał, kiedy szło o to, aby go odemnie oddalić, i jak rodzice wzmiankowali że chcą aby do nich wrócił; że zawsze, jak ciż rodzice przysyłali mu, tak miłe wszystkim dzieciom łakotki, zamiast jeść je osobno, co ja pewniebym był zrobił, on, przynosił do mnie, abym sam je pomiędzy nas rozdzielił. No! otóż ja, zamiast kochać go, za wspaniałe jego do mnie przywiązanie, czułem dla niego tylko zazdrość, zły byłem na te wyższość, którą mu nademną nadawało zdrowie, siła i szczęście.
„Jednakże chwila rozdziału naszego, zbliżała się z upływem każdéj godziny. Jednego dnia, kiedy bawiliśmy się jak za zwyczaj, na progu przed białym domkiem, umarmurowanym promieniami słońca, które się przedzierały przez gałęzie drzew dom ocieniających, spostrzegliśmy pojazd przybywając drogą i który się zatrzymał niedaleko. Ledwie ujrzeliśmy kobietę wysiadającą z niego, gdy Karol krzyknął: „Ah! to mama!” i począł biedź ku niéj.
„Mnie najpiérwéj to na myśl przyszło, że nie miałem matki, któraby choć piechotą do mnie przyjść mogła, a jednakże zazdroszcząc szczęścia Karolowi, zacząłem także biedź za nim, trochę w oddaleniu, bo ma się rozumiéć, że ani tchu takiego nie miałem ani siły nóg moich, nic wyrównywały memu towarzyszowi. Mój mleczny brat, dobiegł już rodziców, gdy ja prawie jeszcze dwadzieścia kroków w tyle pozostałem; uściskali go, jak zdaje się zawsze rodzice dzieci swoje ściskają, to jednak, mimo woli mojéj, ścisnęło mi serce: kiedy postrzegli żem przybiegł, głaszcząc mnie rękami pod brodę, wymówili ze śmiechem:
„Dzień dobry, mały człowieczku!
„Potém, jechali; drogą do domu, zabrawszy z sobą Karola, a mnie zostawili samego, tak, że musiałem napowrót w cichości i samotnie odbyć drogę, którą nareszcie przebiegiem.
„Tym razem, cel podróży ojca i matki Karola, był fatalny dla mnie, przyjechali bowiem po syna.
„Rozumie się, że rozłączenie nasze było bolesne. Od siedmiu lat byliśmy zawsze razem. Mamka i ja odprowadziliśmy Karola tak daleko, ile siły na to pozwoliły, wreszcie trzeba się było rozstać. Karol szlochając wsiadł do pojazdu, pojazd zniknął, a my wracaliśmy płacząc i łkając także, mamka, że utraciła jedno dziecię, ja, że utraciłem nie brata, nie towarzysza, ale opiekuna broniącego mnie od bicia.
„Widzisz pan, że nie wystawiam się lepszym niż nim jestem; lecz to także prawda, że mając umrzéć za godzinę, nie robię tutaj próżnéj opowiadanki, ale spowiedź, przed Bogiem i panem.
— „Jaki dzieii dziś mamy, moja dobra mamciu, zapytałem się biédnéj kobiéty, nie mogącéj się pocieszyć, bo chciałbym pamiętać dzień, w którym wyjechał mój brat Karol.
— „To Piątek moje dziecię, odpowiedziała, to dzień co nieszczęście sprowadza, bo jest dniem w którym umarł Syn Boga.
— „Usnąłem z tém słowem, które mi się na wieki wyryło w pamięci; nazajutrz jak się obudziłem, zacząłem instynktowo, szukać mego małego towarzysza, a nieznalazłszy go, dom zdał mi się pustym i smutnym, pomimo że został duży pies, słońce i kury; najpierwszą boleścią było dla mnie, widziéć małe łóżko jego nie rozrucone, w którym miał zwyczaj bawić się cackami od rodziców, albo kupionemi przez mamkę na wsi. Próbowałem zabawek, któremi razem bawiliśmy się, lecz wszystkie mnie nudziły, zapominając więc zazdrości mojéj, zacząłem go szczerze bardzo żałować.„
— Jednakże nie mogłem na zawsze zostać u mamki. Miałem już pół siódma roku, gdy matka Honorata, takie miała imię mamka moja, odebrała list: ubrała mnie, starała się jak mogła mnie upięknić, i zaprowadziła do wózka wynajętego, mówiąc: że rodzice moi upomnieli się o mnie. Przyjechałem do Paryża, zaprowadziła nipie do domu ogromnego, tak mi się przynajmniéj wówczas wydawał, bo nie znałem tylko małe i nizkie dumki naszéj wsi, wydającéj mi się najpiękniejszą w święcie. Ucałowawszy mnie tkliwie i dostawszy podarunek od pani już nie młodéj, mieszkającéj w tym domu, odeszła.
— „Moje dziecię, zostaniesz ze mną, odezwała się do mnie owa pani, nie prawdaż że chcesz zostać się póki czas nie przyjdzie aby cię oddać na pensyą1?
— „Dobrze pani, odpowiedziałem, lecz co to jest pensya?
— „To jest duży dom, w którym jest wielu chłopczyków takich jak ty, mający podwórze do zabawek i biegania, i wielu rozmaitych metrów, którzy nauczają czytać, pisać i poznawać jakim sposobem wyjść można na człowieka.
— „Jak już mówiłem panu, nauczyłem się czytać na kalendarzu prorokującym, od matki Honoraty, na karcie gdzie był mój horoskop przepowiadający mi zaszczyty, godności i grube łydki.
— „Pierwszych dni, zdawało mi się zawsze że się budzę na łóżeczku, w bliskości matki Honoraty stojącém; a zamiast tego, budziłem się w dużym pokoju z wielkiemi oknami i ogromnemi firankami, w pokoju, w którym bałem się wieczorem, a nudziłem się wśród dnia. Jednakże robiono co tylko można było, aby mnie, jeżeli nie uszczęśliwić, to przynajmniéj rozerwać: objawiono mi tyle nowych rzeczy, tyle niesłychanych dla mnie zabaw, zacząwszy od Serso w Tuilleries, aż do Serafina w Palais-Royal, że na tém się skończyło, iż teraźniejsze życie, zdało mi się równie jak dawniejsze przyjemném. Tym sposobem, zacząłem nieznacznie zapominać matkę Honoratę i Karola, wieś i grubego psa z nowéj ziemi, nietylko najserdeczniej, przezemnie ulubionego, ale jako największą moją zabawkę, przez ten jego heroiczny zapał do wskakiwania w wodę, za każdym kijem który w nią rzucałem. Ta pani w wieku, będąca pewnie krewną mego ojca, albo mojéj matki, u któréj byłem na wychowaniu, kochała mnie rozsądnie, przez co ja, nie lubiłem jéj wcale. Widywałem ją tylko w czasie obiadu i wieczorami, nie mówiła nigdy, kiedy mowę do mnie zwracała, — a jeżeli mi się zdarzyło miéć przykry sen, zawsze w takim śnie widziałem ją żółtą, pomarszczoną, z zielonomi okularami, prostującą się przedemną. Rozumiesz i pojmujesz, jak dla dziecka które nigdy niewymówiło tych dwóch słów papa i mama, tych piérwszych słów całéj ludzkości, jak dla tak biédnego dziecka, smutno było, miéć wiecznie przed sobą, zamiast miłości, które tak skłonne było odpłacać, cień staréj, suchjé, zimnéj i sztywnéj kobiéty, od któréj wszelkiego rodzaju miłości dawno się odwróciły.„
— To trwało dwa lata, w końcu których, umyślono oddać mnie na pensva, a o któréj od piérwszego dnia po odebraniu mnie od mamki, mówiono mi bezprzestannie. Moja stara ochmistrzyni, zaprowadziła mnie na pensją, umawiała się o cenę z trzymającym zakład, a który to jegomość wielkie przerażenie wzbudził we mnie, i jak już na wszystko się zgodzili, a szczególniéj na płacę, i utrzymujący pensyą powiedział do mojéj przewodniczki:
— „A kiedy nam pani przyślesz tego dużego chłopaka?
— „Do końca tygodnia zabawi w domu, przyślę go panu w poniedziałek.
— Więc dobrze pani, czekać go będziemy w poniedziałek, to jest trzynastego.
— „I tak jak umówioném zostało, w ten sam dzień wszedłem na pensją,“ już więc po drugi raz fatalna liczba trzynaście wpłynęła na okoliczność, która mi nieprzyjemność wielką robiła i szczególną styczność miała z piątkiem.
— „Zaprowadzono mnie do klassy, posadzono na twardéj bardzo ławce, dano mi książki i kazano się uczyć lekcyi; w czasie któréj uczniowie patrzyli się na mnie z podziwianiem. Kiedy nie kiedy, głos metra przywoływał ich do porządku. Ja byłem zmieszany, niewiedziałem co miałem robić, łzy mi się cisnęły do oczu, i w téj chwili, przysięgam ci panie, bardzo żałowałem, grubego psa, kurcząt, małego na słońcu domku, i matki Honoraty.
— „Godzina rekreacji nadeszła, moi towarzysze wylecieli jak ptaszki, gdy im klatkę otworzą. Wtenczas, metr przyszedł do mnie i rzekł:
— „Idź się bawić mój przyjacielu.
— „Wyszedłem, nie wiedząc gdzie idę, stanąłem w podwórzu obmurowaném i ściskającém powietrze. Patrzyłem na te cztéry biedne drzewa ogołocone z liści, i służące za metę do gry w obóz, patrzyłem na zabawę i grę towarzyszy moich, grę wymyśloną na znudzenie studentów, nic jéj nie rozumiejąc, a gdym się zbliżył, jeden z nich przyszedł do mnie i zapytał:
— „Jak ty się nazywasz?
— Nazywam się Henryk.
— „A przezwisko?
— „Nie mam innego.
— „Jakto nie masz innego nazwiska, tylko te?
— „Dałem znak, że nie.
— „A twój ojciec jak się nazywa?
— „Nie wiem.
— „A twoja matka?
— Zrobiłem znak, podniósłszy ramiona, że nie wiem.
— „To ty nie masz ani ojca, ani matki?
— „Nie mam, przynajmniéj ich nie znam.
— „Ah! słuchaj, zawołał na drugiego, otóż ten nazywa się tylko Henryk. To przecież nie nazwisko? — I powrócił do gry, śmiejąc się.
— „Czego on się śmieje, pomyślałem sobie, dobra matka Honorata, nie śmiała się wołając na mnie tém imieniem.
— „I przez cały czas rekreacji, siedziałem sam jeden na ławce.
— „W kilka dni potém, jakiś drugi przyszedł do mnie, z podobnemi zapytaniami, na które tak samo jak pierwszemu odpowiedzią łem. Natenczas zawołał dwóch swoich kolegów do których rzekł:
— „On nie może tak się tylko nazywać, trzeba go ochrzcić.
— „Tak, tak, ale jakże go nazwiemy?
— „Któryż to dzień dzisiaj? zapytał jeden z nich.
— „Piątek.
— „A więc nazwijmy go piątaszkiem, te same nazwisko dał Robinson murzynowi swemu.
— „I zacząwszy się śmiać z pociesznéj myśli, pobiegli do fontanny po wodę, naleli mi jéj na głowę mimo bronienia się mego, i począwszy od owego dnia, odpowiadałem, czyli pod zagrożeniem że będę wybity, odpowiadać musiałem, jak na mnie wołano: piątaszek.
„Niezmiernie się bałem wszystkich dzieci, przedstawionych mi jako koleżków, a które ja uważałem za nieprzyjaciół. O dziesiątéj godzinie, kazano nam poklękać do pacierza, na tych samych twardych ławkach, na których w dzień do nauk siadaliśmy, poczém prowadzono nas do sypialni, gdzie zamiast kolebki u mojéj mamki, zamiast łóżka u mojéj staréj krewnéj, znalazłem łóżko zimne i wilgotne; położyłem się w nie przecie, a otuliwszy sobie dobrze kołdrą głowę, zacząłem płakać; dla czego? nic nie wiem. Czy dla tego, żem porzucił matkę Honoratę, czy że nie widziałem już staréj, suchéj krewnéj, czy że łóżko było zimne i wilgotne, czy z żalu po psie, czy też dla tego, że jak murzyn, musiałem odpowiadać jak na mnie wołano piątaszek.
„Najpodobniéj do prawdy, że wszystkiego po trochu.
— Panie! przerwał Tristan, ośmielam się zrobić panu uwagę, że dzień już jasny i zaczynamy się spóźniać.
Henryk, wyciągnąwszy zegarek, odpowiedział:
— Mylisz się pan, dopiero czwarta przeszła, zresztą skracam.
I daléj ciągnął.
Opowiadać panu co ucierpiałem przez pięć lub sześć lat od tych małych istot, czujących potrzebę, właśnie przez niedołężność swoją, męczyć i dręczyć coś, albo kogoś, byłoby za długo, a szczególniéj niepodobieństwem. Dosyć Panu będzie wiedziéć, że byłem wyśmiany, wyszydzony od wszystkich, dla tego, że nie mogłem im powiedziéć mego nazwiska, a nienawidzony żem się przed metrem na ich złość poskarżył. Te odepchnięcie, te codzienne obelgi, osłabiły me ciało i umysł, przepędzałem czas na płaczu, oni zaś widząc mnie słabym i bojaźliwym, podwajali obelgi a czasem razy. To mi zepsuło serce, i stawszy się człowiekiem, miałem chęć, pchnięciami szpady, odpłacać za pchnięcia nogami, których tyle odebrałem.
Ledwie doszliśmy, jak to mówią: do retoryki, dano nam nauczycieli, jak nazywali do nauk przyjemnych, ten nowy wydział przyjemności czy nauk jak sobie kto chce nazwać, składał się; z dwóch lekcyi fechtowania, z dwóch rysunku i dwóch tańca na tydzień; mało dbałem o rysunki i tańce, ale szczególniéj przykładałem się i zajmowałem fechtowaniem. To wynikło z téj nierównéj skłonności mojéj, do nowo nastręczających mi się sztuk, że rysowałem konturna bardzo miernie, biłem entrechat niedoskonale, ale umiałem tak zręcznie odpierać ciosy, że zasłużyłem na wielkie pochwały profesora.
„Tym sposobem doszedłem do ośmnastu lat, drugi raz przeszedłem filozofią, mówiłem po grecku jak Demostenes, a po łacinie jak Cycero, i nauczyciel już nie miał mnie czego nauczyć w sztuce fechtowania. Tylko jak jeleń w bojce, ile razy spojrzałem się na moje łydki, tyle razy opłakiwałem, że przepowiednia Macieja Laensberga tak opieszałą okazywała się.
„Wyczerpałem z klass wszystkie nauki; przełożony szkół, podał już nawet myśl, abym już trzeci raz przechodził filozofią, tak sobie łamali głowę, czegoby mnie jeszcze nauczyć; gdy pewnego dnia, jakiś pan czarno ubrany, zażądał widziéć się ze mną.
„Wielkiém to było wydarzeniem dla mnie, co nigdy nikt nie żądał mnie widziéć; to téż prędko zbiegłem i postrzegłem, twarz zupełnie mi nie znajomą; uważałem tylko, że istota, do któréj ta nieznajoma mi twarz należała, była ubraną we frak, chociaż ledwie dochodziła dziesiąta godzina rano: natychmiast pomyślałem sobie, że to musi bydź prawnik.
„Nie omyliłem się, był to notaryusz.
„Nawiedźmy zdziwiły mnie nadzwyczaj, bo mało myślałem o interessach moich. Miesięczny mój dochód, zwiększał się w miarę jak wyrastałem, od dziesięciu bowiem franków, miesięcznie, doszedł do stu. Byłem jednym z najbogatszych pomiędzy uczniami; z téj przynajmniéj strony nie miałem co cierpiéć od moich towarzyszy, chociaż niepodobna mi było powiedziéć, zkąd dochód mi przychodził.
— Notaryusz, przyszedł mi oznajmić, że stara, żółta pani umarła. I że teraz na niego włożono obowiązek, wypłacać mi mój dochód. Ten dochód składał się z dwunastu tysięcy franków rocznie, wypłacać mi obiecywano z góry kwartalnie; zapowiedziano mi przytém, że się nigdy nie powinienem spodziewać, aby się kiedy powiększył, i nigdy nie obawiać, aby się zmniejsz}ł, aż do mojéj śmierci.
— „Dwanaście tysięcy franków dochodu rocznego, zdawało mi się summą nie wyczerpaną; położenie moje odosobnione, zmusiło mnie nabrać jak najskromniejsze nałogi. I nic mnie nie dręczyło, jak to, że nie wiedziałem własnego nazwiska, bo domyślić się można, że nie miałem chęci przedstawić się światu pod nazwą Piątaszka. Pytałem się więc i prosiłem notaryusza, czyby nie było sposobu poradzić co na tę nieprzyzwoitość.
— „Odpowiedział mi, że osoba czuwająca nademną i kochająca mnie, jak się zdawało, przewidując ten wypadek, przeznaczyła mi na własność małą wysepkę blizko brzegów Normandyi, między Avranches i Saint-Malo. Otóż gdy dawniéj odbywano do téj wysepki pielgrzymki, z przyczyny pobudowanéj tamże na skale przez majtków kapliczki, dla dopełnienia jakiegoś ślubu, ja przeto, mógłbym wziąść za nazwisko rodzinne, imię téj skały, i nazywać się Saint-Ile.
— „Nie ceniłem więcéj jednego nazwiska nad drugie, i aby tylko nie nazywać się Piątaszkiem, obojętnie mi było, nazywać się tak lub owak, zresztą nazwa Saint-Ile była szumna, odznaczająca się. Przybrałem więc ją bez żadnego oporu, i od téj chwili nazywałem się Henrykiem de Saint-Ile.
— Rzeczywiście, to bardzo ładne nazwisko, ale mi się zdaje panie, że słyszę odgłos jakiś w lesie.
— To może bydź, odrzekł Henryk; ależ kto u djabła, mógłby nas tu odgrzebać?
— Sprawiedliwie, odparł Tristan, mów pan dalej.
„Pożegnałem się z mojemi professorami i towarzyszami, tym razem już nie płacząc i poszedłem za notaryuszem.
„Zaprowadził mnie do pięknego, małego pomieszkania, na trzeciem piętrze, przy ulicy Hanowerskiéj, które już poprzednio widać przygotowano. Zapełnione było wszystkiemi potrzebnemi rzeczami, tak, że w nim brakowało tylko pana i służącego. Umieściłem się w nim jak w mojéj własności i prosiłem tylko notariusza, żeby mi się służącego wystarał.
„Wchodziłem w świat, z pewną dozą nienawiści ku ludziom.
„Ze wszystkich przyjemnych moich nauczycieli, zatrzymałem tylko jednego od fechtowania, a drugiego Lepaga strzelca. To téż piérwszy, żartowniś, próbujący najgrawać się ze mnie jak to dawniéj bywało w szkołach, dostał w nagrodę głębokie pchnięcie w piersi; miałem jeszcze ze trzy pojedynki, to na szpady, to na pistolety, a że płaciłem dawne bardzo długi zaczepnikom moim, wypłacałem je teraz z wielkiemi procentami.
„Gdy to wszyscy ujrzeli, ucichli. — Tego tylko właśnie żądałem.
„Ale już przeznaczeniem było, aby los nie przestał mnie prześladować, bo gdy nakazałem przesądom milczenie, fatalność pod inną formą dręczyć mnie zaczęła.
— Teraz pan zobaczysz, jak człowiek pokonywający prawdziwe w tem życiu boleści, upada pod nędznemi małostkami przypadku.
— Opuszczam dwa lub trzy lata, i przychodzę do pierwszéj ważniéjszej przygodę, która mi się przytrafiła.
„Na dokończenie wychowania, a raczéj dla rozrywki, postanowiłem podróżować. Pierwsza z moich wycieczek, nastąpiła do Anglii.
— „Byłem na obiedzie u jednego bankiera, którego mi jegomość w czarnéj sukni, to jest notaryusz, o którym pan już słyszałeś, zalecił i kredyt mi tam zrobił. Piérwszy raz byłem u niego, nieśmiały, zakłopotany prawie, gdy w tém kłopot mój powiększył się i podwoił szczególną uwagą, którą mnie jeden z zaproszonych gości obdarzył; czy jadłem, czy piłem, czy do sąsiada przemawiałem, czy służyłem czém mojéj sąsiadce, on, nie przestawał wlepiać oczu we mnie, tak, że ile razy spojrzałem w stronę gdzie on siedział, zawsze mi oczy jego błyszczały. Dwa lub trzy razy, czułem, pomimo woli, że się rumienię, nazbierałem na upartego i niegrzecznego rodaka, bo poznałem że francuz, ogromną moc żółci, którą odchodząc od stołu miałem zamiar na niego wylać, gdy właśnie postrzegłem z wielkim zadziwieniem moim, że ledwie wstał z krzesła, zaraz się zbliżył ku mnie z uśmiechem na ustach.
— „Zbliżyłem się do niego, z chęcią przyjęcia go jak zasługiwał, lecz moja obrażona mina nie czyniła na nim najmniejszego wrażenia.
— „Panie, odezwał się, z uprzejmą grzecznością, kłaniając się, musiało cię mocno zdziwić, i zdać niestosowném, moje wpatrywanie się w ciebie wczasie obiadu, ale pewnie mi przebaczysz skoro się dowiesz, kto ja jestem.
— „Skłoniłem się na znak oczekiwania.
— „Patrz pan na mnie, odezwał się nieznajomy.
— „Panie, patrzę się na ciebie.
— „No! ale uważnie.
— „Widzisz pan że najuważniéj.
— „I nie poznajesz mnie pan?
— „Wstydzę się za brak pamięci mojéj, lecz wyznaję, że pańskie rysy są mi zupełnie obce.
— „Pewny jestem, odrzekł młody człowiek nieznajomy, że tylko oczy pańskie tak zapominać mogą, ale, że za pierwszem słowem które wymówię, serce pana przypomni mnie sobie.
— „Wymów go pan, czekam.
— „Jestem twój brat mleczny, Karol.
— „Krzyknąłem z radości, porwałem z serdecznością za obydwie ręce tego, którego przed chwilą miałem dziką chęć zabić.
— „Karolu! zawołałem.
— „I przypatrywałem mu się z wielką uwagą; chciałem wynaleść w tych rysach dziecię, które tak długo bratem nazywałem. Naturalnie że bardzo się zmienił, lecz bywają znaki nigdy zatrzéć się nie mogące, i których choć oczy nie dostrzegą, serce zawsze znajdzie: to téż w końcu kilku sekund, ujrzałem w młodzieńcu przedemną stojącym, pięcioletnie dziecko, którego byłem towarzyszem, a teraz przyjacielem.
— „Przeszliśmy do przyległego buduaru, i pojmujesz pan, miłą i długą rozmowę jakąśmy mieli. On, także przypadkiem jak ja, znalazł się w Anglii i wkrótce miał wracać do Francyi. Ojciec i matka jego już nie żyli; uważałem w nim jakiś zwrot do pobożności, w kroju sukien cóś księżego, głos i charakter miał nadzwyczaj miły, słodki, łagodny. Długośmy mówili o dzieciństwie, o wsi gdzieśmy się chowali, o matce Honoracie, i o małym białym domku. Zajrzeliśmy w dawne życie, w którem każdy prawie człowiek ma tyle szczęścia i pamiątek: przyznałem mu się do mojéj niewdzięczności, bo od dziesięciu lat nie starałem się dowiedziéć, co się dzieje z naszą mamką, a przecież jedyną matka moją.
— „Nie tak się działo z Karolem; zawsze dobry, uprzejmy, nie stracił jéj z pamięci.
— Trzy lub cztery razy odwiedzał ją, bo żyła jeszcze. Nic się nie zmieniło w małym domku, słońce go zawsze złociło, kury zawsze gdakały i kręciły się blizko proga, tylko Turek pies z Nowéj Ziemi, po ośmnastym pełném szlachetności i sumienności loku życia swego zdechł, unosząc do grobu pociechę, że swoją czystą, bezinteressowaną odwagą, trzy lata przed śmiercią, wyratował jednego człowieka i dwoje dzieci, od utonienia. Potomek téj rasy filantropicznéj, był własnością Karola, i obiecywał już teraz wstępować w ślady dziadka swego. Wszystko wydałoby się bardzo błahém i nic nie znaczącém, dla każdego, co by nas podsłuchiwał, lecz dla nas było nadzwyczaj zajmującém.
— „Nie mogliśmy się oderwać od téj rozmowy, tak bogatéj w pamiątki, gdy gospodyni domu, Francuzka jak my, weszła do buduaru aby nas zabrać do salonu, gdzie już kilkanaście osób świeżo przybyło, i potrzebowano tancerzów dla panienek, ślicznych, wesołych, śmiejących, i jak ptaszki szczebiotliwych. które zaimprowizowały kontredansa.
— „Przedstawiono mnie świeżo przybyłym i kadryle zaczęły się.
— Pomiędzy temi młodziutkiemi blondynkami, pełnemi wdzięków, była jedna angielka, lekka, pusta, hoża, chwilowo po wesołym kadrylu smętnie zamyślająca się, i znów porzucająca rozmyślanie dla skocznego szalonego walca, któremu duszą i piałem cała oddawała się, zostawiając po sobie promień wesołości i woni. Patrzyłem na nią, bo to było więcéj niż przyjemnością, — to było szczęściem widziéć tę młodą dziewicę, porwaną wirem pustoty. Karol zbliżył się do mnie, i także patrzał na nią. Po ukończeniu walca, biegnąc ujęła za rękę jedną z towarzyszek, i z nią udała się do buduaru, gdzie ja z Karolem tak długo rozmawialiśmy. Przybliżałem się do niéj, i zamówiłem ją do następnego kadryla, — raczyła zamówienie przyjąć.
— „Tyle głos jéj był lubym, ile taniec zachwycającym, to była syrena. — Kiedy kadryl ustał, odprowadziłem ją do buduaru, i resztę wieczoru nieustannie patrzyłem się na nią, myśląc tylko o niéj. Przy wyjściu Karol mi jeszcze o niéj mówił. Powiedziałem mu, że to jest jedyna kobiéta, z którąbym się chętnie ożenił.
— „No! jeżeli tak, przedstaw się, odpowiedział mi, ona jest do wzięcia.
— „To szczególniejsza, jak czasem jedne słowo na wiatr wyrzeczone, głęboko nam na serce spadnie, i jak żart zdający się próżny bez żadnego z początku następstwa, utkwi potém w umyśle. To słowo małżeństwo, zamienione pomiędzy nami, z przyczyny téj młodéj blondynki, ścigało mnie całą noc bezustannie, jednakże zastanowiwszy się nad tém, uważałem, to rzeczą niepodobną, z przyczyny: że pomimo najusilniejszych próśb moich, notaryusz pozostawił mnie w zupełnéj o rodzicach moich niewiadomości. Wzywałem więc na pomoc rozumu, i walcząc ze sobą, nie szczędząc usiłowań, dokazałem oddalić myśl tę od siebie. Już pamięć tego pięknego dziecka wyrugowałem prawie z mego serca, gdy pewnego poranku widzę Karola, przybywającego z biletem zapraszającym mnie na bal, który za trzy dni wyprawiano, i na który to znajdować się miała Miss Fanny; było to imię czarującéj wizyi którą poznałem.
— „Postanowienie moje było stałe. Nie powinienem był widziéć jéj więcéj, tém bardziéj, że wyjazd mój do Szkocji, miał właśnie w dzień przypadającego balu nastąpić. Cóż pan powiész? przedsięwzięcia moje jak dym porwany wiatrem znikły. Odwołałem mój wyjazd; i właśnie wieczorem, w którym powinienem był znajdować się na drodze do Edymburga, udawałem się drogą prowadzącą na bal. Całe oddziaływanie, cała usilna praca podjęta przeciwko rosnącéj w sercu mojém miłości, wszystkie walki tyle sił wyczerpujące, wszystko przepadło!
— „Zobaczyłem młodą osobę od któréj z takiém postanowieniem miałem uciekać, poczułem tylko, że ją kocham jak szalony.
— „Nie potrzeba, zdaje się powiedać panu, że oddawszy ukłon gospodyni domu i powiedziawszy jéj zwyczajną grzeczność, pierwszém staraniem mojém było zbliżyć się do Miss Fanny; lecz chociaż dopiéro była dziesiąta godzina kiedym na bal przybył, już cztérech mających z nią tańcować zapisanych było, a widząc zbliżających się trzech lub czterech jeszcze do zamówienia jéj, szczęśliwy byłem, żem się choć piątym z kolei znalazł.
— Czekałem, patrząc na nią jak tańcowała.
— „Lube to było zajęcie: kaźden ruch jéj zachwycał. Uśmiech jéj miał wdzięk niewysłowiony. Oczy iskrzyły się młodością, wesołością, szczęściem. Oddawała się z całém wylaniem ruchom tańca; ale zarazem z taką czystą skromnością, że nakazywała największe uszanowanie pomimo najgorętszych uczuć jakie się dla niéj czuło.
— „Kolej moja przyszła: tyle się uczyłem tańcować, że potrafiłem odważyć się: chodziłem naprzód, w tył, na prawo, na lewo prawie tak przyzwoicie jak piętnastu lub dwudziestu innych tancerze, stojących w tym samym co ja kadrylu. Tak, że pomimo mojéj długiéj i giętkiéj figury, nie widziałem się wcale śmiesznym, a to już wiele, bo byłem nieubłaganym sędzią dla siebie samego.
— „Podczas kiedy tańcowałem z córką, Karol rozmawiał z jéj matką, jeszcze młodą i ładną, i kiedy niekiedy, patrząc na mnie, uśmiechał się, i tak mrugał oczami, jakby mi mówił: „bądź spokojny, zajmuję się tobą.“ Matka ze swojéj strony, uważnie bardzo na mnie spoglądała, a ja starałem się być jak najmniéj nudnym dla Miss Fanny. To co czułem dla tej młodéj osoby, było szczególném, nie słychaném: to cóś było podobném do miłości ojcowskiéj. Chciałbym był mężem jej zostać, nietyle dla posiadania jéj, jak mi się zdaje, ile dlatego, abym miał przyjemność dostarczać jéj piękne ubiory, kwiaty, gazy, koronki, żebym ją prowadzał na bale, i patrzył się na nią jak tańcuje.
— „Kiedy, odprowadziłem Miss Fanny na jéj miejsce, znalazłem że Karol siedział tam gdzie go zostawiłem.
— „No! no! dobrze, powiedział mi, dobrze idzie.
— „Co dobrze idzie? zapytałem.
— „A do licha! Idą ci dobrze interessa.
Podczas kiedyś rozmawiał z córką o deszczu i pogodzie, o gorącu jakie tulaj, a o zimnie jakie na dworzu, bo pewny jestem żeś jéj ani słowa o swojéj miłości nie wspomniał, ja, mówiłem z matką.
— „O kim?
— „O tobie.
— „Jakto! śmiałeś jéj mówić o małżeństwie? zapytałem rumieniąc się.
— „Miałem tę śmiałość.
— „I cóż?
— „A! podobałeś jéj się, mój przyjacielu.
— „Doprawdy?
— „Słowo honoru: ale Miss Fanny niebogata.
— „Co mi tam po bogactwie?
— „Chociaż twoje dwanaście tysięcy liwrów dochodu, są skromnym majątkiem, jednakże robiły wrażenie. Na twojém miejscu... jeżeliś mi mówił na doprawdy...
— „Ah! mój przyjacielu — Sądzę... cóżbyś zrobił w mojem położeniu?
— „W twojém położeniu? — napisałbym zaraz do ojca i matki, prosząc o zezwolenie.
— „Spojrzałem na mego przyjaciela, dla zapewnienia się, czy nie ma jakiéj skrytéj myśli w tém co mi mówi, lecz nie mogłem się omylić na szlachetnym wyrazie twarzy jego; mówił do mnie szczerze.
— Karolu, wymówiłem trząsając głową, czyż sobie nie przypominasz, że jak byliśmy razem u mamki, nigdy rodzice nie odwiedzali mnie?
— „Ah to prawda, odpowiedział mi, biedny przyjacielu! zapomniałem o tém. Ojciec więc twój i matka już poumierali?
— „Tak jest odpowiedziałem.
— „A w takim razie już nie idzie o ich zezwolenie, ale o wyciąg ich śmierci z metryk. To jeszcze krócéj jeżeli jak mniemam trwasz w chęci...
— „Pojmujesz pan jak te kilka słów przypomniało mi, ile dawniéj wstydzić się i cierpieć musiałem; zasmuciły mnie teraz. Wcześnie wyszedłem z balu mówiąc sobie: „Kiedy ja wzbudzę tak szczere przywiązanie, aby mi wynadgrodziło te, którego nigdy nie doznałem?“ Pan wiesz, boś się pan także nacierpiał — wiesz pan mówię, że są chwile, w których dusza tak usposobiona do kochania, tak żąda miłości, że oddałaby całą wieczność szczęśliwości, za pociechę przyniesioną jéj przez niebiańską duszę. Ah! czułem to więcéj niż ktokolwiek by uczuł; ja, wydziedziczony z przywiązania, którego Bóg każdemu dziecku udziela! któremu świat wyrzuca cierpienie, jakby występek! któremu nietylko że zbrakło serca pociechę niosącego, ale nawet grobu, na którymby mógł płakać.
Smętność jaką te myśli wlały we mnie, upoetyzowała jeszcze bardziéj Miss Fanny w moich oczach. Szczęśliwy, byłbym w niéj oglądał swobodną dziewczynę, oświetlającą promieniem radosnym wszystko, co ją otaczało, i którą widząc przechodzącą, nie prosiłbym o nic innego, tylko o moją cząstkę téj świątecznéj woni jaką w koło siebie rozpościerała, a do któréj każdy miał prawo. Lecz ślady myśli na jej wyrazistéj twarzy, lecz pusta wesołość w tańcu, dozwoliły mi spodziewać się, że jéj dusza zdolną jest uczuć i zrozumieć mój smutek, jak zdolną jest także rozbudzić wesołość moją. Kochałem ją więc bardziéj jeszcze pojęciem rozumu, niżeli sercem, i chociaż nie miałem myśli pojąć ją za żonę, czułem jednakże potrzebę widzenia jéj, choćby tylko dla takiéj potrzeby, dla jakiéj, każde bolejące serce żąda cichego pocieszenia, skarży się i oczekuje pociechy, od szczęśliwszego i spokojniejszego serca.
— „W kilku jeszcze domach widywałem ją, pewien rodzaj zażyłości utworzył się między nami, tak, że w dniach w których mnie napadała moja melancholja, ona pytała się mnie o jéj przyczynę, może tyle przez zalotność, ile przez spółczucie; zaraz twarz jéj okazywała zmartwienie z czém jéj bardzo do twarzy było. Nieraz w czasie tańca ścisnąłem jéj rękę, jak się ściska rękę przyjaciółki, dziękując za przychylne wejrzenie, i zawsze jéj ręka odpowiadała mojéj. Tego właśnie wieczora, wracałem do siebie szczęśliwszy i z większą nadzieją w przyszłość. Biedne my istoty, pokładać szczęście, a czasem nawet życie, w uśmiechu, spojrzeniu kobiéty! Na ostatek, czém ją częściéj widywałem, bardziéj znałem, coraz więcéj odkrywałem w niéj serce, które Bóg czasem dozwala znaleść, aby pociechę i szczęście w niém czerpać. Taki był mój z nią stosunek, gdy chęć podobania się i kokieterya moja, zgubiła mnie.
— „Trzeba panu powiedzieć, ze w téj epoce, epoce przejścia chwilowego między krótkiemi spodniami a spodniami ze strzemiączkami, noszono na wieczory zaproszone, opięte spodnie obwiązane koło kostki. To przedłużało tradycye cesarstwa, gdzie nie jeden, tyle z pięknych łydek jak z odwagi zaszczytnie bywał wspominany. Tych których natura harmonijnemi składami obdarzyła, z wielką pomyślnością ten rodzaj ubioru nosili, co nietylko uwielbienie ale i zazdrość moją sprawiło. Przyznają się panu, że ze wszystkich obietnic, godności, bogactw, zaszczytów, które horoskop Macieja Laensberga, rodzącym się w sierpniu zapowiadał, grube łydki, najwięcéj przezemnie pożądane były, i najwięcéj żałowane że nie dopisały. Prawda i to, że nie doszedłem jeszcze natenczas do wieku dumy.
— „W chwili wyjazdu do Anglii, kazałem przywołać mego krawca, który był jednym z najsławniejszych w Paryżu, dla odnowienia mojéj garderoby. Otóż, ponieważ rosłem jeszcze, a rosłem do dwudziestu sześciu lat, na każdą robotę dla mnie musiał brać nową miarę; zatrudniony był właśnie wyrachowaniem długości i szerokości mego ubioru dolnego, gdy w tém raptem, jak gdyby się mnie o najprostszą i najnaturalniejszą rzecz pytał, wymówił:
— „Może pan życzy sobie obcisłych spodni?
— „To właśnie przypadało do moich myśli, zajętych tym jedynie żalem, że nie będę mógł potwierdzić za granicą opinii jaka jest powszechnie, że francuzi pięknie są zbudowani: a zatem na to pytanie krawca, zarumieniłem się aż z uszami razem i wykrzyknąłem:
— „Obcisłe spodnie?
— „Tak jest, flegmatycznie odpowiedział mi krawiec, teraz takie bardzo noszą.
— „Lecz, odrzekłem mu, wyciągając nogę i wskazując miejsce gdzie podług praw anatomii, łydka powinna się była znajdować... lecz...
— „No i cóż! zapytał się mnie, jakby znaku niezrozumiał.
— „A no! jakże chcesz, żebym opięte spodnie nosił z takiemi nogami?
„Mój krawiec się uśmiechnął, zdawało mu się nawet, żem zobaczył te ledwie postrzeżone podniesienie ramion; potém wziął miarę na moją łydkę, która szczególniejszym trafem mówię Panu, bom sobie postanowił wszystko powiedziéć, dziwnym trafem, trzymała i trzyma jeszcze do dziś dnia, tę same miarę, akuratnie tę miarę, jak grubość nogi w kolanie.
„W trzy dni potém, przyszedł z zamówioną robotą; pomiędzy innemi ubiorami, były i spodnie opięte.
„Obiecałem powiedziéć wszystko, czy dobre, czy złe; chwilę wzbraniałem się przymierzyć, lecz raz przymierzywszy, przyznaję się, że mi głowę zawróciły.
„Nigdy posąg starożytny, nie przedstawiał form tak doskonałych; linie jakby zdjęte były z Apolina i Antynousa razem. Ledwie żem się nie rzucił na szyję i nie uściskał mego krawca.
„Francja, miała się przedstawić w Anglii.
„Włożyłem w tłomok opięte moje spodnie i wyjechałem.
„Pan już wiesz, jakim sposobem odzyskałem Karola i jak poznałem się z Fanny.
„Jużem panu także powiedział, zdaje mi się, że, czyto przez zalotność, czy przez naturalny jakiś pociąg, Fanny zaczynała okazywać sympatyą ku mnie; nadzieja zaczęła mi się wciskać w duszę, jak mi sama oznajmiła, że matka jéj także z kolei chce dać bal.
„Zapytała się mnie czy będę na nim.
„Tyle też warto było zapytać się żelaza, czy się pociągnie na wezwanie magnesu.
„Powróciłem do domu, uniesiony radością że wchodziłem w jakiejś części do postanowienia matki Fanny, aby wydać bal, i że pewnie daje go matka na prośby córki, żądającéj jeszcze mnie zobaczyć.
„Trzy dni rozmyślałem, trzy nocy marzyłem o tym szczęśliwym balu; naostatek dzień nadszedł, — zdawało mi się, że nadeszła oliwiła, aby ostatni cios zadać sercu Fanny, znającéj mnie tylko ze strony moralnéj; chciałem zgnieść współzalotników moich, których mieć mogłem, korzystniéj od nich pokazując się materyalnie.
„Włożyłem sławne opięte spodnie, zachowane na największe okoliczności.
„Karol przybył po mnie: ubiór mój, jak waleczność Bajarda była: bez zarzutu i obawy, to go też zachwycił.
„No! proszę!.Jakżeż ty pięknie jesteś utworzony; nie możnaby się tego domyśléć widząc cię tak szczupłym.
„Zrobiłem mały ruch głową, jakby mówiąc: „a widzisz!”
„Otuliłem się płaszczem: bo w tenczas używano płaszczów, kiedy noszono obcisłe spodnie; co było nieskończenie korzystniejszym dla wysmukłych osób — otuliłem się więc płaszczem i wyjechaliśmy.
„Wejście moje, zrobiło wrażenie: nic nie ma bardziéj rzadszego jak doskonałość form, nawet w rasie kaukazkiéj, najpiękniejszéj jaka jest rasie. Zdało mi się, że miss Fanny ze smutniejszym wyrazem niż zwyczajnie przyjęła mnie, a matka z milszym niż kiedykolwiek uśmiechem.
„Pani Mortimer, tak się nazywała matka Fanny, tłumaczyła się przedemna ze skromnego przyjęcia, którego się wstydziła jak powiadała, zwłaszcza, że następowało po wystawnych balach na których bywałem. Lecz to miał być bal dziecinny, dany na prośby jéj młodszéj córki miss Gabrielli.
„Skwapliwość z jaką panu mówiłem o miss Fanny, była przyczyną, że dotąd nie miałem czasu słowa powiedziéć o jéj młodszéj siostrze, prawdziwym aniołku, raczéj prześlicznym djabełku od dziesięciu do dwunastu lat mającym, która żartując, ściskając mnie, kłaniając się poważnie i nazywając się moją małą przyjaciółką, spłatała mi już kilka figlów, lecz te, łatwo przebaczyłem dla jéj ładnéj trzpiotowatéj minki, dla ślicznych niebieskich oczu i pięknych blond włosów, kręcących się i spadających na jagody białe, meszkowate jak brzoskwinie.
„Tego wieczora skwapliwie przybiegła do mnie, wpatrywała się we mnie od stóp do głów, obeszła mnie w koło, i stanąwszy przodem do mnie, ukłoniła mi się tak drwiąco-poważnie, że to już powinno było podać mi myśl, strzeżenia się jéj; poczém jak ptaszek lecący za stadem, wybiegła do swoich towarzyszek: słyszałem tylko częste wybuchy śmiechu.
„Nie zważałem na tę huczną grzeczność. Fanny tego wieczora była piękniejszą i skłonniejszą do smętności, niż kiedykolwiek. W jéj ruchach taka była giętkość, tkliwe opuszczenie się, jakaś powiedziéć można omdlałość; a w głosie tak coś łagodnego i miłego, że cały słuch i wzrok mój, dla niéj tylko miałem. Zamówiłem ją do kontredansa, na co przystała, mówiąc: że dla mnie go zachowała; potém w figurach tańca zapisałem się na drugi, — z wielką uprzejmością, to drugie zamówienie przyjęła, tak, że wszystkie żyły zadrgały we mnie.
„Przyznaję się, że stanąwszy do tańca i widząc wszystkich oczy zwrócone na mnie, uczułem jakby lekki wstyd, z przyczyny opiętych spodni, bo chociaż mogły podawać każdemu tę myśl że mi do ciała przyrosły, ja jednak miałem świadomość i uznanie znaczna ilość waty między tkanką z wełny a podszewką znajduje się; i ta właśnie świadomość zrządziła, że chód i ruchy moje były nieśmiałe i niepewne; trzeba mi było nawet użyć siły rozumowania, aby te nieśmiałość zwalczyć, a że właśnie rozumowanie jest moim przymiotem, więc ją zwyciężyłem, i to tém łatwiéj, mi przyszło, że, jakem już powiedział, miss Fanny tego wieczora zachwycającą była.
„Kontredans w miarę mojéj żądzy za prędko się skończył, przypomniałem mojéj partnerce przyrzeczenie; zapisała mnie wswojém albumie do czwartego, mówiąc bardzo grzecznie i pochlebnie: że zapisuje mnie dla mojéj spokojności, ale że niepowinienem myśléć aby to było potrzebą, gdyż ona pewnie nie zapomni uiścić mi się z długu.
„Pierwszą myśl miałem taką, aby zaczekać nie tańcując, póki kolej wpisu nie powróci mi chwil szczęśliwych, których dopiero co używałem; ale rozmyśliwszy się, że tańcowanie tylko z jedną osobą mogłoby być uważane i sądzone może za niewłaściwe a nawet uchybiające przyzwoitości, poszedłem zamówić miss Gabryellę.
„Lecz miss Gabryella, z przyczyny że to dla niéj i jéj małych towarzyszek wieczór był dany, na którym ona była królową, mając swoich tancerzy więcéj jeszcze jak siostra, poważnie wzięła swoje album, i z okazałością wykazawszy mi pięciu zapisanych, mnie za szóstego dopiero wpisała.
„Umyśliłem tego wieczora już nie udawać się do małych pensjonarek, lecz do słusznych panien; zaprosiłem więc jednę nic nie znaczącą, które zawsze niezamówione znaleść można, i które są opatrznością dla spóźniających się tancerzy.
„Skończywszy ten kontredans, myślałem że odpocznę sobie. Oddaliłem się do buduaru otwartego od salonu, i przewracając niby książki na stole, patrzyłem przez otwarte drzwi na tańcujących.
„W téj chwili miss Fanny wracała z d’un avant-deux, a gdym spojrzał na nią, zdawało mi się, że się do mnie uśmiechnęła.
„Wracając na miejsce swoje, postrzegłem w drugim kącie salonu, panią Mortimer rozmawiającą z Karolem; korzystał z próżni, jaką wielka liczba tańcujących zrządziła i znalazłszy przy niéj miejsce, zasiadł koło niéj. Rozmawiał z nią po cichu, ale z żywością, a często wzrok ich zwracany na mnie, kazał domyślać mi się, że o mnie rozmawiali.
„Udałem że tego nie postrzegam, i przewracałem książki na stoliku.
„Po skończonym tańcu, zamieszałem się w gwar chodzących i kręcących po salonie, lecz napróżno szukałem pani Mortimer z Karolem, — zniknęli, musieli widać wyjść do jakiegoś bocznego pokoju.
„To znikniecie, zdawało mi się dobrą wróżbą.
„Byłem tego wieczora w jakimś zwycięzkim usposobieniu umysłowém, który wywiera czasem taki wpływ na człowieka, iż wszystko widzi w różowym kolorze; tak i ja też przeglądałem w złocisto-mętnéj głębinie, przyszłość moją rozwijającą się w świetnych i jasnych kolorach.
„Szukałem wzrokiem miss Fanny, darzyła mnie zawsze uśmiechem ile razy wzrok się nasz spotkał; i nietylko uśmiechała się ale przyszła do mnie mówiąc:
„Widzisz pan tę pannę*** —? pokazała mi młodą osobę, z rzędu tych, o których niedawno co mówiłem już panu, i którą śmiało można było liczyć do wspomnionéj przezemnie kategoryi, widzisz ją pan? — ona jeszcze nie tańcowała i biedaczka jakaś smutna.
„Miss Fanny jest słońcu podobna, odpowiedziałem, wszędzie gdzie jéj wzrok padnie musi się wszystko rozweselić. Zaraz poproszę tę damę do tańca.
„Oh! pan jesteś nadto dobry, odpowiedziała mi z zachwycającym uśmiechem, i Pan Bóg, ci nagrodzi wszystko dobre które dla bliźnich robisz.
„Pan Bóg ma swoich reprezentantów na ziemi; jeżeli mu się wyduwać będzie że zasługuję na jaką nagrodę, niech że zda wykonanie jéj na nich.
„I poszedłem do panny*** — która mi podziękowała nietylko z zadowoleniem, ale prawie z wdzięcznością.
„Tym razem tańcowałem z dumą, bom zadosyć czynił rozkazowi miss Fanny, a wiedziałem, że kobiety nie rozkazują tylko tym, którzy nie mogą im nic odmówić.
„W połowie kadryla, zjawiła się pani Mortimer z Karolem.
„Przeszedł koło mnie, w czasie, gdy partnerka moja figurę tańcowała.
„Czekam cię w buduarze, powiedział mi, mam ci coś bardzo ważnego powiedziéć.
„Od pani Mortimer? zapytałem, zadrżawszy mimowoli.
„Tak jest.
„Powiedz mi zaraz.
„To za długo będzie.
„Więc po kadrylu.
„Dobrze, czekać cię będę.
„Można łatwo zgadnąć, jak mi się taniec wydawał długi, zwłaszcza z tancerką dla któréj nie czułem najmniejszego powabu. Byłbym przysiągł że się orkiestra pomyliła, lecz ponieważ nikt takiego postrzeżenia nie czynił, dorozumiałem się że byłoby niegrzecznością, abym się sam z nim pośpieszył, czekałem więc, nie z przykładną cierpliwością przyznaję się, ostatniego chassé-croisé, lecz zawsze czekałem, to już bardzo wiele na mnie, i więcéj nie można było odemnie wymagać, jak mi się zdaje, zwłaszcza w takiém usposobieniu, w jakiem ja się znajdowałem.
„Dotąd nie jestem pewny, czy moją tancerkę odprowadziłem na jéj miejsce. lecz to wiem, żem poleciał do buduaru.
„Karol tam na mnie czekał.
„No! mój przyjacielu, odezwał się do mnie, czyś zawsze rozkochany?
„Więcéj niż kiedykolwiek.
„I uważałbyś za szczęście ożenienie z miss Fanny?
„Jak największe szczęście na ziemi.
„A więc mój drogi, to szczęście od ciebie zawisło.
„Co mówisz Karolu? nie dawaj mi fałszywych i zwodniczych nadziei.
„Cicho! otóż mała Gabriella.
„Istotnie, siostra Fanny na palcach zbliżyła się z dwoma lub trzema towarzyszkami.
„Mój Karolu, nie powinieneś stawiać mniew zawieszeniu między życiem a śmiercią.
„Odwróćmy się od nich, żeby nie mogły słyszéć co będziemy mówili.
„Odwróciliśmy się do komina bardzo wysokiego, wsparłszy się łokciami o jego marmur.
„Małe panienki zaczęły się bawić, czy może udawać że się bawiły na dywanie.
„Powiadasz?...
„Powiadam, żem mówił z panią Mortimer.
„Wiem, mój przyjacielu, ale nie śmiem się pytać skutku rozmowy.
„Niesłusznie, bo skutek może być najprzyjemniejszy dla ciebie.
„Mój Karolu, mój przyjacielu! czy ty pojmujesz jaka jest ważność dla mnie w tém co mi mówisz.
„Naturalnie.
„Uważaj dobrze, bo mógłbyś dać mi do zrozumienia, że miss Fanny nie patrzy na mnie surowo.
„Wierz temu.
„Ah Boże!... a gdybym prosił o jéj rękę...
„Proś.
„Jakto, danoby mi ją?
„Dla czego nie, jesteś młody, choć nie bardzo bogaty, ale nie zależny i do tego kształtny.
„Zarumieniłem się, témbardziéj, że w téj chwili, trzy dziewczynki wybiegły śmiejąc się do rozpuku, myślałem, że usłyszały to co Karol mówił.
„Jakto! więc jabym mógł być tak szczęśliwy! mógłbym posiadać miss Fanny... nawet?...
„Zatrzymałem się.
„Nawet choćbyś nie mógł powiedziéć nazwiska rodziców twoich; szanują cię dla ciebie samego a nie dla rodziny twojéj, cenią w tobie tylko ciebie.
„Oh mój przyjacielu! jak nawet uwierzyć takiemu szczęściu, zdaję mi się że zemdleję. Mój Boże!
„Teraz nie byłoby właściwie; muzyka już zaczyna, zdaje mi się że masz tańczyć z miss Fanny.
„Oh! prawda.
„Wypadłem do balowej sali, porwałem rękę Fanny, ścisnąłem ją w mojéj, zdawało mi się, że uczułem lekkie ściśnięcie odpowiadające mi, spojrzałem na śliczną dziewicę; spuściła oczy i zarumieniła się. Oczywistem było, że matka opowiedziała jéj rozmowę odbyłą z Karolem. Chciałem słowo przemówić do niéj, lecz figura się zaczęła: obiecałem sobie po skończeniu mówić z nią, i cały rozradowany oddałem się tańcowi.
„Od pierwszéj figury postrzegłem dziwną rzecz, to, że wszyscy szeptali. Pytałem sam siebie, czy wieść o mojem ożenieniu już się rozeszła. Lecz do tego szeptania łączył się śmiech tłumiony. Patrzyłem w koło siebie, ale na wszystkie strony gdziem okiem rzucił, zdawało mi się że śmiech ustawał, a miejsce jego zastępowała udawana powaga; śmiech zaś gdzieindziéj wszczynał się. To mnie uczyniło nieśmiałym; bałem się już powiedziéć miss Fanny tego com sobie postanowił, zresztą, ona odwracała głowę, chustką zatkała sobie usta, jak gdyby jéj krew szła z nosa. Postanowiłem czekać, i po skończonym kadrylu wyrazić jéj szczęście jakiego doznałem; jak to szczęście było wielkie, niesłychane, niepojęte, wyszedłem do en avant deux z twarzą promieniejącą.
„Szepty i śmiechy widocznie podwajały się.
„Obejrzałem się w koło, i nie mogłem pojąć przyczyny téj wesołości coraz bardziéj wzrastającéj, szczególniéj jak przyszła kolej na pasterkę, to jest, że tancerz sam jeden tańcuje en evant deux; wtenczas już do najwyższego stopnia śmiech doszedł. Co do miss Fanny, zdawała się być w mękach; nie możnaby powiędziéć z pewnością czy wstrzymywała śmiech, czy płacz Zacząłem natenczas posądzać, że się ze mie tak śmieją, chociaż domyślić się nie mogłem przyczyny tego śmiechu. Nareszcie przypadła ostatnia figura, tu już nie był śmiech, ale prawie konwulsje.
„Chciałem odprowadzić miss Fanny na jej miejsce, lecz wpół drogi porzuciła mnie, spróbowałem zatrzymać jéj rękę.
„Oh panie! wymówiła do mnie, w pół smutnie, w pół gniewnie.
„I wyrywając rękę, usiadła przy matce.
„Poszedłem do Karola, zapytać go czy on nie doszedł co to za niepojęty ruch i ożywienie koło mnie było, lecz ten nie dając mi nawet czasu na zapytanie, zawołał:
„Nieszczęśliwy! idź do buduaru i spojrzyj się na siebie.
„Zadrżałem od stóp do głowy; czyby mi się szczególny jaki przypadek zdarzył?
„Poszedłem za radą Karola, wszedłem do buduaru zatrzasnąwszy drzwi za sobą.
„Zdało mi się, że za mną wszyscy oczy zwrócili.
„Prosto udałem się do zwierciadła. Najpierwéj spojrzałem się na twarz; na téj prócz czerwoności, nie znalazłem nic dziwnego ani szczególnego, wziąłem się do rozważania stanu.
„Żabotom nie można było nic zarzucić: kamizelka dobrze piersi zakrywała: a frak z całém ubiorem jak najlepiéj harmonizował.
„Przeszedłem późniéj, nie bez rodzaju obawy, do niższéj części toalety.
„Mimowolnie krzyknąłem, i ledwo nie zemdlałem.
„Dostrzegłem, wpięte, w miejscach gdzie łydki znajdować się winny, szpilki duże, z przytwierdzonymi do nich papierkami w formie chorągiewek, na których był napis taki:
„Tu leży łydka pana Henryka de Saint-Ile, tkliwe serca, módlcie się za nią!
„Przypomniałem sobie wówczas mała Gabryellę bawiącą się na dywanie; — gdybym był zmuszony wracać przez salon, zdaje mi się że byłbym umarł ze wstydu.
„Rozczerwieniony i prawie bezprzytomny, uciekłem innemi drzwiami. Wsiadłem w pojazd a ledwie dojechawszy do drzwi hotelu, zażądałem koni pocztowych.
Jednym tchem wróciłem do Paryża.
Gdyby jeszcze klasztory istniały, byłbym pewno został trapisty albo kamedułem.
„Przebacz pan, przerwał Tristan. Nic nie może być bardziéj melancholicznem, jak to co mi pan opowiedziałeś, to wielka prawda, zdaję mi się jednak, że za dużo czasu tracimy; zostawiłem u siebie list, w którym donoszę o śmierci mojjé i w którym wymieniam las Bulonski, jako miejsce gdzie mam sobie życie odebrać. Boję się więc aby mnie nie szukano, nie znaleziono, bo natenczas...
— „Panie odpowiedział Henryk, las buloński jest rozległy, jesteśmy w skryłem i odosobnionym miejscu; od czasu jak zrobiłem postanowienie powiesić się, to jest od dni piętnastu, wybrawszy sobie to miejsce, przychodziłem do niego często i nigdy nikogo to nie spotkałem, nikt mi nie przeszkodził rozmyślać tutaj. Spodziewam się więc, że będę miał dosyć czasu do opowiedzenia panu moich przygód, jak pan który mi swoje opowiedziałeś.
— A więc opowiadaj je pan, odrzekł Tristan; przecież wystrzał nie zajmie długiego czasu.
— Bez wątpienia. Zresztą, po dalszym ciągu opowiadania mego, zobaczysz pan i przekonasz się, że równą jak pan mam obawę aby mi nie przeszkadzano.
— Przyznaję się jednak, że powierzając panu nieszczęścia wycierpiano, (albo, jeżeli zechcesz te zwierzenia nazwać lepiéj spowiedzią śmieszności moich), doznaję niewymownéj ulgi.
— W takim razie, słucham pana, odrzekł z poddaniem się Tristan.
— „Lecz, ciągnął daléj Henryk niestraciwszy wątku opowiadania, w braku klasztorów schroniłem się do mego mieszkania, przy ulicy Hanowerskiéj; zamknąłem wszystkie drzwi, pozasłaniałem najstaranniéj okna i postanowiłem pędzić życie w odosobnieniu, w samotności; nigdy nie pokazać się w świecie, w którym, zdawało mi się, przygoda moja rozgłoszoną już być musiała.
— „Zapomniałem panu powiedziéć, że odesłałem krawcowi zapłatę za ostatni mój rejestr, z najostrzejszym zakazem, aby mi się nigdy na oczy nie pokazał; rozmaicie kusił się i starał dowiedziéć przyczyny téj nie łaski, chciał koniecznie być na zawsze moim krawcem, lecz pozostałem nieubłagany. Zamknąłem się sam w sobie.
— „Odebrałem dwa, czy trzy listy od Karola, ale nie otworzyłem ich nawet, bo byłyby mi pewnie odnowiły boleść, i przypomniały nieszczęśliwą przygodę, której żądałem zapomniéć.
— „Jednakże z czasem, odosobnienie moje zączęło po trochu zmniejszać się. Bardzo szczerze zająłem się malarstwem, znajdując w téj sztuce największą rozrywkę; oprócz tego grałem na wiolonczeli, a głos melancholiczny tego instrumentu, w takiéj był harmonii, z usposobieniem mego umysłu, tyle mnie zachwycał, jak gdybym słyszał płacz przyjaciela, chcącego mnie pocieszyć rzewliwością swoją.
— „Trzy miesiące upłynęły: Karol siedział ciągle w Londynie, gdzie go interessa zatrzymywały: przestał pisywać do mnie, bo pewnie znudziło go to, że nie odbierał odemnie odpowiedzi.
— „Otwierając i zamykając drzwi, postrzegałem niekiedy starego pana wchodzącego lub zchodzącego ze schodów; raz zagadał do mnie, nie wiem już o czém. To był najpierwszy glos ludzki (wyjąwszy służącego mego) który mi zadźwięczył w uszach, od czasu mojéj samotności i oddalenia się od ludzi.
— „Zapytałem mego służącego, o jego nazwisko, a ten znów zapytał się odźwiernego.
— „Ten stary pan, był antykwaryuszem dość zamożnym, wydającym swój dochód na skupywanie obrazów; przepędzając życie i cały czas swój na graniu na flecie, i na grze w szachy.
— „Uważałem że istniał jakiś pociąg w naszych humorach; on ciekawy był obrazów, ja malowałem, on grał na flecie, ja na wiolonczeli: lubił grać w szachy, ja dawniéj przepadałem za tém.
— „Zwolna zbliżaliśmy się do siebie, aż w końcu zawiązała się dobra znajomość.
— „Był to człowiek od sześćdziesięciu do sześćdziesięciu pięciu lat, wesoły uprzejmy, dowcipny: był jednym z tych ludzi, co to starzy wiekiem pozostają młodymi charakterem: nie nudzą innych swemi żalami, narzekaniami, radami i wspomnieniami. Odwiedzenie jego galeryi posłużyło mi za pozór do nawiedzili; przyjął mnie z ujmującą uprzejmością, a w końcu tygodnia nie mógł się już obejść bezemnie. Co dzień po śniadaniu zachodziłem do niego, i walka w szachy zaczęta od wczorajszego dnia ciągnęła się daléj. Byłem w téj grze nierównie mocniejszy od niego, jednakże kiedy niekiedy, pozwoliłem mu wygrać, co go nadzwyczaj uszczęśliwiało.
— „Zima przeszła tym sposobem.
— „Często mi mówił o swojéj córce meszkającéj w Saint-Mandé; i jak wiosna nadeszła, zaprosił mnie abym z nim na obiad do niéj pojechał. Długo się tym zaprosinom opierałem, bo towarzystwo kobiét było mi nieznośném, od czasu mojéj londyńskiéj przygody: jednakże zwyciężony prośbami jego, przyjąłem wreszcie zaproszenie. Umówiliśmy się że pojedzie. naprzód i zapowie bytność moją nazajutrz.
— HPojechał we Czwartek.
— HNazajutrz był to właśnie Piątek; wziąłem remizę i udałem się do Saint-Mandé. — Przyjechałem na godzinę przed obiadem, stary mój sąsiad przedstawił mi swoją córkę najdowcipniejszą, najprzyjemniejszą ze wszystkich kobiét, jakie kiedykolwiek widziałem.
— Usiedliśmy do stołu, umieszczony byłem naprzeciwko gospodyni domu; pan wiesz co to jest obiad wiejski; gdy przed dzwonkiem zwołującym do obiadowania, przechadzało się z godzinę po świeżem powietrzu; przy piérwszym daniu słychać tylko brzęk łyżek, poczém brzęk widelcy i nożów wyręcza go. Tego dnia zamiast brzęku srebra, powiedziéć można, iż usłyszanoby bieg muchy. W tém nagle jeden zgości wykrzyknął:
— „Otóż, jest trzynastu nas u stołu!
— „Mimowolnie zbladłem; trzynaście osób przy stole i to jeszcze w piątek! to dosyć było do przestraszenia mnie. Styczność téj liczby z tym dniem, już mi dwa razy nieszczęście sprowadziła. Każdy się rozśmiał z Łéj uwagi która mnie dreszczem przejęła: natenczas zaczęto rozpowiadać historye na temat przeraźliwy, historye którym nikt prócz mnie nie wierzył, a które zajmując mój umysł wzbudziły moje roztargnienie, tak, że tysiąc nieuwag popełniłem.
— „Znałem siebie dobrze; raz popchnięty na tę drogę, niełatwo mogłem się powstrzymać. Postanowiłem jednak panować nad sobą i wyjechać nim te nieuwagi przybiera barwę zastraszającą. Udałem, że mnie bardzo głowa boli i wyjechałem. Dość że mój sąsiad który zapowiedział, że mam dowcip i rozum, musiał niebardzo wesołych nasłuchać się dziękczynień, skoro za mną drzwi się zamknęły.
— „Nie przewidując jakiem nieszczęściem ten dzieli mi groził, bałem się wszystkiego dopóki nie zajechałem do domu. Bałem się wywrotu pojazdu, napadu złodziei na drodze; powróciłem jednakże bez przypadku. Nazajutrz nie miałem już apetytu: pomyślałem wreszcie że zachoruję z zabobonu. Wszakże dnie za dniami biegły, a mnie żadna nieprzyjemność nie spotkała. Mój sąsiad wrócił ze wsi; znów zaczęliśmy nasze partye w szachy, i myślałem że już pociąg do mnie ustał, gdy w tém odbieram drugie zaproszenie do Saint-Mandé; a ponieważ to była niedziela przyjąłem zaproszenie z zachwyceniem, żądając nagrodzić moje niedorzeczności i naprawić fałszywe o mnie mniemanie. Tym razem było nas tylko ośm osób u stołu, tak, iż tego wieczoru nic nie trudziło, nic niepokoiło mego umysłu. Byłem więc ile tylko można dowcipnym i dorzecznym, a gospodyni domu, ze swojéj strony, była dla mnie zachwycająco uprzejma. To prawda, że pobudziłem ją nie sto razy do serdecznego śmiechu, przez co nastręczyłem jéj sposobność pokazania najrówniejszych i najbielszych zębów w święcie. Miała obok siebie jedną z tych kobiét, co to w salonach mają sławę dowcipnych, dla tego że obmawiają inne kobiéty; ta dama przez cały wieczór szydziła ze mnie. Nieszczęściem dla niéj, byłem w takiem usposobieniu, że zawsze miałem górę nad nią, a opuszczając ją z mnóstwem nagadanych jéj grzeczności, uważałem po jéj uśmiechu, żem sobie z niéj śmiertelnie nieprzyjaciołkę zrobił.
— „Wieczór wróciłem z moim sąsiadem, graczem w szachy, do Paryża, gdzie miał ważne i pilne interesa; całą drogę mówił mi o swojéj córce. Tym razem, nie będąc zajęty żadnym fatalnym prognostykiem, słuchałem go z największą uwagą. Opowiadał mi jak wydał za mąż ukochaną swoją Karolinę, było to imię téj ślicznéj kobiéty, za człowieka którego więcéj szacowała niż kochała, a który ze swojéj strony czynił ją szczęśliwą, w sposobie jak przez świat szczęście uważane bywa. Zresztą, mówił, że jeżeli szczęście jest w niezależności, Karolinie nic do żądania nie zostawało. Żadna kobiéta nie jest mniéj jak ona nie zależną, bo mąż jéj podróżuje i na dwanaście miesięcy w roku, przez dziesięć bywał nieobecnym. Wszystko to zajmowało mnie bardzo, chociaż nieumiałem zdać sobie sprawy, dla czego, nie uważałem bowiem w téj kobiecie dotyd, nic więcéj, jak że była najuprzejmiejszą, nieporównaną gospodynią domu, umiała dziwnie przyjmować gości, była łatwą w obcowaniu, łatwą do śmiechu, a śmiejąc się pokazywała, jakiem już panu powiedział, dwa rzędy prześlicznéj białości zębów, podobnych do dwóch sznurków pereł.
„Parę tygodni przeszło, w czasie których przyznaję, przypomniała mi się niekiedy, nasza podróż do Saint-Mandé. Pewnego ranka mój sąsiad przyszedł do mnie, z zapytaniem: czy nie chciałbym przepędzić dwóch lub trzech dni na wsi, u jego córki, z nim razem. Ponieważ nic mnie nie zatrzymywało w Parvżu, i zapewniał, że w niczém przeszkadzać nie będę, przejąłem zaproszenie, i znów pojechaliśmy do córki jego. Dom do którego już trzeci raz jechałem, był małem domkiem białym, z zielonemi okiennicami, położony wśród ogrodu pełnego drzew, cieniu i kwiatów; wszystko to, przytykało do zaczynającego się lasu, tak, że z okien miły i zajmujący był widok. Dano mi pokój bardzo ładny i ślicznie umeblowany. Wieczorem ja, i mój stary sąsiad odegraliśmy partyę zwyczajną w szachy; on ją wygrał, a o jedenastéj każdy do siebie wrócił.
— „Widzisz pan, rzekła do mnie gospodyni domu, że życie tu przepędzane jest jednotonne, lecz ma tę korzyść, że je możesz zmienić skoro tylko niem się znudzisz, albo też pędzić je długo, jeżeli ci się podoba.
Pan bowiem jesteś tutaj u siebie.
— „Odeszła odemnie z boskiem na ustach uśmiechem.
— „Nazajutrz, ponieważ prześliczna była pogoda, zaproponowano przejażdżkę konną do lasu, i zgodzono się na tę rozrywkę. Posłano po trzy tradycyjne konie, których zawsze blisko lasu można znaleźć do najęcia, a których galop płaci się dwa franki na godzinę. Ledwie żeśmy przystali na tę zabawę, gdy ta pani o któréj już mówiłem, śmiertelna moja nieprzyjaciołka, przyjechała. — Przybliżyłem się do niéj i po piérwszem słowie jakie do mnie wyrzekła, poznałem, że mi nieprzebaczyła. Posłano po czwartego konia i wszyscy się dojazdy przygotowali. Dopieroż to były ogromne śmiechy jak biedne zwierzęta się okazały z horyzontalnie wyciągniętemi szyjami, jak belki do gimnastyki, a z ogonami jak chorągwie tureckie. Na ostatek każdy, umieścił się jak mógł na grzbiecie swego zwierza i każde w drogę, ma się rozumieć inną pojechał; ja co byłem najlepszym jeźdźcem, biegłem za temi paniami śmiejącemi się jak waryatki i wołającemi na mnie o ratunek.
— „Ale bo panie, ja bardzo źle na koniu jeżdżę, powiadała mi moja piękna gosposia i to szkaradne zwierzę może mnie zrzucić na ziemię. Pan jesteś odpowiedzialny za mnie.
— „Tak pani, zgoda, odrzekłem, nie obawiaj się pani niczego.
— „Uchwyciłem cugle dwóch moich towarzyszek, i stępo jechaliśmy, a dopiéro znalazłszy w lesie drogę równą i dość szeroką, pozwoliłem im jakiś czas galopować, chociaż to niebardzo było łatwe z lakierni szkapami. Co do papy, który jechał na koniku podobnym trochę do dzika, ten sobie spokojnie truchcikiem zdążał za nami. Wreszcie po wielu razach zadanych gałęzią cierniową, i gdy ja wyprzedziłem kobiéty, bo mój koń dostawszy mocne ostrogi raczył sobie dawną waleczność przypomnieć, dopiéro konie naszych amazonek zaczęły galopować, ale takim galopem co to przypomina statek miotany wzburzonemi bałwanami, a do zniesienia którego trzeba mieć mocny bardzo żołądek: to téż po krótkiéj chwili, nasze kawalerzystki nie siliły się wstrzymać swoje konie, ile pierwéj chciały je zmusić do galopu, i słyszałem z obu stron wołanie: „Panie Henryku chciéj wstrzymać mego konia!”
Jechano jeszcze jakiś czas stępo, dla odpoczynku, zawsze lżąc biédne zwierzęta; na zakręcie drogi, ujrzeliśmy piękny w dali widok, las w półkole zakończał go, lecz, chcąc do niego dostać się, trzeba było przebyć gładką piaszczystą równinę. Miły głos Karoliny odezwał się:
„Galopem! kto pierwéj do lasu dobieży, — panie Henryku niech mój kon leci.“
— „Zajechałem z tyłu moich towarzyszek i uderzywszy mocno ich konie, dokazałem tego, że pobiegły jak strzały; ale po ubiegu kilkunastu kroków, mocno się przestraszyłem, bo jedna z moich pań, Karolina, nie koniecznie dobrze siedziała, i widziałem ją suwającą się po siodle w różnych kierunkach. Bałem. się o nią i dlatego wypuściłem mego konia, chcąc ją dobiedz i wstrzymać, lecz mój nieszczęśliwy rumak, na w pół dychawiczny, oddychał jak miechem kowalskim, i powiedziéć by można, żem nie na koniu, ale na miechu jechał. Karolina nikła w tumanie kurzawy; jednakże już miałem ją doścignąć, gdy jéj koń czując się gonionym, zaczął cwałować, tak mocno, że gdyby wszystkie najmowane konie pozwalały sobie podobnego biegu, w kilkanaście dni właściciele ich, nie mieliby już czego wypożyczać. Biédna kobiéta wołała ratunku, ale tak była przestraszona, że głos jéj ledwie mnie dochodził. Jeszcze byłem o dziesięć od niéj kroków, gdy w tém widzę, że koń jéj wiąże się i upada z nią na ziemię.
Koń podniósł się, zawrócił, i spokojnie pobiegł do domu. Ja nadto zajęty byłem Karoliną, aby mi na myśl przyszło zatrzymać go. Przybyliśmy do niéj wraz z jéj przyjaciółką. Co do jéj ojca używającego spokojnie powolnéj przejażdżki, ten jeszcze nie dojechał do zakrętu drogi.
— „Zeskoczyłem z konia, drżący z bojaźni, czy biedna kobiéta nie skaleczyła się. Zbliżywszy się do niéj ujrzałem kroplę krwi która jak rubin ukazała mi się na jéj czole: ukląkłem przy niéj wziąłem jéj rękę, wypytując się z czułością czy się nie zraniła. Była bardzo blada, ale szczęściem że wszystką złe i cała przygoda skończyła się na strachu tylko. Mały kamyczek zadrasnął jéj czoło i był przyczyną skrwawienia.
W chwili mocnego wzruszenia, trzeba widziéć i patrzéć się na kobiéty; wtenczas odkrywają swoje słabości lub siłę i czepiają się, albo raczéj chwytają pomocy, gdzie tylko mogą ją znaleść. Karolina podziękowała mi tak wdzięcznym uśmiechem jak gdybym jéj życie uratował. Pomogłem jéj podnieść się; oparła się na mojém ręku, i natenczas czułem jak jéj serce mocno i gwałtownie biło. Ja patrzyłem na nią z przymkniętemi cokolwiek oczyma. Bladość dziwnie jéj była do twarzy. Przez kilka chwil szła tak oparta; o podał spotkaliśmy ojca, prowadził zbiegłego konia, którego na drodze poznał po kobiecem siodle. Zbliżył się do nas drżący i pytał troskliwie co się wydarzyło. Karolina nie mogła się wstrzymać od śmiechu, widząc lichą rosinantę, która ją ledwie życia nie pozbawiła, a że koniecznie chciała wsiąść na nią i tak do domu wrócić, wsadziłem ją na siodło, ale zarazem prosiłem aby mi pozwoliła wciąż iść przy sobie. Zezwoliła; wziąłem więc jedną ręką cugle jéj konia, drugą cugle mego, i tak całe towarzystwo udało się drogą prowadzącą do domu. Zwolna twarz jéj nabierała kolorów naturalnych; co raz wzrok swój na mnie zwracała i uśmiechała się do mnie. Ja z mojéj strony czułem tę rozkosz, jakiéj się doznaje uspokajając i udzielając pomocy przelęknionéj kobiecie; czułem, dotykałem się prawie jéj małych nóżek poruszanych ruchem końskim. Nie wiem czy pan tego doświadczałeś, ale ja, jak tylko ujrzę kobietę w wzruszeniu, zazdroszczę zaraz szczęścia i losu temu śmiertelnikowi, który go w niéj wzbudził. Wystawiam sobie te chwile w których jak uległa małżonka albo czuła kochanka, objawia mężowi lub kochankowi skarby miłości swojéj. Natenczas zdaje mi się, że te koralowe usta, które nic nieznaczące do mnie wymówiły wyrazy, — wymawiają z cicha lube wyrazy do innego, wyrazy płynące z serca; i tym sposobem niechcący, prawie niepostrzeżenie zaczynam kochać tę kobiétę. — Zresztą chociaż za późno przybyłem, aby zapobiedz spadnięciu Karoliny z konia, ona jednak niemniéj była mi wdzięczną. Na myśl że mogła się zabić, powstawał wyraz na mojéj twarzy (mogący co chwila zniknąć) wyraz stworzony przez Boga, okazujący bladością, tyle o nią trwogi, że to ją do głębi wzruszyło, i nie wiedziała jak mi już za to dziękować. Wieczorem zostałem u niéj wielbiąc i podziwiając wszystkie piękności które Bóg w niéj stworzył i wyrył: te ręce białe z pięknemi palcami, te zęby cudowne w koralowéj oprawie, te oczy niebieskie zupełnie kolorowi nieba podobne. Cały wieczór była mowa tylko o przejazdce do lasu, o spadnięciu Karoliny, o strachu i bojaźni o nią wszystkich. Jakeśmy się już rozchodzili dała mi rękę swoją do pocałowania, a potem udałem się do mego pokoju, gdzie ledwie późno w noc zasnąłem. Jakem ci już powiedział panie, że pomieszkanie które mi dano, znajdowało się na przeciw czyli wprost głównie zamieszkałego domu, i okna równie znalazły się wysokie, jak okna w mieszkaniu Karoliny. Zagasiłem światło u siebie, i patrzyłem nie mogąc być widzianym, na cień jéj przesuwający się za firankami. Widziałem ją przechodzącą z jednego pokoju do drugiego; potém odrazu, światło, przestało migać i świeca zastanowiła się jak gwiazda nieruchoma aż do chwili, kiedy zmęczona, strudzona, wzruszeniami w dzień doznanymi zagasiła ją zabierając się do spoczynku.
„Nazajutrz o szóstéj rano, już nie spałem. Wszystko śpiewało i szemrało wkoło mnie; słońce przeciskając się przez firanki, zdawało się mówić mi: „Patrzaj, ja wstaję to i ty wstać powinieneś, bo dzień piękny a na wsi tak zielono. „Ah panie co to za wspomnienie! Zbliżyłem się do okna i ujrzałem Karolinę tak ranną jak ptaszek, przechadzającą się po swoim ogrodzie, z polewaczką w ręku i lejącą wodę na kwiatki; zdawało się że wylewa brylanty, tak woda przeciskająca się przez sitko oświecone nizkiemi jeszcze promieniami słońca przybierała pryzmatyczne kolory. Co raz wzrok swój obracała na moje okna, ale to było ukradkowo, raptownie, tak, że nikt prócz mnie, nie mógł tego spostrzedz. Serce mi biło na myśl, że ja choć w części zajmuję ją, że te niepostrzeżone tylko przezemnie, rzucane wejrzenia, oznaczały chęć, abym się albo ukazał w oknie albo zszedł do niéj do ogrodu. A że to mogło się zdawać najnaturalniejszą rzeczą, abym zszedł i chciał się niby przejść po ogrodzie; więc ubrałem się jak mogłem najprędzéj i w kilka minut byłem już przy niéj.
„Udałem że ją tylko co postrzegłem, przybliżyłem się do niéj pytając: czy noc i odpoczynek zatarł w niéj ślady wzruszeń doznawali? Chodziliśmy po ogrodzie dopóki ojciec nie przyszedł nas wezwać na śniadanie. Nie potrafię panu opisać, opowiedziéć wszystkiego co doznałem przez trzy dni pobytu mego w Saint-Mande, ani powtórzyć wszystkich słów z których mogłem wywieść dla siebie, w tamtéj epoce, nadzieję o któréj rozmyślałem po godzinach całych przyszło jednak do tego, że przed wyjazdem Karolina rzekła do mnie: „Mój ojciec jest cierpiącym, zanadto ufa zdrowiu które mu dotąd służyło; panie Henryku, czuwaj pan nad tém aby się ochraniał, i dawaj mi znać o stanie jego zdrowia.
„W istocie, mój stary sąsiad nie był wcale zdrowym, lecz nie zważał na to. Córka chciała go przy sobie zatrzymać, przez obawę żeby go choroba nie zaskoczyła w Paryżu, ale ojciec, uparł się powrócić do miasta. Pozwoliła mu więc, chociaż z wewnętrzną niechęcią aby odjechał, ale mnie raz jeszcze prosiła, ażebym czuwał nad nim, często jéj o zdrowiu jego donosił i jak najprędzej sprowadził go do niéj.
„Raz wróciwszy do siebie, zamiast żeby się stan zdrowia starca poprawiał, znalazłem go słabszym. Dla tego więc przestraszony wielką w nim zmianą, pojechałem do Saint-Mandé, oznajmić Karolinie, że ojciec jéj jest mocno chory; wsiadła do mego pojazdu, i razem ze mną przyjechała do Paryża. Przez, cały czas podróży, z tkliwością wypytywała mnie o słabość ojca; tyle widziałem obawy w jéj głosie, że byłem w głębi serca wzruszony; brałem jéj ręce, ściskałem je i wszystko co można robiłem i mówiłem, dla zaspokojenia i wlania w duszę jéj pociechy. W swojjé boleści zapomniała żem dla niéj był obcy, bo zostawiała ręce swoje w moich. Już to było po drugi raz, jak patrzyłem na tę kobiétę pognębioną niepokojem i przywalona gwałtowną obawą, pierwéj bała się o siebie, teraz drżała o ojca, i muszę powiedziéć na jéj pochwałę, że więcéj była wzruszoną i troszczyła się o ojca, jak o siebie samą.
— Nakoniec przyjechaliśmy na ulicę Hanowerską. — Wyskoczyła lekko i zręcznie z pojazdu, pobiegła na trzecie piętro, i w minucie była przy łóżku chorego ojca. Ze względu żem sąsiad i już nawet niby przyjaciel, wziąłem się do posługiwania. Niczém nie można jéj było odwieść, aby całéj nocy nie siedziała przy ojcu, któremu ani lepiéj, ani gorzéj nie było. Zostałem przy niéj i dzieliłem z nią wszystkie wrażenia, wszystkie obawy, trwogi i nadzieje. Nazajutrz znaki choroby okazały się ważniejsze, chciała więc, i drugą noc pilnować ojca, ja także tę noc przy niéj spędziłem. Dziękowała mi za starania dla ojca i za pociechy, które w nią wlać chciałem; wyciągnęła ku mnie rękę, którą ucałowałem. Trzeciéj nocy, mimo postanowienia czuwać nad chorym, niewytrzymała i usnęła w fotelu, którego ml siedmdziesiąt godzin prawie nie opuszczała. Po obudzeniu się, znalazła mnie czuwającego nad nią i nad chorym, podziękowała mi ze smutnym uśmiechem, z tym uśmiechem ludzi cierpiących sercem. — Pojmujesz pan, jaką zażyłość łączne takie czuwanie zaprowadziło między nami. Jeżeli ojcu jéj przychodziły chwilowo siły, że mógł rozmawiać, wynajdywałem natenczas, coś z saméj choroby takiego, aby się oboje śmiać mogli, on wśród swych boleści, a ona śród łez radości, z chwilowego polepszenia. Późniéj choremu wracała gorączka, nam smutek nasz, i tak przechodziły ponure godziny. A że wspólnie cierpieliśmy, wspólnie więc, udzielaliśmy sobie nadziei, i w najokropniejszych chwilach starałem się ponosić wszystkie za nią trudy, nie mogąc ująć jéj zupełnie cierpieli, a w chwilach nadziei oddawałem jéj całą radość moją; ztąd to wynikło, żeśmy się odzwyczaili mówić do siebie Pan, Pani. Zresztą jak wyzdrowienie nadeszło i starzec mógł już wstawać; nacierpiawszy się jednego rodzaju boleści razem z Karoliną, razem z nią także byliśmy oboje jednakowo szczęśliwi.
„Z wyzdrowieniem sąsiada, wróciliśmy do naszych szachów, później kiedy mógł się przechadzać, stałem się podporą osłabionego starca. Naostatek jak zdrowie w zupełności powróciło, przejażdżki na wieś wróciły także. Nieszczęściem długo trwać nie mogły, bo zima szybko nadchodziła, a zbliżenie się jéj chmurzyło niebo i żółciło drzewa. Mieliśmy jednak ja z Karoliną sposobność spędzić kilka chwil na miłéj rozmowie pod drzewami, które na wiosnę rzucały z zielonych swoich gałęzi cień wesoły i pożądany, a teraz w jesieni, przez nagie albo też zżółkłemi liściami okryte gałęzie, blade ledwie promienie słoneczne przepuszczały, promienie, śmiertelne dla suchotników, a pobudzające do zadumy poetów.
„Karolina stała się potrzebą duszy mojéj. Ojciec jéj uwielbiał mnie za starania około niego podjęte, zostałem więc przyjacielem domu. Nigdy nie wymówiłem przed Karoliną słowa o miłości, którą wzbudziła we mnie, jednakże widocznem było że mnie także kochała i że nadejdzie chwila, w któréj niedomyślając się jakim sposobem, wspólne zwierzenie nastąpi; chwila, w któréj duma się we dwoje, w której głos milknie, i w któréj zbliżeni jedno do drugiego, a serca szepczą takie wyrazy, jakich usta nie śmieją powtórzyć, bo nie ma w mowie ludzkiéj dźwięku do oddania ich dostatecznie.
„Nieszczęściem, kobieta którą widywałem u Karoliny w Saint-Mandé bywała u niéj i w Paryżu, i nie wiem dla czego widok pani de Mongiron (tak się nazywała ta pani), zatruwał wesołość moją, i wystawiałem sobie w ciągłych przeczuciach, że jeżeli ma spaść na mnie jaka boleść, to pewnie przez nią zesłana mi będzie. Kochałem Karolinę zupełnie inaczéj jak dawniéj Fanny kochałem. Oddawałem się z jakiemsiś zaufaniem, szczęściu widywania jej codziennego, zapomniawszy żem ją poznał w piątek, i że tego dnia było nas trzynaście osób u stołu.
„Mąż jéj zawsze podróżował, i odbierała kiedy niekiedy od niego listy, nie obiecujące prędkiego powrotu. Widywałem więc ją bez żadnéj przeszkody; i gdybym był zmuszony przestać widywać, takby mi było jéj brakowało do mego życia, jak gdyby mi tchu lub światła zabrakło. Pewnego dnia przybywszy do niéj, znalazłem ją całą łzami zalaną. Można pojąć jak takie niespodziane przyjęcie przeraziło mnie. Część dolną twarzy miała chustką zasłoniętą; na odgłos mego przyjścia (bo mnie już nie oznajmiano u niéj), rzuciła wzrokiem na mnie i płacz jéj zwiększył się. Przybiegłem do niéj, rzuciłem się jéj do nogi porwałam jéj rękę. Pierwsza myśl moja była (ah jak byłem samolubny i niedorzeczny!), że pewnie odebrała list od męża oznajmujący jego powrót, i że ten powrót stanie się przyczyną naszego rozdzielenia, bo często mówiłem sobie, że nie mógłbym widziéc Karoliny w objęciach drugiego, pomyślałem że to ją do rozpaczy przywodzi. Drżąc cały, zapytałem się więc, czy to przyjazd męża tak ją zmartwił? ale skinieniem głowy odpowiedziała mi że nie to wcale.
„Przyznaję, że jak tylko dowiedziałem się iż rzecz nie idzie o powrót męża, niezmiernie mi ulżyło na sercu. Myślałem znów, że jakie nieszczęście przytrafiło się naszemu sąsiadowi. Lecz i to jeszcze nie było źródłem łez jéj. Nareszcie przeszedłem do wniosków najniedorzeczniejszych i błahych, lecz na każdy nowy wniosek, Karolina więcéj co raz płakała i kiwała głową w sposób tak rozpaczliwy, iż zdawało się jakby mówiła: To nie to, to nie to, niestety! wcale co innego!
„Cała ta scena chociaż nacechowana płaczem i łzami, miała jednak najmilszy powab dla mnie: klęczałem przy nogach Karoliny, trzymałem jéj ręce, całowałem je, starałem się wszystkiemi siłami wymowy błagalnéj trafić do jéj serca. Zrozumiałem po wznoszącéj się piersi, po drżeniu całej jéj osoby, że do teraźniejszéj jéj boleści mieszało się nieznacznie tkliwe i głębokie wzruszenie. Oczy jéj, jedyna część twarzy niezasłonionéj chustką, omdlewające czasem, patrzyły na mnie pomimo płaczu. Głowa schylała się ku mnie, włosy w pierścienie rozwiane spadały na moje czoło, i dotknięcie się ich elektryczne, sprawiało mi ogólne drżenie. Prosiłem, błagałem niewiedząc co robię, i co mówię, już prawie byłem nieprzytomny, gdy Karolina, czy dla tego że mnie widziała w stanie, w którym mnie ujrzéć pragnęła, czy też że nie mogła dłużéj oprzéć się moim prośbom, zawołała:
— „Kochasz mnie? nieprawdaż Henryku?
„Pierwszy to był raz w którym słowo miłość wymówionym pomiędzy nami zostało, i te słowo wyszło z ust Karoliny, ze znakiem namiętnego zapytania. Niebo otwierało się dla mnie, ściskałem ją w objęciach moich, całowałem jéj kolana.
— „Czy cię kocham Karolino! Ty się mnie o to pytasz? Oh Boże! Tak, kocham cię!
„ I kochałbyś mnie mimo wszystkiego? mówiła daléj.
— „Co chcesz przez to powiedziéć?
— „Chcę powiedziéć, mimo wszystkiego coby mi się trafić mogło?
— „Karolino! życie moje jest twojem, i żadna siła ludzka, jeżeli tylko ty zechcesz, nie zdoła nas rozłączyć.
— „No! Patrzaj więc dodała, odejmując chustkę.
— „I pokazała mi usta swoje otwarte, na przedzie brakowało jéj jednego zęba, który świeżo wyłamała.
— „I tyś myślała, wykrzyknąłem, że dla tak małéj rzeczy przestanę cię kochać?
„Łzy jéj zaczęły na nowo płynąć, lecz tym razem, łzy radosne, świetne.
— „Oh wierz mi, mój biedny aniele, mówiłem daléj, że cię więcéj jeszcze kocham, boś cierpiała; ale trzeba to nam jak najprędzéj ukryć, bo twoje przyjaciółki nadtoby się radowały. Niech więc nie wiedzą o twoim przypadku, a chociaż nie ma takich pereł na świecie, znajdziemy może przecie ząb świeży, na miejsce twego.
„Nie pocieszona Karolina, uspokoiła się jednak.
— „Fałszywy ząb, pomrukiwała smutno. Fałszywy ząb i to na przodzie! To Bóg mnie karze. Tylem się nawyśmiewała z innych kobiet mających fałszywe zęby! Oh będę śmieszną! ah! nigdy się nie pocieszę!
— „Owszem, pocieszysz się odpowiedziałem jéj, lecz nie ma czasu do stracenia.
— „A gdyby się mój dentysta wygadał? a gdyby leż kto z moich znajomych wszedł do niego w czasie operacyi?
— „Zrób tak lepiéj; pójdź do mego, ten cię nie zna.
— „Masz słuszność, tak najlepiéj będzie, odpowiedziała.
„Dałem jéj jego adres.
— „I ty mnie zawsze kochasz? zapytała z anielskim uśmiechem.
„Oh! tym razem nie mogłem wstrzymać: przysunąłem się do niéj i ustami niemi dotknąłem się tych dwóch rzędów pereł z których jedne, fatalność wyłamała.
— „Henryku! Henryku! wyjąknęła, więc wgłębi okrutnéj boleści może się ukrywać jeszcze radość?
— „Byłem zachwycony szczęściem; chciałem ją w rękach moich zatrzymać jeszcze, chciałem docisnąć węzeł łączący ją ze mną, lecz lekko wydobyła się z rąk moich.
— „Zostaw mnie Henryku, odrzekła mi, sam mówiłeś dopiero że nie mamy czasu do stracenia.
„I nawzajem dotykając się ustami swemi mego czoła, wybiegła do swego pokoju, i zadzwoniła na pokojówkę, aby ją ubrała.
„Pozostałem cały pogrążony w radosném uniesieniu, błogosławiąc przypadek, któremu winien byłem wyznanie miłości Karoliny, gdy w tém krzyknąłem z radości.
— „Pewna myśl przeszła mi przez głowę.
„Wybiegłem z domu, wskoczyłem w powóz, każąc stangretowi zatrzymać się przed moim dentystą.
„Przypadkiem i szczęściem zastałem go samego.
— „Ah! znalazłem pana, wymówiłem do niego, tém lepiéj, słuchaj mnie pan.
„Spojrzał się na mnie z zadziwieniem, twarz bowiem moja wyrażała najwyższy stopień uniesienia.
— „Jestem na pańskie rozkazy, odrzekł, o cóż idzie?
— „Czy to prawda, zapytałem, że jeżeli osobą która świeżo wybije sobie ząb przypadkiem, pozwoli resztę korzenia wyrwać, a w to miejsce wsadzić taki sam zdrowy komu innemu wyrwany może być pewną, że ząb ten przyrośnie i stanie się tak mocnym, jak gdyby był naturalnym?
— „To się czasem udaje, szczególniej z przedniemi zębami.
— „Ah! to właśnie przedni ząb, wykrzyknąłem, podnosząc w uniesieniu radosném ręce do nieba.
Patrzyłem się w zwierciadło i przyznać muszę, że miałem wspaniałą postać w tém uniesieniu.
— „No! więc panie, zawołałem, otóż to masz do zrobienia.
— „Powiedz pan jaśniéj.
Obejrzałem się w koło.
— „Bądź pan spokojny, jesteśmy sami, odrzekł dentysta.
— „Ma tu przyjechać pewna dama, która dziś rano wyłaniała sobie ząb na przedzie. Przyjmiesz ją pan tutaj, ja będę w pańskim pokoju. Mnie wyrwiesz taki ząb jaki ona straciła, a wprawisz mi fałszywy.
„Dentysta spojrzał na mnie, jak na człowieka co rozum postradał.
„Trzeba panu powiedzieć że miałem zęby prześliczne, których mi kobiety wszędzie i zawsze zazdrościły.
— „Ależ panie! pan zwaryowałeś.
— „Tak jest panie, zwaryowałem z miłości dla téj pani.
— „To bardzo wielkie poświęcenie!
— „To nie jest ani częścią, ani połową, ani setną cząstką tego, czego ona warta! wykrzyknąłem ze wzrastającém uniesieniem.
— „Więc pan zawsze żądasz...
— „Wymagam tego koniecznie.
— „Pomimo uwag moich?
— „Mój panie, odrzekłem z godnością, to jest postanowienie ze stałością i rozmysłem powzięte, od którego mnie wszystkie i wszystkich na świecie uwagi nie zdołają odwieść.
— „Jak pan chcesz, odrzekł dentysta, ale zapowiadam i przestrzegam pana o jednéj rzeczy.
— „Co mi pan zapowiadasz?
— „To, że pan będziesz okropnie cierpiał?
— „Cóż to szkodzi!
„Odpowiedź była szczytna! nieprawdaż? Tristan kiwnął głową na znak że tak jest; pomimo okropnego położenia w jakim się sam znajdował, nadzwyczajnie zajął się szczególnem opowiadaniem Henryka, bo to jest prawdą, że prawdziwe wzruszenie choćby też nawet spowodowane bagatelną i śmieszną przyczyną, jest udzielającém się.
Henryk ciągnął dalej:
„Właśnie w téj chwili dzwonek zadzwonił, skryłem się do pokoju sypialnego, gdzie przypatrywałem się nie widząc jednak nic, sztychom przedstawiającym podobno odmawiających przyjęcia podarunków Artaxerxesa, i rodzinę Porusa przed Alexandrem.
„W chwilkę potém, dentysta przyszedł do mnie.
— „No i cóż? zapytałem?
— „To ona, odpowiedział.
— „Usiadłem w fotelu.
— „To dobrze, odrzekłem mu nawzajem.
— „Czy Pan zawsze trwasz w tej samej chęci?
— „A do licha!
— „Nigdy pan nie będziesz mi wymawiał żem ci był posłusznym?
— „Nigdy. Tylko staraj się pan; żeby jak najmniéj cierpiała, i nie powiadaj jéj że ja tu jestem.
— „Nie mówmy już o tém.
„I dentysta powrócił do pokoju, wzruszając ramionami.
— „W chwilę potém usłyszałem krzyk boleści; to mi napędziło kroplisty pot na czoło.
— „Biedny aniele, szepnąłem sobie.
„Dentysta ukazał się znowu.
— „Czyś pan golowy? zapyta:
„Otworzyłem usta.
— „Dotknął zęba instrumentem, potém zatrzymując się rzekł:
— „Doprawdy że czuje potrzebę abyś mi pan raz jeszcze powtórzył, ze wymagasz tego.
— „Tak jest okrutny kacie, wymagam tego! czyś zadowolony?
„Po takim zapewnieniu wziął się do dzieła.
„W jednéj sekundzie ząb został wyrwany, ale w téj sekundzie ból był tém straszniejszy, że mi był nieznany, — pierwszy raz wyrywano mi ząb.
„Lecz dla Karoliny, czyż mogłem za wiele cierpiéć, ah! bo Karolina oddala by mi szczęściem więcej daleko, niż mógłbym dla niéj ucierpiéć.
„Wstałem i szedłem do gotowalni aby wodą wypłukać usta i ulżyć trochę boleści, ale przyznaję że zbliżywszy się do zwierciadła, i zobaczywszy dziąsło moje zakrwawione zamiast zęba, uczułem ściśnienie serca.
„Potém dreszcz przestrachu przeszedł po mnie.
„Zdawało mi się że dentysta popełnił omyłkę; zacząłem przypominać sobie, że lewego zęba brakowało Karolinie, a właśnie prawy mi wyrwał.
„Usłyszałem zamknięcie drzwi od gabinetu i dentysta wszedł. Podglądnąłem wyraz twarzy jego, ale ten był zupełnie spokojny.
— „No i cóż? zapytałem go.
— „No! jeżeli będzie miała odwagę przez trzy dni, nie jeść, nie mówić, nie ruszać szczęką, to przyrośnie.
— „Doprawdy? wykrzyknąłem.
— „Tak spodziewam się.
— „I jakże to zrobiłeś?
— „Cudownie, To prawdziwa amazonka ta pani.
— „Cóżes jéj powiedział, pokazując ząb wyrwany komu innemu?
— „Powiedziałem jéj, że właśnie mam małego Sabaudczyka, zajętego wycieraniem mego komina, który za pięć franków zezwoli pewnie na wyjęcie sobie zęba.
— „Ah jak to zręcznie! I ona przystała na to?
— „Przystała.
— „Bez wahania?
— „Powiedziała: „Oh biedny mały djabełek!” wyciągnęła potém dwa ludwiki z kieszeni i włożyła na mnie obowiązek abym mu je oddał. Pojmujész pan, że sumiennie biorąc, te dwa ludwiki nie należą do mnie i że...
— „No panie!
— „Do licha! sądź pan sam, operacja była jednakowa u niéj i u pana, bo wyjąłem obojgu państwu prawe zęby.
— „Ah to prawda! to dziwna!
— „Co?
— „I to był przedni ząb prawy?
— „Tak jest, prawy.
— „Mnie się zdawało, że jéj brakowało przedniego zęba lewego.
— „Mylisz się pan. Zresztą nasz ząb zdawał się stworzony dla niéj, bo śliczną ma szczękę.
— „Nie prawdaż? wykrzyknąłem z zachwyceniem, w którym zupełnie o bolu zapomniałem.
— „A włosy? — jakie włosy?
— „Byłbym uściskał dentystę wychwalającego mi jednę po drugiéj doskonałości Karoliny.
— „Nigdy nie widziałem tak pięknie cieniującego się koloru, mówił daléj dentysta.
— „Spojrzałem na niego z zadziwieniem: Karolina bowiem najczarniejsze miała włosy.
— „Jak piękne blond włosy! powiedzianoby że dziecięcia jakiego, wymówił dentysta.
— „Jakto blond? wykrzyknąłem, ależ ona przecie ma czarne jak heban włosy.
— „Blond!
— „Czarne!
— „Blond, przysięgam panu.
Okropna myśl przebiegła mi przez głowę.
Wychyliłem się przez okno. Dentysta mój mieszkał na trzecim piętrze. Pani o którąśmy się sprzeczali, właśnie wsiadała do pojazdu, a blond włosy w pierścieniach z pod kapelusza wychodzące, były w istocie najpiękniejszemi blond włosami w święcie.
— „Nieszczęśliwy! wyjąknęłem, to nie Karolina.
I upadłem na fotel, zgnębiony, uciśniony; przyznają się nawet do mojéj słabości, zacząłem gorącemi łzami płakać.
Znów zadzwoniono.
Dentysta wyszedł do swego gabinetu i w chwilą potém powrócił.
— „Tym razem to najpewniéj ona, rzekł do mnie.
— „Nic, nie odpowiedziałem, tylko rozpaczliwie kiwnąłem głową.
— „To ona, miałeś pan słuszność, brakuje jéj lewego zęba na przodzie.
— „Ah Boże!
— „Zresztą, jeżeli pan masz wątpliwość, spojrzyj przez dziurkę od klucza.
Zawlekłem się do drzwi i spojrzałem przez dziurkę.
W istocie była to już Karolina, ze swemj pięknemi i czerwonemi od płaczu oczyma; pobladła, mniéj z wycierpianéj już boleści, jak z obawy co jéj zostaje jeszcze do wycierpienia.
— „Czy jéj pan już co powiedziałeś?
— „Nie panie, chciałem się pana pierwéj poradzić; bałem się, że może piérwsza próba odstreczy pana od takiej wspaniałości.
Głęboko westchnąłem.
— „Cóż pan postanawiasz?
— „Ja mam postanowienie, aby poświęcenie było całkowite. Szczęśliwie jeszcze przypadek zdarzył, że intrygantka co mnie zęba pozbawiła nie potrzebowała tego samego którego Karolinie brakowało.
— „Oh! prawda, że to bardzo szczęśliwie, odparł dentysta. Pójdę więc jéj powiedziéć jak tamtéj, że mam sabaudczyka u siebie.
— „Idź pan.
— „Taka sama scena jaką już panu opowiedziałem, odnowiła się, tylko że tym razem z korzyścią dla Karoliny; operacja najszczęśliwiéj się udała i Karolina odeszła zupełnie pocieszona.
— „Przez dziurkę od klucza, widziałem w jéj oczach błyszczącą radość, a tyle ją kochałem, że tém uśmierzyła się boleść moja.
— „Teraz przyszła na mnie kolej wezwać zręczności i pomocy sztuki, na pokrycie deficytu, zrządzonego miłosnem poświęceniem biédnéj, bolejącéj szczęce mojéj; ale że nikt dla mnie nie poświęcał swoich zębów, więc po prostu z dwóch kawałków kłów hypopotama wyrobionych na przednie zęby, przeklęty mechanik osadził mi je w dziąsła, sposobem przez siebie wymyślonym. Tak więc upokorzony fałszywemi kostkami, nie śmiałem się już, i z wielką ostrożnością jadłem; myślałem tylko o tém że Karolina pocieszyła się i powróciła do spokojności, że, jeżeli ja nie śmiałem się jak dawniéj, nie jadłem wszystkiemi zębami, Karolina śmiała się z jednym moim i to mi było wielką pociechą.
— „Jednakże szczękę miałem tak bolejącą, taką mi przykrość sprawiały dwa obce meble w moich ustach, że nie odważyłem się przez pięć lub sześć dni powrócić do Karoliny, chociaż przy rozłączeniu, miałem słodkie wynagrodzenie, nie za poświęcenie moje o którem nie wiedziała, ale za moją miłość dla niéj, i spodziewałem się zawsze, jeszcze większą otrzymać nagrodę za widzeniem. Dla pokrycia mego tak niestosownego w tym czasie oddalenia się od Karoliny, napisałem list do niéj, donosząc: że jestem słaby ze zmartwienia jakie uczułem z przypadku który się jéj przytrafił, a że i ojciec ze swojéj strony doniósł jéj że nie wychodzę ze stancji, Karolina odpisała mi jeden z tych listów co to tylko kobiéty umieją napisać, w którym nic niby nie powiedziawszy wyraźnie, wszystko jednak powiedziała.
— „Tym listem zapraszała mnie, jeżeli zdrowszym będę, abym w przyszłą niedzielę przyjechał do niej do Saint-Mandé, że będziemy sami tylko.
— „Te trzy słowa, obiecujące mi świat cały uciech i szczęścia dla mego serca, były podkreślone.
— „Czekałem niecierpliwie niedzieli: ośm już dni upłynęło od plantacyi moich przednich zębów, spuchnięcie, dziąseł ztęchło, nie śmiałem się jeszcze, lecz już jadłem. Zresztą sztuczne zęby były dosyć dobrze dobrane do naturalnych i trzeba się było bardzo przypatrzeć aby się domyśléć; tak mała różnica białości między niemi a sąsiadami.
— „Mogłem więc z pewnością rachować na to, że Karolina nie pozna i nie domyśli się tego fałszu.
— „Pojechałem o godzinie trzeciéj; przed wyjazdem chciałem się piérwéj zapewnić czy będę z nią sam na sam, czy mój sąsiad nie pojedzie także; właśnie gdy ręką brałem za dzwonek u drzwi jego, mój służący oddał mi list. Tylko co oderwałem pieczątkę, gdy się drzwi nagle otworzyły i sąsiad do mnie wyszedł. Natychmiast schowałem list do kieszeni nie czytając go wcale. Zdało mi się zresztą, że to był zamiast listu jakiś rejestr jednego z tych panów dostarczających mi rozmaitych rzeczy.
— „Zapytałem się, czy mój sąsiad jodzie do Saint-Mandé. Karolina prawdę mi doniosła, mieliśmy być sami.
— „Zeszedłem cały uradowany. Piérwsze téż to było wyjście od dni ośmiu. Miałem kieszonkowe małe zwierciadło, ledwie więc usiadłem w powozie, zaraz się spojrzałem na moje zęby. Nic nie można było poznać.
— „Przez całą drogę uczyłem się śmiać dolną tylko wargą. Pokazałem tego z wielką trudnością, ale jednak dokazałem.
— „Byłem przyjęty z okrzykami radości, przez wszystkich służących, bo mnie uwielbiali:
— „Zapytałem o Karolinę: ta znajdowała się w ogrodzie, w altanie z dzikiego winogradu i powoju. Pobiegłem spiesznie do altany, nie pytając się o nic więcéj.
— „Jednakże podszedłszy bliżéj zdało mi się, że wyraźnie dwa cienie postrzegam i że słyszę dwa głosy; nie omyliłem się, Karolina była ze swoją przyjaciółką, panią de Mogiron; bo w chwili gdy się jéj Karolina najmniéj spodziewała, ta zaprosiła się do niéj na obiad.
— „Był to dla mnie cios okrutny; i zdawało mi się że Karolina równie jak ja, przyjęła ją.
— „Już to samo dla mnie, przyjeżdżającego z przepełnionem radością sercem, która i na twarzy się malowała, dla mnie mówię, było wielką boleścią, że musiałem ukrywać w sobie uczucie rozlewające się w całem moim jestestwie. Czułem pot z niecierpliwości wychodzący mi na czoło, dobyłem chustki aby obetrzéć twarz, nie postrzegając że chustką wyciągnąłem zarazem bilet rano odebrany, «aktóry upadł przy nogach pani Mogiron.
— „Trzeba jednak było poddać się losowi nieszczęsnemu; — rozmawialiśmy o rzeczach obojętnych. Karolina, prócz przekory jaką jéj bytność przyjaciółki sprawiała, zdawała się być swobodną; obietnica dentysty spełniła się, bo mój ząb zapuścił korzenie w dziąśle ofiarującym mu gościnność. Uśmiechała się jak zwyczajnie pokazując dwa rzędy ślicznych zębów, pomiędzy któremi, przyznać muszę, ten co odemnie pochodził nie miał miny cudzoziemca.
— „W kwadrans potém, pani de Mogiron zupełnie nie literatka, wszczęła jakąś sprzeczkę tyczącą się ody Lamartina wyjętéj z dumań jego; ja byłem przeciwnego zdania. Karolina, aby nas pogodzić, wskazała mi półkę w swojéj bibliotece, gdzie schowane były dzieła Lamartina. Jak strzała pobiegłem po nie, bo pilno mi było dowieść jéj, że się myli.
„Gdy powróciłem, znalazłem taką zmianę w kobietach, ale tak znaczną zmianę, że, uderzony nią zostałem. Pani de Mogiron przeszła z czułości w drwinkowanie. Karolina, była czerwoną i zdawała się być zmartwioną, zamyśloną, prawie zawstydzoną. Trzymałem książkę, chciałem wrócić do tego miejsca sprzeczki w którém ją zostawiłem; lecz wbrew swemu zwyczajowi, pani de Mogiron, z wdzięcznym uśmiechem, nie mogącym mnie zwieść bynajmniéj, przyznała, że się pomyliła, i składając książkę:
— „Usiądź pan, panie Henryku, wyrzekła, rozmawiajmy trochę.
„Usiadłem na krześle pokazanym mi przez moją nieprzyjaciołkę, a te się znalazło wprost kanapy na któréj te panie siedziały. Tylko że zupełnie nie miałem chęci do rozmowy, bo nie wiem dla czego, ale zdało mi się, że niezabieram zwyczajnego miejsca człowieka należącego do zabawy ale oskarżonego posadzonego na ławie sądowéj.
„Położenie było nadto dziwne, aby długo trwać mogło. Odszedłem od Karoliny, zestawując ją uprzejmą, miłą, jaką zwyczajnie dla mnie była: oczy jéj zdawały się wyrażać, że tylko przytomność jéj przyjaciółki nie dozwalała jej okazywać mi więcéj jeszcze uprzejmości i zajęcia się mną; gdy za powrotem znalazłem że te miłe usposobienie zmieniło się w przykre jakieś wrażenie.
„Pani de Mogiron jedna tylko, zdawała się być upojona radością. Przemawiała sama, zmuszała mnie mówić, śmiała się, a śmiejąc pokazywała śliczne zęby, potém dawała znaki Karolinie, oczy na mnie mając zwrócone, i zdawało się, że szuka w mojéj twarzy czegoś obcego i nieznajomego jéj.
„Położenie moje stawało się coraz nieznośniejsze, i czując że go dłużéj nie wytrzymam, miałem wsiać, gdy Karolina mnie uprzedziła; chciałem ją zatrzymać, otwieram usta chcąc do niéj przemówić, gdy właśnie, ten mój ruch wszystkie jej wątpliwości zniszczył.
— „Oh! panie, wymówiła do mnie odchodząc.
„To właśnie był wykrzyknik miss Fanny; czułem że czerwoność uderzyła mi na czoło, obejrzałem się w koło siebie i postrzegłem, że pozostałem sam z panią de Mogiron. Karolina była na końcu już ulicy, nie oddalała się, ale uciekała.
„Mój Boże! cóż jéj się stało? zapytałem pani Mogiron, cóż ją mogło tak raptownie zmienić?
— „Może jaki list od męża, odpowiedziała, ah! a propos listu, panie Henryku! znalazłam tutaj jeden z podpisem do pana.
„I z najniewinniejszą miną wyciągnęła ku mnie rękę i biletem, który poznałem, że mi był rano wręczony, wtenczas gdy miałem wychodzić.
„Potém kłaniając mi się prześlicznie, odeszła tą samą ulicą, którą się udała Karolina, zostawując mnie samego na tém samém miejscu, z listem w ręku; instynktowo tylko domyślającego się, że wszystko co mnie spotkało, było skutkiem tego nieszczęśliwego listu.
„Ciągnąłem wzrokiem za panią de Mogiron póki ją dostrzedz mogłem, potém dopiéro spojrzałem niespokojnie na tajemniczy papier.
„Zadrżałem na pierwsze słowo, a na ostatnie z wściekłością krzyknąłem.
„To na nim napisane było:
„Należy się od pana Henryka de Saint-Ille, panu B. uprzywilejowanemu dentyście, summa ośmdziesiąt franków, za dwa przednie zęby, z kłów hypopotama najprzedniejszego gatunku.
„Można zgadnąć, że podobny list był uderzeniem piorunu dla mnie, zimny pot lał mi się z czoła, oparłem się o żelazną podpórkę od dzwonka ażeby nie zemgléć.
„Potém instynktowa zrozumiałem, że wszystko już dla mnie stracone zostało; gdyby na rejestrze stało za jeden ząb a nie za dwa, byłbym pobiegł do Karoliny i powiedział jéj: „Okrutna! niewdzięczna! to dla ciebie zmuszony byłem uciekać się do fałszywego zęba, ale nieszczęściem należało się za dwa, jak tu jéj opowiedziéć, że jakaś nieznajoma porwała jeden z nich? Z zajmującego jakim dotąd dla niéj byłem, zostałem śmiesznym; ale tak śmiesznym, że bałem się przez dom przejść, aby Karoliny nie spotkać. Postrzegłem małe drzwiczki w ogrodzie otwarte; rycząc prawie z wściekłéj złości i żalu, wybiegłem niemi.
„Nie wiem jaką drogą udałem się, i którędy przechodziłem. Straciłem prawie przytomność razem. Kiedym przyszedł do siebie, znalazłem się w moim pokoju, leżący na dywanie, bijący czołem o podłogę, lecz nie mogę przypomniéć sobie i pojąć jakim sposobem tam się dostałem.
„Powoli jednak zaczął rozum przemagać; zdawało mi się nieustannie, że usłyszę dzwonek mój, że ten dzwonek poruszony będzie przez posłańca od Karoliny, przynoszącego mi od niéj tkliwe, pocieszające jakie słowo.
Niestety! reszta dnia upłynęła, a nieszczęsny zwonek nie odezwał się, nie poruszył go ani mniemany posłaniec, ani nikt inny.
„Czuwałem do trzeciéj rano, opowiedziéć ci wszystkie myśli, wszystkie rojenia, wspomnienia niedorzeczne, bolesne rozpamiętywania, które mi przechodziły przez głowę w téj cichéj, samotnie spędzonéj nocy, jest niepodobném; skutkiem tych rozmyślań okazało się, że byłem istotą opuszczoną od Boga, puszczoną w świat, aby się uganiać wiecznie za szczęściem i nigdy nie módz go doścignąć.
— „Przekonanie, jak pan widzisz, nie było pocieszającem.
„Po trzeciéj godzinie usnąłem strudzony, zgnębiony boleścią, i postanowiłem sobie, aby jak tylko Karolina widzialną będzie, pojechać do niéj, powiedziéć jéj wszystko, okazać jej w porównaniu z jedno-chwilową śmiesznością najgorętszą i namiętną miłość moją, bez granic dla niéj; wyjechałem więc z tém postanowieniem.
„Lecz czém więcéj zbliżałem się do Saint-Mandé, tém bardziéj czułem słabnące postanowienie, które przed chwilą zdawało mi się niezachwianem; powiedziećby można, że najmniejszy ruch życia, wykonany dla prowadzenia mnie do celu, do którego dążyłem, miał władzę przedstawiać pamięci mojéj najdrobniejsze szczegóły z przygody wczorajszéj. Widziałem siebie wyciągającego chustkę z kieszeni, czułem jak mi papier fatalny wypadał; widziałem te iskrzące oczy patrzące na ziemię, przez pręciki krzesła mego: tak widziałem jéj błyszczące jak żarzące się dwa węgle. Słyszałem, jak pani de Mogiron naumyślnie zrobiła jakąś niewłaściwą cytacyę, w celu oddalenia mnie. Każde słowo sprzeczki przychodziło mi na pamięć. Przeklinałem zarozumiałość, dająca mi pewność tego com utrzymywał. Złorzeczyłem chwili, w któréj radosny i zawcześnie tryumfujący z wygranéj, pobiegłem do biblioteki, zostawiając dwie kobiéty w altanie; potém widziałem siebie zajętego wyszukaniem książki, a razem miałem widzenie pani de Mogiron, przyskakującéj jak tygrysica do zgubionego listu, chwytającéj go w swoje szpony, otwierającéj i czytającéj go; słyszałem jak krzyknęła z radości i przekornie rzuciła go Karolinie; gdy témczasem ja, ja nieprzezorny zamiast pozwolić jéj fałszywie cytować raz, dwa, a nawet dziesięć razy, zostawiałem jéj plac boju przez fałszywy pochód, a dumny odwrót.
„Na widok pierwszych domów w Saint-Mandé, obraz cały tak się żywo przedstawił oczom moim, iż zapewnić pana mogę, że drżéć i mieszać się zacząłem jak wczoraj, a przejeżdżając przez uliczkę prowadzącą do lasu, kazałem stanąć i wysiadłem, w nadziei że świéże powietrze, widok pól, kwiatów i drzew, a do tego chód, mocy mi dodadzą; lecz siły mnie odbiegły, bo wstyd je odegnał. Ze dwadzieścia razy kręciłem się obok téj części ogrodu Karoliny, z którego wychodziło się do bisu. Zatrzymałem się nieraz przy furtce przez którą wczoraj uciekałem. Zbliżyłem się raz do niéj; słuchałem; patrzyłem przez dziurkę od zamku. Rękę uniosłem do dzwonka, lecz w téj saméj chwili posłyszałem szelest sukni zbliżającéj się; pomyśliłem sobie że Karolina wczoraj miała suknię jedwabną, że ten szelest mógł być jéj sukni, że może drzwi zaraz się otworzą i że mnie zastanie z ręką na dzwonku, podsłuchującego podedrzwiami; a nic się nie przygotowałem, czułem że mi nie przyjdzie nic zręcznego, bo nie ufałem memu talentowi improwizacji. Uciekłem więc jak złodziej i strudzony, cały w rozpaczy, zaledwo zdołałem powrócić do mego pojazdu którym wróciłem do domu.
„Nie powinienem był miéć nadziei, znalezienia w sobie tyle sił, aby się odważyć, na nieprzygotowane widzenie z Karoliną. Postanowiłem więc do niéj napisać, i to postanowienie natychmiast wykonałem.
„Nie powiem panu mego listu, chociaż i jednego słowa zawierającego się w nim, nie zapomniałem. Mówiłem jéj: że była moją radością, mojém szczęściem, mojém życiem, i że pewnie się zabiję, jeżeli jéj nie ujrzę. Miała cztery kartki tego listu, może był i za długi, mnie zaś zdawał się jeszcze krótki, bo każdy wiersz był skrapiany łzami memi i natchniony boleścią serca.
„Odczytałem go może z dziesięć razy; zdawało mi się niepodobieństwem, aby nie została wzruszoną taką sztuką wymowy, chociażby się tylko cokolwiek miłosierdzia w sercu jéj znajdowało. Zostawiłem jéj trzy dni na odpowiedź; późniéj, jak gdyby listu powinnością było, prócz gorących wyrazów któremi był napełniony, oznajmić jéj jeszcze przysięgę moją, przysiągłem, że jeżeli w trzy dni nie będę miał odpowiedzi, zabiję się.
„Trzy dni minęły a odpowiedź nie nadeszła.
„Opisać panu wzrastającą gorączkę przez okrutne oczekiwanie trzech dni, jest rzeczą niepodobną. Zegarek mój leżał przedemną na stole, uważałem i ścigałem życiem mojém ruch indeksu, mówiąc sobie: pojutrze, jutro, dzisiaj, za rodzinę, a jak indeks dojdzie w to miejsce, ja się zabiję.
„Skazówka doszła bez przeszkody i spóźnienia, z milczącą i okrutną obojętnością machiny nie obdarzonéj pojęciem. Ja wstałem.
„Nagle żal mnie szczególny ogarnął, to jest: że dla wyrzutu jéj sumienia, nie oznaczyłem godziny śmierci mojéj. Zszedłem na dół, nająłem kabryolet i kazałem się zawieźć do Saint-Mandé; udałem się znaną mi uliczką, podjechałem pod furtkę ogrodu, i ostrym kamykiem napisałem na tych drzwiach:
„Piątek, 13 listopada, o czwartéj po południu.
„To było ostatnie moje pożegnanie.
„Wróciłem do kabryoletu.
— „A gdzie pana odwieźć, zapytał się mój powoziciel, widząc że zamyślony i nieruchomy stoję przed nim.
— „Do rzeki odpowiedziałem.
„Woźnica z zadziwieniem spojrzał na mnie.
— „Jak pan mówi?
„To jego wahanie w dogodzeniu mi i niezrozumienie mojéj odpowiedzi, dwie myśli mi nasunęło: piérwsza, że gdybym mu drugi raz to samo odpowiedział, ten człowiek, mogący uważać rozpacz moją, mógłby zgadnąć po co ja tam chcę jechać; druga, że w czasie kiedy byłem w Saint-Mandé, list od Karoliny mógł do mnie nadejść.
— „Na ulicę Hanowerską, powtórzyłem woźnicy, i to prędko.
„Przybył na ulicę Hanowerską tak prędko jak tylko mógł.
„Żaden list jednak nie nadszedł.
„Gorzko się uśmiechnąłem i dałem mu za przejażdżkę wszystkie pieniądze jakie przy sobie miałem. Poczciwy człowiek nie zrozumiał mojéj hojności, a ja robiłem go spadkobiercą moim; bo jeżeli nie był ostatnim moim przyjacielem, był przynajmniéj ostatnim z rodzaju ludzkiego, z którym, podług wszelkiego podobieństwa, ostatnie zamieniłem słowa.
„Pojechał ze swoim kabryoletem, i widziałem go znikającego na zakręcie ulicy Grammont.
„Ja zaś oddaliłem się ulic# Louis le Grand.
„Noc była zimna; rzadko gdzie ukazała się gwiazda i zabłysła z ponurego nieba ciężkiemi chmurami okrvtego; co chwila wiał wiatr i popychał tumanem zmarzniętej mgły; był to prawdziwie czas taki, że kto nie miał splcnu, mógł go łatwo dostać.
„Co do mnie, już go miałem.
„Postanowienie moje aby umrzéć, niezmienne było, a że to piérwszy raz chciałem popełnić samobójstwo, brak wprawy był przyczyną, że myśli i wyobrażenia moje pomieszały się cokolwiek; w uszach mi szumiało jak gdybym na brzegu morskim słyszał rozbijające się bałwany; zdawało mi się, że pomiędzy chmurami widzę błyskawice; idąc trącałem wszystkich napotykanych po drodze, tak że mogliby byli wziąść mnie za pijanego albo waryata; niekiedy usłyszane grubijaństwa, nie zdołały wyrwać mnie z tego stanu, który był już prawie początkiem konania mego. Przeszedłem rynek Jakobinów, doszedłem do ulicy Rivoli, którą przebiegłem trotoarem od strony ogrodu, chociaż deszcz zaczął padać i mogłem się schronić pod kolumnadę; przeszedłem plac la Concorde i znalazłem się na moście Izby Deputowanych.
„Rzeczywiście, nie miałem wielkiéj zasługi za odwagę z jaką dopełniałem mojego postanowienia, bo byłem tylko machinalnie posłuszny głosowi wewnętrznemu, przemawiającemu do mnie: „Przysiągłeś że się zabijesz, musisz więc u miérać, — umieraj!“
„A ja mu odpowiedziałem: tak jest, tak!
„Przyszedłszy już do mostu, nie wahałem się ani sekundy: wlazłem na baryerę, związałem sobie chustką nogi, aby instynkt zachowawczy nie zwyciężył postanowienia, okręciłem głowę chustką z szyi dla prędszego uduszenia się, a gdy mi się zdało że ktoś spiesznie zbliża się ku mnie, rzuciłem się w rzekę.
„Wpadłem w głębię, zimno mi się zrobiło, woda huczała mi w uszach, nareszcie zemglałem.
„Tracąc przytomność zdało mi się, że jakieś stworzenie chwyta mnie za ramię.
Położenie nadto było drażliwe, aby Tristan bez wielkiéj niegrzeczności odważył się przypomniéć swemu koledze, że godziny upływały; zresztą zajmowały go szczérze pocieszne nieszczęścia Henryka. Za całe przypomnienie zaczął próbować kurków od pistoletów; lecz gdy Henryk nie postrzegł tego, czyli nic chciał postrzedz, poprzestał na tém bezowocném ostrzeżeniu.
Opowiadający mówił daléj.
„Kiedym przytomność odzyskał, znalazłem się w nieznajomym mi pokoju. Człowiek jakiś siedział przy moim łóżku, ogromny pies z Nowéj ziemi lizał mi ręce; spojrzałem się na człowieka i poznałem w nim Karola. Zapytałem go, jakim sposobem tu się znajduję; odpowiedział mi, że wieczorem przyjechawszy dyliżansem z Calais i przechodząc przez most do swego mieszkania, ujrzał jak ktoś rzuca się w wodę, kazał więc psu rzucić się za tonącym, a ten pies był wnukiem psa matki Honoraty. Pojmujesz pan, że trzeba było zdać sprawę Karolowi z rozpaczliwego mego postanowienia. Naówczas uprzytomniły mi się wszystkie bolesne wspomnienia, i zamiast dziękować Karolowi za uratowanie mi życia, przeklinałem, że z jego przyczyny wróciłem do opuszczenia mego i cierpień. Jednakże po wyratowaniu, pierwsza myśl która mi przyszła, była myślą nadziei, i chciałem koniecznie wstać, żeby pójść i dowiedzieć się, czyli czasem nie ma listu od Karoliny; bo przecie Karolina przeczytała może te kilka słów napisanych na furtce jéj ogrodu, a przeczytawszy, nie mogła inaczéj postąpić, jak przesłać po wytłumaczenie ich do mnie albo przynajmniéj do swego ojca.
„Lecz byłem przykuty do mego łóżka, a doktór zakazał, żeby mi nietylko wstać ale nawet mówić nie dozwalano; zresztą, członki miałem jakby zparaliżowane, ustawicznych doznawałem dreszczy i w każdej chwili zdawało mi się, że mi głowa pęknie. Były chwile, w których jakaś krwawa zasłona przesuwała mi się przed oczyma, a przez nią zdało mi się: jakby doktór, Karol i pies tańcowali wkoło mnie. Z takich odurzeń wpadałem w malignę; wtenczas wszystkie przedmioty mieszały się; przesuwały mi się przed oczyma; fałszywe łydki, fałszywe szczęki, krawcy, dentyści i pani de Mogiron, parskająca mi śmiechem w oczy. Zresztą jeżeli nie umarłem, miałem przynajmnitj pociechę, że mocno chorowałem; a jeżeli byłem przez jaką chwilę wolniejszy od maligny, zaraz mi la jedna myśl wracała, aby się zabić i takie środki ostrożności przedsięwziąść, żeby mnie już nikt w środku drogi nie zatrzymał; ta myśl ścigała mnie aż w gorączce, tak, że w niéj siły czerpając, zrywałem się, aby wybiedz. Karol dzień i noc mnie pilnował i z największą biédą napowrót kładł mnie w łóżko. Trwało to przez trzy tygodnie. Przed tym przeciągiem czasu niepodobieństwem było przenieść mnie do domu. Mój przyjaciel kazał mnie złożyć w pokoju przyległym temu, który sam zajmował w piérwszym hotelu jaki napotkał, i czuwał nademną z rzadką gorliwością i poświęceniem. Nareszcie zacząłem przychodzić do zdrowia, ale jeszcze nadzwyczaj byłem osłabiony, najsilniejszym działaniem we mnie była myśl o zadaniu sobie śmierci. Czekałem też z niecierpliwością chwili i możnością jéj spełnienia. Była to wyraźnie monomania, bo powracałem do dokonania samobójstwa, jak gracz wraca do kart. Jednakże wyzdrowienie moje szło swoją drogą i nakoniec przenieśli mnie do mojéj własnéj stancyi, gdzie znalazłem dużo listów, ale żadnego od Karoliny. Ojciec jéj nawet wyprowadził się z tego domu, pewnie za jéj radą. To smutek mój zwiększyło do najwyższego stopnia. W istocie to mi odjęło nadzieję ujrzenia kiedykolwiek Karoliny, choćby w razie choroby ojca, bo córka nie zaniedbała by go pilnować. Te uwagi przypomniały mi, jakim sposobem wzbudziła się miłość moja dla niéj, miłość głęboka, mocna, którą łoże boleści jéj ojca jakby uświęciło; a chociaż zacząłem poznawać jak w sercach kobiét miłość płytko zapuszcza korzenie; tyle Karolinę ukochałem, że nie mogłem w przyszłości przewidziéć, nawet możności kochania innéj kobiety.
„Skoro więc tylko wychodzić mogłem, umyśliłem pojechać po wiadomości, po które nie śmiałem posyłać. Wynająłem pojazd i odważyłem się udać do Saint-Mandé. Odzyskałem w téj podróży wrażenia, których doznawałem w ostatnich moich podróżach, a że nie miałem odwagi zajechał prosto przed dom, udałem się uliczka prowadzącą do lasu, i ujrzałem na furtce tak świéży jeszcze mój napis, jak gdyby od wczoraj istniał.
„Lecz odczytując napis, w rozpaczliwém usposobieniu umysłu wyryty, rzuciłem wzrokiem przez mur na dom, i ujrzałem wszystkie okna w mieszkaniu zamknięte.
— „Co się téż tam przytrafić mogło? pewnie nieszczęście jakie.
„Ten dom z zamkniętemi okiennicami, miał w moich oczach postać grobu przestraszającą mnie. Od chwili jak się przeląkłem o Karolinę, nie bałem się już niczego dla siebie samego. Skierowałem się napowrót małą uliczką i zajechałem szybko przed bramę.
„Odźwierny próg zamiatał.
„Biedny człowiek poznał mnie; zdawało się że go bardzo moje zniknienie obchodziło, zmyśliłem na prędce jakąś historyą, która chociaż bardzo niedorzeczna, muszę przyznać na jego pochwałę, nie wywołała żadnych zaprzeczeń.
„Nawzajem zacząłem się go wypytywać.
„Nazajutrz po moim wyjeździć, Karolina pojechała do męża.
„To już był cios ostatni.
„Wsiadłem do kabrioletu, który mnie odwiózł na ulicę Hanowerską.
„Pozostałem w domu, gdzie nie usiadłem ale rzuciłem się raczéj w fotel. Szukałem wkoło siebie, jakiéjś podpory, pociechy, nadziei, lecz znalazłem wszędzie tę samą tylko boleść, od dwóch miesięcy mnie pożerającą.
„Powiedziałem panu, że myśl odebrania sobić życia, nie odstępowała mnie; teraz mi się zdała bardziéj pożądaną i więcéj pocieszającą jak kiedykolwiek, dla tego też mi zupełnie zawróciło głowę. Spojrzałem na moje pistolety. Te były w swojém pudełku z wszystkiemi do nich przydatkami; wyciągnąłem rękę, wziąłem szkatułkę, wyjąłem pistolety i nabiłem je, z mocném postanowieniem raz już zrobić rozbrat z życiem! Nieszczęściem, wszedłem do domu tak myślami memi zajęty, że zapomniałem drzwi za sobą zamknąć; w chwili, gdy pistony kładłem w swoje miejsce, te nieszczęsne drzwi otwierają się i Karol wchodzi.
„Jak tylko mogłem najprędzéj broń ukryłem, ale jednak nie tak zręcznie aby tego Karol nie dostrzegł; zrozumiał wszystko, lecz czując że nie miałby sił dostatecznych przeciwko mnie, chyba w takiém razie, gdybym go się wcale nie strzegł, udał że się niczego nie domyśla. Powiedział tylko, wchodząc do mnie: „prześliczny czas, chciałem cię wyprowadzić na przechadzkę dla zdrowia i rozrywki.“
„Przyjąłem zaproszenie, bo spodziewałem się, że przecież znajdę sposobność wykonania zamiaru za piérwszym do domu powrotem.
„Wychodząc, Karol przemówił parę słów do mego służącego; wtenczas nie bardzo na to uważałem, ale późniéj wytłumaczyłem sobie te okoliczność.
„Przechadzka nasza przysporzyła apetytu Karolowi i dla tego namówił mnie żebym poszedł z nim na obiad; obiad rozochocił go jakoś, z którego zabrał mnie na teatr.
„Nie możesz pan wystawić sobie, jak ten obiad zdawał mi się długim a teatr nudnym. Nie byłbym w stanie opowiedzieć co widziałem, jak również co jadłem. Nakoniec północ przecie nadeszła, a Karol nie mógł już wynaleźć pozoru do spania u mnie, musiał się przeto ze mną rozłączyć.
„Znalazłem się sam.
„Tym razem z największą akuratnością zamknąłem drzwi za Karolem, i z dzikiem uśmiechem otworzyłem do moich pistoletów.
„W tém samém miejscu i w téj saméj szkatułce leżały.
„A że je rano nabiłem, więc nawet nie myśłałem obejrzéć ich. Przysunąłem kałamarz, wziąłem papiér i pióro z szuflady od stolika, przy którym siedziałem, napisałem piérwszy list do Karola, a drugi do Karoliny; potém wziąłem pistolety, oparłem lufę o czoło i pociągnąłem za cyngiel.
„Piston tylko pękł.
„Jak widać los uparł się.
„Postanowiłem sobie być jeszcze upartszvm jak los; z lewéj ręki przełożyłem drugi pistolet do prawéj i powtórnie za cyngiel szarpnąłem.
„Lecz i tym razem piston tylko się spalił.
„Przypomniałem sobie te kilka słów, wymówionych przez Karola do mego służącego. Zacząłem dzwonić, tak, że ledwie nie urwałem dzwonka, przybiegł służący zupełnie ubrany i tak zmieszany, że się utwierdziłem w mojém podejrzeniu.
„Podejrzenia moje nie były płonne. Konstanty do wszystkiego się przyznał. Karol kazał mu powykręcać naboje i tylko pislony pozostawić. Przykazał mu nadto, aby w całym domu ani prochu ani kuli jednéj nie było.
„Pojmujesz pan, że nie wiedząc iż w mojéj niebylności powykręcano naboje, i przywiedziono moją broń do niemożności szkodzenia mi, doznałem tego samego uczucia spuszczając kurek, jak gdybym był w przekonaniu że śmierć sobie zadaję.
„To wzruszenie chociaż mniéj mocne od tego co przy piérwszém zadaniu sobie śmierci uczułem, że tak wyczerpało jednak siły moje prawie omdlałem w fotelu. Konstanty położył mnie jakby dziecko jakie w łóżko i całą noc pilnował.
„Obudziwszy się, ujrzałem Karola siedzącego przy łóżku moim.
„Tym razem przyszedł jeszcze po mnie, ale już nie dla przechadzki na pola elizejskie, ale żeby z nim przepędzić karnawał w Rzymie.
„Nie miałem żadnéj własnéj woli, i wszystko było mi jedno czy byłby, mnie zabrał do Buenos-Ayres, czy do Serincapatnam; niczemu się więc nie przeciwiałem. Konstanty ubrał mnie, potém poszedł uprzedzić mego notaryusza, że wyjeżdżam do Włoch, aby mi przesyłał do Florencyi, Rzymu i Neapolu listy do bankierów, i tego jeszcze wieczora, byliśmy na drodze do Lyonu.
— „W cztéry dni potém przybyliśmy do Marsylii, a z tamtąd w ośm do Rzymu.
„Dla szczęśliwego człowieka, musi to być ciekawa rzecz, widzieć karnawał w Rzymie. Lecz ja daleki byłem od szczęścia, i wszystkie te przebrania, ta wesołość, te krzyki, snuły się jakby jakie cienie przed boleścią moją i mętnie, niewyraźnie, jak marzenia senne przedstawiały mi się. Tyle ich wesołość była dla mnie obcą, ile mój smutek dla nich: a w wieczór, kiedym do siebie wrócił i słyszał ten niezwyczajny i nieznany mi zgiełk, zdawało mi się, że jestem chory i że to dalszy ciąg maligny. Co mnie smuciło także, to, że mi włosy bardzo wypadały, choroba która po mojem topieniu się nastąpiła, zdawała się zostawiać na pamiątkę po sobie, zupełne moje wyłysienie. Nie miałem już chęci podobania się, lecz jeżeli zezwoliłem żyć jeszcze, nie chciałem okazać się starym przedwcześnie. Czyż nie dosyć że ogołociłem się z zębów, trzebaż jeszcze było utracić włosy? ale widać przeznaczono mnie do wyczerpania wszystkiego rodzaju małych nieszczęść tego swiata. Włosy promieniami całemi wypadały; czułem że nie uratuję reszty zostających mi, tylko rozpaczliwem postanowieniem.
„Pewnego poranku, wszedłem na ulicę Kursów; wstąpiłem do najsławniejszego perukarza stolicy świata chrześcijańskiego i okaza-TM’ łem mu smutny stan włosów moich. Ten oznajmił mi po poważnem rozważeniu okoliczności, że tylko jeden sposób (chroniący od zupełnéj zagłady nieszczęsne me włosy) był ten, aby głowę przez parę miesięcy golić, dwa lub trzy razy na tydzień, i nosić perukę do póły, póki nie okaże się, że już włosy gęsto puszczają i że można im pozwolić rosnąć. Przyznaję się, że czułem wyraźny i niemały wstręt do peruki. Zawsze uważałem, że z wielką łatwością poznawano ten strój nierodzimy. Przekładałem po stoicku pokazywać gołą głowę ludziom, niżeli kłamać dla miłości mojéj czaszki, jak już raz kłamałem dla szczęki, co niestety źle mi się było udało. Ale perukarzowi szło bardzo o dostarczenie fałszywéj fryzurki; przekładał mi że nietylko będzie nie miło patrzéć na ogoloną głowę, ale nawet może się to stać dla mnie rzeczą niebezpieczną w czasie wielkich upałów; słońce rzymskie nie żartuje i przepalenie głowy, jeżeli nie wścieklizny, to może mi napędzić witryaryr, groźby te tak mnie zatrwożyły, że przystałem na perukę, zachęcony tem jeszcze przekonaniem, że miałem do czynienia z prawdziwym artystą. Pokazał mi nie zbiór, ale muzeum peruk. Miał ich mnóstwo, dla młodych, dojrzałych i starców. Miał peruki stosowne do charakterów i temperamentów, — bo to można uważać i postrzedz, że włosy człowieka niehamującego się, inaczéj rosną, jak włosy spokojnego i cierpliwego. Nareszcie jak zawsze, dałem się schwytać rozumowaniem, a nadewszystko wzrokiem; bo wciąż rozprawiając i chwaląc swój towar, podnosząc, uwielbiając i przenosząc sztukę wyżéj nad naturę, mój człowieczek włożył mi już trzy lub cztery próbki talentu swego na głowę, które, zdawało mi się, cudownie zastępowały chwilowy brak moich włosów. Zresztą, w trzy lub dwa nawet miesiące, włosy moje wzmocnione regularnem strzyżeniem, miały podług obietnicy mego artysty puścić się gęste, i nietylko bujnie ale nawet prędko odrość.
„Westchnąwszy, usiadłem i upoważniłem go do ranienia mi głowy.
„Prawdę, powiedziawszy, nie wiele włosów na tę operację poświęciłem, bo gdybym był chciał, mógłbym porachować wszystkie padające pod brzytwą. Zebrałem je w promień, po skończonych obstrzyżynach, i wybrałem sobie perukę tego samego jak włosy moje koloru.
„Nieomieszkał perukarz podać mi zwierciadło, po dokonanej operacji; przyznam się, że na widok czaszki mojéj ogolonéj nakształt mandaryna, chęć moja nieuważania na świat i śmiech ludzki, zdała mi się niepodobna do wykonania, tak się wydawałem pocieszny w własnych moich oczach.
„A więc westchnąwszy drugi raz, poddałem głowę moją perukarzowi, ten ją okrył artystycznym wyrobem swoim, i z tryumfującą już miną, po drugi raz dał mi zwierciadło.
„Ani w Owidiuszu niemożnaby było dostrzedz dokładniejszéj przemiany.
„Tym razem zapłaciłem gotowizną, aby uniknąć rejestrów, i powróciłem do siebie zaspokojony i pocieszony. W istocie, nie widziałem peruki tak sztucznie wykonanéj, do tego stopnia, że Karol zobaczywszy mnie, wykrzyknął:
— „A wiész, że masz cudowną perukę i tak łudzącą, że nigdy nie dostrzegłbym tego, gdybym cię przed chwilą nie widział.
„Trzy razy na tydzień chodziłem się golić do mego perukarza, mieszkającego, jakem już powiedział, wyżej ulicy Kursów, nic chcąc aby mnie widywano odbywającego kursa na tę smiészną operacyę, wieczorem więc tylko odwiedzałem go i potem zaraz wracałem do siebie.
„Karnawał skończył się, i już było blisko dwóch tygodni, jak odbywałem rzemiosło łysego, gdy jednego wieczora, spokojnie idąc drogą, prowadzącą od sklepu mego artysty, do oberży mego gospodarza, wypadła kobiéta jak obłąkana z la Via Cristina i postrzegłszy jakiegoś człowieka, przybiegła do mnie krzycząc:
— „Ratuj mnie pan, w imię Rogal ratuj mnie, on mnie chce zabić!
„I w téj saméj chwili ścisnęła mnie w ramiona, jakby zrobiła istota topiąca się, napotkawszy deskę albo pień drzewa.
„Obejrzałem się, w stronę w którą oczy nieszczęśliwéj kobiéty utkwione były, i w istocie postrzegłem człowieka nadchodzącego z groźną postawą.
„Rzuciłem się pomiędzy tych dwojga łudź1 i to było korzystnie dla niéj, bo skutkiem tego ruchu, odebrałem raz jéj przygotowany.
„Szczęściem, ten raz, był uderzeniem pięści, lecz prawdę wyznać muszę, iż z wielką siłą wymierzony.
— „Panie! rzekłem, tylko zbójca może tym sposobem ścigać kobiétę, i nikczemnikiem jest ten, kto śmié tak na nią rękę wznosić.
— „Panie! zdaje mi się, że chociaż ręka moja wzniesioną była na kobiétę, spadła przecież na mężczyznę.
— „Tak jest panie, i to tylko poprawia sprawę pańską, odpowiedziałem.
— „Dobrze dobrze panie, pomówimy o tém jutro w dzień; tymczasem idź pan swoją drogą i nie mieszaj się do tego, co do ciebie nie należy.
„I wyciągnął rękę do biédnéj kobiéty, która sobie tarczę ze mnie zrobiła i na ten ruch jego krzyknęła.
— „Dama ta, wezwała mojéj obrony i opieki, odpowiedziałem, i tę jéj daję, jeżeli więc krok jeden więcéj pan postąpisz, dodałem wyciągając z kieszeni nóż w formie sztyletu, zginiesz!
— „Dobrze panie, odrzekł nieznajomy odsuwając się o krok wtył, bo widział, że nie żartowałem, znajdziemy się jutro!
„I żebvś pan nie trudził się długiem szukaniem mnie, powiedziałem do niego, prószę mój adres.
— „Dobrze panie, odparł nieznajomy, odbierając odemnie papier. Co do ciebie pani, jak tylko zabiję bohatera twego, czekaj mnie natenczas.
„I ze znakiem groźby oddalił się.
„Wziąłem pod rękę biédną przestraszoną i zapytałem gdzie ją miałem prowadzić; mieszkała w Via Cristina, przy ulicy téj właśnie z któréj widziałem wychodzącą.
„Cała drżała.
— „Uspokój się pani, powiedziałem, już nie ma dla ciebie żadnego niebezpieczeństwa.
— „Niestety gdyby nie pan, odpowiedziała, byłby mnie zabił.
— „Czuwam pani nad tobą.
— „To téż teraz nie o siebie, ale o pana się boję.
— „Jak to’?
— „Bo jeżeli jutro zabije pana, będę sobie śmierć pańską wyrzucać, gdyż to z mojéj przyczyny cię spotka.
— „Oh! ja nie dam się tak naiwnie zabić, będę się przecież bronił.
— „Lecz miej się pan na ostrożności, bo on bardzo zręczny.
— „Będę się starał poradzić sobie z jego zręcznością, a pamięć na to, że pani potrzebować możesz mojéj pomocy, podwoi mi siły.
— „Ah jakże pan dobry jesteś! — przy tych wyrazach podniosła oczy na mnie które przy świetle księżyca, wziąść można było za dwie gwiazdy, jakże pan dobry! Bóg to panu wynagrodzi!
„I coraz dalej szliśmy w Via Cristina, ona zamyślona, a ja patrząc się na jej piękne oczy mimo pochylonéj głowy.
„O pięćdziesiąt kroków prawie, zatrzymała się przed domem dosyć wytwornym.
— „Tutaj mieszkam, wymówiła, jeżeli nieszczęście jutro rano nie spotka pana, przyjdź na drugie piętro i zastukaj; otworzą panu i zaprowadzą cię do osoby, która aż do przyjścia twego panie, modlić się za ciebie nie przestanie, i szczęśliwą będzie jak cię znów ujrzy.
„I zniknęła ściskając mi rękę, z uśmiechem na ustach, a gdy otworzyła je przy świetle rewerberu umieszczonego przy zakręcie ulicy, dojrzéć można było dwa sznurki najpiękniejszych pereł, oprawnych w koral, jak mówią poeci.
Porzuciłem tajemniczą osobę, dla któréj wplątałem się w tak awanturniczą kłótnię, porzuciłem ją, rozmyślając, że sprawa była dosyć oryginalna, chociaż najmniéj zabawna; tém więcéj, że, jak mi nieznajoma powiedziała, i jak sądzić mogłem po tém co widzałem, mój przeciwnik zdawał mi się być tym starym Rzymianinem, niebardzo skłonnym dać się napocząć pierwszemu lepszemu przybyszowi. Jednakże życie tak mi było obojętnem, że len pojedynek bardzo mnie mało zajmował tego wieczora, i tak mało w nocy, że się nie obudziłem, aż posłyszawszy mocne do drzwi stukanie. Naprzód myślałem, że to Karol, którego widziéć wczoraj nie mogłem, dla tego że karnawał właśnie się skończył, a on skłaniający się do nabożeństw a od niejakiego czasu, chodził do pewnego domu, gdzie wieczorami przez cały ciąg postu, odbywały się czytania ksiąg pobożnych; omyliłem się jednak, to byli dwaj świadkowie mego nieznajomego.
„Przyzwyczajony do przyzwoitego i grzecznego postępowania w sprawach pojedynkowych, w Anglii i Francyi, przyznaję się że byłem zdziwiony tonem i obejściem się dwóch panów nawiedzających mnie, przyjąłem ich jak tylko mogłem najlepiéj i najuprzejmiéj, lecz pewnie uprzejmość tę nie bardzo korzystnie dla mnie tłumaczyli, bo chociaż już bardzo głośno mówili, próbowali mówić głośniéj jeszcze; ale na tém tylko skończyła się ich pomyślność. Dałem znak nakazujący milczenie, i zarazem wymówiłem jak można najsłodziej:
— „Panowie! przyjaciel wasz jest grubianinem, bo śmiał zelżyć kobietę. Obiecałem téj kobiecie że go zabiję, chciejcież mi panowie powiedzieć, gdzie znaleść mogę waszego przyjaciela, abym dotrzymał swego przyrzeczenia?
„Panowie ci spojrzeli się po sobie.
— „Ależ odpowiedzieli, pannie masz świadka.
„Widocznie złagodzonym głosem tę uwagę zrobili.
— „Nie, panowie! bo nie znam nikogo w Rzymie, i nie mogę nikogo prosić o towarzyszenie mi, chybaby jednego tylko towarzysza mojéj podróży. Wczoraj chciałem parę słów powiedziéć mu o téj sprawie, lecz go nie zastałem. Konstanty! zawołałem na służącego, idź do pana Karola, i jeżeli już nie śpi, powiedz mu niech prędko wstaje i natychmiast do mnie przybywa, bo za godzinę pojedynkuję się.
„Konstanty wyszedł, tak spokojnie, jakbym go po moje śniadanie posłał.
„Panowie odwiedzający mnie, tém więcéj się patrzyli jeden na drugiego.
— „Ależ panie, jeżeli masz jednego świadka, pojedynek nastąpić nie może.
— „Dla czego?
— „Bo nas jest dwóch.
— Ano, w takim razie panowie raczycie poszukać sobie jeszcze kogo, a jeden z was przejdzie na moją stronę.
— „Jeżeli tak, o nic więc już nie idzie, jak tylko o wybór broni.
— „W tém się nigdy nie spieram, przyjmuję broń jaka mi dają.
— „Więc broń panu obojętna?
— „Zupełnie.
— „Wybieramy więc szpady.
— „Niech będą szpady.
— „A miejsce?
— „Miejsce mi najobojętniejsze. Jednakże jeżeli panowie nie macie nic do zarzucenia przeciwko Kolizeum, to najbardziéj by mi się ono podobało.
— „Niech będzie Kolizeum. Teraz panie, jest rzeczą słuszną abyś się dowiedział z kim się bić zamyślasz.
— „Tak panowie sądzicie?
— „Bezwątpienia.
— „To mi zupełnie niepotrzebne; jeżeli jednakże panom to przyjemność sprawić może, gdy mi wymienicie mego przeciwnika, to powiedzcie jego nazwisko.
— „Pan się będziesz pojedynkował z panem markizem Gambalonga, mężem téj którą bronisz.
— „Biedna markiza, ma więc bardzo szkaradnego męża.
— „Panie!
— „A do licha mówię to co myślę; jeżeli się to panom nie podoba, wolno się wam gniewać, tak dobrze mogę się bić z dwoma jak z jednym, tak z trzema jak z dwoma.
„Świadkowie mego przeciwnika po trzeci raz spojrzeli się po sobie.
„Jeden z nich ciągnął daléj:
„Otóż ponieważ nie było zgodności humorów pomiędzy Markizem a jego żoną, od sześciu tedy miesięcy rozłączyli się.
„Przepraszam panów, lecz interessa pana markiza Gambalonga nic mnie nie obchodzą przerwałem; to zupełnie tak, jak gdybym panom opowiadał przygody mego przyjaciela Karola, który wchodzi, i którego przedstawiam, niechcielibyście ich słuchać i to byłoby słusznie. Karolu! mój przyjacielu, ciągnąłem daléj, za godzinę biję się w Kolizeum, z człowiekiem którego nie znam, ułóż warunki pojedynku z temi panami, a ja tym czasem pójdę na śniadanie.
„I wyszedłem.
„Po upływie dziesięciu minut, Karol za mną przyszedł; znał moją nieugiętość w podobnych razach, ani więc przez chwilę nie kusił się, aby sprawę tę na mniéj ważną przerobić.
„Umówione zostało: że się bić będziemy na szpady, mój przeciwnik miał je przywieść i trzeciego świadka sprowadzić.
„Przyjechaliśmy pierwsi; zresztą nic w tém nie było dziwnego bo umówiona godzina nie wybiła jeszcze.
„Czas był prześliczny; to słońce wiosenne tak piękne wszędzie a najpiękniejsze w Rzymie wschodziło za pagórkami dawnego Tybru, i rzucało światło na szranki Kolizcum przez szpary olbrzymich kolumnad.
„Czekaliśmy prawne dziesięć minut, po których markiz w towarzystwie trzech swoich świadków ukazał się, a z tych jeden, podług umowy, miał przejść na moją stronę, Karol wyszedł przeciwko nim.
„Pocieszny markiz, zdawał się być rozdrażnionym, a sądząc po ruchach jego, chciał wszystko zabijać. Można było wnosić, że przeciw niemu, tak jak przeciw Hamletowi nie dość dwóch ludzi. Karol dogadzając mu, wziął się do obejrzenia szpad, poczém zatrzymał jednę dla mnie, a drugą oddal świadkom markiza.
„Ale ten ostatni, nie miał cierpliwości czekać żeby mu szpadę podano; wyrwał ją prawie z ręki świadka i rzucił się na mnie.
„Przyjąłem ją końcem mojéj.
„Od pierwszego zaraz starcia, poznałem że był pośledniego gatunku fechmistrzem, a jeszcze i zręczność i siła jego o połowę się zmniejszały zaślepiającą go złością, moja zaś zdwoiła się tém postrzeżeniem.
„Nie poruszywszy się nawet na miarę stopy, odpowiadając na krzyki jego milczeniem, odpierałem spokojnie zadawane mi razy. Ta zimna krew, w zajadłość go wprowadziła, a obrona bez wzajemnych natarć zmysły mu odbierała; lecz ja nie miałem żadnéj pobudki żądać śmierci jego. Chodziło mi tylko o to aby mi oka nie wybił: a mając już fałszywe łydki, fałszywe zęby i fałszywe włosy, szklane oko jużby mnie było zupełnie zdekompletowało. Pozwoliłem mu więc znużyć się poskokami na przód i w tył, i istotnie tak był zmęczony, że po kilku minutach walki żądał odpocząć.
„Za całą odpowiedź, cofnąłem się dwa kroki i opuściłem szpadę.
„Podczas tego zawieszenia broni, świadkowie przyszli do mnie z oznajmieniem; że gdybym tylko chciał przeprosić markiza byłby koniec na tém.
„Propozycja zdawała mi się pocieszna.
„Odpowiedziałem im: że jeżeli dotąd nie zabiłem pana markiza, to dla tego, że nie miałem żadnéj przyczyny żądać śmierci jego, i że mogli nawet uważać sami, iż to zupełnie zależało od mojéj woli.
„Odeszli z tą odpowiedzią do przyjaciela swego, który zaczął jak opętany zgrzytać zębami i napadł na mnie. Czekałem na niego, i powróciłem do walki.
„Doprawdy, że pojedynek ten był ciekawym, pojmiesz pan, jak taki człowiek, któremu dwa razy gwałtem nie dozwolili się zabić, posiadał władzę nad sobą i zimną krew umiał zachować; nie bałem się wcale umierać, owszem przyjąłbym był z ochotą śmierć, gdyby tylko na prawdę do mnie przyjść chciała: to sprawiło, ze fechtowałem się jakby w sali na lekcyi; tylem się już naodpierał szpady mego nieprzyjaciela, że wreszcie ta szpada zdradziła mnie, i na jeden podstęp mniéj będąc ostrożnym, końcem jéj zadraśnięty w pierś zostałem.
„Kropla krwi zafarbowała moją koszulę, a przeciwnik mój, sądząc pewnie że mnie mocniéj jak w istocie było ranił, zrobił skok w tył mówiąc:
— „Ha! przecie!
— „Przebacz pan, odpowiedziałem; ledwie dotknięty zostałem, a nie ma, spodziewam się między nami umowy takiéj, abyśmy się do pierwszéj tylko krwi bili.
„Markiz pewnie mysia!, że już ze mną skończył, lecz widząc że przeciwnie tylko co zaczął, powrócił ku mnie jak dzik rozdrażniony.
— „Na mnie teraz kolej, powiedziałem:
— „Ah! tak pan myślisz?
— „Zobaczysz pan.
„W istocie, draśnięcie otrzymane wywarło zwyczajny skutek; to jest, że zacząłem upajać się nawzajem na widok krwi mojéj, lecz ten rodzaj upojenia nie odbierał mi spokojności, nie pozbawił mnie trafnego oka, ani szybkości ruchów; za drugiem złożeniem trafiłem go w ramię.
— „Raz! wykrzyknąłem, jak gdybyśmy na komendo walczyli.
„Na zimną krew moją, wpadł w zupełną w ściekłość, i w chwili kiedy napadał na mnie, odtrąciłem żelazo i skaleczyłem mu szyję.
— „Dwa! zawołałem, nie ruszywszy się z miejsca.
„Natenczas, już nie była złość, ale prawdziwe szaleństwo, które nim miotało: rzucał się jak szakal, wspinał się, malał, szukał miejsca od spodu, z góry, z prawéj i lewéj strony aby mnie łatwiéj dosięgnąć, a wszystkiemu towarzyszyły dzikie wykrzyki. Że wszystkie te rzuty jego zdawały mi się nie koniecznie zabawne, i że co chwila mogli nas rozłączyć czyli wstrzymać, postanowiłem to już zakończyć; jeden krok postąpiłem, i w chwili jak szedł na mnie, zatrzymałem go prostym sztychem.
„Moja szpada przeszyła mu piersi.
— „Trzy!
„Wtedy obracając się do świadków markiza:
— „Panowie! rzekłem, mam wolną rękę, czy z panów który życzy sobie ciągnąć da1éj?
— „Zdawało się, że żaden nic miał chęci przyjęcia propozycji: bo jednozgodnie odpowiedziano mi, żem postąpił jak człowiek honoru, i że nie mając mi nic do zarzucenia, oświadczają że drugi pojedynek zupełnie jest niepotrzebny. Zresztą, został im obowiązek ludzkości do spełnienia, to jest, że powinni się zająć swoim przyjacielem leżącym i nużającym się we krwi. Pożegnałem ich ukłonem, i wraz z Karolem udaliśmy się do hotelu, mówiąc do siebie: że byłoby dla nas najrostropniéj dłużéj nie pozostawać w Rzymie. Ułożyliśmy więc, że podczas kiedy ja jak drugi Sanscho, pójdę z doniesieniem o skutku pojedynku markiza Gambalonga, Karol zajmie się pakowaniem rzeczy, i że pojazd zajdzie do mnie na Via Cristina, zkąd niebawnie udamy się do Neapolu.
„Wszedłem na drugie piętro, a uderzywszy trzykrotnie we drzwi, zapytałem o signore Nathalią.
„Wprowadzono mnie natychmiast.
„Muszę powiedzieć na pochwałę markizy, że zdawała się być bardzo niespokojną. — Z pierwszego jéj słowa, mogłem przekonać się bez zarozumiałości, że to nic o męża jej chodziło.
— „No i cóż panie? krzyknęła, postrzegłszy mnie.
— „A no! widzi pani, odpowiedziałem.
— „Ale on! on?
— „A! on! to co innego wcale, zdaje mi się że umarł.
— „Na czém to zdanie pan opierasz?
— „Na tém, że go trzy razy szpadą pchnąłem: raz w ramię, drugi raz w szyję, a naostatek przeszyłem mu piersi.
— „Lecz jeżeli tak się stało, dodała markiza nie okazując żadnéj większéj sympatyi dla nieboszczyka, to trzeba abyś pan natychmiast Rzym opuścił.
— „Pani, już byłbym z niego wyjechał, gdybym nie sądził się obowiązanym osobiście donieść pani o pojedynku o którym zdawało mi się pani nietylko oczekujesz wiadomości ale nawet pragniesz. Teraz więc pozwolisz pani że ją pożegnam?
— „Oh! panie nie pierwéj, aż ci wynurzę, całą moją wdzięczność.
— „Aż nadto szczęśliwy jestem, że mogłem ci pani zrobić tę małą usługę. Jeżeli pani pójdziesz drugi raz za mąż i będziesz potrzebowała pomocy, znajdziesz mnie gotowego na swoje usługi: Henryk de Saint-Ile w Paryżu, ulica Hanowerska, Nr. 12.
„Markiza nie mogła wstrzymać uśmiechu.
— „Gdzie pan się udasz? zapytała.
— „Jakto, wyjeżdżając z Rzymu?
— „Tak jest.
— „Do Neapolu.
— „Sam jeden?
— „Nie, z przyjacielem.
— „A więc zobaczę tam pana; ponieważ zaś bardzo stoję o to, żebyś pan źle o mnie nie myślał, opowiem ci moje boleści, jakich ten człowiek był sprawcą; osądzisz sam z prawdziwego stanowiska wszystko, i pojmiesz mało-litościwy mój udział, na wiadomość o jego śmierci, za którą panu dziękuję, śmierci człowieka, który jednak był moim mężem.
„I wyciągnęła po królewsku rękę do mnie którą ucałowałem, nie bez rodzaju pewnego wzruszenia.
„Przy drzwiach markizy, znalazłem chłopca z hotelu, który mi oznajmił, że formalności policyjne, wstrzymały nasze paszporta, i że Karol pyta się mnie, czy korzystając z tego opóźnienia, nie zechcę udać się na śniadanie.
„Z początku, obawiałem się, czy to spóźnienie nie ukrywało w sobie co grożącego dla mnie, lecz w chwili, kiedy już byliśmy przy deserze, oberżysta wszedł, trzymając w ręku nasze paszporta. Po obrachowaniu się, wsiedliśmy do pojazdu, a w godzinę byliśmy na drodze do Neapolu.
„Już było prawie ośm dni jak zamieszkiwałem tę część miasta, gdzie Tasso i Salvator Rosa przebywał, gdy odebrałem bilet zawierający te parę wiérszy tylko:
„Ktoś co wielką przysługę, uczynioną sobie w Rzymie pamięta, czeka tego wieczoru o godzinie ósméj pana Henryka de Saint-Ile w Villa Reale.”
„Nie było żadnego podpisu, lecz list wszystko mówił. Komuż oddałem przysługę wielką, jeżeli nie markizie Gambalonga? Te dwa słowa wielka przysługa podkreślone, przekonywały mnie, że maź jéj nie żył.
„O ósméj godzinie, wyszedłem na przechadzkę, w miejsce oznaczone, i ledwie trzy lub cztery minut upłynęło, gdy kobiéta zakryta przeszła prosto do mnie: poznałem markizę mimo jéj zasłony, i podałem jéj rękę, którą przyjęła.
— „No! wymówiła do mnie, on umarł!
— „Ah tém lepiéj, odpowiedziałem tym samym tonem, teraz moja pani jesteś zupełnie szczęśliwa.
— „Tak jest, bo jestem niezależną.
— „I pani wzdychałaś do takiej niezależności?
— „Oh od dawna panie!
— „Ale pewnie nie dla tego, że miałaś jéj sama używać?
„Spojrzała się na mnie.
— „Może, odpowiedziała.
— „A ten ktoś, mający się cieszyć tą niezależnością wraz z panią, czy już nabył praw, które mu śmierć męża pani przysposobiła?
— „Dla czego mnie się pan pytasz o to?
— „Bo niemając nic teraz do roboty, mogę zostać do twego rozporządzenia pani, chociaż kochanek nie tak łatwy jak mąż do zabicia.
— „Nie panie, odpowiedziała śmiejąc się, dziękuję panu.
„I zdało mi się, że się silniéj jak pierwéj oparła o moje ramię.
„Był to zawsze czy takim czy innym sposobem, pewien rodzaj prowadzenia rozmowy, w czasie któréj przycisnąłem do piersi jéj rękę.
„Przez kilka chwil przechodziliśmy się nie mówiąc słowa do siebie, poprzestając jedynie napatrzeniu na odnogę upstrzoną białemi żaglami; przed nami ukazywał się zamek de l’Oeuf, a dopełnieniem widnokręgu był Wezuwiusz, ciepłym i szarym oddechem zaciemniający świetne lazurowe niebo.
„Wyszliśmy z Villa Reale, i Nathalia zapytała mnie, czy chciałbym łódką przejechać się z nią po odnodze. Przyjąłem.
„Noc zapadała, i przy świetle księżyca widziałem, jak młoda kobiéta uważnie mi się przypatrywała. Usiadłem przy jéj kolanach i prosiłem, aby mi życie swoje opowiedziała... Ale mi odpowiedziała, że nie trzeba smutnych wspomnień mieszać z urokiem tak pięknéj przyrody, i zaczęła śpiéwać cudowną piosnkę rybacką, któréj całem towarzyszeniem były uderzenia wioseł.
„Takie było drżenie w głosie Nathalii, że słuchałem z zachwyceniem, i chociaż jéj ostatnia nuta zlała się z powietrzem harmonijnem jak jéj głos, ja słuchałem jeszcze. Późniéj, zaczęła drugą pieśń smętną jak ostatni śpiew Webera i ten śpiew obudził we mnie wszystkie moje wspomnienia, wszystkie pamiątki. Natenczas, zamiast Nathalii widziałem Karolinę. Odnoga zniknęła, przeszłość obudziła się, ujrzałem dom w Saint-Mandé, przejażdżkę konną, ojca chorego i wszystko, wszystko co od sześciu miesięcy weszło mi w życie; a chociaż młoda kobiéta, nie przerywała swego śpiewu, od dawna już jéj nie słuchałem, lecz rozmyślałem, nawet wtenczas, kiedy melodyjny jéj głos ustał zupełnie. Przywołała mnie do rzeczywistości, mówiąc do mnie:
— „Pan śpisz, panie Henryku? — „Jak pani możesz to sądzić?
— „Czy nasza odnoga podoba ci się?
— „Znajduję ją cudowną.
— „Mówię nasza, robię panu honory domu, bo jestem prawie Neapolitanką. Co do pana, nie mam potrzeby pytać go o kraj, w którym rodziłeś się.
— „Tak pani, poznałaś pewnie żem Francuz.
— „Możnaby prawie wątpić o tém, bo powiadają o Francuzach, że są najweselszym ludem w świecie. Czy pan masz przyczyny być odmiennego humoru?
— „Teraz nie; w przeszłości tak jest.
— „A w przyszłości?
— „O! w przyszłości to co innego. Przyszłość człowieka dwudziesto-pięcio-letniego, należy do Boga i kobiet, przyzwoiciéjby więc było, abym ja się pani, a nie pani mnie, o to spytał.
— „Bierzesz mnie pan zatem za swoją wspólrodaczkę: za Sybillę z Cumes.
— „Czy Sybilla z Cumes była młodą i piękną?
— „Ah mój panie, zapytaj się o to Wirgilego, bo co ja to nic o tém nie wiem.
— „Jesteśmy blisko jego grobu, czy chciałabyś pani wejść do niego?
— „Dobrze, wejdźmy; wiem, że nie mogę być pod opieką człowieka odważniejszego jak pan, a spodziewam się, że także równie szlachetnego i prawego.
„Daliśmy rozkaz majtkom wylądować; a wszedłszy na pagórek, usiedliśmy na wyniosłości panującej nad odnogą.
„Patrzyłem się naokoło.
— „Ah, odezwała się, pan szukasz tradycyjnego lauru.
— „Tak jest pani.
— „Już go tu nie ma. Laury są uparte od niejakiego czasu, porozumieli się, aby nie zapuszczać korzeni nad grobem wieszcza Mantui. Ostatni zasadzony został przez pańskiego współrodaka Kazimierza Delavigne; pomyślano sobie, że jeżeli ten nie przyjmie się, to już trzeba rozpaczać o całym rodzaju; — usechł, rozpaczają też. Ale zostawmy groby i laury. Pan masz zgryzoty?
— „Infandum regina, jubes renovare dolorum.
— „Co pan mówisz?
— „To co Dydona odpowiedziała Eneaszowi: „królowo! chcesz więc odnowić boleść moją.
— „A ja przeciwnie, chce ją uspokoić.
— „Zaczynam wierzyć, że pani jesteś więcéj jak Sybillą, że jesteś boginią.
— „Dla czego?
— „Bo czuję, że wszystko możesz co zechcesz.
— „Ah! to bardzo dobrze; ale może zapóźno się biorę do tego?
— „Aby naprzjkład co zrobić?
— „Aby pana pocieszyć.
— „Znasz pani przysłowie: lepiéj późno jak nigdy.
— „Tak, ale muszę wprzód wiedziéć, czy w przyzwoitym czasie przybywam jako pocieszycielka, i czy ta posada nie jest już dana innej przedemną.
— „Nie, nikt mnie nie pocieszał.
— „Doprawdy?
— „Przysięgam pani.
— „No, w takim razie podejmuję się tego; lecz abym miała jakąś rękojmię powodzenia, trzeba abym pana widywała codzień. A na zaczęcie kuracyi, będziesz pan jutro u mnie na obiedzie.
— „Wybacz pani bo...
— „Pan odmawiasz?
— „Niech Bóg broni! Chciałem tylko przypomniéć pani, że mam przyjaciela, o którym, zdaje mi się, mówiłem już.
— „Przyprowadź go pan.
— „Kiedy?
— „Jutro z sobą.
— Bardzo chętnie.
— „Dziękuję za przyrzeczenie. A teraz moglibyśmy wsiąść do łódki, zdaje mi się że już późno.
— „A mnie się zdaje, że czas zatrzymał się.
— „Słyszałam panie, że Jozue zatrzymał raz słońce, ale nie słyszałam nigdy o zatrzymaniu przez kogokolwiek księżyca.
— „Jedźmy, ponieważ pani chcesz.
— „Zszedłszy z pagórka wsiedliśmy w naszą łódkę.
— „Ah! zlituj się pani! — wymówiłem do Nathalii, obdarz mnie trzecią piosnką.
— „Bardzo dobrze.
I głos wzniosły, czysty, miły, zabrzmiał w powietrzu, unoszony szmerem wody.
— Wysiedliśmy przy hotelu Vittoria, gdy już byliśmy w bramie.
— „Mieszkam tutaj, odezwała się.
— „I ja także.
— „Jakto i pan? Pisałam do pana pod wielkim świętym Januarym przy ulicy Toledo.
— „To prawda, ale hotel tamten nie podoba się nam, i dzisiaj, zaprzecz pani pociągowi, z mojéj przynajmniéj strony, i dzisiaj, namówiłem mego przyjaciela Karola, tego z którym podróżuję, aby się przenieść do Vittoria.
— „Tém lepiéj, odpowiedziała z cudownym uśmiechem, bo tym sposobem zamiast widywać się często, będziemy widziéć się ustawicznie.
— „Do jutra. Wymówiłem.
— „Bez zawodu do jutra.
I rozeszliśmy się.
Rozeszłem się z Nathalie, zaczynając pojmować, że miłość tak jak feniks odżyć może z popiołów, aby tylko zmieniała przedmiot. Przyszedłszy do Karola na ulicę Tolede, zastałem go czytającego biblię. Biedny Karol, wpadał w coraz większe nabożeństwo.
„Gdyby był miał na sercu choć połowę cierpień moich, byłbym myślał, że stan umysłu jego, w chorobliwym stanie znajduje się; lecz on był jednym z najszczęśliwszych ludzi, których znałem: miał silne zdrowie, był bogatym; miał grube łydki chociaż się w marcu urodził; miał przednie zęby, kły i wszystkie inne, włosy swoje własne, spadające na ramiona, co jednak nie przeszkadzało mu, ażeby kiedy niekiedy wpadał w zapał kaznodziejski. Właśnie w Rzymie, uważałem że ten szał religijny, który już dawno w nim postrzegłem, napadał go w dwójnasób; w czasie pobytu naszego w tém wieczném mieście, kusił się wszystkiemi sposobami, abyśmy wspólnie zostali mnichami, a co się może wydawać panu nadzwyczajném to, że ja nigdy najmniejszéj ochoty do tego nie miałem. W istocie, to, rozumiem i pojmuję, samobójstwo fizyczne, które zabijając ciało nie zostawia żalu duszy; ale samobójstwo moralne, zadawalające się skrępowaniem ciała, a zostawiające myśli cały widnokrąg pamiątek, odejmując jéj tylko nadzieję; takiego samobójstwa przyznam się, że niepojmuję. Ztąd naturalnie wynikło, że zacząłem mniej smakować w towarzystwie Karola. Szczęściem, że los jakby się już zmordował w prześladowaniu mnie, zesłał mi na wynagrodzenie Nathalię, która była najżywszem pustem dzieckiem, jakie widziéć można było, i którego wesołości zacząłem poświęcać cząstki mego smutku.
„Częstośmy rozpoczynali przejażdżkę po odnodze, jak przy piérwszym naszym spacerze wieczornym. Nathalia opowiedziała mi życie swoje: jak będąc sierotą, prawie od dzieciństwa i panią majątku swego, poszła za mąż; że swego męża kochała; jak późniéj przestała go kochać, z przyczyny okrutnéj zazdrości jego i złego z nią obchodzenia się; jak pózniéj nieszczęśliwa, samotna, chciała od innego czerpać pociechy i szczęścia, i jak wreszcie musiała wyrzec się téj nadziei, nie znajdując więcéj szlachetności w kochanku jak w mężu. Nawzajem, opowiedziałem jéj moje życie; wzruszyła się na to opowiadanie. Kiedy jéj wyjawiłem: że byłem jeszcze mniéj jak sierotą, żałowała mnie, ten żal to była litość, wymówioną takim głosem, jaki tylko kobiéty umieją z serca swego wydobywać; a kiedym jéj opisał moją miłość dla Karoliny, dając jéj do poznania, ma się rozumiéć, inny powód jak utratę dwóch przednich zębów, żałowała mnie jeszcze, mówiąc: że kobieta nie zdołałaby życiem swojém odpłacić za taką miłość. Naostatek, stało się potrzebą życia naszego, abyśmy się codzień widywali, i przyszło do tego, że mogłem sobie wspominać Karolinę bez wielkiego ściśnienia serca.
„Pierwszą rzeczą, którą zrobiłem przyjechawszy do Neapolu, było, iż poszedłem do fryzjera i kazałem sobie głowę ogolić, jak to jeszcze w Rzymie rozpocząłem. Codzień u niego bywałem, a mój balwierz, zupełnie tak jak poprzednik jego przekonany, zapewniał mnie, że w przeciągu miesiąca, włosy mi się puszczą tak gęste, jak dawniéj; to nie mało przyczyniało się do mojéj wesołości, bo przebacz mi pan słabość moją, dbałem bardzo o moje włosy.
„Po przeprowadzeniu, znajdując się w tym samym hotelu, codzień wieczorem chodziłem do Nathalii, która była dla mnie jakby siostrą. O dziesiątéj, Karol porzucał mnie udając się na naukę teologii, a ja zostawałem z młodą kobietą. Wtedy siadałem przy jéj nogach, > rozpoczynała się wczoraj zaczęta rozmowa, albo też wychodziliśmy spacerować do dwunastéj albo piérwszéj po północy, nad brzegiem morza. Nie wiem czy wiesz pan, co to za rozkosz położyć się nad brzegiem morskim, patrzeć na iskrzące się gwiazdy, słyszeć szumiące bałwany i pozwolić myśli swojéj, aby w néj wszystkie pamiątki się odbijały, jak przedmiota dotykalne w zwierciadle; powtarzać sobie jak echo, wszystkie miłe brzmienia, którym żaden głos ludzki nie przeszkodzi, nie przerwie téj muzyki danej od Boga światu, tego szelestu drzew, poświstu wiatru i szumu wód morskich. Nathalia natenczas kładła się obok mnie, i zawsze gdy przestawałem patrzeć się w niebo, aby wzrok mój zwrócić na nią, zawsze zastałem oczy jéj wlepione we mnie, tak, że nie raz powiedziałem jéj, żem tylko gwiazdę zmieniał patrząc na nią. Gdy się tak we dwoje rozmyśla nad szczytną cudownością natury gdy głos milknie, dla tego aby słuchać jéj, ileż to wtenczas odbrzmień napełni serce! nieobjęta, niezmierzona chęć kochania, ogarnie duszę; szuka się natenczas wkoło siebie istoty, w którąby przelać można wszystkie uczucia od Boga nam dane. Czasem Karol, któremu przekładałem, że lepiéj widzieć Boga w jego utworach, niż szukać go w książkach, przychodził z nami, i w czasie kiedy rozprawiał o początku wszystkiego, Nathalia i ja patrzyliśmy na siebie nie słuchając go. Przeszliśmy przez wszystkie znajome drogi i sposoby, aby się jedno w drugim zakochało. Spotkałem ją szczególnie, zabiłem człowieka, który ją nienawidził, opowiedziałem jéj życie moje, użalała się nademną, codzień chodziliśmy uważać i rozmyślać nad cudowną przyrodą przy Neapolu; ja byłem sam, ona także sama; oczywiście więc, że powinniśmy byli uledz prawu powszechnemu, chybaby wyłączność jakaś musiałaby nas znamionować, gdyby inaczéj było. To też to nastąpiło; w Nathalii tyle było poświęcenia się, zaparcia siebie saméj, że widziałem w niéj więcéj jak kochankę, widziałem przyjaciółkę; tak, że byłbym się nie wahał przepędzać z nią całe życie moje. Kiedy niekiedy, pamięć o Karolinie wracała mi jeszcze, lecz więcéj do głowy niżeli do serca, i tak się stało z moją dla niej miłością, jak z temi ranami, które chociaż zagojone i niemogące się otworzyć, uczuwać się jednak dają pod blizną. To już pozostawało czasowi do dokonania: jedynéj rzeczy któréj szczerze bardzo żałowałem, były dwa przednie zęby, a szczególniéj piérwszy, który dostał się jakiéjś nieznajoméj.
„Pojmujesz pan, że zażyłość w jakiéj zostawałem z Nathalią, była wszystkim znaną, i że ci, którzy mi zazdrościli szczęścia, jakiego nieszczęściem nie miałem, z wielką przyjemnością rozgłaszali go Nathali, jakem panu powiedział, była piękna, miała duże czarne oczy, włosy jak heban, zęby śliczne i ruchy cudne, zachwycające; jedném słowem była to istota boska, poetyczna, miła, tak, że kiedy przechodziłem z nią przez Villa Reale, albo przez ulicę Toledo, odwracano się i zatrzymywano, aby się popatrzeć na nią, a mnie serce biło z radości, że taka kobieta opiera się o moje ramię. To też przez dziwną sprzeczność, jak mi mówiono że byłem jéj kochankiem, z wielką żywością zapierałem się tego, lecz w całem zaparciu, nie gniewałem się wewnętrznie, iż tak myślano, bo możemy sobie przyznać panie, ponieważ mamy umrzeć, i tylko, dwóch nas jest tutaj, że u wielu mężczyzn miłość nic jest czém inném, tylko miłością własną i próżnością, i że taka miłość, najpodobniejsza do wina po karczmach, w którym wszystko jest prócz winogron. Rozumie się, że wracając w wieczór razem z nią i słysząc przez całą drogę ten szmer pochlebny, towarzyszący zawsze pięknéj kobiecie, znajdowałem ją wówczas jeszcze piękniejszą, i że o nic tak nie starałem się, jak o to, aby potwierdź pogłoski biegające po Neapolu, przez zazdrosnych rozsiewane. Nathalia, jak się pan domyślasz, postrzegła, że się staram o jéj miłość. Znajdowałem ją czasem poważną, czasem zalotną, a zawsze zachwycającą; i tym sposobem, nie postrzegłszy się nawet, stawałem się coraz bardziéj rozkochanym w Nathalii, tak, że nie mogąc się dłużéj oprzeć mojéj namiętności, wyznałem jéj moją miłość.
— „W takim razie, żeń się ze mną, powiedziała mi.
— „To niepodobna, odrzekłem.
— „Czy myślisz, że ponieważ brzydziłam się pierwszym mężem, mam nienawidzieć i drugiego.
— „Przeciwnie, nie myślę tego, i zupełnie inna przyczyna jest przeszkodą.
— „A jaka?
— „Jaka?
— „Tak jest.
— „Dla tego, że nie mając od ojca nadanego nazwiska, nie mógłbym go dać ani żonie mojéj, ani dzieciom.
— Czyż tylko to?
— „Przysięgam ci, że nie co innego.
— „To ty sądzisz, że jestem jak inne kobiety, niewolnicą przesądów. Nie, bo gdybym taką była, to od trzech tygodni jak jesteśmy w Neapolu, nie zezwoliłabym na zażyłość, jaka jest pomiędzy nami? I jak pierwsze pogłoski o związku naszym, który nie istnieje, mnie doszły, czyżbym się nie starała wszystkiemi siłami aby upadły, ustały? Nie Henryku, ja nie jestem jak Karolina, niezdolną do całkowitego poświęcenia się, i mało dbam o imię, kiedy mam serce.
„Wreszcie panie, nie możesz się domyśleć ani pojąć wszystkiego co mi Nathalia powiedziała, i co zrządziło, żem jéj upadł do nóg ze łzami w oczach, mówiąc sobie: Ah! przecież znalazłem anioła o którym marzyłem, ona, nie mogłaby mnie dla dwóch fałszywych zębów porzucić, poświęcić — i ze dwadzieścia razy, byłem bliski powiedzieć jéj prawdziwą przyczynę zerwania mego z Karoliną, dla tego samego, abym jéj okazał, że była nierównie wyższą jak tamta, i ile przez to powinienem ją więcéj kochać. Lecz przez resztę miłości własnéj, wstrzymałem się z tem zwierzeniem.
„Już prawie było piętnaście dni, jak rzeczy stały na téj stopie: że skoro się tylko czas wdowieństwa skończy, zostanę jéj szczęśliwym małżonkiem, gdy pewnego poranku odezwała się do mnie:
— Patrz, jaka przepowiednia pięknego dnia dzisiaj! Przejdźmy się, albo popłyńmy do Baja.
— „Słuchaj, odpowiedziałem, to jest zabobon.
— „Jaki?
— „Że się wszystkiego wystrzegać należy w piątek.
— „A więc cóż?
— „No dzisiaj piątek, i niebo prześliczne, czyste, lazurowe, może się okryć chmurami; morze spokojne, łatwo się wzburzy, i możesz doznać jakiego nieszczęścia.
— „Czyż nie będziesz ze mną?
— „Tak jest, będę, lecz i mnie nieszczęście spotkać może.
— „Jeżeli będę z tobą, odrzekła, czegóż się bać możemy, zostając razem? Przeznaczenie nasze jest wieść życie wspólnie; Czego się obawiać, czego się chronić, kiedy nas nie nie rozdzieli? To tylko w waszych krajach zimnych przy szarém niebie, można wierzyć w złowróżbne przeczucia: lecz tutaj powinny się mazać i znikać, pod pięknem słońcem i łazurowém niebem Neapolu.
— „Sprawiedliwie, odpowiedziałem, zgadzam się więc na przejażdżkę do Baja.
„Wzięliśmy łódkę i wyruszyliśmy.
„W istocie, dzień był przecudny. Niebo i morze zdawało się jedną całością lazuru, i ani jeden obłoczek nieprzedzielał nigdzie tego jednostajnego pokrycia. Choć więc nie raz miałem prawo uskarżać się na piątek, przypomniałem sobie, że od niejakiego czasu, ten nieszczęśliwy dzień nie prześladował mnie, i zacząłem już nabierać nadziei, że może o mnie zupełnie zapomni. Zresztą, wszystko co tchnąło około mnie, pobudzało serce i umysł mój do miłych i słodkich myśli. Nathalia siedząc na ławce swojéj, obskubywała róże rzucając listki ich w morze, które zostawiały po naszém przepłynieniu strugę woniejącą; śpiewała, a ja przy jéj nogach zachwycałem się jéj śpiewem, głosem jedynie godnym harmonizować z krajobrazem przedstawiającym się naszym oczom, godnym, aby go słuchano przy takiém niebie i przy takiém morzu.
„Jużeśmy byli w równi Pouzzoles, jużeśmy zaczęli płynąć po morzu, które odmawiało współnictwa w ojcobójstwie i wyrzuciło na brzegi swoje Agrypinę, gdy o dwadzieścia może sążni od miejsca tego, w chwili gdy Nathalia schyliła się do morza dla podjęcia bukietu który jéj wpadł w wodę, wiatr mocno zadął i pochyloną już łódkę bardziéj jeszcze nachylił na tę stronę gdzie Nathalia siedziała, posłyszałem jej krzyknienie i widziałem jak wpadła w morze.
„Pomyśleć nie można prędzéj jak wykonanie tego nastąpiło; ja wskoczyłem za nią, a morze ledwie się zamknęło, gdy się znów otworzyło.
„O dwa sążnie, zbliżyłem się do niéj, gdyby była nie robiła usiłowań, aby się wyratować i nie przeciwiała się tém samem moim usiłowaniom, byłoby łatwiejszą rzeczą... Lecz ledwie ją ująłem za włosy, gdy konwulsyjnie zaczęła się mnie czy piać, i tym sposobem przeszkadzała wolnym ruchom moim.
Szczęściem, byłem pierwszego rzędu pływakiem, odrzuciłem czyli raczéj wyrwałem się od jéj ściśnięcia, i po niesłychanych wysileniach zdołałem dociągnąć ją do brzegu.
„Nathalia była omdlałą, i właśnie temu zemdleniu odbierającemu jéj świadomość niebezpieczeństwa, winna była wyratowanie swoje. Lecz ja niemniéj wzburzony byłem, tém podobieństwem śmierci z boleścią w głębi duszy; klęcząc przy niéj i trzymając rękę na jéj sercu, oczekiwałem aby jakimkolwiek ruchem dała znak życia.
„Powieki jéj przecie otworzyły się, wydałem okrzyk radości.
„Na ten krzyk, drgnęła cała Nathalia, zaczęła się oglądać wkoło siebie, jakby kogo szukała, potém zwracając oczy na mnie:
— „Ah! panie, rzekła, jakże ci dziękuję za poświęcenie się dla mnie!
„Znów na mnie koléj przyszła, obejrzeć się w koło, do kogo ona mówi; tyle to słowo panie, zdawało mi się dziwném i nie właściwém ze mną w takim razie. Myślałem że ma obłąkanie.
— „Nathalio! krzyknąłem, Nathalio! czyż mnie nie poznajesz?
— „Nie, któż pan jesteś?
— „Kto jestem?
— „Tak jest.
— „Ależ jestem Henrykiem de Saint-Ile. — „Pan?
— „Ja.
— „Niepodobieństwo?
— „Dla czego?
— „Henryk miał najpiękniejsze w święcie włosy, a pan...
„Dreszcz przebiegł po całém ciele mojem; podniosłem rękę do głowy, lecz ta była zupełnie gołą. Rzuciłem się w morze jak Karol włosiasty, a wypłynąłem jak Karol łysy.
„Peruka moja unosiła się na bałwanach, podobna do jakiéjś rośliny, która mając korzeń na dnie głębi, kwiat swój ukazuje na powierzchni wody.
„Było tam towarzystwo turystów, przechadzających się po rozwalinach w Baja, które na krzyki majtków naszych nadbiegłszy, patrzyło na mnie z uśmiechem. Wiesz pan pewnie że nic nie jest bardziéj zaraźliwe jak śmiech. Nathalia z początku wstrzymywała się czas jakiś, lecz w końcu spazmy były mocniejsze jak jej wola, i parsknęła także.
— Ah! panie! krzyknęła, ah panie!
„I porwały ją śmiechy konwulsyjne, tak, że myślałem iż się udusi.
„Szukałem mego kapelusza, pływał o dziesięć roków przy peruce. Nie miałem czém przykryć głowy; łzy wściekłości zabłysły w moich oczach. Powstałem cały w rozpaczy, załamałem ręce i rzuciłem ostatnie błagalne wejrzenie na kobietę, dla któréj dopiero co naraziłem życie; litość ją wzięła pewnie, bo przez jakiś czas wstrzymała się od śmiechu, lecz rozdrażnienie nerwowe było tak wielkie, że już niepodobna było pokonać go. Śmiechy jéj podwoiły się.
„Rozepchnąłem otaczających nas i ucichłem przez pola. Chciałem, pragnąłem, żeby mnie który z nich obraził, lub zelżył w téj chwili; byłbym go przebił, posiekał w kawałki, albo pożarł.
„Powróciłem do hotelu, okryty kurzem, oblany potem, z oczyma krwią zaszłemi, z pianą na ustach: zrobiłem ze trzy mile zawsze biegnąc, w czasie skwarnego słońca Neapolu. Myślano pewnie żem pokąsany przez psa wściekłego, każdy się oddalał odemnie, wpadłem taki do pomieszkania naszego.
„Karola nie zastałem; był u Kamedułów, gdzie każdego dnia udawał się na kilka godzin rozmyślania, czyli jak nazywał spokojności.
Kazałem służącemu, aby poszedł na pocztę zamówić konie, kiedy tymczasem sam zbierałem rzeczy do tłomoka, przynajmniéj te, co były najpotrzebniejsze dla podróżującego.
„Już tłomok zapiąłem i usiadłem na ziemi rozmyślając że może Nathalia żałować mnie będzie, i powróci do mnie tyle smutną, ile pierwéj była pustą, wesołą, gdy drzwi od pokoju otworzyły się, i służący z hotelu oddał mi list.
„List ten był od Nathalii, poznałem pismo jéj, i spiesznie otworzyłem go, zawierał to co następuje:
„Pojmujesz pan, że się już więcéj widziéć nie możemy. Przebaczyłabym może człowiekowi którego kocham, być śmiesznym jak pan nim jesteś; lecz nie przebaczę mu grubijaństwa i nikczemności którą popełnił, zostawiając mnie samą, w stanie w jakim się znajdowałam, śród ciekawych żartownisiów; Porzucam hotel Vittoria, i nie ujrzę pana więcéj.”
„Porwałem za pióro i odpisałem:
„Pani!
„Kobieta uchodząca za wyższą nad przesądy, a tak surowo postępująca z tym który jej życie wyratował, nie jest godną miłości człowieka, jakkolwiek śmiesznego. Szczęśliwy jestem, że nasze postanowienia zgodne, gdyż począwszy od dnia dzisiejszego, miałem zamiar nietylko nie widziéć jéj nigdy więcéj, ale nawet zapomnieć że mogłem ją kiedykolwiek kochać. Przebaczyłbym kobiecie gdyby mnie oszukała, lecz nie przebaczę jéj nigdy że mnie chciała uczynić śmiesznym.“
„Zadzwoniłem na chłopca i powiedziałem mu, żeby tę odpowiedź oddał Nathalii, lecz oznajmił mi, że opuściła hotel nie mówiąc gdzie się udaje.
„Pisząc ten list pożegnalny, myślałem zawsze i spodziewałem się w głębi serca, że Nathalia odpowie mi na niego, i że po niejakim czasie, na tém się skończy, iż się kochać będziemy więcéj jak kiedykolwiek, tak, jak kochankowie Moljera i kochankowie świata całego; lecz kiedy się dowiedziałem o zupełnym jéj wyjeździe, i pomyślałem że po trzeci już raz porwane mi zostało szczęście przyszłości, przez kobietę, przez którą marzyłem że go pozyskam, upadłem zgnębiony i zacząłem gorzko płakać, Karol chciał mnie pocieszać, ale i Karola znienawidziłem, dla tego, że nieszczęście pogrążało, ścigało mnie i zabijało zawsze, wtedy, kiedy jego nawet nie drasnęło. W téj chwili, byłbym znienawidził własnego ojca, gdybym go był znał. Czekałem jeszcze dwa dni w Neapolu, spodziewając się listu, albo znaku jakiego, po którymbym mógł znaleść i ujrzéć Nathalią, bo mi dotąd na sercu ciążyła; lecz przez dwa dni wszystko było ciche i samotne, około mnie. Trzeciego dnia opuściłem z Karolem Neapol, i wróciliśmy do Paryża. Wszystko mnie przekonywało, że nie było dla mnie szczęścia na tym święcie, i że najlepiéj uczynię, jeżeli się z nim rozstanę na wieki: wtedy myśl samobójstwa powróciła mi się upartsza, mocniejsza, a nadewszystko spokojniejsza niż kiedykolwiek. Wczoraj postanowiłem, że to samobójstwo dziś zostanie dokonaném; w skutku tego, poszedłem do Karola aby się z nim raz ostatni zobaczyć, ale oświadczono mi że wyjechał na wieś i ma powrócić dziś dopiero wieczorem; ten wypadek w okoliczności dzisiejszéj, zdawał mi się opatrznością z nieba, bo jak pan wiesz, Karol wziął sobie za powinność, z największą zaciętością i oporem przeszkadzać, abym się nie zabił. Zapewniony jego niebytnością, że mi się uda dopełnić spokojnie mój zamysł, poszedłem dzisiaj rano do jego mieszkania i zostawiłem list, tak jak pan zrobiłeś ze swoją żoną. W tym liście powiedziałem mu, że, po spróbowaniu aby się utopić, późniéj zastrzelić, w czém wszystkiém doznałem od niego przeszkody i z łaski jego nowe ponoszę cierpienia, że teraz chcę korzystać z jego nieobecności i powiesić się. Potém oznajmiwszy mu miejsce gdzieby mnie mógł znaleść, prosiłem go o tę tylko przysługę, aby mnie wydobył z domu umarłych, dla pogrzebienia. Listu tego nie odbierze aż dziś w wieczór za powrotém swoim ze wsi, a jak go czytać będzie, już ja żyć przestanę.
„Widzisz pan, ciągnął daléj Henryk, że chociaż, zdaje się, poszliśmy odmiennemi drogami, do jednego miejsca i celu dochodzimy. Szczęściem, że chociaż są miljonowe boleści, mogące udręczyć dusze, życie jedno tylko stracić można, i że skoro się to życie znudzi i zmęczy nas, jednym ciosem, jakiegokolwiek rodzaju, można się od niego uwolnić. A teraz, jeżeli pan trwasz w postanowieniu uskutecznienia powziętego zamysłu, godzina już nadeszła; wyspowiadałem się przed panem i pana spowiedź przyjąłem. A jeżeliśmy zapomnieli powiedziéć sobie czego jeszcze, to przypomnimy sobie tam wysoko.
I z tą samą zimną krwią która go dotąd cechowała. Henryk z liną w ręku, wszedł na drzewo, gdy Tristan mniéj przyzwyczajony i mniéj oswojony ze śmiercią, podejmował drżącą ręką pistolet, który w czasie opowiadania Henryka upuścił na ziemię.
Nagle usłyszano wielki szelest między drzewami, i ujrzeli człowieka biegnącego w końcu zarośli pomiędzy lasem a polem: Henryk zajęły umocowaniem liny, do gałęzi krzyknął:
— Karol! jeszcze Karol!
— Ah! znajduję cię przecie, zawołał ostatni, nieszczęśliwy! myślałem żeś już na zawsze wyrzekł się tego okropnego przedsięwzięcia!
— Słyszysz go pan? zawołał Henryk do Tristana, zawsze ta sama strofa zwykłéj piosnki. — W imię nieba zatrzymaj go pan! proszę cię! błagam! zatrzymaj go pięć minut tylko!
— Karol nie uważając na to, co Henryk mówił, szybko biegł do niego z całą miłością duszy chrześcianina, rozwiniętą teraz więcéj jak w kimkolwiek i kiedykolwiek.
Lecz Tristan stanął na drodze i zatamował mu przejście.
Przez ten czas, Henryk kończył swoje przygotowania.
— Panie! krzyknął Karol; panie! w imię Boga, daj mi przejść! czy nie widzisz, co ten nieszczęśliwy robi?
— Wiesza się, odpowiedział Tristan.
— Lecz dopomóż mi do przeszkodzenia mu w spełnieniu takiego występku!
— Ja? odrzekł Tristan.
— Ala ci pomagać? rzeki Henryk. Ah to właśnie! Ten pan tu przyszedł po to co i ja, to jest zrobić to samo co ja robię.
— Na ten czas odpowiedział Karol, z pałającym z zachwycenia wzrokiem, winienem dziękować opatrzności. Im zamiast jednéj dwie dusze wyratuję.
— Przepraszam pana, wymówił Tristan, unosząc swój pistolet, bardzo przepraszam, ale że nie mam zaszczytu być panu znanym, więc proszę abyś się do moich interesów nie mieszał; że powinieneś przeszkadzać temu panu aby się nie zabijał, to właściwie, masz do tego prawo, bo jest twoim przyjacielem: lecz ja nie mam tego honoru. Proszę więc oddalić się i pozwolić mi spokojnie dokonać to, po co tu przybyłem.
— Odważnie! krzyczał Henryk, trzymaj się stale, mój kolego! jednę jeszcze minutę a skończy.
— A więc mam do czynienia z szalonymi? rzekł Karol, lecz nieszczęśliwi! mówił daléj biorąc za rękę Tristana którą ten przybliżał pistolet do swego czoła, nieszczęśliwi! czyż nie wiecie że zostaniecie potępieni przez całą wieczność?
— Amen! zawołał Henryk, puszczając się w powietrze.
Karol, na widok przyjaciela bujającego pod drzewem, krzyknął przeraźliwie, chciał gwałtem odeprzeć zaporę stawianą przez Tristana. Walka wszczęła się między niemi, a w téj, pistolet trzymany przez Tristana wystrzelił.
W téj saméj chwili, Tristan uczuł, że palce ściskające jego rękę, zwolniły i rozwarły się. Karol krok cofnął się, zachwiał i upadł zalany krwią. Tristan z przerażeniem spojrzał na niego, kula trafiła go w twarz, a że z tak bliska, straszliwie mu ją rozerwała.
Nieszczęśliwy tarzał się w konwulsyném kopaniu.
Tristan obrócił się do wiszącego, który posiadał jeszcze tyle przytomności aby Pojąć co się dzieje około niego, i poglądał z wychodzącemi z miejsc swoich oczyma, na tę okropną scenę.
Pomiędzy temi dwoma umierajacemi, Tristan dostał prawie zawrotu głowy, rzucił wystrzelony pistolet, podjął drogi i wybiegł z przerwy drzew jak jeleń ścigany.
Ledwie pięćdziesiąt ubiegł kroków, znalazł się na drodze i w tumanie kurzawy postrzegł nadjeżdżający powóz.
— Zabiłem człowieka, wymówił do siebie, jeszcze jedna przyczyna abym się zabił także.
Oparł więc lufę pistoletu o gwałtownie bijące serce, pociągnął za cyngiel. pistolet wystrzelił, a Tristan krzyknął boleśnie i upadł.
Ludwika obudziła się wkrótce podejściu męża, a nie znalazłszy go obok siebie, już miała wstać dla dowiedzenia się, gdzieby mógł być, lecz postrzegłszy w progu drzwi światło, myślała że Tristan pracował jeszcze, jak mu się to zdarzało nie raz, usnęła więc, napowrót, bo sen stał się dla niéj teraz jedyną chwilą szczęścia, to jest zapomnieniem. Późniéj, to jest już rano, gdy po przebudzeniu znalazła się samą, sądziła także że Tristan pracuje, chociaż światła po dniu nie widziała, zawołała więc na niego, lecz nikt nie odpowiedział.
— Pewnie usnął, powiedziała sobie.
Wstała z łóżka, i otworzyła drzwi do jego pokoju jak mogła najciszéj. A chociaż wejrzeniem ogarnąć: mogła cały pokój. nikogo nie postrzegła. Lichtarz jakeśmy powiedzieli, stał na oknie z świecą do najmniejszéj resztki w nim wypaloną. Ludwika niepokoiła się najpierwéj tą nieobecnością, potém pomyślała: że Tristan poniósł nocną robotę, aby za nią przynieść pieniędzy na dzienne potrzeby i wróciwszy do swego pokoju skończyła swoje ubieranie: ubrawszy się i zrobiwszy w domu porządek, otworzyła okno i zasiadła do pracy: lecz godziny upływały, a Tristan nie powracał. Wtedy niespokojność jéj zwiększyła się, chodziła z jednego pokoju do drugiego, od okna do drzwi wchodowych, dla zobaczenia czy się nie ukaże na rogu ulicy, albo czy nie wejdzie na wschody; od chwili do chwili niespokojność jéj wzrastała: gdy w tém między papierami rozrzuconemi na stole, postrzegła pismo męża, rzuciła się na list: był to właśnie ten który znamy. Za każdém przeczytaném słowem, biedna kobieta przeciągała ręką po czole, jak gdyby się bała zmysły utracić. Łzy ją dusiły, a nadto cierpiała aby płakać mogła, po skończeniu listu męża, ledwie że te słowa wykrzyknąć zdołała.
— Boże! mój Boże! on już nie żyje!
I upadla na krzesło, z przytłumionym boleścią oddechem: mając oczy nieruchome, późniéj zerwawszy się z miejsca, włożyła na siebie szal i kapelusz zeszła szybko po wschodach koło odźwiernego, nie powiedziawszy do niego słowa i zaczęła biedź jak obłąkana przez pola Elizejskie do lasku Bulońskiego, jak gdyby w téj rozległéj przestrzeni, miała nadzieję znaleść miejsce gdzie Tristan swój straszny zamysł wykonał. W dwie godziny, Ludwika przebiegła ulice, drogi, gęstwiny, podrapała sobie ręce i twarz do krwi, biegła bez przytomności, bo żeby była mogła na chwilę zebrać myśli, byłaby się zapytała odźwiernego, o któréj godzinie Tristan wyszedł; zażądałaby pomocy nie zaś sama szukała w takim labiryncie jak lasek Buloński, gdzie biegając godziny całe znalazła się w tém samém miejscu zkąd wyszła. Jednakże wszystko koło niéj tak było spokojne; tyle było śpiewu i woni w powietrzu, tyle pogody im niebie, tyle szczęścia lub obojętności na twarzach mijających ją ludzi, że w téj wesołości zesłanéj od Boga ludziom, nie mogła się przekonać o swojéj boleści i wierzyć, że tylko ona jedna jest smutną pomiędzy nimi. W naszéj samolubnéj naturze, myślimy, że wszyscy powinni czuć boleść naszą, i kiedy zdarzy nam się wypadek, zdolny ubielić siwizną przez jednę noc włosy, albo rozedrzéć duszę w naszém istnieniu, gdy wybieżymy w obłąkaniu prawie na świat, dziwimy się, że wszystko na tém samem miejscu znajduje się, jak było, przedtem nim dotknęło nas nieszczęście, podziwiamy że się słońce nie zatrzymało, niebo nie zachmurzyło, i że przechodzą koło nas ludzie w galowych strojach, z radością w sercach, a wesołością na twarzy. W pierwszéj chwili to nas zasmuca, potém rozrywa, a wreszcie pociesza, bo zaczynamy uważać i wierzyć ile boleść nasza jest drobnostką w święcie całym, gdy wszystko co jest wyższym od nas, nie cierpi, a co wyższym nie zmienia się. Ludwika więc nie będąc świadkiem nieszczęścia swego, zachowywała w głębi serca nadzieję, że jaki opatrzny wypadek może Tristanowi przeszkodził, i nie mogła myśléć, aby Bóg, którego co dzień wzywała a który wzamian za jéj modły obdarzał ją siłą, aby Bóg mówię, miał ją teraz opuście, gdy ona starała się niczém go nie obrazić, tak że wracając na ulicę Ś-go Jakóba, była prawie przekonaną, iż znajdzie Tristana w domu, że ją przeprosi za boleść którą jéj sprawił, i że będą szczęśliwsi na przyszłość niż kiedykolwiek byli; odezwała się więc do odźwiernego:
— Czy wrócił Tristan?
— Nie pani, odpowiedział odźwierny.
Biedna kobieta poniosła rękę do czoła zimnym potem oblanego. Jedna z największych męczarni dla tych którzy się czego spodziewają, są zimne i obojętne odpowiedzi zapytywanych, odpowiedzi, które im wydzierają nadzieję i ranią serca.
— I nic nie przyniesiono do mnie?
— Nic.
— Jesteś pan pewny tego?
— Najpewniejszy.
— A więc to prawda! szepnęła biedna kobieta.
I wyszła na powrót, nie wiedząc ani gdzie idzie, ani co uczynić.
Machinalnie poszła tą drogą którą już przybyła: dochodząc do bramy Maillet, postrzegła odźwiernego kraty, i zbliżyła się do niego blada jakby zaraz umrzeć miała.
— Panie, wymówiła, odpoczywając za każdem słowem, bo serce jéj się rozdzierało, i ledwie głos wydobyć mogła, panie, nie wiesz, czy kto się nie zabił dzisiaj, i czy tu go nie przynieśli?
— Nie wiem pani, odrzekł odźwierny, bo wychodziłem rano i dopiero wracam; moja żona będzie mogła pani powiedzéeć o tém, lecz zdaje mi się że także wychodziła.
I dla zapewnienia się, poczciwy człowiek; wszedł na chwilę do siebie i powrócił mówiąc: że istotnie jego żony nie ma.
— Powiedz no Janie, zawołał na drugiego w bluzie, nie wiesz czy zabił się kto dzisiejszéj nocy w lesie?
— Kto się o to pyta?
— Pani.
— Ah, doprawdy, rzeki człowiek w bluzie podnosząc się i przystępując do Ludwiki, zdaje mi się, że Piotr mówił mi iż podobno dzisiaj rano jakiś młody człowiek zastrzelił się, czy tak?
Ludwika ledwie nie padła, bo w miarę jak jéj obawy urzeczywistniały się, utracała siły.
— W każdem zdarzeniu, moja piękna pani, odpowiedział ten co nosił imię Jana, musisz pójść do kommissarza policyi, bo jeżeli znaleźli ciało, musieli spisać protokół, on zatém będzie mógł udzielić ci objaśnień.
— Ah! dziękuję panu, odrzekła Ludwika.
— Nie ma za co. Smutne to rady, daję pani, ot i wszystko.
I Jan pokazał nieszczęśliwéj, mieszkanie kommissarza policyi. Przyszła tam, myśląc że jéj zaraz co powiedzą, ale znalazłszy trzy osoby które pierwéj nim ona przybyły, musiała czekać aż zacny urzędnik skończy z nimi, nastąpiła wreszcie koléj i na nią — wprowadzono ją.
— Panie! wymówiła wchodząc i kłaniając się kommissarzowi, który dla lepszego jéj widzenia spuścił okulary i nad szkłami na nią patrzył, panie! czy to prawda, zapytała, że jakiś człowiek zabił się dzisiaj w lesie Buloliskim?
— Tak jest pani, o siódméj rano.
— Ah Boże! cicho wymówiła Ludwika.
— Czy mogę się zapytać, jaki pani masz w tém udział, że chcesz się o tém dowiedziéć?
— To mój mąż panie.
— Mąż pani? zimno odpowiedział kommissarz; ah! rozumiem. Lecz czy pani pewną jesteś że nie był zarżnięty?
— Jestem pewną panie, bo on sam, nim opuścił dom. napisał że się chce zabić.
— Ah; więc dobrze, rzekł kommissarz, bo dla przekonania się, czy to było morderstwo lub samobójstwo, schowaliśmy broń jako przedmiot za dowód służący.
Biedna kobieta ledwie się mogła na nogach utrzymać.
— To powinienby być pistolet nabijany srebrem.
— Tak jest właśnie, odpowiedział coraz bardziéj zadowolony kommissarz.
Otóż jeszcze jeden krok postąpiła Ludwika w rzeczywistość.
Pozwól pan mi usiąść, wyrzekla, bo tak się czuję słabą, że co chwila boję się abym nie upadła.
— Owszem, siadaj pani, siadaj.
— A co się stało z ciałem? Panie.
— Że dawał jeszcze znaki życia, kazałem go przenieść do zakładu Beaujou.
— Czy żył jeszcze?
— Tak jest pani, żył. Doktór przywołany, powiedział: że nadziei żadnéj nie ma dla niego? lecz że zaród życia nie zewszystkiem w nim wygasł.
— I ja będę mogła wejść do zakładu?
— Możesz pani.
— 1 będę go mogła widzieć?
— Możesz pani widziéć.
— AH! jakiż pan dobry jesteś.
I Ludwika dziękowała komisarzowi, że jéj otwierał drzwi do zakładu, do którego każdy mógł wchodzić. Napisał jéj na kartce wolne przejście, pokazał drogę, i biedna wdowa wyszła błogosławiąc go; parę tylko kroków przeszła, od kommissarza do szpitala Beaujou, gdzie ją bez żadnéj trudności wpuszczono.
— Panie! rzekła do dozorującego, wpadając na salę którą jéj pokazano, panie! mieli tu przynieść dziś rano umierającego człowieka, znalezionego w lesie Bulońskim.
— Tak jest, pani.
— Gdzież on jest, w imię Boga!
Dozorujący zaczął przewracać książki, i wyrzekł:
— Miał numer szósty.
— Miał, mówisz pan, więc już nie znajduje się tutaj?
— Nie pani, w pól godziny po przyniesieniu skonał, a że żadnych papierów przy nim nie znaleźli, przenieśli go do domu umarłych.
— Do domu umarłych? wyrzekła Ludwika głosem ledwie dosłyszanym, do domu umarłych, mówisz pan?
— Tak jest, pani.
— Dziękuję, dziękuję! wymówiła, jakby ją mysi wszelka odstąpiła, dziękuję!
I z dzikim wejrzeniem, wybladła, zeszła ze schodów szpitala, i zaczęła biedź z całéj siły w kierunku kanałów.
Lecz czém daléj szła, tém mniéj widziała, obłok krwawy oczy jéj zaćmił, biegła jak te biedne istoty opuszczone od Boga, którym Niebo odjęło rozum, zostawiając życie, tak, że wszyscy przechodzący widząc ją bladą, chwiejącą się, wołali: „waryatka“ i lepiéjby było dla niéj, gdyby nią w istocie była! bo gdyby utraciła zmysły, zapomniałaby nieszczęścia swego, ale przeciwnie, boleść ją zabijała.
W końcu, na zakręcie jednéj ulicy, zachwiała się i upadła na ziemię, czoło jéj uderzone o bruk, zakrwawiło się. Zaniesiono ją do jakiegoś sklepu, a że pomiędzy temi co się na widok przypadku tego zgromadzili, znajdował się doktor, osądził że ma zapalenie mózgu i że ją trzeba odnieść do jéj domu. Lecz biedna kobieta nie miała żadnego papieru przy sobie z któregoby można się było dowiedziéć o jéj mieszkaniu. Wówczas doktór, będąc już podeszłym i bardzo szanownym, a widząc młodą, piękną i zajmującą kobietę, nie kazał jéj odnosić do szpitala, lecz przyjął do siebie, powierzając ją staraniom swojej siostrzenicy.
Choroba powiększała się szybko i maligna opanowała wątle i biédne stworzenie. Nic nie ma okropniejszego jak maligna, z temi niezrozumiałemi słowami, straszącemi tych co je słyszą, i dla tego młoda dziewczyna czuwająca teraz nad Ludwiką, bała się snu jéj równie jak i bezsenności. Nazajutrz po piérwszém lekarstwie, które jéj dał doktór, była trochę spokojniejszą, a otworzywszy oczy postrzegła koło siebie młodą dziewczynę, któréj nie widziała.
— Kto pani jesteś? zapytała się wreszcie.
— Jestem siostrzenicą doktora, który ma o pani staranie i który cię uzdrowi, bądź tego pewna.
— Ah! prawda! jestem chorą! a o nim czy nie ma wiadomości?
— O kim?
— O Tristanie!
— Młoda osoba dała znak, że nie rozumie o co idzie.
— A prawda, to słusznie, odrzekła Ludwika, pani go nie znasz, ale ja która go szukam, muszę go wynaleść, a dla znalezienia go musze wstać.
I w rzeczy saméj, zrobiła usiłowanie, aby powstać z łóżka.
— To niepodobieństwo! pani, wykrzyknęła dziewczyna, wstrzymując ją, mój wuj zakazał ci wszystkich wysileń, wszystkich ruchów.
— Ależ on, przez ten czas jest złożony w domu umarłych: w domu tém, ciało jego jak biedaka porzucone, mego Tristana, który mnie tyle kochał i ja go mam z drugimi zostawić! Oh! panienko, pozwól mi wstać. A list jego? Ach list jego tak czuły i pełen dobroci! gdzież jest? zabrali mi go! i niemi po nim me zostało! nic! Och oddajcie mi ten list, niech go choć raz jeszcze odczytam!
Ludwika jak dziecin płakać zaczęła.
— Pani, błagam cię, zawołała młoda dziewczyna przestraszona, klękając przy łóżku biednéj choréj, nie płacz! Ah żebyś wiedziała jaką mi przykrość sprawiasz płaczem swoim, a jak mnie przestraszasz swemi marzeniami! O! nie mów, nie mów! proszę cię, mój wuj przyjdzie. Zachowaj się dobrze. Uleczą cię i będziemy cię kochali.
— Tak, odpowiedziała Ludwika w chwili będącéj przejściem od gorączki do maligny, masz słuszność moje dziecię. Uzdrowią mnie będę mogła wstać i pójść do domu umarłych, nieprawdaż? Pozwolisz mi tam pójść? Każę, go pochować! mój biedny Tristan! ja go tak mocno kochałam! i mam go już nigdy więcej nie ujrzéć? oh Boże! ja zawsze go kochać będę!
I gorączka wracała, a z nią maligna trwająca godzinami.
Doktór miał staranie o Ludwice, jak gdyby w córce własnéj, i drugiego dnia od czasu jak już u niego była, kazał jéj opowiedziéć sobie wszystko, co chorobę, poprzedziło. Wtedy sam poszedł do domu umarłych, kazał sobie pokazać ciało człowieka znalezionego w lesie Bulońskim, upominał się o nie, opowiedział wszystkie o nim szczegóły, pokazał list który Tristan do Ludwiki napisał i kazał go pochować na cmentarzu Mont Parnasse, zakupiwszy ziemię na lat pięć. Potém poszedł na ulicę Ś-go Jakóba gdzie mieszkała młoda kobieta, dał jakieś przyczyny (wymyślone) jéj nieobecności, zapłacił co się od niéj należało, a to, aby nie sprzedano jéj ubogich sprzętów: potém po tych dobrych czynach powrócił do siebie dla dokończenia zaczętego jeszcze dobrego dzieła, to jest dla ratowania choréj.
Jak tylko napady maligny uspokoiły się, jak tylko zaczęła przychodzić biédna Ludwika do zdrowia, wciąż jedna tylko myśl zajmowała ją: to jest, zrobić wezwanie o oddanie ciała męża. Wtedy stary doktór powiedział jéj wszystko co zrobił, że przez bojaźń aby jéj choroba nie potrwała długo i żeby przez ten czas nieodesłano ciała jéj męża na cmętarz szpitalny, bo nikt ze znajomych nie wiedząc o przypadku, nie byłby o niego reklamował, dopełnił téj ostatniej, pobożnéj powinności i kazał go uczciwie pochować. Ludwika na tę wiadomość nie zostawującą już jéj najmniejszéj nadziei czyli bardziéj wątpliwości o śmierci męża, poddała się smutnie swemu nieszczęściu i ze łzami żalu i wdzięczności w oczach dziękowała starcowi za tę jedyną przysługę jaką mógł człowiek zrobić na tym świecie Tristanowi, to jest, zakupić mu grób, przy któremby modlić się i płakać przychodziła.
Najpierwszego dnia jak tylko wyjść zdołała, poszła na cmentarz z młodą dziewczyną; uklękła na grobie Tristana i modliła się długo.
Potém wieczorem, z pełnemi łez oczyma, powiedziała doktorowi i jego siostrzenicy, że się z niemi nazajutrz pożegna.
— Dla czego nas porzucasz Ludwiko? odezwała się siostrzenica.
— Bo twój wuj i ty moje dziecię, odpowiedziała, zrobiliście dla mnie więcej, niżelibym przez całe życie moje odpłacić wam mogła, i że już nie powinnam dłużéj u was pozostać. Nie mam nic na tym święcie, poświęcę się Bogu i pójdę do klasztoru.
— Wejść do klasztoru? tam gdzie się wiedzie nieszczęśliwe życie! wykrzyknęła młoda dziewczyna: zostań tutaj z nami, będę cię zawsze kochała, a jeżeli zachoruję, no! wtenczas nawzajem będziesz mnie pilnowała, bo ja także nie mam ani ojca, ani matki, a mój wuj już stary, nie będzie miał za nadto dwie istoty do kochania go.
Ludwika nic nie odpowiedziała na tę uprzejmość, która dla niéj była jedną z pociech, ale któréj przyjąć nie śmiała.
Nazajutrz starzec odezwał się do niéj w te słowa:
— Słuchaj moje dziecię, zostań się z nami, dokończysz wychowania mojéj siostrzenicy Amelii, nie potrzebujesz nic więcéj trudzić się i umiéć, tylko nauczysz ją, aby była tak dobrą jak ty nią jesteś.
— Młoda kobieta przyjęła to, i rachując od dnia tego w którym straciła męża, znalazła dla siebie ojca i siostrę.
Gdyby czytelnik był w składalni trupów z dobroczyńcą Ludwiki, byłby mu powiedział: ciało o które się tu pan dopominasz nie jest Tristana.
— Bah! powiedziałby lekarz.
— Tak! odrzekłby czytelnik.
Jakże to wiesz?
— Słuchaj tylko.
— Słucham.
— Tristan, jak nam przynajmniéj autor powiedział, ranił się w piersi, a ten którego pod tym nazwiskiem chcecie pochować, ma głowę strzaskaną, a piersi nie tknięte.
— To prawda, mówił by daléj lekarz, ale ten kto jest?
— Jest to, odrzekłby czytelnik, ciało tego nieszczęśliwego Karola, który chcąc uratować swego przyjaciela i Tristana, sam się zabił.
— Ach! dobrze, mówiłby daléj lekarz, ale gdzież jest Tristan?
— Nie wiem dodałby w końcu czytelnik, ale bęzwątpienia autor nam to powié.
— Szczęściem dla nas, czytelnik nie mógł towarzyszyć lekarzowi do składalni trupów, a my mogliśmy kazać pochować Karola na miejscu Tristana, bez wiedzy doktora i Ludwiki, którzy nie mogli spostrzedz téj zamiany. Co do naszego bohatera, oto co się z mm stało: Jak to już powiedzieliśmy, w chwili kiedy młody czlłowiek strzelił do siebie, powóz prędko nadjeżdżał, a on dla tego tylko tak się pospieszył, aby nie być widzianym od tych co byli w powozie, i nie być zatrzymanym gdyby go spostrzegli, bo nietylko mogli mu przeszkodzić w dopełnieniu zamiaru, ale jeszcze oskarżyć o zabójstwo Karola. Tristan bowiem chciał zabić się wystrzałem z pistoletu, ale nie chciał zginąć na rusztowaniu: spiesznie pociągnął cyngiel, kula trafiła go i upadł bez przytomności na trawnik. Odgłos ognistéj broni przestraszył konie; w téj chwili śliczna główka ukazała się w drzwiczkach i zawołała. „Pocztylion — czekaj“. Bo trzeba nam powiedziéć, że ten powóz który tak spiesznie się zbliżał był powozem pocztowym. Pocztylion zatrzymał konie — zsiadł i otworzył drzwiczki, natychmiast młoda kobieta, w podróżnym stroju wysiadła, i udawszy się w stronę gdzie strzał dał się słyszéć, znalazła Tristana leżącego bez przytomności, zawołała więc z całéj siły:
— Na pomoc!
Służący który towarzyszył pięknéj podróżnéj, bo powiemy nawiasem, rzeczywiście była piękną, przybiegł z pocztylionem, i zaczął swe żale rozwodzić nad nieszczęśliwym który jak się zdawało już nie żył.
— Ten człowiek się zabił, mówił pocztylion uszczęśliwiony swym dowcipnym postrzeżeniem.
— Zabił się, albo go zabili, powiedział służący.
— To musiał być pojedynek, dodał pocztylion, bo jeżeli pani sobie przypomina słyszeliśmy dwa wystrzały.
— To prawda, odrzekła młoda kobieta.
— Przeciwnik i sekundanci zapewne ociekli, powiedział służący, tak najpewniéj że to był pojedynek. Tymczasem młoda kobieta klęcząc macała puls Tristana.
— Janie! zawołała, zanieś tego nieszczęśliwego do powozu, jeszcze oddycha, może go zdołamy ocalić.
— Ależ przecie pani jedzie do Włoch.
— Pojedziemy późniéj.
— Więc pani chce, aby zawieziono ranionego?...
— Do mnie.
Podróżna, wymówiła te słowa głosem kobiety ale z męzką wolą. Po tych kilku wyrazach, można było poznać jéj dziwny i niepodległy charakter. Służący usłuchał rozkazu bez dalszych uwag; zaniesiono rannego do powozu, usłano mu rodzaj łóżka, położono, go na niem, pod głowy poddano miękkie poduszki — a młoda kobieta wsiadając, zaleciła pocztylionowi, aby spokojnie i wolno jechał. Potem okryła Tristana szalem, i zatamowała krew z rany płynącą, cicho powtarzając:
— Biedny młody człowiek! może umrze. Jak to już powiedzieliśmy, Tristan był co się zowie ładnym chłopcem, rana dodawała mu jeszcze wdzięku i czyniła go nader zajmującym. Bladość jego nic z téj odrażającéj śmiertelności nie miała, przeciwnie, nawet powabną była. Białe jego, arystokratyczne ręce, zwieszały się niedbale, usta wpół otwarte dawały widziéć cudownéj piękności zęby, do tego rana, może śmiertelna, i czegóż więcéj trzeba było do wzruszenia a być może do zajęcia tylko młodéj kobiety. Ta o któréj mówimy, czyniła już najdziwaczniejsze domysły, i w swéj excentrycznéj wyobraźni, tworzyła całą powieść mającą służyć za przedmowę przyczyny tego samobójstwa czyli też pojedynku; — widząc tego rannego tak pięknym, tak młodym, nie mogła nawet przypuścić, by czyn który popełnił, wynikał z innéj przyczyny jak miłość, i mówiła sobie: że jeżeli ten człowiek o tyle jest dobry o ile piękny, i zakochany o ile zajmujący, śmierć jego, jeżeli broń Boże, by jéj uległ, pogrążyła by we łzach i żałobie jaką młodą, śliczną istotę, której imię, ostatniem jego tchnieniem było. Złorzeczyła powolnemu ruchowi powozu, tak jednak koniecznemu dla Tristana, chciała by już jak najprędzéj stanąć u siebie, aby przywołać doktora i przynieść ulgę biednemu rannemu. Tymczasem patrzyła się z lubością, rada że się nikt nie patrzył na tę piękną głowę, na te zamknięte oczy, i co ją bardzo w téj chwili zajmowało, to chęć dowiedzenia się, czy te oczy się kiedy otworzą, i czy będą niebieskie lub czarne. Zajechano nakoniec. Jan i pocztylion wnieśli Tristana do pokoju, zawołano lekarza z Boulogne, jedynego który tam był, nie miano więc trudności w wyborze. Przybył, obejrzał chorego i w końcu powiedział:
— Ten człowiek kulą był ugodzony. Wszyscy podziwiali naukę lekarza.
— Ale mówił daléj rana nie jest niebezpieczną.
— A więc, przerwała młoda kobieta, on z niéj nie umrze?
Lekarz po zsondowaniu rany, odpowiedział
— Przy staraniach i spokojności, prędko przyjdzie do siebie; kula osunęła się po żebrach, nie ma więc niebezpieczeństwa. Przystąpił do opatrzenia rany, w czasie którego Tristan otworzył oczy, ale jakby tym wysileniem zmęczony, zamknął je natychmiast. Lekarz oddalając się, zalecił spoczynek choremu, a zabronił mówić. Raniony sam pozostał, po opatrzeniu doznał ulgi, a obudziwszy się poniósł rękę do serca, w którym czuł bol mocny, chciał wstać, ale mu to niepodobném było. Skutkiem znacznéj utraty krwi, niezmiernie był osłabiony, postanowił więc leżéć i przypatrzyć się miejscu w którym się znajdował. Obejrzał pokój, którego całość przedstawiała smak wytworny, lecz szczegółów dostrzedz nie mógł, bo dwie aksamitne firanki ociemniały go tak, że zaledwie mały promień światła przedrzéć się przez nię zdołał. Po niejakim czasie, ze zdziwieniem budzącego się człowieka, patrzył na przedmioty otaczające go, pytając się samego siebie, jakim sposobem się tam znajduje? — Miał naturalnie głowę ociężałą i stracił poniekąd pamięć, tak, że mu się to wszystko snem zdawało, i otwierał oczy, ażeby się zapewnić czy nie śni. Wtedy zebrawszy myśli, przypomniał sobie zwolna wszystkie okoliczności poprzedzające przebudzenie jego, porzucenie, domu, list, spotkanie w lasku Bulonskiém z człowiekiem nieznanym. a w końcu podniósłszy rękę do lewego boku, strzał którym się ugodził. Ale to wszystko nie mogło mu wytlomaczyć jakim sposobem wyszedłszy z nędznéj izdebki aby się zabić, obudził się w pokoju tak zbytkownie przybranym. Najzupełniejsza cisza go otaczała. domyślił się po blasku słońca, które przedarłszy się przez okna i firanki, oświecało kwiaty pięknego dywanu, że czas przepyszny. Ale to było wszystko, co mu Bóg wiedzieć dozwolił, a co mu było dziś obojętnem, jako biednemu choremu, który nie mógł z łóżka się podnieść, i miał przekonanie że długo w nim zostawać będzie, tak był bezsilny. Przestawał więc na obracaniu głowy w prawo i lewo, bo to był jedyny ruch pozwolony mu, a późniéj gdy wspomnienia zaczęły się wyjaśniać, pomyślał o Ludwice, która w téj chwili oddana była zapewnie niespokojności, jeżeli listu nie spostrzegła, albo rospaczy jeżeli go przeczytała. Wtedy spróbował jeszcze raz wstać, ale jak pierwéj tak i teraz bezsilnie upadł na łóżko, a nie wiedząc gdzie się znajduje, wołać nawet nie mógł; pragnął jednak napisać do Ludwiki, że żyje, żeby nie rozpaczała. Ale w téj chwili zupełną pamięć odzyskał; przypomniał sobie nieszczęśliwego Karola, którego prawie zabił, pomyślał, że jeżeli jego znaleźli, znajdą także i Karola, który jak on mógł żyć i oskarżyć go przed sądem; a tak w téj osłabionéj głowie coraz inne tworzyły się przypuszczenia, i widział się przytrzymanym, więzionym, oskarżonym o zabójstwo, a choć wprawdzie miał szczerą chęć skrócenia sobie życia, nie zgadzał się bynajmniéj na ścięcie. Gorączka tak się wzmogła, że przeszła w malignę, w śnie nic nie widział jak tylko powrozy, więzienia, samobójstwa i rusztowania, potém przyszedł sen lżejszy i tyle był miłym i orzeźwiającym, o ile maligna była okropną. Smutne wspomnienia wymazały się zupełnie z umysłu Tristana, zdawało się mu, że widzi dwa jasne promienie słońca, oświetlające pokój, ale w tym jego śnie przynosiły mu one więcéj jak światła, bo jakąś harmoniją, jakieś tajemnicze dźwięki, które napełniały pokój, tony wyraźne, jak mrok wieczorny, wonne jak kwiaty dolin, smętne jak noc, dały się słyszéć z razu, a potem złączone z głosem ludzkim, utworzyły śpiéw podobny do śpiewu dziewicy z Betleem.
W téj utajonéj harmonii, było coś tak pięszczotliwego, że Tristan był jak w zachwycenia. Zrazu, tony były niepewne jak daleka modlitwa pielgrzymów, a chory marzył, że widzi tych świętych podróżnych wychodzących z błogosławionéj doliny i przybliżających się. Ale muzyka trwała coraz silniejsza i więcéj wyraźna, wtedy zdawało się rannemu, że harmonija ta była śpiewem wróżki, która go umierającego podniosła i w swym czarownym pałacu umieściła. Tony religijnéj pieśni przeszły jak wietrzyk, który lekkim swym tchnieniem liście porusza, twarz owionie, popieści i zniknie, nie zostawiwszy innego śladu, jak lekkie liści drżenie. Po chwili dźwięki głośniéj jeszcze zabrzmiały w duszy Tristana, i jak ostatnie tchnienie gasnącego serca, tak ostatnia nuta skonała w oddaleniu, tajemnicza i niepewna. Muzyka już dawno ustala, a Tristan słuchał jeszcze bezsilny, jakby wschodnią odurzony kąpielą; przecierał oczy jak po śnie, a przecież nie śnił, tylko śpiewka którą słyszał, jego półsennéj wyobraźni, wydała się dziwną harmoniją. Przez ten czas słońce nachylało się ku zachodowi a blady jego promień pokój oświetlał. Tristan chciał snu spróbować, obrócił się do muru, szukając, w myśli przyczyny togo śpiewu co go tak zachwycił, a ukołysany melodyą muzyki przymknął oczy. Gdy je otworzył, firanki były rozsunięte, i pozwalały widziéć zachód słońca w całym blasku jego. Widok rozciągał się na szeroką drogę wysadzoną topolami, tworzącemi rodzaj zielonego parkanu, za którym przesuwały się kiedy niekiedy, ciężki dyliżans, albo wóz obładowany, to wszystko ozłocone słońcem wśród zielonych liści, wydawało się jak cudowny szkic Diezza albo Roussa. Dla chorego ta żyjąca panorama wielką była rozrywką: widziéć słońce zapuszczające się za doliny i zapełniające cały horyzont ognistem światłem, które wydaje się jakby nieprzejrzane łany pokryte złotem zbożem, jakie Bóg, ten czarodziejski malarz, jednym pociągiem pędzla swego na niebie skreśla, poczem cień zdaje się z ziemi wychodzić, złota światłość zwolna układa się w łożu chmur, i godzina spoczynku wybija.
Przy ostatnim blasku dnia, widział Tristan kilka przechodzących wieśniaczek, w ubiorach czerwonych i białych, które pochylone pod ciężarem koszów, spiesznie zdążały do domów gdzie przy kopcącym świetle lamp, czekali na nie mężowie i dzieci.
Tristan wszystkiego próbował — był wczęści poetą, a ta żyjąca sielanka ucieszyła go tyle, ile poprzednio wzruszyła muzyka. Widocznem było, iż ten lub ta, co nad nim czuwali, posiadając wszystkie sposoby rozerwania nudów chorego użyli najnaturalniejszych. Noc tymczasem nadchodziła, a chory spostrzegłszy, że zwykle podczas snu jego tworzono nową rozrywkę, domyślał się, że wkrótce nadejdą, sądząc że już zasnął. Istotnie, po chwili usłyszał lekkie stąpanie odedrzwi, poczem zatrzymano się, zapewne dla przysłuchania — ciekawy co daléj robić będą, obrócił się do muru, udając że śpi. Otworzono drzwi jak można było najciszéj, wszedł służący na palcach, postawił na tacy imbryk do herbaty i filiżankę, a wszystko to było z najpiękniejszéj serwskiéj porcelany, poczem zasunął firankę, jak można było najszczelniéj i znikł tak jak wszedł, bez najmniejszego hałasu. Tristan obrócił się i domyślił, że należy wypić co mu przyniesiono, nalał więc filiżankę herbaty i wypił; byłto napój obojętnego smaku, jak zwykle bywają tyzanny; w tych więc rannych odwiedzinach, nie doznał miłéj niespodzianki i zapewnie do następnego poranku zamyślono go zostawić zupełnie materyalnemu życiu.
Skutkiem osłabienia w jakiem zostawał Tristan, wieczorem uczuł się bardzo zmęczonym. ale małe wzruszenia jakich przez dzień doznał sprowadziły mu trochę gorączki, zasypiał więc z rozpaloną głową i przyśpieszonym oddechem. Nazajutrz zaledwie przebudził się, wszedł lekarz, odsunął sam firanki, odwinął ranę, która zdawała się być łatwą do wygojenia, opatrzył ją na nowo, a chory zapytał go czy prędko będzie mógł wstać z łóżka.
— „Tak jest“ odpowiedział lekarz: „Za dwa lub trzy dni.“
— Gdyż nie mogę zawsze tu pozostać dodał Tristan. A nawet nie wiem dotąd gdzie się znajduję.
— Czy mają o panu staranie? czy dobrze ci tu jest?
— Bardzo dobrze.
— A więc cóż pana więcej obchodzić może.
— Tak, to prawda.
— Jak wstaniesz, zobaczysz gdzie jesteś, a teraz chcesz pan książek?
— Dziękuję — chciałbym tylko papieru i atramentu.
— Lekarz poszedł w róg pokoju, wziął kałamarz. pióra i papier, przystawił mały stoliczek do łóżka, postawił wszystko na nim i zapytał
— Czy już wszystko?
— Tak jest, doktorze.
— Do widzenia.
— Do widzenia? a więc, zawołał Tristan za odchodzącym lekarzem, nic się nie mogę dowiedziéć.
— Bierz pan przykład ze mnie, wszak o nic nie pytam pana. Gdybym był ciekawy, musiałbym być i gadatliwy, a ja nie mogę nim być, tym bardziej że nic nie wiem. Późniéj zapewne, zrobię panu zwierzenia w zamian za jego własne, nim to jednak nastąpi czekać trzeba.
— Powiedz mi przynajmniej doktorze, czy chcąc mówić o osobie która mnie ocaliła, mam mówić on lub ona?
— Jak ci się podoba.
— Doktorze! jesteś jak Sfinx, jedną tylko masz nad mm wyższość, a ta jest, żeś lekarzem.
— To prawda, ale on mimo to, niemniej zabijał, a więc ominąwszy patent, warciśmy jeden drugiego.
— A zatem proszę, cię tylko o jedną rzecz, którą będziesz mógł zrobić, bez zdradzenia tajemnicy, a ta jest, żebyś mnie jak najprędzej wyleczył.
— Za trzy dni wstaniesz.
— Dziękuję.
— Żegnam.
— Żegnam cię, powtórzył Tristan z wyrazem poddania.
I zajął się pisaniem do Ludwiki, ale w téj chwili wszedł służący, niosąc na srebrnéj tacy skromne śniadanie, które zalecił lekarz. Tristan już chciał zadać mu pytanie, lecz zastanowił się i osądził, że kiedy proszono lekarza, aby nic nie mówił, bezwątpienia lokajowi nakazano zupełne milczenie. Jadł więc w cichości, co mu przyniesiono. nie troszcząc się już zkąd mu przyszło smaczne śniadanie, które połknął do ostatniéj okruszyny, a potém skończywszy zatrudnienie, będące nie bez wdzięku dla człowieka, co na gwałt do życia powracał, zajął się znów pisaniem listu do żony.
Wiecie ile to nad naszą biedną organizacyą cielegną się wywiera wpływu, wiecie, że kiedy się jest naczczo i kiedy się w nocy nie śpi, umysł podniecony, wszystko widzi w smutniejszéj barwie. Zdarzało się wam nie raz napisać list do kobiety z kilku złożony stronic, napełniony smutnymi wyrażeniami, a nawet obietnicami zadania sobie śmierci jeżeli wzajemną nie odpowie miłością, a po napisaniu takiego listu poszło się na śniadanie, bo nie ma na święcie zakochanego, coby mniéj więcéj nie jadał śniadania, choćby też jedynie w celu utrzymania przy siłach swojej miłości. Powróciwszy tedy ze śniadania, gdy się taki list odczytało, śmiesznym się wydał, tak że go trzeba było podrzéć, poczém siadło się w oknie, paląc cygaro. W takim to wypadku i Tristan się znajdował. Od wielu już dni gorzał mózg jego boleścią z braku pożywienia, i marzył o samobójstwie, a kiedy czyn dokonanym został, a on się przy życiu znalazł, przyszła gorączka, i jedną tylko miał myśl, a ta była, ażeby zobaczyć Ludwikę. Ludwikę, którą sądził umarłą z żalu, lub przynajmniéj słabą i całą we łzach. Gdy prosił lekarza o atrament i papier, chciał napisać długi list, smutny jak pierwszy, wyrażający poddanie się wyrokom okropnym Boga. Właśnie wtenczas przyniesiono mu śniadanie, uczuł że mu się jeść chice, odłożył więc papier i myśli smutne na stronę, a rzucił się jak zgłodniały na zupę i skrzydło kurzczęcia i dopiero się zatrzymał gdy talerze skrupulatnie wypróżnione były; wtedy sparł głowę na poduszkach z pewnym rodzajem zadowolenia, a zasmakowawszy w jedzeniu, kosztował w końcu snu wśród marzeń najbardziéj pocieszających. Otóż podczas senności, powtórzyła mu się wczorajsza muzyka, która go nawpół rozbudziła, ale tak jak by pieśń miała być do okoliczności zastosowaną, jak by była tylko odbiciem myśli jego; zamiast smętnéj narzekającéj muzyki, którą pierwéj słyszał, obił się o uszy jego jakiś rodzaj ballady cygańskiéj, z dziwacznemi a wdzięcznemi razem słowami: gdy zaś zgasł dźwięk ostatni, raniony otworzył oczy, spojrzał przez okno na słońce, które zdawało się śpiew zakończać. Wtedy uczuł się pełen radości, zdawało mu się, że rana bólu nie sprawia i wśród zbytku który powrót do życia tak słodkim uczynił, zaczął znów myśléć o téj która w owéj godzinie zapewne cierpiała, a może i umierała po stracie jego. Wziął więc pióro napowrót, lecz mózg jego ociężały, nie znajdował myśli które się po nim snuły kiedy był głodny; kiedy był na czczo wyrazy cisnęły się pod jego pióro teraz zaś nie przychodziły wcale: obracał pióro w ręku nie wiedząc jak zacząć. W końcu na pisał do Ludwiki list tak różny od tego który był pierwéj zamyślał, iż wnieść mogła, że jeżeli mąż jéj nie umarł, to przynajmniéj dostał obłąkania! prosił jéj aby przybyła do niego i stanął w tem miejscu, bo przypomniał sobie że nie wie gdzie się znajduje; a że dotąd nie odpowiadano na pytania jakie czynił, sądził, że i teraz napróżno chciałby się dowiedziéć. Był więc nadzwyczaj zakłopotany i myślał jakby wymyśléć zręczny wybieg, aby się dowiedziéć w jakiéj się znajdował okolicy: w tym właśnie wniósł służący napełnioną tacę, w miejsce téj która wypróżnioną była.
— Jak się nazywa kraj, gdzie się znajdujemy? zapytał Tristan służącego.
— Nie ma nazwiska?
— Jak to nie ma nazwiska?
— Nie panie.
— A dla czego?
— Nie wiem. Ten dom jest odludnem pomieszkaniem, wśród ulicy, o któréj nazwisku nigdy nie słyszałem.
— Ach to dobre mówił do siebie Tristan, wpadam w jakieś powieści Perraulta, jestem dalszym ciągiem pięknéj w lesie śpiącéj. Daleko jesteśmy od Paryża?
— Nie panie, odpowiedział lokaj.
— Można tam list przesłać?
— Tak jest panie.
— A czy można by mi sprowadzić osobę do której piszę?
— Można panie.
— Czy to nie zawadzi właścicielowi lub właścicielce tego domu?
— Nie, panu wolno robić to co się podoba.
— No! pomyślał Tristan, nie bardzo ostro jestem trzymany.
— Zanieś więc przyjacielu ten list i sprowadź mi osobę do któréj jest pisany.
— A jeżeli nie znajduje się w domu?
— Odniesiesz mi list na powrót, odpowiedział Tristan, gdyż przypomniał sobie, że w tym liście wzmiankował o śmierci Karola, nie dobrze by więc było gdyby się list zabłąkał.
— Już nic więcéj pan nie żąda? zapytał służący.
— Nie.
— Tego wieczora będzie pan miał odpowiedź.
— Dobrze.
Wyszedł służący, a Tristan zwrócił się do obiadu, z którym się obszedł jak z poprzedzającem śniadaniem.
— Niezawodnie życie drugie milsze jest, od pierwszego, mówił do siebie Tristan, doskonale jest mi tutaj, a jeśli Ludwika przyjdzie do mnie, będę najszczęśliwszym człowiekiem w święcie. Co do właściciela domu, nieobchodzi mię on wcale, i jeżeli tak daléj żywić mnie będzie jak dotąd, nie będę, nawet ciekawy jego nazwiska i płci.
Po tych uwagach które po obiedzie nastąpiły, Tristan jak dnia poprzedzającego patrzał na zachodzące słońce i zasnął. Nazajutrz, otworzywszy oczy, znalazł na stoliku przy łóżku list swój, który był lokajowi oddał. Wtedy naprawdę się niepokoił, pierwszy raz zadzwonił i służący wszedł natychmiast.
— Czy nie było téj osoby w domu?
— Nie panie.
— Kiedyż wyszła?
— Od trzech dni.
— I nic nie powiedziałeś? zawołał chory.
— Nic.
— Dobrze! odejdź.
Wtedy. powiedziawszy na pochwałę Tristana, mocno się wzruszył na myśl, że Ludwika znikła, łamał sobie głowę chcąc się domyślić co się z nią stać mogło. a gdy lekarz nadszedł. powiedział mu, iż koniecznie wstać musi, czego mu najsurowiéj zabroniono. Rana zagoiła się znacznie, ale doktór nakazywał zupełny pokój ciała i umysłu, jako konieczny warunek do zupełnego wyzdrowienia: obiecał Tristanowi, że na drugi dzień wstać mu pozwoli, jeżeli się jakiéj nieroztropności nie dopuści.
Służący przyniósł śniadanie, lecz teraz Tristan nie jadł wcale, potém przyniósł obiad, a taca stała jeszcze nie poruszoną.
Położenie Tristana, było nader kłopotliwe. Choć wyzdrowieje, nie będzie śmiał pokazać się na ulicy Ś-go Jakóba. bo zniknięcie jego musiało narobić hałasu w całym cyrkule. Zabójstwo Karola już było zapewnie wiadome, a źli ludzie, domyślali by się w skutek zniknienia jednego a zabójstwa drugiego, jeżeli nie morderstwa, to co najmniéj pojedynku. Gdyby posłaniec Tristana zastał Ludwikę w domu., przyszłaby do niego, a zebrawszy wszystkie zasoby, mogliby może wyjechać, porzucić Francyą, i zabespieczyć się od wszystkich zaskarżeń i poszukiwań. Lecz przez wyszukiwanie żony, wypytywanie się o nią, mógł obudzić podejrzenie. bardzo dla siebie niebespieczne. A wśród tego wszystkiego, dręczyła go jeszcze obawa, czy Ludwika nie zabiła się także, i ta obawa, nie dozwoliła mu przez cały dzień wziąść się do jadła. Mił tylko jednę chwilę uspokojenia, kiedy zaczynał się śpiew, codziennie dający się słyszyć.
Ta co miała władzę rozerwania niespokojności chorego. wiedzie musiała co się w sercu jego działo, bo tak jak w pierwszym dniu, śpiew był smutny, lubo przy końcu dało się słyszyć kilka słów pociechy i nadziei.
Jednak noc nie wydała się krótszą Tristanowi, sen miał przerywany gorączką a gdy wszedł służący, prosił go, aby poszedł na ulicę Ś-go Jakóba, i gdyby się tam jeszcze nic nie dowiedział, aby się udał do składu Trupów, i wypytał czy nie znaleziono umarłej kobiety. Przez czas nieobecności służącego, Tristan rachował godziny, minuty, sekundy, zaledwie odpowiadał na zapytania lekarza, z którego rozmowy zrozumiał to tylko, że mógł, jeżeli chce, wstać na chwile i pójść do okna dla użycia świeżego powietrza.
Służący wrócił nareszcie. Na ulicy ś. Jakóba żadnéj nie było wiadomości, a w składzie trupów żadnej zmarłéj kobiety, z czego Tristan mógł się upewnić, że Ludwika żyła jeszcze, nasz ranny zaczął miéć nadzieję i jadł aby ją utrzymać.
Pogoda zawsze trwała, a w chwili, gdy Tristan miał wstawać aby zbliżyć się do okna i patrzéć na słońce, a razem starać się rozpoznać okolice w któréj się znajduje, głos który już był słyszał, obił się o uszy jego, już nie smutny i stroskany, lecz pełen pociechy i nadziei. Gdy ostatnia zamilkła nóta, Tristan usiadł przy fortepianie i zaśpiewał głosem czystym, któremu słabość nowego dodawała wdzięku:
O śpiewaj! śpiewaj mi jeszcze,
Śpiew dźwięczny słodki niewieści!
Twym śpiewem mą duszę pieszczę,
Jak się twoją niebo pieści.
Śpiew twój, to lube marzenia
Matki przy śpiącéj dziecinie,
To tkliwe ciche zwierzenia
Kochanków w szczęścia godzinie.
Śpiewaj, bo głos twój pociesza
Kogóś, co cierpi przy tobie,
Dusza jego z niém się miesza.
O szczęściu śmie marzyć sobie.
Tristan miał przed oczyma najpiękniejszą, białą, rumianą. okrytą blond włosami główkę. Była to jedna z tych kobiet, co blaskiem oczu, rysami twarzy, ułożeniem włosów, przypominają aniołów chrześcijańskich Cimabuego i Giotta. Długie i świetne sploty okulały jéj głowę, a końce od nich spadały na szyję alabastrowej białości. Zdała się być najdokładniejszą kopią Eufrozyny Cheniego. Resztę postawy osłaniało okrycie batystowe, przez które przebijały ręce jak gdyby z róż utkane: a potém dostrzedz jeszcze można było nóżki małe, pieszczono, zdaje się tylko dla harmonii utworzone, przypominające wieki Sylfów, wróżek, aniołów, którzy mając skrzydła nie potrzebują ich używać. Młoda kobiéta tak wolno, tak lekko, tak cicho zbliżyła się do śpiewającego Tristana, że len nieposłyszał jéj nawet, i zobaczywszy ją za krzesłem swojém, chciał upaść na kolana, sądząc że ma widzenie z nieba. Na to ciche uwielbienie malujące się wyrazisto w rysach jego, odpowiedział boski uśmiech świeżych ust kryjących dwa rzędy pereł, z których wyszły te wyrazy:
— Jakże się pan masz?
— Te słowo Pan, przywołało Tristana do rzeczywistości. Zdawało mu się, że usta takie niepowinny się były otwierać jak tylko dla śpiewu miłosnego.
— Daleko lepiéj, i bezwątpienia z łaski pani, odpowiedział.
— Widzisz pan, rzekła piękna nawiedzająca, zawołałeś mnie i zaraz przyszłam.
— Jakże pani dobrą jesteś! Od trzech dni jak się tu znajduję, miałem tylko po jednéj godzinie na dzień radości, téj godzinie w któréj pani śpiwwałaś: resztę dnia przepędzałem rozpamiętywając śpiew, w nadziej że go nazajutrz znów usłyszę.
— Pochlebstwo!
— Nie pani, przysięgam ci; temu słońcu, tym kwiatom, temu lazurowemu niebu, tym drzewom które mam przed oknami, brakowało czegoś, te coś, to był głos pani: tak Pani dopełniłaś twórczości najwyższéj, swoim śpiewem.
— Lecz jeżeli sobie dobrze przypominam, odpowiedziała młoda kobiéta, zdaje mi się, że niedawno głos mój obudził inny także głos, któremu w połowie ze mną należy się pochwala jaką pan dopiero co wyrzekłeś.
— Mój głos pani? odrzekł Tristan, nie żartuj pani ze mnie. Śpiew pani to odgłos z nieba, a mój tylko rzemiosło.
— Czy pan jesteś śpiewakiem?
— Nie pani, alem już wszystkiego w życiu mojém próbował, i właśnie spróbowawszy wszystkiego. chciałem się zabić: lecz i ta próba nie lepiéj mi się nad inne powiodła, jak pani sama widzisz i znać w tém wolą Boga że mi się nie udała, bo mi zesłał anioła swego aby mnie do życia przywiązać.
— To pan dużo cierpiałeś?
— O bardzo wiele!
— I może mnie przeklinasz żem ci umrzéć przeszkodziła?
— Przeciwnie, i jeżeli mam wnioskowali o przyszłości z ocknienia swego, pozostaje mi nadzieja.
— Jednakże zdajesz się pan być smutnym, z przyczyny Ludwiki, nie prawdaż?
— Z przyczyny Ludwiki? odpowiedział Tristan zdziwiony, że ta kobieta wiedziała jéj imię. Czy możesz pani powiedziéć mi co o néj?
— Niestety, nie wiem nic.
— Ale, jakim sposobem wiesz pani, że Ludwika jest przyczyną smutku mego?
— Bo obchodziło mnie nietylko życie pańskie, ale i szczęście: może to źle, ale spojrzałam na adres listu który napisałeś, domyśliłam się że kiedy to imię było pierwszą myślą pana, jak przyszedłeś do przytomności, od niego więc musi zależyć szczęście twoje przyszłe.
— Czas już pani, abyś raczyła wytłumaczyć się przedemną. Brałem panią dotąd za istotę nadprzyrodzoną, przysłaną mi przez jaką dobroczynną wróżkę, naprzykład chrzestną moją matkę, bo codzień zgadując myśli moje i stosując pieśń do smutku lub rozweselenia, podług tego jak miałem uśmiech na ustach albo boleści w sercu, zgadła — jeszcze i imię które stanowi połowę życia mego.
— Nie panie, nie jestem ani aniołem, ani wróżką, sposoby moje dowiedzenia się czy pan wesoły albo smutny, były bardzo zwyczajne i naturalne: po prostu pytałam się służącego jakim mu się pan wydawałeś, i do tego zastosowywałam się. Teraz mój pumie biedny chory, ponieważ pierwszy raz wstałeś, oddalam się, bo nie chcę abyś miał w wieczór goryczkę, a po niéj był zmęczonym i smutnym.
— Ledwie jest kwadrans jak pani weszłaś. Bądź do końca dobrą i wspaniałą i nie zostawiaj mnie tak prędko samego.
— Pewien poeta niemiecki powiedział; że się nigdy nie jest samym z myślami swojemi.
— Lecz jeżeli te myśli nasuwają wątpliwość i niepewność, lepiéj nie myśléć wcale: a zresztą w kilka dni będę zupełnie wyleczony, powrócę do mego smutnego sposobu pędzenia życia, a to mi da wiele czasu do myślenia.
— No! więc panie, jesteś tutaj u siebie, odpowiedziała młoda kobiéta siadając. Nie chcę, abym tylko życie ratując, to jest ciało, gubiła duszę twoją. Ja sama w kilka dni wyjeżdżam. Pożyczam panu albo powierzam (jeżeli tak wolisz) ten dom. Będziesz zatem na wsi, a to może przyjemniéj i miléj będzie niż być w Paryżu.
— Tak pani, lepiéj jak w Paryżu. Dziękuję pani. Jeszcze zgadłaś żem ubogi i ofiarujesz mi pomoc i ratunek, po uciechach jakich mi nie szczędziłaś. O dzięki! jednakże tego przyjąć nie mogę.
— Źle to pan rozumiesz co ja mówię, rzekła rumieniąc się młoda kobiéta i zrobiwszy poruszenie, aby się zbliżyć do Tristana. Dla każdego uczciwego człowieka zdarzają się tak trudno położenia czasem, że te doprowadzić go mogą do samobójstwa; trzeba tedy, aby te okoliczności i położenia które zdarzy przypadek, albo Opatrzność zeszłe mu w drodze życia, mogły go uratować i przynieść mu pomoc. Jestem bogatsza od pana, dzielę się więc z nim, do dnia w którym pomoc Boska zastąpi moją. Ja nie obrażam pana, wypełniam tylko prawo Chrystusa. Oto jest wszystko.
— Pani jesteś aniołem! ze łzami w oczach wymówił cicho Tristan. Przebacz mi żem źle twe słowa zrozumiał, ale pani wiesz, że ci co cierpią łącznie na ciele i umyśle, są tkliwsi od innych: to jest dziełem bardziéj nerwów niżeli serca. Chciéj więc być wyrozumiałą.
— Zatem pan przyjmujesz?
— Nie pani, nie mogę.
— Ależ pan wyszukasz Ludwikę, będziesz z nią razem tu mieszkał, ja wam zawadzać nie będę bo wyjeżdżam.
— Pani jedziesz?
— Tak jest.
— Może pani dla tego wyjeżdżasz, aby mi ten dom zostawić?
— Oh mój Boże! wcale nie. Kiedym pana umierającego znalazła, byłam właśnie w drodze, w celu odbycia podróży.
— I pani spóźniłaś podróż dla mnie?
— Tak jest.
— Przypominam sobie, że w chwili kiedy się miałem zastrzelić, ujrzałem nadchodzący pojazd, czy to był pani?
— Tak jest; z mojéj, strony słyszałam naprzód jeden wystrzał, potém drugi i na ten czas wysiadłam z powozu.
— Dwa wystrzały! wyjęknął Tristan blednąc.
— Cóż to panu?
— Bo zabiłem człowieka!
— Więc to był pojedynek?
— Nie.
— Nie, wymówiła młoda kobiéta z zadziwieniem, a więc...
— A więc to było zabójstwo, chciałeś powiedziéć. Nie nie było to zabójstwo, to była fatalność.
— Fatalność?
— Tak jest, w chwili gdym pistolet do piersi przłożył, człowiek jakiś wpadł na mnie, i właśnie mi rękę wstrzymując szamotał się za mną, pistolet wystrzelił i roztrzaskał mu głowę.
— Oh Boże!
— To szczególne, nieprawdaż? szczególne i trudne do uwierzenia, a przecież to istotna prawda. Zabójstwo którego mimowolnym byłem wykonawco i z którego nie będę, zdawał rachunku przed Bogiem! — jeżeliby jednak zostało odkrytém, musiałbym się przed ludźmi usprawiedliwić, co byłoby mi niepodobném: w takim razie potępionoby mnie, a w cóżby się Ludwika obróciła?
— A cóżby się było z nią stało, gdybyś pan by umarł.
— Byłaby mnie zapomniała. poszłaby powtórnie za mąż i po wszystkiém. Gdy przeciwnie będąc żoną więźnia, jéj los z moim jest złączony, życie z mojém spojone, zostawiłbym jéj więcéj niż nędzę, bo wstyd wieczny i hańbę!
— Słuchaj no mnie! możeby był sposób zaradzenia wszystkiemu.
— Jakiż to sposób?
— Ujechać!
— Ujechać?
— Tak jest.
— Jakim sposobem?
— Ze mną.
— Z tobą pani?
— A pewnie.
— Lecz do wyjazdu potrzebuję mieć paszport, a dla dostania go muszę wyjawić moje nazwisko.
— To niepotrzebne.
— jakżeż zrobić?
— Słuchaj mnie: w wielkich kłopotach życia trzeba się chwytać wszystkich jakie tylko być moga sposobów dla wydobycia się z biedy. Czy uważasz co mówię?
— Uważam.
— Kiedym się spotkała z panem, byłam już w drodze, i na paszporcie moim wymieniono, że podróżuję z kamerdynerem.
— No cóż tedy?
— Nie rozumiesz mnie pan?
— Nie.
— Zostawię mego służącego tutaj, pan zajmiesz jego miejsce aż do Genewy, a w Genewie zostaniesz już samym sobą. Przebędziemy Alpy, dostaniemy się do Włoch, napiszesz pan do Ludwiki aby do ciebie przyjechała, a potém zamieszkacie mały śliczny dumek nad brzegiem jeziora większego, tylko o milę od Arona oddalony, który jest moją własnością.
— Oh! jakiż to by był piękny zachwycający sen.
— Tak to, odmawiasz?
— Czyż, mogę przyjąć? Ja, cudzoziemiec, bez żadnych zasobów, ja mam przyjmować od ciebie pani taki dar wielki? To być nie może! tak, tak, odmawiam.
— To też nie panu ofiaruję go, lecz Ludwice; pomiędzy kobietami nie istnieją takie przesądy i uprzedzenia jak pomiędzy kobietą i mężczyzną istnieć mogą, i to co pan odmawiasz ona bardzo śmiało może przyjąć.
— Oh! pani jesteś aniołem.
— Więc tedy?
— Więc poruczam się pani, gdyż jesteś moją opatrznością na tym święcie.
— To bardzo dobrze. We dwa dni wyjedziemy: ale od dzisiaj zaraz aż do wyjazdu naszego trzeba obciąć tę brodę, która nie przystoi dla służącego, trzeba ubrać się w liberyą i przyzwyczaić się mówić do mnie jak do trzeciej osoby. Ah! jak to będzie śmiesznie.
— Jakże pani dobrą jesteś!
— Może więcej pusta niż dobra: to co pan nazywasz za przysługę, ja uważam to za największą dla mnie rozrywkę: to mnie nadzwyczaj ubawi, jak pana widziéć będę usługującego mi przy stole. Lecz bądź pan spokojny, nie zawsze będziemy w oberżach i możemy użyć nie jednej godziny na miłe pogadanki, w czasie których będę pana przepraszała za wszystko co z mojej przyczyny ucierpisz. Zatém już wszystko ułożone i na wszystko zgoda.
— Zgoda.
— Pan się nazywasz Piotr.
— Dobrze pani.
— Zresztą, możesz pan wybrać pomiędzy imionami: Piotr, Jan, Józef, najwięcéj w rodzaju służących upowszechnionemu.
— Ochrzcij mnie pani sama.
— No! niech będzie Jozef, a teraz, dodała śliczna gospodyni — Józefie, przykazuję ci żebyś nie wychodził, lecz odpoczął: jutro powrócę do ciebie dla dowiedzenia się o mojém zdrowiu. Teraz żegnam cię panie.
— Zegnam panią.
Młoda kobiéta zniknęła, zostawiając Tristana samego, który przybliżył się do okna aby wzrok nasycić wspaniałym widokiem słońca: późniéj, jak już ciemniéć zaczynało, zamknął okno, położył się i zaczął rozmyślać o wszystkiém co mu się od trzech dni przytrafiło. Rozważał sobie wszystkie, zbiegi i wypadki, które tak łatwo niweczą zamiary i przedsięwzięcia ludzkie: cztery dni przed tym, śmierć uważał za najpewniejszą dla siebie ucieczkę w nieszczęściu; inny za niego umarł, a on zaczynał się na nowo przywiązywać do życia, chociaż te cztery dni sprowadziły smutną i okropną zmianę w bycie jego. Zbudził się w czasie uroczo świecącego słońca, w pośród kwiatów i dźwięku całej przyrody: odzyskawszy przytomność, znalazł kobiétę przy nim siedzącą, która mu nakazywała ufać, miéć nadzieję, i może dla tego że oskarżenie chciałoby mu życie wydrzéć, on właśnie dla tego z zawziętością bronić go postanów d. i uwielbiał dziwne nieprzewidziane przypadki zjawiające się w chwilach fatalizmu i rospaczy. Tak to wśród gorączkowego nocnego czuwania, w boleści każdego dnia doznawanéj, marzy się o samobójstwie, jęczy, rospacza, wszystko czyni aby się zbliżyć do śmierci, a témczasem darzy się wypadek przemieniający rozpoczętą tragiczną scenę na komedyę. Tristan postanowił sobie czekać, na to co mu Bóg, fatalizm, albo traf gotował, i z temi myślami zasnął.
Nazajurz wcześnie się przebudził. Ptaki cudownie śpiewały, pola okazałe i kwiaty skropione rosą, błyszczały pod słońce jakby brylantami obsypane, wszystko, nawet węglarze ciężkim krokiem przechodzący drogą, wszystko to dorzucało nutę dziwnie dźwięczną do ogólnéj harmonii.
Im więcéj zdrowia powracało Tristanowi, tém mniéj pojmował, jak mógł choć na jednę chwilę chciéć porzucić tę cudowną przyrodę, któréj sam widok pociesza serce, a poezya jéj unosi duszę. Co do Ludwiki, nie przypuszczał nawet, aby się zabić chciała, i prawie był pewnym że jak pośle na ulicę Ś-go Jakóba, odbiorze ztamtąd zaspokajające o niej wiadomości. Powracał więc razem do zdrowia i do nadziei; tylko smutna pamiątka kiedy nie kiedy zachmurzała mu czoło i twarz zasępiała, było to wspomnienie wystrzału z pistoletu, którym zabił Karola: nie domyślał się, że biedny przyjaciel Henryka właśnie śmiercią swoją zrobił mu tę ważną przysługę. którą chciał za życia uczynić, i że ciało jego przez roztrzaskanie głowy nie do poznania zeszpecone, zostało wzięte za ciało Tristana, a tym sposobem, ten ostatni ochronionym został od oskarżenia o zabójstwo.
Służący przyniósł jak zwykle śniadanie, które Tristan z niezwykłą uprzejmością przyjął. Następnie zapytał go o któréj godzinie życzy sobie wstać: domyślając się zatém, że prześliczna odwiedzająca chciała dowiedziéć się kiedy i w jakim czasie przyjść do niego będzie mogła, odpowiedział, że za pół godziny wstanie.
Pospieszył ze śniadaniem, ubrał się jak mógł najprędzéj i usiadł w oknie, patrząc na tysiączne przedmioty które wieczny Poeta wymyślił, a które wprawiają w zadumę umiejących postrzegać je i pojąć. Wciągu tego zachwytu, dostrzegł że ktoś przesuwa się koło niego, odwrócił głowę i postrzegł młodą kobiétę, tak jak on patrzącą się na drzewa, i kwiaty.
— Jakżeś Pani dobra, żeś przyszła nawiedzieć biednego chorego!
— Potrzebaż przecie abym wiedziała jak się ma mój kamerdyner, i czy prędko będzie wstanie udać się w podróż.
— W cztery dni najpóźniéj: tak mi przynajmniéj powiedział doktór.
— Dobrze! tym czasem zrobią Panu liberyę. A ponieważ Pan będziesz moim służącmy od chwili dopiero jak wyjeżdżać ztąd będziemy, do tego więc czasu jesteś pan moim przyjacielem: kazałam bardzo wygodny i lekko niosący pojazd zaprządz, patrz pan jaki czas prześliczny! powietrze orzeźwi pana, obciąłbyś przejechać się trochę?
— Pani! ileż dobroci z twojéj strony! jeżeli nazwą tylko jestem służącym pani, całe życie będę dla ciebie niewolnikiem serca.
— No! więc ubieraj się pan prędko.
Na te słowa Tristan zarumienił się, bo przypomniał sobie, że miał tylko te suknie w których z domu wyszedł, a które były skrwawione. Spuścił głowę. Jedne słowo zasępiło wesołość jego i pogrążyło w smutek.
Młoda kobiéta postrzegła tę zmianę i odezwała się: przyniosą panu wszystko co ci może być do ubrania potrzebném.
Tritan westchnął, ale ani słowa nie wymówił.
— No! no! odpowiedziała, biorąc go za rękę, mój przyjacielu, czyż nie jestem wróżką? Czyż nie znajdujesz się w miejscu zaczarowaném? Czyż cię czarami memi nie wybawiłam? Czyż znasz moje imię? Wiesz-że z pewnością że nie jestem Arjelem i czyż nie mam prawa (jako siła nad ludzka) dary ci ofiarować? Tak samo jest łatwo wróżce kazać zrobić w cztery dni suknie, jak uratować życie człowiekowi. Zresztą, zobaczysz że to nadludzka władza kazała te suknie wygotować, bo chociaż krawcy paryzcy nawet Veronigue albo Humann może równie dobrze potrafiliby je zrobić, ale nigdy tak prędko, a zresztą, dodała uśmiechając się, jeżeli dobrze leżéć nie będą, zobaczysz jak za topnieniem tylko nogą, tyle sukien spadnie, że możnaby niemi odziać świat cały. No! jakże wierzysz mi? jest żeś spokojnym?
— Gdybym wiedział że istnieje jaka nazwa wyższa, więcéj znacząca niż nazwa anioła, dałbym ci ją pani. Lecz nie mogę tylko rzucić się do nóg twoich i całować ślad ich niebiański.
— No! wstańże. Pójdź teraz zobacz jaki cudny widok przedstawia nam natura, wrócisz rozweselony, a potém razem obiad jeść będziemy. Chciałam towarzyszyć ci, ale muszę pozostać, bo czekam na kogoś.
Wkrótce potém przynieśli Tristanowi nie tylko to co mu na jedne teraźniejsze ubranie potrzebném być mogło, ale i na późniéj. Ubrał się, szedł po mału bo był jeszcze słabym, i znalazł przed wejściem śliczny otwarty pojazd parą końmi zaprzężone.
— Gdzie pan chce jechać? zapytał się stangret.
— Gdzie ci się podoba, odpowiedział ranny wsiadając.
W chwili gdy ruszał pojazd. Tristan ujrzał w oknie dolnego mieszkania młodą kobiétę, uśmiechającą się do niego i żegnającą go.
Wkrótce był daleko od domu, i nie miał na co innego patrzéć tylko na drzewa, bo wszystko koło niego było milczącém i spokojném: mimowolnie myśl jego zwróciła się na te słowo; „czekam na kogoś” które wymówiła piękna wróżka, jak ją już nazywał.
— Kto to być może, ten ktoś, na którego czeka? może jaka przyjaciółka, a może podobniej do prawdy, jaki kochanek.
Tristanowi zdało się, że drugi jego wniosek jest naturalniejszy od pierwszego bo mając wspólną z biednymi ludźmi naturę, wołał więcéj wierzyć w złe jak w dobre, ciągnął więc daléj rozmyślania swoje:
— Gdyby to była przyjaciółki!, byłaby mi kazała zarzekać i potém wszyscy troje moglibyśmy na spacer pojechać, ale przeciwnie, ona mnie wyprawiła z domu, i pozbyła się może dla tego, abym nic nie widział i nie był sam widzianym.
Jak gdyby Tristan miał prawo siedziéć, podglądać i naganiać czynności kobiéty, która dla niego to uczyniła, co tylko Bóg miał uczynić, i z łaski której mógł się teraz cały oddać nowemu życiu! Lecz w nim tyk jak we wszystkich był zarodek potrzeby panowania, i zdało mu się dziwném, że ta kobiéta nie przyznała mu się iż miała kochanka, i nie powiedziała że czeka na mego. Czyż powinna była zdawać rachunek z czynności swoich, człowiekowi któremu życie uratowała, którego w woziła z Francyi gdzie, mógł być aresztowanym, któremu miała powrócić1 Ludwikę? i okazując mu tyle zajęcia się zoną jego, nie dałaż mu do zrozumienia, że pomimo iż był zajmującym i pięknym, nie miała żadnéj ukrytéj myśli i chęci zawiązania intrygi, nagląc go do podróży przyjemnéj tylko dla niéj, a niezbędnéj i koniecznéj dla niego.
Nie ma żadnéj wątpliwości, wymówił do siebie Tristan, że to jest mężczyzna którego czeka, bo bez takiéj przyczyny, nie nakazałaby mi prawie abym się oddalił. Co też to za dziwna rzecz, że kobiéty obejść się nie mogą bez kochanków, że każda miéć ich musi!
W pośród tych złośliwych myśli, ani razu nie wspomniał o niczém co dla niego już uczyniła, co jeszcze zrobić jest wstanie na przyszłość.
Gdy tak wciąż marzył, pojazd skręcił na inną drogę, i w kilka minut Tristan postrzegł mały domeczek, okryty i ocieniony drzewami jak gniazdo ptasie. Przetarł sobie, oczy, myślał że śni lub ma widzenie nad naturalne, wykrzyknął więc nagle:
— Tak! to ten sam!
Potém kazał stangretowi, aby stanął przed białym domkiem, który ledwie o pięćdziesiąt kroków był oddalony, stangret zatrzymał się, i młody człowiek znalazł się przed mieszkaniem, w którém matka jego umarła i które zmuszony był sprzedać. Z sercem wzruszoném, z wilgotnemi oczyma, wysiadł z pojazdu i przybliżył się do kraty wchodowéj. Wszystko było prawie w tym samym porządku jak dawniéj. Tylko kilka drzew ubyło, kilka ławeczek, więcéj oznajmiało i cechowało że jest kogo innego własnością; wszystko tam nie niszcząc pamiątek dla serca, zmieniało postać dla oczu. Zdawało mu się że ujrzy matkę, syna lub Ludwikę. Ale dwoje złych osób już umarło, a Bóg tylko wiedział co się z trzecią na teraz działo. Zadzwonił i usłyszał dużego psa szczekającego i brząkającego łańcuchem. A potém wyszła jakaś służąca otworzyć, której zapytał:
— Proszę powiedziéć mi, do kogo teraz ten dom należy?
— Do Pana Michel.
— Pan Michel czy jest w domu?
— Nie panie, nie ma, handel zatrzymuje go cały tydzień w Paryżu, w Niedzielę tylko przyjeżdża tutaj z panią.
— Czy mógłbym obejrzéć ten dom, panno?
— Ale dom nie jest do sprzedania.
— Wiem o tém, lecz mieszkałem w nim dawniéj z moją matką, która w nim umarła i byłbym szczęśliwy, gdybym mógł zwiedzić go.
— Ah! kiedy bo.... nie wiem czy mogę...
— Bądź panna spokojną, nie jestem złodziejem, zresztą panna mi wszędzie towarzyszyć będziesz.
— A no! to wejdź pan.
Tristan wszedł do domu, a jako znający miejscowość doskonale, udał się na ganek i otworzył drzwi od dalszego mieszkania.
— Tak to zupełnie to samo, wymówił do siebie — to tutaj przyznałem się matce mojéj że kochałem Ludwikę, tutaj mi powiedziała abym się z nią ożenił.
Czém głębiéj w dom się zapuszczał, za każdym krokiem, za każdym otwarciem drzwi, nowe wspomnienia mu się jawiły.
— To tutaj matka moja umarła.... tutaj syn mój umarł....
Oczy łzami mu zaszły, bo blizny serca więcéj mu boleści niż rany w ciele sprawiały.
Najsmutniejszą rzeczą dla człowieka odwiedzającego dom, który zmuszony był opuścić, a w którym przebył życie zapełnione pamiątkami, jakich się nigdy zapomniéć nie może, bo zostawiły głęboko wyryte ślady w duszy. Najsmutniejszą rzeczą powiadam, jest dla takiego człowieka, dostrzedz, że ten który po nim dom objął, nie domyśla się nawet ile zdziera uciech, boleści i smutku, zdejmując obicia dawne i ustawiając nowe meble na miejscu starych.
Tristan oglądał wszystko od góry do dołu, od strychu do piwnic, jak człowiek któremu by dozwolono dotknąć ręką rzeczy przeszłych Wyszedłszy z domu, odwrócił się znów aby spojrzéć na całość pamiątek, obejrzawszy je pierwéj w szczegółach. Zewnątrz, ślady były widoczniejsze jak wewnątrz domu. Ten sam był mur i ściany, to samo niebo i prawie te same drzewa wszędzie.
Przyszedłszy do jednego kląbu, wymówił do służącéj mającéj trochę głupowatą minę, jak wszystkie, służące, które noszą niebieskie pończochy, szare suknie, popielate fartuchy i policzki czerwone:
— Wyrzucono lulaj ławkę darniową!
— Tak jest panie! natomiast postawiono żelazną. Pani tak chciała, bo znajdowała, że dawna była bardzo wilgotną.
— Znajdować wilgotną, pomyślał Tristan, ławkę, na któréj co wieczór siadałem z Ludwiką! Ah! głupcy! w jakim wieku twoja pani?
— Oh! ona może, miéć od pięćdziesięciu do pięćdziesięciu pięciu lat, panie.
— A twój pan?
— Pan ma blizko sześćdziesięciu.
— Cóż oni robią? czém się trudnią?
— Są czapnikami. O! to bardzo dobry zakład.
Tristan wzruszył ramionami i wyszedł. Szukał jeszcze domu gdzie mieszkała ciotka Ludwiki, ale ten dom już rozebrano.
Wsiadł żatém do powozu, powiedziawszy stangretowi, aby tam jechał zkąd przybyli.
Wjeżdżając na drogę, prowadzącą do mieszkania nieznajoméj która mu życie uratowała, postrzegł że pojazd najęty stoi przed domem.
— Jeszcze nie odjechał, pomyślał sobie.
Zaledwie wysiadł, spotkał natychmiast swoją piękną gospodynię i drugą jakąś kobiétę któréj nigdy nie widział a która postrzegłszy go wsiadła zaraz do wspomionego pojazdu.
— No! i cóż dobry miałeś pan spacer? zapytano go.
— Najdoskonalszy, pani widziałaśże osobę na którą czekałaś?
— Właśnie jak pan widzisz, wyjeżdża ztąd. Jest to moja szwaczka, która przywiozła mi nowe suknie do podróży, a ponieważ przybywa z Paryża, nie chciałam ją napróżno sprowadzać.
Otóż to jest właśnie jedyna rzecz, któréj Tristan nie zgadł i nie domyślił się nawet; lecz trzeba na jego wymówkę przydać, że to była rzecz najniepodobniejsza do prawdy.
W trzy dni potém, ząpowiedziano mu. że nazajutrz wyjadą: okazał żywą chęć dowiedzenia się przed wyjazdem, co się siało z Ludwiką; zachwycająca więc gosposia podjęła się dostawić mu wiadomości żądanéj. Sama udała się na ulicę Ś-go Jakóba, gdzie jéj odźwierny powiedział: że wczoraj właśnie zapłacono w domu wszystko co się od Ludwiki należało, i że ona sama kazała prosić gospodarza, aby rzeczy jéj wyprzedał, a zebrane za nie pieniądze ubogim w parafii rozdał.
— Zatém ona żyje? zapytała piękna dowiadująca się.
— Żyje pani, odpowiedział odźwierny.
— A więc! dodała nieznajoma pani, jeżeli w przeciągu trzech miesięcy będzie jaka sposobność dowiedziéć się gdzie przebywa Ludwika, proszę jéj ten list oddać.
Oto jest co się mieściło w liście:
„Pani!
„Osoba zajmująca się panią, jest gotowa udzielić ci w smutku twoim pociechę, i może przywrócić ci całą twoją dawną wesołość. Umarli mogą z grobów powstać, lecz trzeba ich daleko szukać. Po odebraniu tego listu, raczysz pani pójść do mego bankiera, mającego polecenie wypłacić ci tyle, ile ci się podoba użyć na podróż do Włoch, gdzie trzeba abyś się udała koniecznie.
mój bankier wymieni ci także, jaką drogą winnaś się udać, dla dostania się do domu w którym znajdziesz całe szczęście twoje na przyszłość. List ten zda się pani tajemniczym, lecz mógłby zostać zgubionym, mógłby narazić kogoś którego pani bardzo kochałaś i kochasz jeszcze. Miej nadzieję!”
Tu następował adres bankiera i nazwisko nieznajoméj.
— Jeżeli w trzy miesiące nie będzie się można dowiedziéć niczego o Ludwice, powiedziała odźwiernemu, proszę natenczas list spalić. jeżeli przeciwnie pan ją ujrzysz a ona się ciebie zapyta kto ten list pisał, proszę powiedziéć że go pisała kobieta w podeszłym wieku.
„W trzy miesiące, pomyślała sobie nasza piękna nieznajoma wsiadając w powóz, będziemy już z powrotem; a zresztą jeżeli w trzy miesiące Ludwika nie da się widziéć, to już chyba będzie znakiem że nie żyje.
Powróciwszy, opowiedziała Tristanowi o czém się dowiedziała i co uczyniła.
Młody człowiek całował jéj ręce dając wszystkie niebiańskie nazwiska, a nazajutrz około południa podróżny pojazd stał zaprzężony przed domem. Wszyscy służący odprawieni zostali godziną przed wyjazdem, aby nie wiedzieli w jakim kostiumie wyjeżdżał tajemniczy chory.
Tristan uśmiechając się gotów był do umieszczenia się za pojazdem.
— Józefie! pójdź mi przynieś książkę otwartą, która leży na stole w moim pokoju.
Tristan przyniósł żądaną książkę, a oddając ją pięknéj podróżującéj, uczuł małą rączkę ściskającą jego rękę, jakby na podziękowanie że jéj tak zręcznie usłużył.
— A teraz, odezwał się cicho Tristan, potrzebuję koniecznie wiedziéć imię i przezwisko pani, bo bez téj wiadomości mógłbym być w wielkich kłopotach w ciągu całéj podróży.
— To sprawiedliwie, odrzekła młoda kobieta; No! otóż dla wszystkich jestem hrabiną Henryką de Lindsay, ale dla ciebie jestem w krótkości Henryką tylko. Odwagi przyjacielu. Powiedz Józefie, dodała głośniéj, niech ruszają.
I pojazd zniknął w tumanie kurzawy, porwany czterema końmi w galopie.
Było to w pięknym poranku na początku Czerwca, gdy Tristan zdrów przez połowę tylko, bo nieco osłabiony i blady, zajął miejsce swoje na koziołku kocza herbami przystrojonego, zmieniającego się w potrzebie na pojazd pocztowy, w czasie kiedy Henryka zajęła miejsce w środku pojazdu. Przez delikatność, strój który kazała młodemu człowiekowi wygotować, nie był wcale liberyą. Była to gładka czarna suknia Angielska, tak, że Tristan zdejmując kapelusz galonowany z kokardą czerwoną przestawał być lokajem.
Stangret umieścił się obok niego, bo, aby nie posyłać po konie pocztowe, a nadewszystko aby przypadkiem pocztyljon nie znalazł się ten sam który jéj pomagał przenieść do pojazdu ranionego Tristana, co mogłoby dać pohop do dziwnych wniosków, aby nie posyłać: mówię po pocztowe, konie, hrabina udała się z miejsca swemi własnemi końmi, nakazując aby pocztowe dopiero w pierwszéj stacyi Villejuif zaprzężono. Corocznie wyjeżdżała tak ze swego domu w Boulogne, zostawiając, w nim całą służbę złożoną z Francuzów, i udawała się do domu przy jeziorze Majeur gdzie miała służących Włochów. To postrzeżenie i wiele jeszcze innych poczynionych przez Tristana, dały mu do zrozumienia, że hrabina musiała być bardzo bogatą.
Można pojąć, jakich doznał uczuć młody człowiek ujrzawszy znów ów las Buloński gdzie się miało życie jego pozostać, a jadąc wzdłuż Paryża, jakiego doznał uczucia wspomniawszy sobie że tam Ludwikę zostawił, Ludwikę która sądziła się być wdową. Okrążono Paryż i udano się drogą do Fontainebleau.
W Villejuif zatrzymano się wprost poczty, stangret odprzągł swoje konie, a Tristan zsiadł z koziołka zamówić pocztowe. Paszport był formalny nie doznano więc żadnych trudności.
— Co panu jest? zapytała hrabina z uczuciem widząc Henryka, zmienionego.
— Cierpię, pani.
— Z rany?
— Nie, z myśli moich.
— Rozumiem, pan porzucasz Ludwikę.
— Ona mi była bardzo drogą, tak drogą pani, że obciąłem umrzéć aby ona żyć mogła.
— Tak, odpowiedziała uśmiechając się hrabina, że po trochu przywykniesz miéć w nienawiści osobę, która ci przeszkodziła doprowadzić do skutku twój zamiar.
— Nie pani, bo zamiar jest dokonany, jak pani to sama widzisz; żyjąc dla pani coś mi przyrzekła tajemnicę dochować, jestem umarłym dla mojéj żony, dla mych przyjaciół, dla Francyi. Zmienię nazwisko i znajdę tam we Włoszech jaki zakątek, jakie mało miasteczko, gdzie, spodziewam się, będę się mógł ukryć i żyć nie będąc znanym nikomu.
— To dobrze, odrzekła hrabina, wyszukamy ci coś podobnego.
— Czy na drogę do Fontainebleau? zapytał pocztylion.
— Tak jest, odpowiedział Tristan, siadając na koziołek.
Umówiono się, że na obiad staną w Montereau.
Tristan z wysokości siedzenia rzucił okiem na most smutnych dla niego pamiątek: bo dawniéj wszystkiego próbując, zrobił był trajedyę na straszną przygodę księcia de Bourgogne, i przyjeżdżał razem z Ludwiką na ten most, aby na samem miejscu zaczerpnąć natchnienia. Trayedyi jego nie grano i odmówiono przyjęcia, do tego jeszcze jakiś akademik zrobił pierwéj na te samę temę trajedyą, która z powinności trzy razy graną była: biedny więc Tristan znalazł panów aktorów bardzo źle usposobionych dla swego dzieła.
W téj tedy chwili, na tym moście podwójna przedstawiała mu się pamiątka.
Zatrzymano się w oberży: Tristan rozdysponował obiad. który zastawiono w osobnym pokoju. Henryka powiedziała, że lubi być usłużoną przez własnego służącego, i dlatego półmiski przynoszono do przyległego pokoju. Tristan chodził po nie i uprzejmie częstował i służył niemi Henryce.
Bo też to jest najmilsze, najwdzięczniejsze i najbardziéj zachwycające. służyć kobiécie, jeżeli ona żąda tego, gdyż jakaś część jéj wdzięku spływa na usługującego. Tristanowi gdyby o życie nawet chodziło, nie chciałby uchodzić za lokaja jakiegoś pana, bo służyć mężczyźnie, jest to wypełniać rzemiosło, a służyć kobiécie, jest to wypełniać grzeczność. — Tristan więc był najgrzeczniejszym w świecie.
A nagrodę, Henryka pozwoliła mu usiąść przy ubocznym stoliku, a zawoławszy służących powiedziała mu: że chcąc jak najprędzéj odjechać i zmienić ubiór swój, żąda aby Józef jadł zaraz obiad.
Józef tedy obiadował usłużony nawzajem przez służących z oberży.
Potém udano się daléj. Tristan zajął swoje miejsce na koźle: ten trzydziesto milowy kraj, okalający Paryż, z pospolitém bardzo położeniem swojém, który pewnie tylko przez miłość narodową nazywamy piękną Francyą, a który rozwijał się przed wzrokiem Tristana, nie rozerwał mu myśli zajętych wspomnieniem Ludwiki. Wciąż zapytywał się w skrytości serca swego, co téż ona robi? co się z nią dzieje w téj chwili? Jest że przynajmniéj więcéj szczęśliwą?... ta niepewność o jéj losie, dręczyła mu umysł. Poddając się swemu poświęceniu, za pomocą którego uszlachetniał swoje samobójstwo, rachował tylko na to, że znajdzie śmierć pewną. Nicość, albo życie wieczne, następować muszą po istnieniu ziemskiém, mówił sobie: ciało umiera, dusza byt swój zachowa, a więc trup nie będzie zazdrosnym. Ta część materyalna biorąca swój początek z ziemi, powraca do niéj i niedostępna jest namiętnościom ludzkim; nie będę więc patrzył na szczęście Ludwiki przez grubą warstwę ziemi przedzielającą mnie od świata tego, a przez następność, to szczęście nie zrządzi mi cierpień, bo jeżeli będę na nią poglądał przez lazur oddzielający mnie dotąd od Boga, spoję szczęście moje z jéj szczęściem.
Ale Tristan projektował, a Bóg rozrządził, jak to przysłowie mówi: obok grobu otwierającego się dla Tristana, jak to sobie myślał, były jeszcze drzwi które, się otworzyły dla niego! Te drogie drzwi poprowadziły go do życia które chciał porzucić drogą żalów, tymczasem życie ukazało się mu ze wszyslkiemi jego boleściami, a nadto jeszcze, z boleścią dotąd nieznaną, z zazdrością.
Jednakże na widnokręgu ponurym i krwią zbroczonym, pokazywała się jedna gwiazda piękna, zdradziecka jak duch złowieszczy, a jednak upajająca pociechą: tą gwiazdą była Henryka.
Czém Henryka stać się dla niego mogła, o tém Tristan nie wiedział jeszcze: jaką mogło zrządzić w życiu jego odmianę, spotkanie z nią w chwili tak stanowczéj, to spoczywało także, pod zasłoną ledwie uchyloną przyszłości.
Tyle tylko, że jak w cieniu wieczornym, domyśléć się można, że za chrapowatemi i nie płodnemi górami, istnieje kraj jakiś, jak w czasie burzy, ukaże się czasem czysty lazurowy przestwór nieba, tak i Tristan uczuwał cóś nowego, nieznanego, pełnego słodyczy i okrucieństwa razem, zbliżającego się do siebie, i zatopiony w ponurych rozmyślaniach o przeszłości, przyszłości oczekiwał.
Nadszedł wieczór, ta przyszłość dni wszystkich, ciemny dla jednych, uśmiechający się dla drugich, a tak nieodgadniony jak przyszłość życia całego.
Podczas przeprzegu koni Tristan zszedł z kozła i z uszanowaniem przybliżył się do drzwiczek.
— Pani nie rozkaże czego?
— Pani jest bardzo bojaźliwa, odrzekła Henryka: boi się złudzie strachów, rozmaitych rzeczy nie podobnych do prawdy i nie do uwierzenia, potrzebuje zatém aby ją kto uspokajał, zabezpieczał, i rozkazuje Józefowi żeby usiadł przy niéj w powozie.
Józef był służącym nadto dobrze znającym służbę, aby natychmiast nie usłuchał. Otworzył drzwiczki i usiadł na ławeczce z przodu.
— No! i cóż robisz? zapytała Henryka.
— Widzisz pani co robię, korzystam z twojéj dobroci.
— I siadasz pan na złem miejscu? No! bo tak jest!... powóz szeroki, siadaj więc pan przy mnie.
— Ale będzie pani niedogodnie, zwłaszcza w nocy.
— Ależ pan jesteś cierpiącym, potrzeba więc abym wróciła do mojéj roli dozorczym przy chorym.
— Ah! jakże pani dobrą jesteś! tysiącznie tylko powtarzać to mogę.
— Siadaj pan tutaj, a jeżeli doznasz z mojéj strony, jako od śpiącéj, niedogodności jakiéj, to mi to przebaczysz! nieprawdaż?
Henryka nie tylko miała sposób rozmawiania przyjemny, ale nadto głos jéj był nadzwyczaj dźwięczny i miły, a uśmiech cudowny dodawał ceny każdemu słowu które usta jéj wymawiały. Skoro tylko Tristan znajdował się w prost Henryki, czuł, nie mogąc zdać sobie sprawy z tego, jakąś błogość rozlewającą się w całéj istocie swojéj. Pojęcia jego rozjaśniały się, odpychały przeszłość, a z tą przeszłością postać białą i bladą Ludwiki, która utracała natenczas rzeczywistość, i nikła jak widmo w oddaleniu i ciemności. W chwili jednak niebytności hrabiny, Ludwika znów dla niego była rzeczywistością i schodziła z miejsca trzeciego planu obrazu, aby zająć na nim pierwsze.
Ta zmiana miejsca, dokonała się w czasie przeprzągania koni. Pocztylion szukał przez kilka chwil Józefa mającego siedziéć na koźle, a że nie ruszał daléj, odezwała się więc hrabina:
— No! przyjacielu, czemu nie jedziesz?
— Bo szukam służącego pani.
— To napróżno! on jest tu w pojeździe.
— W pojeździć? odrzekł zdziwiony pocztylion. A! no! to przynajmniéj jeden z tych co to nie są nieszczęsliwi: dobrze, dobrze, dobrze!..!
Wsiadł na kozioł i ruszył świszcząc znaną woźniców piosneczkę:
..zobacz czy nie jadą?“
Tristana wzięła chęć skarcić pocztyliona, pozwalającego sobie robić niedorzeczne uwagi.
lecz Henryka wstrzymała go z uśmiechem: nadto, wątła budowa Tristana, którego rana bardziéj słabym czyniła, nie rokowała mu łatwego zwycieztwa nad barczystym woźnicą, sądzącym zresztą, że Tristan był prostym służącym.
W téj chwili konie szybko ruszyły, a Tristan siedząc w miękko wysłanym powozie, lekko i z całą wygodą do podróży urządzonym, oddychał tą miłą wonią jaka się rozchodzi od każdéj młodéj, pięknéj i arystokratycznéj kobiéty, ah! bo też taka won jest bardziéj upajającą, sympatyczną, zmysłową, niż woń kwiatów: pozwolił więc grać wyobraźni swojéj, i tak jakeśmy to już wyżéj starali się w tłómaczyć, obrazy ponure i smutne zaczęły ustępować i niknąć przed promieniejącą światłem przytomnością Henryki. Noc była dość przyjemna, chociaż wietrzna. jak zwykle są wszystkie nasze noce na początku lata. Obłoki przezroczyste, jakby bawełniane, przeciągały po niebie, a przesuwając się zwolna łagodnie, zdawały się użyczać swego ruchu milczącemu i smutnemu księżycowi. Była to taka właśnie noc, jakiéj potrzeba dla przychodzącego do zdrowia serca i ciała, przy takiem lekarzu jakim była hrabina.
Przez czas jakiś pozostawał z wejrzeniem nie pewnem błąkającem się, z ustami na pół otwartemi, wciągając w siebie nową atmosferę w któréj się znajdował: gdy w ostatku myśl mu przyszła, że to jego milczenie tak łatwe do pojęcia, było jednak śmiesznem i niegrzecznem, obracając się więc z żywością do Henryki:
— Oh! Boże! wymówił, przepraszam panią, ale doprawdy nie wiem, czym nawet pomyślał o podziękowaniu jéj za nową łaskę jaką raczyłaś mnie obdarzyć.
— O! uspokój się pan, to już dopełnione, odpowiedziała śmiejąc się Henryka, bardzo przyzwoicie i z wszelkiemi formami wzbraniałeś się przyjąć to, co nazywasz nową łaską i nie uległeś inaczéj, zaręczam Panu, tylko tak jak się ulega w podobnym razie z konieczności.
— Pani ze mnie żartujesz, odpowiedział uśmiechając się Tristan, lecz pojmuję że zasłużyłem na żart. Ja jestem istotą bardzo śmieszną w własnych oczach moich, bo nie umiem być ani nieszczęśliwym, ani szczęśliwym, ani umarłym, ani żywym; daruj pani tę różnorodność którą ci przedstawiam w bycie moim i raz jeszcze przebacz mi.
— Oh! pan jesteś wskroś i wkoło obsypany przebaczeniem: najgłówniejszy błąd kobiecy jak pan wiesz jest ciekawość. A no! więc przypuściwszy że pan jesteś tą anomalją w świecie, jak mi to mówisz: przyznaj pan, że tém samém stajesz się jeszcze ciekawszym przedmiotem do zbadania.
— Niechże i tak będzie! odrzekł Tristan, przyjmuję całą twoją życzliwość pani, pod nazwą nową moją jako przedmiot. Uczyłem się po trochu wszystkiego a szczególniéj medycyny, i jeżeli pani będziesz potrzebowała mojéj pomocy do rozebrania i zbadania istoty mojéj, użyczę ci jéj pod warunkiem, że nawzajem zbadać mi panią widno będzie.
— A! pan chcesz naukę swoją przedłużyć na mojéj osobie, ależ to bodzie łatwą bardzo rzeczą, w dwóch słowach potrafię panu to o sobie powiedziéć co już wie świat cały, a dodam jeszcze to co ja sama tylko wiem osobie: potém jeżeli jako doktor dojdziesz pan aż do tego, że więcéj jak ja wiedziéć o mnie będziesz, w takim razie powiesz mi swoje spostrzeżenia, oświecisz mnie i wspólnie pomagać sobie będziemy w urzeczywistnieniu przepisu mędrca, który za najpierwsza rzecz podaje, aby poznać siebie samego.
— Oh! ja! odrzekł Tristan, pani mnie już znasz, wszystkom ci o sobie opowiedział... Rozwinąłem przed tobą życie moje jak obraz, i dostrzegłaś pewnie, że bardzo mało światła ożywiało go. Gdy pani przeciwnie..... Ale mów pani o sobie, czém więcéj w życiu twojém dostrzegę świetności i szczęścia, tém więcéj pocieszę się tą sprzecznością.
— Słuchaj więc pan, odrzekła Henryka, uśmiechając się i pokazując dwa rzędy białych jak pereł zębów, inna kobiéta na mojém miejscu pochyliłaby głowę i na pół obumierającdmi oczyma udawałaby zajmującą smętność! a z długiém westchnieniem wymówiłaby najpierwsze słowo: niestety!... Ale ja tak sobie nie postąpię: ja tak jak pan jestem także wyjątkiem, to jest, że nie
czuję się upokorzoną szczęściem mojém, że jestem z liczby tych rzadkich istot, co to po prostu przyznają się że są szczęśliwe.
— Tém lepiéj, tém lepiéj, cicho wymówił Tristan, pocieszasz mnie pani, mów, mów daléj.
— Strzeż się pan, wymówiła Henryka; mówię że nieszczęście jest zaraźliwą chorobą, a gdyby téż przyszło ci się porazić szczęściem jak utrapieniem?
Uśmiech smutny, a raczéj gorzki ukazał się tylko na ustach Tristana.
— Oh! co do tego, odrzekł, to nie ma niebezpieczeństwa dla mnie.
— A potém pan będąc doktorem mógłbyś się natychmiast uleczyć.
— O! tak pani, podejmuje się tej kuracyi. Mów pani daléj.
— Zresztą nie mam żadnéj w tém zasługi, ze jestem szczęśliwą: szczęście jest najczęściéj dziełem wynikajacém z położenia, zadaniem rozstrzygniętém przed urodzeniem jeszcze naszém: z gry przypadku, lub wyroku Opatrzności, jak ci się podoba to nazwać, wypływają wszystkie przygody życia naszego.
— Nieszczęściem, wszystko coś pani powiedziała, jest wielką prawdą, odrzekł Tristan.
— Urodziłam się bogatą, i ze szlachetnych rodziców; byłam wychowaną pośród rodziny mojéj a nie w klasztorze, to jeszcze więcéj wpłynęło na charakter mój niepodległy: w ośmnastym roku życia przedstawiono mi hrabiego de Lindsay jako przyszłego męża mego; był to człowiek duży, suchy, chudy, ekscentryczny, jak niemi są wszyscy anglicy duzi, chudzi i t. d. W ośm dni po zawartém z nim małżeństwie, odezwał się do mnie w ten sposób:
— „Co myślisz pani o mnie teraz, już znając mnie?
— „Ależ panie, bardzo mnie zakłopotałeś takiem zapytaniem.
— „Powiedz pani, powiedz czy odkryłaś we mnie jaką wadę?
— „Jeszcze nie, odpowiedziałam śmiejąc się badź pan jednak spokojny, z czasem przyjdzie do tego może.
— „Więc pomogę ci w tém pani, jestem podróżującym.
— „Nie wiem co przez to chcesz pan powiedzieć?
— „Że Pan Bóg. dawszy mi długie żórawie czy bocianie nogi, nieszczęściem dla mnie, nie dał mi tych ptaków skrzydeł; zastępuję więc ten brak pocztowym wózkiem, koleją żelazną i parowemi statkami.
— „Nie rozumiem jeszcze pana.
— „Dam się zaraz zrozumiéć; jestem dotknięty chorobą bezustannego ruchu. Żyd wieczny tułacz miał godzinę, na odetchnięcie, a mam czasem miesiąc cały a najwięcéj sześć tygodni na odpoczynek. Niech mi się zdarzy, być w jakiéj choćby też w najbardziéj zachwycającéj miejscowości miesiąc jeden! muszę ją dla innej porzucić. Gdyby mi po śmierci Bóg dał wybór między niebem a piekłom, jedno jak drugie równie by mnie odstręczało i błagałbym Go o miejsce w czyśćcu, dla téj tylko przyczyny, że miałbym obietnicę, iż go kiedyś porzucić mogę.
— „To się ma rozumieć, że ta chęć ruchu pana napadła, że ja jestem pańskim czyśćcem i że masz wielka ochotę już mnie porzucić.
— „Wcale nie, bo zaczynam od prośby, abyś się ze mną udała w podróż.
„Zrobiłam na to dziwne poruszenie.
— „Jednakże uważaj mnie pani dobrze, nie wiem co się to znaczy, ale chociaż jestem niezwykłym znawcą niepodległości, nie wiem, nie pojmuję nawet co to jest tyrania. Zostawiam cię w zupełnéj wolności towarzyszenia mi albo nie; jeżeli pojedziesz ze mną, będzie mi to bardzo przyjemnie, jeżeli nie pojedziesz, zastanę cię za moim powrotem. Mam zamek w Szkocyi, villę nad brzegiem jeziora Majeux, mam chatkę w Szwajcaryi, pałac w Wenccyi; jedź gdzie ci się podoba, tylko przesyłaj mi o sobie wiadomości poste restante w miejscach w których ci listami oznaczę, albo też udaj się na moje spotkanie tam, gdzie, w przejeździe będę mógł znaleźć cię i pozdrowić; zostanę przy tobie miesiąc, sześć niedziel (jeżeli mi podobném będzie) a potém znów odjadę.
— Gdzież pan ztąd wyjeżdżasz?
— Jadę do Egiptu, ztamtąd do ziemi Świętéj, przebiegnę Azyę mniejszą, odwiedzę Konstantynopol w przejeździe, a około morza czarnego przez Odessę i Kursk, udam się do Moskwy, potém do Petersburga. a ztamtąd popłynę do Anglii.
— A to prześliczną podróż odprawisz pan.
— Czyby się pani podobała przypadkiem?
— Muszę się przyznać, że mnie kusi.
— Nie chcę pani zabierać z nienacka, albo podejściem, mogę nawet spóźnić o jeden dzień mój wyjazd, a tego dnia użyję na zrobienie testamentu. Ale potrzeba powtarzać, że czy zostaniesz, czy pojedziesz ze mną, zostawię ci wszystko co posiadam, około czterech lub pięciu milionów; szósty milion użyję na ulepszenie położenia i bytu dwóch siostrzeńców i dalekich wnuczek, jak równie na wynagrodzenie uczciwych w rodzinie naszéj służących; ale tém nie będziesz się kłopotać pani, bo to rozporządzenie zostawię do wypełnienia memu intendentowi.
— Więc tedy panie mam czas do jutra?
— Jutro o godzinie dziesiątéj przyjdę do pani po jéj rozkazy.
— Nazajutrz istotnie o godzinie dziesiątéj powrócił i znalazł mnie w stroju podróżnym.
— Oto jest moja odpowiedź panie.
Radość zabłysła mu w oczach.
— Ale, odezwał się? namyśliłażeś się pani dobrze?
— Namyśliłam.
— Bo to podróż bardzo utrudzająca. którą przedsięwziąść zamyślamy.
— Silną i zdrową jestem, panie.
— Trzeba będzie iść piechotą dzień i noc nieraz, siadać w lektyki, na konie, na wielbłądy czasem.
— Zniosę wszystkie następstwa z położenia mego wynikające.
— Słońce, wschodu płeć ci zczerni.
— Zawsze żałowałam żem się nie urodziła brunetką.
— Wiatr północny posiecze ci usta.
— Wzięłam z sobą opiat z Houbigand.
— Odmiany powietrza mogą pani szkodzie na płuca.
— Mam dwanaście pudełek pàte de Regnault.
— Zatém nie rozmawiajmy dłużéj i jedźmy.
— Jak się panu podoba.
— Ale zaraz!
— W téj chwili.
— I wyjechaliśmy.
— Prześliczna to była podroż. Lord Lindsay od dzieciństwa prawie swego, świat ustawicznie przebiegał, i naturalnie skutkiem wprawy, umiał zapobiegać rozmaitym tysiącznym brakom, i oszczędzać podróżującym małych ciągłych, a przez to bardzo utrudzających niewygód. Zrobiliśmy od czterech do pięciu tysięcy mil, rozmaicie, to na koniach, to w statkach, to na wielbłądach, a czasem pieszo, i nigdy nie przytrafił mi się najmniejszy przypadek, nigdy mnie słabość nie napadła. Po upływie dwóch lat, wróciliśmy do Anglii.
„Zasmakowałam w téj pierwszéj podróży. Lord Lindsay zaproponował mi drugą do obudwóch Ameryk; przyjęłam to zaproszenie.
„Ta podróż tak jak i pierwsza odbyła się bez przypadku. Ośmnascie miesięcy strawiliśmy na zwiedzenie Stanów-Zjednoczonych, na spuszczanie się do Missisipi, na przebieżenie odnogi Meksykańskiéj i na płynienie wzdłuż rzeki Amazonki blizko przez przeciąg pięciuset mil prawie. Wszystko to odbywaliśmy po królewsku statkiem, który nas z jednego morza na drugie przewozi!, ze świta ogromną towarzyszącą nam na ląd stały: nasze dwa majątki złączono, lorda Lindsay i mój, robiły nam cztery kroć sto tysięcy liwrów czystego dochodu. Po téj podróży przybyliśmy do Francyi.
„W ten czas właśnie toczyła się rzecz o wyprawie do Chin. Lord Lindsay najgorętszą pałał żądzą nawiedzenia Państwa Niebieskiego, właśnie dla tego może, że to było prawie niepodobném do uskutecznienia. Krewny jego, dowodził tą wyprawą. Prosił go więc o dwa miejsca na statku jego, lecz gdy prawa morskie nie dozwalały, aby przy wyprawie wojennej kobiétom wolno było znajdować się na statkach rządowych, nie mógł wyprosić aby mi pozwolono jemu towarzyszyć. Miałam taką chęć widzenia Chin, jaką się ma odwiedziéć jakiego planetę. Jednakże odstąpiłam od téj podróży, będącéj jak już powiedziałam nie podobną do uskutecznienia, zawsze jednak prosząc lorda Lindsay, aby i on zaniecha] téj fantazyi: o ile pan poznałeś charakter lorda Lindsay, pojmujesz zapewne, że nie pozwolił się prosić długo, przeprosił mnie stanowczo i obiecał że najdłużéj dwa lata zabawi w téj podróży, i że jeżeli mi to przyjemność zrobi, mogę pojechać na spotkanie go nad brzegi morza Czerwonego. I odjechał, zostawując mi wolność zupełną. prowadzenia życia jak mi się tylko dogodném zdawać będzie.
„Sześć miesięcy nie miałam żadnéj wiadomości. Przeszło wpół roku, odebrałam od niego list przez kuryera z Indyów, przybywającego przez Suez, Aleksandryę i Maltę. Eskadra angielska miała natenczas przejść z morza Niebieskiego na morze Żółte i gotowała się do wylądowania. Lord Lindsay, oznajmiał mi: że z brzegów statku, widzieć można Chińczyków rozwieszających ogromne chorągwie, na których pomalowali straszne smoki, i zataczających na brzegi stare armaty, z których strzelać nie można. „Dodał jeszcze, że postrzega już po tém wszystkiém co dotąd widzi, że Chiny są najciekawszym krajem i że bardzo żałuje, iż mnie nie ma przy sobie.
„W sześć miesięcy znowu, odebrałam list od komodora Smith. donoszący mi, że lord Lindsay polując, i nieprzezornie zapuściwszy się w głąb kraju z czterema przyjaciółmi swemi, zarżniętym został wraz z nimi przez zgraję Chińczyków wychodzących ze wsi. Że wieś tę spalono, a mieszkańców jéj powywieszano. Potém wyprawiono lordowi Lindsay pogrzeb. na którym wykazała się cała duma i wspaniałość wielkiéj Bretanii, co, jak dodał komodor Smith, powinno by choć w części boleść moja ułagodzić.
„Komodor nie zgadł, boleść moja była rzetelna i mocna. Kochałam lorda Lindsay nie tak jak się kochać winno męża, nie tak jak ojca, lecz kochałam go jak wuja, którego wielki majątek obsypywał i otaczał mnie wszystkiemi rozkoszami i przyjemnościami, jakie tylko w wyobraźni młodéj kobiéty otworzyć się mogą, bo wszystko mi daném było co zażądać potrafi serce a choćby nawet i duma. Bardzo mała liczba mężów młodych i pięknych i nie tak excentrycznych, puszczycićby się mogła, przysięgam to panu, tak szczerym i prawdziwym żalem, z jakim ja opłakiwałam tego biednego lorda Lindsay.
„Doręczono mi testament jego, lord Lindsay nic w nim nie zmienił, na bok odrzuciwszy małe zapisy, o których mu pierwéj jeszcze mówił, mnie zaś zrobił dziedziczką całego majątku swego.
„Jednakże wszystko ma swój koniec na tym świecie. Moja boleść choć prawdziwa i głęboka, zagoiła się; położenie moje jako wdowy, nadawało mi zupełną wolność robienia co mi się podoba, większą nawet swobodę niż kiedy byłam żoną: korzystałam z niéj i wiodłam życie do jakiego mnie mój mąż przyzwyczaił. Jeździłam konno, w moim ogrodzie był cel do strzelania, zbrojownia w moim domu, i co drugi dzień Grisier przychodził fechtować się ze mną.
„Nadzwyczajnej siły i zręczności nabyłam w téj sztuce.
„Będąc tak bogatą, młodą, i do tego ładną jak mówiono: pojmujesz pan że mi nie zbywało na wzdychających. Gdybym była chciała użyć trochę zalotności, byłabym jak Penelopa, mogła narachować trzysta pretendentów, lecz powzięłam postanowienie, że gdy przez nieszczęście nabyłam moją wolność, więc starannie i troskliwie zachowam to dobro raz mi dane. Oddaliłam wszystkich od siebie, jednych stanowczą odmową, drugich, że się długo namyślać muszę, innym znowu proponując, nie tak jak Penelopa aby łuk Ulissesa naciągali, ale żeby fechtując się ze mną dali mi sześć sztychów w zamian trzech moich.
„Żaden niedokazał tego, ale gdy jeden z nich mierząc się ze mną, skaleczył mi wargę i wybił mi ząb floretem, porzuciłam fechtowanie jako grożącą niebezpieczeństwem zabawę, i wolałam oświadczyć wszystkim, że postanowiłam sobie zostać na zawsze wdową.
„Miałam wtenczas jak i teraz jeszcze mam postanowienie nie iść nigdy za mąż bo imie mam piękne, majątek ogromny, mogę więc wybierać w życiu wszystko co tylko jest mi najprzyjemniejsze, z całą swobodą, nikomu w niczém nie ulegając. Jechałam właśnie na sześć miesięcy do mojej Villi nad jeziorem Majeur i usłyszałam wystrzał pistoletu z którego się raniłeś, a następnie znalazłam cię krwią zalanego.
— Teraz, powiadam pani, znasz mnie tak dobrze jak ja sama siebie znać mogę.
Tristan słuchał pierwszéj połowę tego opowiadania z gorzkim smutkiem: a drugiej z zupełnym osłupieniem.
Smutek Tristana pochodził z porównania dostatków Henryki i jego ubóstwa, takiéj wielkiéj sprzeczności w ich położeniu, z przekonania jakie już miał, a które jeszcze umocnione zostało, przekonaniem także hrabiny, że człowiekowi już naprzód przeznaczono być szczęśliwym albo nieszczęśliwym. W istocie, jakiż przypadek, jakie zdarzenie mogło mu przynieść szczęście? Jakaż okoliczność mogła go zabrać Henryce?
Osłupienie zaś ogarnęło go w skutku tego, co mu Henryka o swojéj własnéj osobie powiedziała. Nigdy nie wystawiał sobie kobiéty w położeniu takiém w jakiém ona siebie przedstawiała. To życie błędne, tułacze, to istnienie amazońskie zdawało mu się niezgodne ze słabą organizacyą kobiéty, i nie pojmował, aby elegancka, wytworna paryżanka (jaką sobie Henrykę naprzód wystawił) była wstanie daléj podróżować niż do Pireneów. Szwajcaryi, albo Baden-Baden.
Tristan zupełnie się pomylił: ta elegantka była lwicą. Długie więc milczenie nastąpiło po opowiadaniu Henryki.
— No! zapylała Tristana, czy znasz mnie pan teraz choć trochę?
— Trochę? mniéj jak pierwéj pani, odpowiedział uśmiechając się młody człowiek: bo nie wiem jak połączyć, jak zgodzić wątłą na pozór twoją pani organizacyą z trudami które ponosiłaś, osobliwie podróżując tak daleko: przebacz mi pani, jeżeli ośmielę się prosić, abyś im pozwoliła uważać to wszystko coś mi powiedziała za sen, który zostawi tylko w umyśle moim pamiątkę fantastyczną, lecz na zawsze wyrytą, przyznaj się pani, wyrytą w charakterze niepodobieństwa.
— Oh! co do tego, mój towarzyszu podróży, pojmujesz, że zupełną masz wolność uważać to za sen lub rzeczywistość, jak ci się podoba, uprzedzam tylko pana, że mam bardzo słabą wyobraźnią, czyli raczéj mam jéj bardzo mało, i że nie mogłam miéć żadnego zamiaru i celu w kłamstwie; nie mówmy więc już o tém dłużéj.
— Przeciwnie, mówmy o tém wszyslkiém, odrzekł Tristan, zawsze zachwycały mnie podróże, szczupły tylko mój majątek nie dozwalał mi ich przedsiębrać. Mówiąc z panią o krajach któreś przebiegła, będzie to dla mnie oglądaniem ich, będzie nawet czemsiś więcéj, bo przez oczy pani patrzéć na nie będę.
Henryka uśmiechnęła się.
— Pan wątpisz o prawdzie mojéj mowy, odpowiedziała, i chcesz mnie w czém podchwycić, nieprawdaż?
— Nie, ja chcę dostąpić szczęścia dawno przezemnie upragnionego, a nastręczającego mi się nareszcie w zdarzeniu terażniejszém. Wiesz pani, że starożytni ludzie, ci dowcipni tłumacze materyalizmu, nadający formy rzeczom najbardziéj oderwanym, przedstawiali zdarzenie, oparte jedną nogą na kole; przebiegało ono szybko, a w przelocie nie trzeba było pozwolić mu uciec.
— No! niech i tak będzie! odpowiedziała Henryka, usiądźmy na zaczarowanym dywanie z tysiąca i jednéj nocy, i przebiegajmy przestrzenie; gdzież chcesz się pan teraz znaleść? zobaczmy!
— Na wschodzie, ponieważ to jest kraj cudów a tém samém jest krajem poetów. Przebacz pani że dla siebie błagam o przywilej tym panom należny: ależ powiedziałem już pani żem próbował wszystkiego a w tém wszystkiém i poezya jakoś znalazła się wmięszaną: jedźmy tedy na wschód.
Na ten czas Henryka zasłoniona często przesuwającemi się białemi obłokami, bujana w powozie unoszącym ją do Włoch, Henryka z któréj puklami włosów powiew wiatru mile igrał. Henryka, ta dziwna kobiéta, zaczęła rozpowiadać cuda o Kairze tym synu Mahometa, Jerozolimie poślubionéj Chrystusa, i Konstantynopolu współzawodniku Rzymu. Była kolejno malującą, pobożną, natchnioną: Corinna u stóp kapitelu nie byłaby w stanie lepiéj od niéj wyrazić a jeszcze miała tę podwójną korzyść że się nie postawiła na stanowisku poety, ani nie wzięła liry do ręki.
Naturalnie się więc stało, że Tristan zaczął coraz bardziéj uważać na towarzyszkę swojéj podróży zajmującą i przyjemną, tak, że zapomniał nawet własnych cierpień swoich, bo wdzięk mowy potoczystéj, ubarwionéj i żywo malującéj przedmioty. oddalał od biedaka uciekającego z kraju, pamięć boleści i nieszczęść.
Całą noc takim sposobem przepędzali, Henryka pierwsza utrudziła się: nadedniem piękna podróżująca wcisnęła się w kątek pojazdu, otuliła się różową atlasową mantylą, spuściła głowę na ramię i usnęła.
Gdy dojechali do stacyi, dzień już był zupełnie jasny; Tristan otworzył po cichu i zwolna drzwiczki, wyszedł z pojazdu nie obudziwszy Henryki, i zajął znów swoje dzienne miejsce.
Na tém miejscu, myśli zapomniane w czasie długiéj nocnéj rozmowy, powróciły na raz do głowy młodemu człowiekowi, ale godziż się wyznać prawdę? powróciły błędne, mętne, jakby zasłoną okryte; powiedziećby można, że w miarę jak się materyalnie oddalał od Paryża, oddalał się także od wspomnień o Ludwice. To jest najpewniejszą rzeczą, że Ludwika była równie ładna jak ta kobieta z którą podróżował, ale ta ostatnia w dwójnasób miała więcéj uroku, bo była bogatą i ekscentryczną; Ludwika była dziewicą chrzcściańską, Henryka czarodziejką starożytnych.
Około dziewiątéj z rana, Tristan wyrwanym został z rozmyślań wołaniem po imieniu, i w téj chwili ujrzał świeżą i piękną blond główkę towarzyszki swojéj, wychylającą się do niego, która wołała go przez okno. Dosyć było chwili jednéj na poprawienie nieporządku w ubiorze zrządzonego w czasie snu: włosy w braku okrągłego żelazka, zakręcone na palcu ułożyły się w śliczne pukle, mantyla różowa podszyta białym atłasem opuszczoną z ramion została, i pozwalała patrzeć na szyję nadzwyczajnéj białości. Tristan nachylił się w stronę ku Henryce, ona wyciągnęła białą, pulchną rączkę do niego, on to samo uczynił i pozdrowienie ranne nastąpiło tym sposobem.
Zatrzymano się dla śniadania w Auxerre; hrabina kazała rzeczy zanieśli do swego pokoju, gdy tymczasem Tristan zamówiwszy śniadanie, zajął się także odświeżeniem swego ubioru. Nie zdając sobie samemu sprawy dla czego to czynił, najstaranniéj układał i muskał piękną swoją włosy, czyścił białe zęby, i w zwierciedle próbował z jakim wejrzeniem, z jakim ruchem najlepiéj mu było do twarzy. Zrobiwszy to wszystko, zszedł dość zadowolony z siebie. Tristan którego własna jego uroda nigdy dotąd nie obchodziła najmniejszéj rzeczy, teraz żałował że linia nosowa nie zupełnie była grecką i że łuk brwi nie ze wszystkimi regularnie był zaokrąglony. Dla czego tego wszystkiego żałował? Tristan sam tego nie wiedział.
To jest bardzo naturalnem, że młody człowiek pierwéj swą toaletę skończył, i zszedłszy czekał na Henrykę w sali gdzie śniadanie zastawiono: w chwilę potém i ona weszła lekka, zręczna, zachwycająca jak nią rzeczywiście była. Tristan postąpił krok ku niéj aby ją powitać, lecz nagle wstrzymał się, przypominając sobie, że w oczach wszystkich otaczających, był tylko jéj służącym.
Henryka postrzegła ruch jego, zrozumiała przyczynę wstrzymującą Tristana i podziękowała mu uśmiechem.
Potém posługiwał Henryce z przewidującą szybkością, z tak dokładném pojęciem instynktowém uprzedzał jéj chęci, że tego nigdy prawdziwy służący nie byłby w stanie dopełnić, to też Henryka, co tylko mogła robiła ze swéj strony aby dać mu uczuć że postrzega w jego zachodach nie zwyczajną ludzi płatnych usługę, ale uprzejmość młodego człowieka.
Jak dnia poprzedzającego, tak i teraz oddalono służących i Tristan jadł śniadanie na rogu stołu, ale co było więcéj niż wczoraj? że Henryka chciała nawzajem Tristanowi usługiwać, postrzegłszy tę delikatność ze strony Henryki, z uszanowaniem pocałował rękę którą mu podała.
Powrócono po śniadaniu do pojazdu i każdy w nim zabrał swoje miejsce, z tą różnicą, że Henryka zamiast usiąść w tyle pojazdu, usiadła na przodzie, spuściła szybę wprost kozła i tym sposobem zbliżyła się do fałszywego kamerdynera; skutkiem tego zbliżenia, rozpoczęła się żywa rozmowa. Jednakże turkot pojazdu wiele bardzo przeszkadzał obojgu, oboje też pragnęli szczerze wieczornéj chwili.
Postanowili także, ze nie będą jedli obiadu w drodze, tylko wieczerzę w Dijon. Przyjazd w nocy w tem dogadzał Tristanowi, że w takim czasie łatwiéj mu było ukryć mniemane swoje położenie. A czem dłużéj Henryka znajdowała się w zbliżeniu z Tristanem, tem więcéj cierpiała, że go uważali za jéj służącego, nawet ludzie tak niéj obcy, jak pocztylion i posługacze w oberżach.
Na jednéj przęprzęgowéj stacyi, Tristan rozkroił kurczę na poprzedniéj stacyi wzięte i podał go na srebrnéj tacy Henryce, opatrzył się także w butelkę wina Bordeaux, ale, że jednę tylko szklankę mieli, był więc zmuszony pić tą samą którą pierwéj piła Henryka. Przysłowie mówi: że się dowiedzieć można myśli tych po których się pije z tego naczynia z którego oni pierwéj gasili swoje pragnienie; jeżeli to prawda, że za takiem dotknięciem ustami szklanki wyrabia się zaraz taki związek między dwoma osobami z niéj pijącemi, iż się aż myśli dowiaduje, w takim razie. Tristan mógł się tylko cieszyć myślami hrabiny o nim, bo te coraz stawały się dla niego przychylniejsze.
Prawie o dziesiątéj wieczorom przyjechali do Dijon.
Tristan bardzo przytém obstawał, aby hrabina téj nocy odpoczęła; ale Henryce pilno było opuścić Francyę, pilno jéj także błyo ujrzeć towarzysza podróży pozbywającego się swojéj liberyi, która ją z początku bawiła. Cała ta komedya napełniona drobiazgami obrażającemu godność Tristana, już jéj bardzo na sercu ciężyła, postanowiła więc ciągnąć podróż daléj bez przerwy i zapewniła Tristana, iż przez nawyknienie do podróży, śpi najdoskonaléj w pojeździe.
Powrót Tristana do pierwotnego stanu, zaczął się od téj ostatniéj wieczerzy: zostawiwszy kapelusz z kokardy w pojeździe, wszedł do hotelu po>dając rękę hrabinie, bo surdut czarny gładki, ogołocone ze znaku służebnego, dozwalał na teraz takiéj poufałości równemu we wszystkim towarzyszowi podróży.
Skutkiem świeżo pozbytego przymusu, wieczerza była bardzo wesoła. Kiedy niekiedy Tristan wspomniawszy sobie przykre położenie swoje, uczuwał ściśnienie serca i wzdychał głęboko za Ludwią, lecz takie westchnienia sprowadzała więcéj niepewność, w jakim téż położeniu znajduje się biedna jego żona, niż stan jego własny, bo byt swój teraźniejszy zaczął uważać dosyć znośnym.
Gdy się wieczerza skończyła i oberżysta ze świecą w ręku odprowadził pana i panią aż do drzwiczek pojazdu. Tristan i Henryka wsiedli i swoje miejsca, a pogadanka któréj już nic nie przerywało, w najlepsze się rozpoczęła, nawet bardziéj ożywiona, więcéj poufała, niż kiedykolwiek dawniéj; Ale chociaż rozmowa była bardzo zajmującą, nie odjęła jednak Henryce potrzeby wywczasowania się, tak jak wczoraj, pomyślała o swoich wygódkach, życząc dobréj nocy Tristanowi, otuliła się i ułożywszy się w kąciku usnęła. Noc była cudowna, wonny i ochładzający wietrzyk ustawicznie powiewał. Z obu stron drogi pełno było trawy i ziół kwitnących, z których zapach rozchodził się w powietrzu i napełniał je aromatem, księżyc nieruchomy na lazurowani niebie, zdawał się ciekawie poglądać na ten świat przez niego oświetlone. Już żadnego odgłosu niewydawała uśpiona natura, słychać tylko było tentent koni, brzęk dzwonków w zaprzęgu, warczenie kół pojazdu, a niekiedy głos chrapowaty pocztyliona. Tristan oparty łokciem w swoim kąciku, utrudzony także przepędzoną nocą bezsennie, rzucił ostatnie spojrzenie na tę kobiétę udrapowaną i śpiącą obok niego, a w końcu zamrużył oczy dla nieprzerywania sobie rozmyślań, które go zwolna do snu usposobiły.
Pocztylion miał oddane naprzód pieniądze, z których po odtrąceniu należności za ostatnią stacyę, resztę zbywających oddać miał następcy swemu. Była to zwykła podróżujących przezorność, a to aby ich ustawicznie nie budzono.
Po godzinie lub dwóch snu miłego, przebudził Tristana lekki ciężar spadający mu na ramię, Henryka straciwszy równowagę, usunęła się i śpiąca zawsze, przechyliła się na miękkie wysłanie pojazdu, a głowa jéj okryta mantylą spadła na ramię Tristana, i ten to miły ciężar go obudził.
Otworzywszy oczy postrzegł luby przedmiot tak blisko siebie, to też ich nie spuszczał z niego.
Henryka spała: oczy miała zamknięte, lecz usta na pół otwarte pozwalały dojrzeć dwa rzędy białych równych jak perły zębów: przez nałóg zawsze je ukrywała, lecz teraz regularnie oddychając przepuszczała przez nie oddech tak miły jak woń kwiatu: długie jéj włosy w pukle kręcące się spadały z obu stron twarzy i wiatrem porywane dotykały twarzy Tristana, co mu sprawiało drżenie udzielające się całemu jego jestestwu.
Tristan siedział nieruchomie z bojaźni, aby nie obudził pięknéj towarzyszki swojéj: zresztą znajdował wdzięk i lubość jakąś pozostając ciągle w takim położeniu, ręka tylko jego równolegle przyciśnięta, okrągłością swoją nie dozwalała Henryce stale na jedném miejscu spoczywać, głowa więc jéj w jedną lub drugą stronę kołysała się za ruchem pojazdu; Tristan był w obawie aby się Henryką nie przebudziła, a tém samém nie powróciła na dawne miejsce: z największą zatém ostrożnością wydobył rękę, założył ją za plecy Henryki, i tym sposobem głowa jéj opadła mu na piersi a twarz doj ego twarzy się zbliżyła.
Ma się rozumiéć, że Tristan nie myślał już o spaniu: z piersią w niesioną, z oddechem wstrzymywaném, z głową nachyloną, wlepił wzrok w hrabinę: którą w téj chwili księżyc zniżony zupełnie oświecał, jako malarz rozbierał artystycznie wszystkie jéj rysy, zyskujące jeszcze więcéj poetyczną piękność przy takiém świetle; nos jéj prosty, równy, zdawał mu się być nosem Wenery Medycejskiéj, a usta, brwi zaokrąglone i cały nawet owal twarzy był w zupełnéj harmonii z Rafaelowską Madonną:
Tristan głęboko westchnął. Wspomnienie Ludwiki przez myśl mu się przesunęło, lecz to wspomnienie nie było obrazem, i zmuszonym był zamknąć oczy, aby ją ujrzéć w pamięci.
Nasz podróżujący nie mógł miéć zawsze zamkniętych oczu, otworzył je napowrót, a obraz Ludwiki z takim usiłowaniem przywołany w wyobraźni młodego człowieka, zniknął zupełnie, skoro tylko wzrokiem rzucił na Henrykę.
Ona spała ciągle, lecz sen zmienił swoją naturę; czy że ją marzenie jakie wzruszyło, czy téż płyn magnetyczny wydobywający się z całéj istoty Tristana działał na nią, zaczęła oddychać częściéj, mocniéj, rumieniec zaczął stopniowo osiadać na jéj licach, usta nietylko że pokazywały śliczne zęby, ale więcéj otworzywszy się, koralową ich oprawę widziéć dozwalały; nareszcie czasami wydawała lekkie drżenie, nakształt tego jakiego Tristan doświadczał, gdy pukle jéj włosów dotknęły twarzy jego.
Tristan był nadto dobrym fizyologistą aby się mógł na tych znakach pomylić; oczywistém było że jakieś lube uczucie, podobne, do tego, jakiego sam doświadczał na jawie, wzruszało we śnie Henrykę. Usta jego suche, otwarte, z chciwością chwytały coraz bardziéj gorące odetchnienia pięknéj śpiącéj. Obłok jakiś płomienisty okolił ich teraz, jak dawniéj, przybywając na zawołanie bogów, okrywał ich miłostki przed oczyma śmiertelnych; czuł bijący puls w skroniach, dzwonienie w uszach, drżenie serca. Przedział między ustami jego a Henryki, co chwila zmniejszając się tylko co już miał zniknąć zupełnie, gdy nade pojazd zatrzymał się. Przyjechali do stacyi.
Dwie rzeczy zwyczajnie budzą: nagły odpoczynek w ruchu, i ruch w spokojności. Uczuwszy zatrzymujący się pojazd. Henryka otworzyła oczy, a Tristan prawie na uczynku złapany, zamknął swoje, jednak nie tak zupełnie, aby nie mógł przez szparki niezawartych powiek uważać ruchów swojéj towarzyszki.
Z początku jakąś chwilę pozostała nieruchomą, błędną, jak to czasem bywa w chwili pierwszéj po zbudzeniu się ze snu: potém podniosła oczy na Tristana, i zaczęła miarkować swoje położenie. Lekki uśmiech przebiegł po jéj twarzy, bo sądziła, że Tristan spał na dobre.
Położenie jego zdało mu się na ten czas być smieszném: otworzył więc oczy, wziął w swą rękę pałającą rękę Henryki i pocałował ją.
Henryka zrozumiała zaraz że Iristan ani sekundy nie spał.
Dotychczasowe położenie obojga, zmieniło się, przestało bowiem być smieszném dla Tristana, a zaczęło być ambarasującém dla Hen — Gdzie się znajdujemy? zapytała — dla tego tylko aby coś powiedzieć.
— Nie wiem, odpowiedział Tristan śniłem, marzyłem, zdaje mi się nie na téj ziemi.
— Panie Józefie, mówiła daléj Henryka, obawiam się, aby cię to niespotkało, co się zdarzyło jakiemuś rybakowi z tysiąca i jednéj nocy, którego nazwiska w téj chwili zapomniałam i dla tego chwilowo nazwę go Tristanem, a który sypiał będąc obudzonym.
— Nie wiem pani jak to było, odrzekł Tristan, jeżelim czuwał, to pragnę abym nie zasnął, a jeżelim spał, to nie chcę się nigdy zbudzić.
— No! no! zawołała Henryka z tym taktem właściwym tylko kobietom umiejącym jedném słowem zaspokoić albo rozdrażnić żądze. No to doprawdy wiele bardzo grzeczności ze strony człowieka, który ledwie miesiąc temu chciął się zabić.
Na te słowa Tristan wzdrygnął się cały: wszystkie wspomnienia jego oddalone czarodziejskim wpływem jaki Henryka na niego wywierała, na nowo i wyraźnie przedstawiły mu się w pamięci. Westchnął boleśnie, odsunął się od młodéj kobiety z uczuciom podobném do przestrachu, powrócił niemy i nieruchomy w kąciku pojazdu, a pocztylion ruszył z miejsca równie spokojnie, zwyczajem znamionującym pocztę we Francyi.
Ani jedno, ani drugie nie spało, jednakże, obojc ułożyli się jakby do spania, Tristan aby uważał na Henrykę, Henryka zaś dla uważania Tristana. Młody człowiek tyle myślą ile oczami przymkniętemi patrzył na tę kobietę, bogatą, piękna, szczęśliwą i pytał się w duszy, czemu też to Bóg nie dozwolił, aby Ludwika podobnież, szczęśliwą była? Potém przychodziła mu myśl, myśl która często do głowy powracała, że jeżeli Bóg odwracał szczeście z jednéj strony, to go szukać z drugiej należało, i mówił sam w sobie, że człowiek któremuby się udało zostać kochankiem hrabiny, byłby człowiekiem szczęśliwym. Lecz nieszczęściem w czasie gdy mu się te myśli nasuwały, spojrzał po sobie i ujrzał swoją liberyę; a chociaż był tylko przypadkowym kamerdynerem, ten strój jednak przypomniał mu całą przestrzeń oddzielającą go od towarzyszki podroży; pojmował, że pociech, których mu przez litość nie szczędziła, nie byłaby mu ich udzieliła zgniłości. W ten czas dopiero, czoło mu się zasępiło, wydawał częste westchnienia, a ręką tarł się po czole jakby chciał zmazać bolesne myśli tłoczące mu głowę.
Tristan miał piękną i białą rękę, i jak u wszystkich ludzi rozumnie cierpiących, to jest w przeszłości a nie w czasie teraźniejszym, tak i u niego boleść chwilowa, można to bez obmowy powiedziéć miała najzdolniejszą powabność, szczególniéj sam na sam, kiedy przez szpary palców patrzył na Henrykę. Powiédzmy jeszcze przelotnie, że pomimo taktu cechującego kobiety, te biedaczki bardzo łatwo się zwodzą boleścią mężczyzny którego kochają, albo o którym powiedziały sobie że go kochać będą.
Kilkoma westchnieniami bladą twarzą, miną smutną, bardzo łatwo przychodzi nam przekonał je że cierpimy: i powiedzieliśmy już jak one chwytają z gorliwością nie do pojęcia każdą sposobność opiekowania się mężczyzną, dla pokazania wyższości swojéj w położeniu w jakim się znajdowali Henryka z Tristanem; kobiety zbliżają się do mężczyzny zdającego się być nieszczęśliwym, może nawet z ich przyczyny, przybierają tę śliczną minkę udanéj litości i przemawiają do niego tkliwym dźwięcznym i miłym głosem:
— Przyjacielu! cierpisz?
Na co mężczyzna odpowiada podniesionemi w niebo oczyma, ściskając rękę do niego wyciągniętą i wydając głębokie westchnienie, które niby długo się wstrzymywało, a które we wszystkich językach świata tego, znaczy: „Oh! wiele cierpię!“ co jest jednak najzupełniejszym fałszem.
Mężczyzna czając, ile zyskuje względów, wylania serca, które mu późniéj wymawiać będą, ile mówię zyskuje na takiej komedyi, bardzo się strzeże czémkolwiek ją przerwać: odzieję się w smętność, pozostaje kilka chwil zanurzony niby w myślach, potém zwraca głowę do téj która do niego przemawia, spojrzy się na nią tém wejrzeniem głębokiém, długiém, słodkiém, właściwém wszystkiém zakochanym, uśmiechnie się mile lecz smutnie i wymówi niby w zachwyceniu:
— Oh! pani! jakżeś dobra! dzięki ci, dzięki!
Poczém wymowne milczenie powraca i ona zdaje się przyjmować od niego smętność. a on niby od niéj myśli pocieszające.
Są rzeczy w życiu i całéj naturze tak uświęcone, że każda istota przychodząca na ten świat koniecznie im uledz musi. Tak więc każdy człowiek jeżeli nie jest oszustem, wierzy w swoją specyalność i przyznaje sobie samemu, że mu się przytrafiły rzeczy, które, się innym nie wydarzyły, i że używa nieznanych innym sposobów do dopięcia celu swego, to jest jednak wielkim fałszem; każdy bowiem człowiek, jeżeli jest sprawiedliwym, każda kobiéta, jeżeli jest szczerą, przyzna, że się jéj albo jemu udało, albo też widzieli, że się drugim udawało dopiąć swego celu temi samemi sposobami, których oni już użyli, używają, albo chcą użyć; że ściśnienie rąk, westchnienie, oczy podniesione w gorę, słowa cicho wyrzeczone, cery blade, piersi westchnieniami wzdęte, są katechizmem miłości, katechizmem, którego się z zajęciem poważném uczymy w ośmnastém roku, któren umiemy na pamięć w dwudziestym, a któren powtarzamy w każdym wieku z równo pomyślnością i korzyścią.
Nie chcemy zmieniać ani nawet ganić przyjętego porządku: chcemy tylko dowieść fundamentalnie, że ten zwyczaj istniejący od sześciu tysięcy lat, jasno dowodzi grubéj ciemnoty narodów, zachowujących swój nałóg, nie postrzegając się prawie jakie nadużycia z niego wynikają. A wszystko dobrze zważywszy dla czegobyśmy mieli go zmieniać? Wiele kobiet z naszych czasów chciało ująć form tym codziennym dramom, zaczynając zaraz od pierwszego aktu bez prologu. No przyznamy jednak otwarcie, że to było mniéj zabawnie, jak na dawniéj i zastarzały sposób.
Jakkolwiek excentryczną zdawała się być Henryka, dozwoliła jednak jak inne kobiety podejść się powierzchownym smutkiem, i przez litość dla Tristana, podawała mu rękę, a duszę swoją duszy jego; lecz i Tristan oddawał się szczęściu, przyjmując współczucie pięknéj i młodéj kobiety, nie śmiał przecież ani słowa wymówić.
Henryka więc pierwsza przerwała milczenie:
— Czyżbymci zrobiła przykrość? przyjacielu.
— Nie pani; czy możnaby kogo zranić tak miłym głosom? Lecz ten twój głos pani, chociaż tak dźwięczny i harmonijny, jednmé słowem obudził smutne myśli uśpione w głębi serca mego i bolesne wspomnienia, które na chwilę nadziei miejsca ustąpiły.
— Ah no! ponieważ ja zraniłam, ja powinnam ranę zagoić: Powiedz, cóż mogłabym na to zrobić?
— Nic pani, chybaby tylko abyś zawsze była równie dobrą, jak dotąd nią byłaś, dla służącego Józefa, a dla niewolnika Tristana.
Henryka uśmiechnęła się i niewiedząc prawie o tém, ułożyła uśmiech zarazem smutny i wdzięczny.
— Czy myślisz pan, mówiła daléj młoda kobieta, że nie jestem już zdolną powziąść myśli głębokiéj i dopełnić czynu świętego, dla tego że widziałeś mnie pustą i lekką? nie sądź tak, wyrzekła prawie z goryczą i wymówką: Bóg udzielił kobiecie podwójnéj władzy, że może przywieść do zapomnienia przeszłości i dodać ufności na przyszłość, i mnie Bóg dał część dobra, którego udziela wszystkim. Zobaczysz, że nie jestem złą, że Ludwika przybędzie: że ją będę kochała, a jeżeli nie przybędzie, no! to w takim razie, kiedykolwiek przechadzając się wieczorem, znajdziesz jaką czarodziejkę i jaką nową miłość, która jak woda z Lethi, całą ci przeszłość wymaże z pamięci, to jest, da ci nowe szczęście.
Tristan westchnął głęboko, a Henryka ścisnęła mu rękę.
Podróżowali daléj jak dwoje zakochanych, którzy przyznają sobie że się kochają, niechcąc jedno do drugiego słowa o tém powiedzieć. Zresztą, zdawało się, że natura godziła się z ich myślami; zaledwie brzask dzienny zaczynał się okazywać, zaraz słońce wschodziło na purpurowych obłokach, i jak król otoczony swoim dworem, uśmiechało się do świata całego, tak, że w téj zaraz chwili kwiaty, drzewa, ptaki korzystając ze świetnego i uprzejmego oblicza Pana, zaczynały roztaczać woń, szelest i śpiew ogólny.
Wszyscy już to przyznali i wszyscy powtarzać to będą, że są prawdy tak niezaprzeczone jak słowa Boże, że przejdą wieki a one nie miną: to jest że najwięcej obudzają zmysły jednym, a drugim poruszają serca, te harmonijne ranne odgłosy, przesyłane przez wszystkie stworzenia Stwórcy swemu, któremu także pewnie są przyjemne, bo wczasie wschodu jutrzenki przesyła na świat te same świetne promienie, w zamian za śpiewne powitanie całéj przyrody.
Jakim że więc sposobem stać by się to było mogło, aby dwoje młodych ludzi, odosobnionych, rzuconych śród natury przepełnionéj wonią, śpiewem, miłością, nie zachwycili z niéj potrosze tego wszystkiego, i żeby jeżeli nie sercem to ustami nie stali się choć chwilowo echem ogólnéj harmonii?
Jakeśmy już powiedzieli, działo się to w pierwszych dniach Czerwca. Natura świeżo zrzuciwszy śniegowe i szare okrycie swoje, oddała się na pieszczoty słońca; wprawdzie że jéj kochanek wstydliwie ją okrywał darnią, liśćmi i kwiatem, lecz i to prawda. że była jeszcze cała drżąca szczęściem i upojona miłością: w całém powietrzu był jakiś tajemniczy wyraz, który pewnie był odgłosem stałéj i wiecznéj miłości słońca z ziemią.
Kiedy wiosna nadchodzi, cmentarz, ten przechowywacz umarłych, i serce ten stróż pamiątek, okrywają się jeden kwiatami, drugi świeżemi i nowemi urojeniami: a jak z ujrzeniem pierwszych listków, przez ciepło słoneczne rozwiniętych, zapomina się o uschniętych zimą gałązkach, tak samo dusza zapomina cierpień przeszłych, i to musi być niezawodną prawdą, bo Tristan, porwany i unoszony w bujającym powozie z najpiękniejszą młodą kobietą Paryża, zmuszony był wewnętrzném uczuciem powierzyć życie swoje wypadkom i opatrzności, spełniając to przysłowie: „Niech się stanie co chce.“
Wszystko co go otaczało, tak było pogodne i spokojne, iż mu się zdawało, że nikt na całym święcie nie może mieć innego jak on uczucia, że każdy musiał tem samem okiem patrzeć na świat zachwycający, i wlewający w serce nadzieję. Z resztą, to wszystko co mu się od niejakiego czasu przytrafił, nosiło cechę tak dziwną, tak nieprawdopodobną, że czasem wątpił czy to jest rzeczywistością lub snem tylko: chwilami zdawało mu się że jedzie do Ludwiki, że powróci do przeszłego sposobu życia, któren tylko mógł być przerwany, ale nie zerwany na zawsze.
Co do Henryki, ta przez ten cały czas rzucała ukradkiem długie na Tristana mikroskopiczne spojrzenie, powiększające w oczach kobiety kochającéj lub chcącéj kochać błędy i śmieszności człowieka, wybranego za przedmiot miłości, lecz nieszczęściem dla Henryki, Tristan nie miał ani widocznych błędów, ani śmieszności. Trudno było znaleść kogo, z wyrazem znamionującym większą godność i odznaczenie się, któren potrafiłby zwiększą wytwornością nosie ubiór do którego nie był przyzwyczajony, a jaki tylko z potrzeby opuszczenia Francyi, był zmuszony przybrać.
Przeprzęgi jedne drugim podobne ciągle następowały. Najpierwéj Tristan wieszał na ręku serwetę jak służący, potém kładł ją na kolanach i jak przyjaciel siadał obok Henryki. Droga wolno bardzo im ubiegała: bo to wielka prawda, że miéj jakie chcesz uczucia, myśli, wzruszenia, boleść w sercu, żądze, tęschnoty, pocztylion Francuzki nie pojedzie dla tego prędzéj.
Henryka i Tristan nie tylko wieczorami ale wśród dni, mieli także chwilami czas do pogadanek, ale jakoś widocznie się wykazywało, że słowa były tylko pokryciem tego co mich w myślach i co czuli w sercach, bo pomiędzy młodemi kochającemi się ludźmi, skoro tylko serca przemawiać nie śmieją, usta prędko zamilkną.
Jeżeli na to się jedzie aby się na miejsce przyjechało, śpi się w takim razie w czasie drogi, jeżeli zaś podróżuje się aby podróżować, natenczas się czuwa.
Tristan też czuwał. i przy świetle które roztaczała Phebe (tego wieczora musiała się znać poróżnić z Endymionem bo żaden obłoczek nie przyszedł im służyć za alkowę) Tristan mówię, czuwał i patrzył na Henrykę śpiącą. Przeszłéj nocy za nadto wicie kosztował szczęścia, gdy Henryka we śnie spuściła na jego ramię piękną pachnącą blond głowę, aby dzisiejszéj nocy spać się odważył, czekał niecierpliwie, by tak jak wczoraj, przyjazne stuknięcie i ruch pojazdu, dobroczynnie nasunął mu tę prześliczną twarzyczkę z miękkich poduszek na piersi; tém goręcéj tego pragnął że Henryka chociaż miała zamknięte oczy, usta jednak na wpół roztwarte jakby do pocałunku.
Przyjazny ruch pojazdu, dał na siebie długo czekać. Droga była rozpaczliwéj gładkości i równości, a koniom śpiącym, którym się pewnie śniło że idą stępo, nieszczęśliwie dla Tristana wyśniła się prawda. Ze dwadzieścia razy Trystan wyciągnął rękę do ręki Henryki, i tyleż razy z okrutném biciem serca cofnął ją; wciąż zostawał w zachwyceniu przed temi ślicznemi ustami, z których jedno słowo mogłoby go uszczęśliwić. W tenczas odwracał się i w rozumieniu że tym obudzi Henrykę otwierał okno w pojeździe. sztukał niem udając że to przypadkiem, bo wszystko zdawało mu się przyjemmejszém niż ten sen głęboki pogrążający go w niepewności w zwątpieniu: lecz nic na świecie nie mogło przebudzić pięknéj uśpionéj.
Zawołał na pocztylijona:
— No przyjacielu! jedź, jedz prędzéj!
Obrócił się potém ku Henryce, ale ta nie zmieniła postawy. I to także prawda, że gdyby w téj chwili księżyc był oświecił twarz towarzyszki jego, byłby dostrzegł na jéj pieszczonych ustach, ledwie dojrzany żartobliwy uśmiech; Henryka bowiem nieśpiąc nie chciała się obudzić widocznie, ciekawą będąc jak też daleko Tristan doprowadzi zaczętą komedyę.
Tristan na jakiś czas wziął na siebie rolę poddającego się swemu przeznaczeniu, i wcisnął się spokojnie w swój kącik; lecz wkrótce nie był wstanie wytrzymać. Czuwanie paliło go, i niepodobna mu było usnąć: nic nie rozumiał dla czego wśród ciszy i spokoju, ukryci przed wszvstkiemi, on i Henryka nie rzucili się dotąd w objęcia wspólnie, ale że pewnym był iż Henryka pierwsza tego nie zrobi, rozmyślił się i postanowił sam pierwszy zaczać.
Henryka śpiąc, przez niedbalstwo albo też z przezorną chęcią spuściła rękę na którą Tristan jak złodziéj pożądliwie patrzył, z najobojętniejszą miną przysunął swoją rękę, dla doświadczenia czy też ręka Henryki za dotknięciem usunie się: ale przez dziwną fatalność ręka Tristana zawsze się pierwsza cofała, co zrządziło, że uśmiech na ustach Henryki stawał się coraz widoczniejszym i coraz bardziéj żartobliwym. Często się zdarza, że tego właśnie nie widzimy, co nam najpotrzebniéj widzieć. To też i Tristan zajęty ręką, nie myślał i nie uważał na twarz, która podług jego kombinacyi dopiero późniéj po ręce następowała.
Obrócił głowę, do kąta pojazdu i prawą ręką zaczął szukać lewéj ręki Henryki o którą mu tyle chodziło, tak, że gdyby się hrabina przebudziła mniemać mogła że tylko przypadek zrządził te rąk spotkanie. Naprzód dotknął końca z palców; Henryka nie ruszyła się. Nie można pojąć bicia serca którego młody człowiek doświadcza dotknąwszy się choć tylko końca palców ukochanéj kobiety kiedy ma nadzieję dotknąć całéj ręki. Tristan daléj obejmował rękę: lecz ta sama nieruchomość okazywała się w Henryce.
Żądając aby Henryka wciąż spała, nie byłby się gniewał choćby się i obudziła, bo ręka jéj w jego rękach trzymana, była już prawie wyznaniem, a w takim razie, nie byłby już zmuszony czynić go mową. Zresztą pocałować rękę kobiety wtenczas gdy ona o tém nie wie, nie jest to jeszcze wyznaniem miłości.
Tristanowi aż się słabo zrobiło; od palców przeszedł do dłoni, i teraz trzymał już całą rękę pięknéj śpiącéj w swojéj, drżał jak drży dziecię nie rusza się z obawy aby ptaszek którego świeżo uchwyciło nie uleciał. To jeszcze nie wszystko było, nie, nie na tém koniec: podsunął rękę pod głowę Henryki, przychylił ją ku sobie i dotknięciem ust złożył na jéj ustach, jak tylko może być najwięcéj ukradkowy i kiedykolwiek jakiéj kochance dany, pocałunek. Henryka bynajmniéj się nieporuszyła. Tristan powtórzył to samo milczenie, ta sama nieruchomość w Henryce. Gdyby młody człowiek nie był tak mało doświadczonym w miłości, byłby natychmiast zrozumiał, że Henryka mimo tak mocnego snu właśnie nie spała, Pojazd zatrzymał się. Henryka udała jakby się dopiero obudziła.
Tristan z najobojętniejszą, miną wyjrzał oknem, potém obrócił się i widząc towarzyszkę swoją zbudzoną zapytał:
— Dobrze Pani spałaś?
— Bardzo dobrze, a Pan?
— Ja także.
— Nie śniło się nic Panu?
— Nie.
— Mnie się śniło.
— A możnaby wiedzieli co się Pani śniło?
— Alboż to Pan jak jego imiennik, umiesz sny tłumaczyć?
— Może.
— No! więc, śniło mi się; że Pan wynalazłeś swoją Ludwikę, i że tak tém byłeś uradowany, że nawet wczasie jéj snu całowałeś jéj ręce.
Tristan zarumienił się i słowa nie odpowiedział.
Pocztyljon zajrzał do pojazdu.
— Czy Pani tu się zatrzyma na nocleg?
Henryka spojrzała na Tristana i wymówiła do niego:
— Józefie! wypytaj się czy jest pokój i wybierz im taki do któregoby żaden hałas nie dochodził, bo chcę dłużéj wypocząć. Tristan wyskoczył z pojazdu a wysiadając uczuł że ręka Henryki dotknęła jego ręki.
Około pół-nocy, jakaś niańka przechodząc przez korytarz hotelu, słyszała skrzypiącą podłogę pod stąpaniami które chciano lekkiemi uczynić. Z ciekawości podeszła bliżéj, lecz ledwie że ze światłem ukazała się, tajemniczy ciem skrył się za drzwi które gwałtownie za sobą zamknął.
— Nazajutrz, ptaszki rozumiejące miłosny język, mówiły między sobą, że widziały pojazd unoszący dwoje młodych i pięknych zakochanych, rozmawiających z sobą po cichu.
I słońce weszło jak zwykle Tristanowi, tylko zdawało się od wczorajszego piękniejszém.
Nazajutrz Henryka wstała wcześnie, a jak kobiéta przywykła do podróży, zeszła sama zamówić śniadanie i kazała, aby obudzono jéj służącego, mówiąc że chce zaraz wyjechać. Potém przeszła do sali jadalnéj mającéj obicie z wyobrażeniem polowania indyjskiego, na klórém tygrysy były różowe, ludzie żółtego koloru, niebo zaś zielonéj, a drzewa niebieskiéj barwy. Wśród myśli swoich, udawała że ją zajmują te karykatury, patrzyła się na nie nieodwracając głowy dopiero wtenczas, jak Tristan wchodząc skrzypnął drzwiami.
Ten zbliżył się do niéj trzymając w ręku kapelusz: natenczas z uśmiechem który on tylko mógł zrozumieć wymówiła do niego:
— Usiądź Józefie i jedz współcześnie ze mną śniadanie, abyśmy zyskali na czasie do wyjazdu.
W trakcie śniadania, nakazano przyjść koniom, a we dwadzieścia minut potém, znikł pojazd przed oczami zdziwionych i osłupiałych służących z oberży.
Na następnéj stacyi, Tristan porzucił miejsce na koźle, i zbliżył się do drzwiczek, dla wzięcia rozkazów od hrabiny, lecz ona odpowiedziała mu tylko znakiem wskazującym aby obok niéj usiadł, aż dopóki nie miną wsi, gdzie co krok napotyka się ciekawych. Młoda kobieta nie wymówiła ani słowa do swego kochanka, jeżeli się się to nazywa nic nie mówić, ściskając rękę ukochanego, oprzeć się na nim i pozwolić aby jéj włosy igrały po jego twarzy.
Zresztą zakochani bardzo dobrze ułożyli i wymyślili ten cichy sposób powiedzenia sobie że się kochają; użycie jego wygodne i przydaje się we wszystkich krajach. Takim sposobem nie mówiąc nic, nie oszukują się, i wolno każdemu z nich wnosić sobie z tego milczenia co mu się podoba; z jednéj strony nie naraża się delikatności, a z drugiéj daje się obszerne pole zarozumiałości. Mężczyzna i kobieta przekonani o téj niezaprzeczonéj prawdzie, kończą na tém, iż twierdzą, że milczenie jest mową serca.
Henryka z Tristanem używali go w całéj rozciągłości. Tristan bał się słowa wymówić któreby zdawać się mogło śmieszném téj excentrycznéj kobiecie: biedny Tristan! nie wiedział jeszcze że excentryczność kobiety zawsze jest wyrobiona, pozorna tylko, że jak powiedział jeden wielki filozof dzisiejszéj epoki: kobiety mają różnicę między sobą tylko przez ortografią.
— Kochasz mnie? wymówiła Henryka.
— Czy ja cię kocham? odpowiedział cichym głosem Tristan o! tak! kocham cię!
— I długo mnie kochać będziesz?
— Zawsze.
— Zawsze! dodała tonem wątpliwość oznaczającym, zawsze? a Ludwika?
— Ludwika! wymówił Tristan i zasępił się, jeszcze Ludwika! wymówił takim tonem, jakby chciał zarazem imię jéj z ust a pamięć z serca wygładzić. Oh! nie mówmy o Ludwice pani,
10 mówmy o tobie; nie mówmy o innych, mój aniele! mówmy o tobie tylko.
— O mnie! a któż wie czy już mną nie pogardzasz?
— Tobą pogardzać! A to dlaczego?
— Da tego, że zważałam tylko na moją miłość a nie na mój honor: — bo chociaż ja wprawdzie jestem wolną, ty jednali nim nie jesteś; ta przyszłość nas dwojga o której marzyłam, skruszy się wkrótce i zostanę sama jedna.
— A dla czegóżby Bóg nie miał ziścić marzeń twoich? czyżby się gniewał na ciebie żeś porzuciła niebo?
— Dziecko z ciebie! zawsze u was mężczyzn rozum zamiast serca. My kobiety tak nigdy nie mówimy. Może też dla tego wy nas mniéj kochacie. Oh! mój Tristanie jakżeż bylibyśmy szczęśliwi! Żebyś ty wiedział jak nasze jezioro jest piękne, i jakie miewalibyśmy miłe tajemnicze przechadzki wieczorami.
— A cóż przeszkadza aby tak nie było?
— To, że zrobiłam jeden krok o którym ci jeszcze nie powiedziałam i przed opuszczeniem Paryża poszłam do domu gdzie mieszkałeś, napisałam list do Ludwiki i kazałam go jéj doręczyć wrazie, gdyby w przeciągu miesiąca przyszła dowiedziéć się do mieszkania waszego: nie dziwiłabym się więc gdyby w kilka dni Ludwika przyjechała.
Tym razem Tristan naprawdę zesmutniał: on tkliwie kochał Ludwikę i w téj nawet chwili mimo nadzwyczajnej piękności nowéj swojéj kochanki, mimo całego wdzięku i uroku który ją otaczał, bardziéj z Ludwiką niż z hrabiną chciałby był odbywać te miłe tajemnicze wieczorne przechadzki, które mu Henryka obiecywała. Począwszy od téj chwili musiał się powierzyć kaprysom swego przeznaczenia. Życie jego od niejakiego czasu tyle przybierało dziwnych szczególnych postaci, że przyszłość powinna była podług jego wyobraźni gotować mu wiele wypadków okropnych albo śmiesznych, aż do bufonady; a ponieważ czekać musiał tych wypadków, a w czasie oczekiwania przykrego Bóg mu zesłał kobietę młodą, piękną, aby wspólnie z nim dzieliła drogę życia i oczekiwania podzielała, nie miał się o co skarżyć; obrócił się więc do Henryki, z wejrzeniom pełném miłości i wdzięczności, wymówił do niéj:
— Miejmy nadzieję!
— Miejmy nadzieję! odezwała się Henryka, to dziwne słowo. Miejmy nadzieję! czego? czy że Ludwika powróci? więc mnie nie kochasz; albo jeżeli nie powróci to nie kochasz Ludwiki. Wyjdźże z tego panie poeto.
— Miejmy nadzieję że Ludwika znajdzie dosyć szczęścia w Paryżu, i że nie będzie zmuszoną szukać go tak daleko i aż tutaj po niego przyjeżdżać.
— Dzięki ci Tristanie, ale ja nie jestem jak inne kobiety samolubna, zajmująca się tylko moją własną miłością i szczęściem człowieka którego kochają. Nie! Tristanie, jeżeli Ludwika nie wróci, mnie się życie twoje należy, a tobie całe życie moje. Będziemy mieli byt spokojny, czysty, uroczy jak nasze włoskie wieczory, żyć będziemy jedno dla drugiego i zapomniemy wszystkich aby i nas zapomnieli: chceszże tego? nieprawdaż? Pomyśl żem nigdy nie kochała, i że Bóg nie byłby mi ciebie skrwawionego i umierającego wpośród drogi mojéj rzucił, gdyby mnie był nie chciał wybrać za twego anioła, gdybym nie czuła się obowiązaną zagoiwszy rany ciała, goić zranioną i zbolałą duszę twoją. Co dla mnie znaczy Paryż! nigdy do niego nie wrócę; co mi po święcie całym! nienawidzę go. Będziemy mieli tam nad brzegiem jeziora dwa domy blizkie jak nasze serca, pełne spokoju jak nasza miłość, utworzymy sobie raj własny, nim Bóg raczy nas swoim obdarzyć; o tém dla nas marzę: jeżeli zaś Ludwika wróci, będzie to samo życie, to samo szczęście: zamiast żebym, się wieczorem przechadzała z tobą, będę się patrzyła jak wy oboje przechadzać się będziecie, bo zrobię dla ciebie wszystko co tylko mam w mocy mojéj do zrobienia: zapewniać cię że w takim razie nie cierpiałabym, byłoby kłamstwem. Może być, że jak padłby już cień wieczorny na jezioro, i ja ujrzałabym was jak cień szczęścia mego, ją, wymawiającą do ciebie to, co jabym chciała tobie powiedziéć, a ciebie trzymającego jéj ręce i przemawiającego do niéj tak, jakbyś do mnie przemawiał, gdyby jéj nie było: przyznaję ci się że byłabym smutna, że płakałabym czasem w moim pokoju ponurym, smutnym, pustym jak serce moje.
— Oh! jakaż ty dobra Henryko! Jakże cię kocham!
— Oh! tak, kochaj mnie, bo dotąd robiła mnie excentryczną i dziwną, tylko ta nieświadomość co to jest miłość prawdziwa; czułam potrzebę, czułam chęć, oddania życia mego: spokojna i odsunięta od świata, chciałam i żądałam znaleść człowieka któremu bym się oddać mogła, teraz tobie się oddają, tobie! ażeby to jednostajne życie nie znudziło nas, będziemy podróżować, pojedziemy gdzie zechcesz, do Indyi na koniec świata, wszakże wszędzie jest życie. Będziemy zawsze razem, w pośród całego stworzenia nas dwoje tylko, będzie wszystkim jedno dla drugiego. Zobaczysz że równocześnie umiem być kobietą i przyjacielem, kochającą jak jedna a poświęcającą się jak drugi. Jestem mocna, zdrowa, nie boję się niczego, wsiądziemy na konie, będziem polować na tygrysy. Zobaczysz żem odważna, zobaczysz jak będziemy szczęśliwi! Tak, wszystko to będzie! dodała z westchnieniem. jeżeli Ludwika nie przyjedzie.
Otóż to takie rzeczy mówili sobie, ale tak po cichu, że gdyby nie mieli zarazem serc swoich byliby, się niedosłyszeli.
Jednakże choćby konie najwolniejszym szły stępem, zawsze nadejdzie chwila w któréj droga się kończy: prędko przebyli stacyę, bo jakby wynagradzając opieszałość pocztyliona, miła pogadanka Tristana i Henryki, o znaczną część tę drogę im skróciła.
Noc tedy nadeszła, ale różna od wczorajszéj, i przy pierwszym zmroku Henryka oddała się Tristanowi? ten drżąc cały, lecz nie z bojaźni jak wczoraj, tylko z miłości. trzymał ją w swoich objęciach: było to urzeczywistnienie snu jego; rękę któréj się pierwéj dotknąć nieśmiał, ściskał teraz w swoich: te słowa których zazdrościł, potwarzano mu w każdéj chwili, śród spokojności, pogody i całéj poezyi. W początkach każdéj na serio lub nie na serio miłości, to jest najponętniejszém, że się w nią rzucamy z całą dobrą wiarą, najmocniéj przekonani, że się kochamy. Są wtedy chwile prawdziwego szczęścia, błogiéj pomyślności, którą jedno słowo może zaćmić, jedno podejrzenie zniweczyć, lecz która chociaż tak krótka i przemijająca, ma jednak, powiedzieć można, woń upajającą, która szczęściem, rodzi się tak samo często, jak często umiera.
Okoliczności, które, bawią się układaniem życia dla ludzi, i najczęściéj robią to przeciw woli, a bardziéj przeciw szczęściu ich, postawiły Tristana w położeniu dość śmieszném a raczéj fatalném. W pierwszéj chwili upojenia i próżności, z tego co na święcie nazwanoby szczęśliwostką, zapomniał zarazem i przeszłości i przyszłości: przeszłości pełnéj boleści, podzielanéj z Ludwiką, przyszłości, która bez niéj nie mogła być szczęśliwą, a która zupełnie zawisłą będąc od kaprysu jednéj kobiety mogła się co chwila zaćmić. Nareszcie jedna myśl która Tristanowi często do głowy powracała a zawsze go zachmurzała, była myśl i przekonanie, iż pod każdym względem jest niższym od Henryki.
Jako przyjaciel, mógł ściśle biorąc, przyjąć wszystkie przysługi które mu czynić chciała, lecz jako kochanek, nie powinien ich przyjmować więcéj: a już był w takiém położeniu że nie mógł żyć z Ludwiką chyba ją zwodząc, ani też z Henryką bez dzielenia z nią majątku. Z jednéj strony przedstawiła mu się nędza, z drugiéj nikczemność. To też ten biedny Tristan wśród zachwytów radości, wśród pocałunków miłosnych rumienił się i zasępiał czoło, widząc Henrykę dającą ludziom w oberży albo pocztylionom pieniądze, których on nie miał i nieprzewidywał sposobu aby mógł je kiedy zarobić.
Szczęściem że kobiety kiedy kochają, posiadają na ten czas pewien rodzaj delikatności, którą, przyznać wszakże trzeba, gubią gdy już nie kochają. Henryka więc te same co i Tristan miała myśli: lecz zarazem w bogatym swoim umyśle znalazła sposób pogodzenia wszystkich skrupułów i uczuć serca. Widząc kochanka odsuwającego się od niéj z westchnieniem, pojmowała, że podobne pomyślenia przesuwały się jak cień po jego głowie, brała go w tedy za rękę i odpowiadała jak gdyby jéj był powierzył myśli swoje: nie myśl o tém wszystkiém i miéj ufność.“ Na ostatek, marząc wieczorami, rozmawiając po nocach, kochając się w każdym czasie, dojechali do Genewy i pocztylion ze dwadzieścia razy krzyknął, nim wjechał w bramy miasta: „Już nie jesteśmy we Francyi!“ Ta nowina nie była nazbyt nieprzyjemna Tristanowi, który jak wiadomo mimowoli zabił Karola i bał się aby znalazłszy trupa, nie poszukiwano zabójcy.
Henryka zaproponowała aby się zatrzymać w Genewie, była to jedna z tych próśb których się nie odmawia, szczególniéj w położeniu Tristana utrudzonego podróżą, a do tego jeszcze zakochanego.
Wysiedli więc z powozu. Tristan zawsze w roli służącego, któréj nie mógł porzucić, dla tego że trzeba było co chwila pokazywać paszport, lecz wynadgradzał sobie tę grę, gdy się sam na sam znajdował z Henryką.
Po męczącéj podróży pojazdem i pocztą, nastąpiła podróż statkiem parowym, i nazajutrz Pani de Lindsay zawsze w towarzystwie Józefa miała się w drogę, do Luzany przejechała przez jezioro Leman, którego niebieska powierzchnia zdawać by się mogła, złączona z widnokręgiem, gdyby ogromne góry nie wyprowodzały ze złudzenia. Z resztą jeżeliby kiedy zdawać się komu mogło, iż był jaki raj utworzony jedynie dla zakochanych, toby za niego mógł wziąść okolice nadbrzeżne jeziora, przedstawiające się oczom naszych podróżujących, z Villami napełnionemi wonią i kwiatami. Był to szkic obrazu Lorenta i Baja: dla tego Tristan siedząc na brzegu statku, z głową opartą na ręku, patrzył na te brzegi kapryśne, na góry sięgające obłoków i na piękne białe domy, ugrupowane nakształt stad łabędzi suszących skrzydła swoje na słońcu. Wszystkie przedmioty przemijające przed jego oczyma, o te były wonne i zajmujące, o tyle mu nasuwały rozmaitych myśli. No! otóż wyznać musimy, że kobietą o któréj marzył, na widok tych Villi z ogromnemi drzewami, nie była Henryka: i gdyby czasami nie postrzegał swojéj kochanki, uśmiechem przywołującéj go do rzeczywistości, byłby skończył na tém iż uwierzyłby że wyobraźnia jego nie może go zwodzić i że Ludwika tylko co ma się oczom jego ukazać.
Wtedy przesuwał rękę po czole, wstawał, dużemi krokami szedł do przodu statku, uważał na oddalające się i znikające przedmioty. Czasem mówił sam do siebie: „za temi górami są znów góry i za tym krajem z lazurowém niebem, z lazurowemi falami, z pysznemi Villami, jest także inny kraj z szarém niebem, z krzywemi drogami z ponuremi domami; ten drugi kraj, to Francya, to Paryż, to ulica Ś-go Jakóba, to Ludwika!“
Natenczas jakby skutkiem sztuki optycznéj, wszystko mu się zmieniło w wyobraźni, i młody człowiek widział znów swoje mieszkanie opuszczone i smutne, które jednakże w téj chwili kiedy o niém myślał, powinno było być oświetlone promieniem słonecznym i orzeźwione ruchem miejskim; od pokoju zaś jego własnego, który w téj porze był dla niego bardziéj pożądanym niż wystawny pałac do którego się udawał, ze smutkiem widział, że go pęd statku coraz bardziéj jeszcze oddalał, a może i na zawsze!
Nie prędko zatrzyma się myśl, przywoławszy sobie wszystkie pamiątki, po każdym szczeblu téj drabiny dochodzi się do smutku, żalu, albo wyrzutu sumienia; i jak raz już oddalimy się od przedmiotu ukochanego, wyobraźnia przedstawia go nam ponętniejszym albo smutniejszym, ale nigdy takim, jakim jest rzetelnie. Tak więc obok pani de Lindsay, Ludwika zdawała się Tri stanowi bardziéj ukochaną i godną jego miłości, kto wie nawet, czy gdyby znalazł teraz Ludwikę, za którą chętnie w téj chwili oddałby kochankę, kto wie, powtarzam, czyby późniéj nie żałował Henryki: albo téż gdyby obiedwie mogły się znaleść jednocześnie obecne, w jednéjże i téj samej Villi, czyby bez bojaźni i wyrzutu sumienia równo ich sercem i miłością nie obdzielił. Człowiek zawsze tego potrzebuje czego nie ma, a że oddalenie zmniejsza małe wady, maże nieznaczne cienie a powiększa wdzięki, to ztąd wynikło, że czém więcej się Tristan oddalał, tém ją bardziej kochał. Co do Henryki, dla któréj na statku parowym Tristan był tylko służącym Józefem, miała czas obmyślać i układać sposób jakimby mogła podzielić się z nim swemi bogactwami, nie obrażając ani czułości serca ani miłości własnéj Tristana.
Inni podróżni spali, jedli, rozmawiali lub tytuń palili.
W téj epoce o któréj mówimy, były nad brzegiem Większego Jeziora, w bliskości Raveno, dwa małe domki, tak z powierzchowności i świeżości do siebie podobne, jakby dwoje dzieci bliźniąt. Te domki położone prawie na spadzistości brzegów jeziora, odbijały w nim swoją cień i spokój, przyjmując od niego w zamian zwierciadlaną przezroczystość i muzyczny szmer wody. Z daleka myśléć można było że to są dwa gniazda białych gołębi, schronionych pomiędzy górami i kołysanych śpiewem szumu wodnego. Fronty domów były białe, story pospuszczane w oknach w wesołych kolorach udzielały chłodu i cieni. Przejeżdżając koło wielkich drzew kołysanych wiatrem wieczornym, i napełnionych rozmaitém ptastwem, usłyszéć można było zgodny ich śpiéw, tak miły jak modlitwa dziecięcia, a tak tajemniczy jak miłość młodéj dziewicy. Kiedy niekiedy, na spiekłéj drodze przechodził utrudzony chłopek, bo koniecznie tego potrzeba, aby coś ludzkiego ożywiło Boską przyrodę, nic jednakże ten chwilowy odgłos nie szkodził ogólnéj harmonii, dzieło wszech stworzeń dopełniało się co dnia tą samą zgodnością jak była wczoraj i przed wiekami.
Około tych dwóch domów grupowały się inne ville, a na ich białych czołach słońce lubiało spoczywać, tak, iż patrząc zdaleka osobliwie z gór na przeciwległą stronę zdawało się że wyskakują z ziemi jak białe lilije, te ulubione kwiaty Maryi dziewicy.
Owe dwa domy o których mówimy, przylegały dominu, który się ciągnął od jednego do drugiego; wprawdzie ta odległość ledwie sto kroków zajmowała, i powiedzieć by można, że im pod tym tylko warunkiem dozwolono żyć w zgodzie razem, iż nigdy zupełnie złączone nie będą. Obadwa były hrabiego i hrabiny de Lindsay, i tam to zdążali Henryka i Tristan, którzy już przebywszy Simplon, Crenola i zatrzymawszy się cokolwiek w Domo-d’Ossola, wkrótce przybyć mieli do Raveno.
Pewnego ranka, w obłoku kurzawy, zrządzonéj galopem czterech pocztowych koni, pojazd ukazał się na drodze wzdłuż jeziora idącéj.
— Patrzaj! zawołała. To tam! te dwa małe białe domy! widzisz je?
— Widzę.
— Dobrze widzisz?
— Bardzo dobrze.
— We wszystkiém są sobie podobne; wybierzesz któren ci się podoba, panie doktorze.
— Najchętniéj.
— Umiesz dobrze swoją rolę?
— Doskonale.
— Uratowałeś mi życie.
— Zupełna sprzeczność z prawdą.
— Podróżowałeś tak jak ja.
— I dla tego abym i nadal miał o tobie staranie, jako téż abyś swoją wdzięczność okazała, zabrałaś mnie z sobą.
Wszak wiesz mój drogi Tristanie, że jesteśmy zawsze niewolnikami sług swoich, a szczególniéj my kobiety: zostając pod karą wiecznych udręczeń, trzeba im zdawać sprawę z naszych czynności. Otóż dlatego należy dać przyczynę twego ze mną przybycia, nie będzie ona ze wszystkiém debra, ale cóż robić, powinna być dostateczną.
— Ty prawdziwie jesteś aniołem.
— Kochasz mnie?
— Zawsze.
— Tego tylko od ciebie wymagam. Dam ci dom w którym mieszkał pan Lindsay. Tak powinieneś się aż do szaleństwa rozkochać i rozmiłować w okolicy i kraju, abyś w nim pozostał dopóki Ludwika nie przyjedzie.
— Czyż jeszcze! odezwał się młody człowiek tonem jakby wymówki.
— Przebacz mój drogi, odpowiedziała z uśmiechem Henryka, ależ potrzeba przecie kiedy niekiedy powracać do rzeczywistości.
W kilka minut później, powóz zatrzymał się przed jedną z dwóch villi. Ludzie domowi wybiegli naprzeciw swej pani, witając ją oznakami służebnéj radości, którą w wysokim stopniu służący we Włoszech posiadają, i ciekawie patrzyli na Tristana.
— Doktorze, odezwała się Henryka, obracając się do niego, czy nie, raczysz obejrzéć pierwéj niego domu nim swój zobaczysz?
Tristan skłonił się i poszedł za panią de Lindsay.
Przez ten czas, służący zdejmowali paki i odkładali osobno te, na których było napisane imie Tristana.
Henryka i Tristan zaczęli obiegać dom cały, zajmujący dla niéj, a nie znany dla niego. Pani de Lindsay patrzyła na każdą rzecz z zamiłowaniem bo każda rzecz, drzewo, kwiatek, podług jéj widzenia, uśmiechał się do niéj; ptaki zaś, jakby po długiéj niebytności poznały swoja przyjaciołkę, nie uciekały na niezwykły ruch, lecz daléj bez przerwy ciągnęły swój koncert. Henryka przebiegła ogród i weszła do domku z cudownym gustem umeblowanego. Każdemu tam wchodzącemu zdawać się mogło, iż znajduje się w pierwszym buduarze paryzkim. Co tylko próżność i wyszukany gust może wymyśleć, znajdowało się w tém mieszkaniu; zgadywało się od razu, że wytworny i bogaty człowiek, chciał wszędzie wynagrodzić miłość któréj ani w zbudzić, ani ofiarować nie mógł, wymysłami, jakie tylko fantazya rzeczy powierzchowne zachwycającemi zrobić może. Były to sale obszerne, al fresco malowane, zawieszone starodawnemi bóstwami uśmiechającemi się Faunami, uciekającemi nimfami, w których oczach wyczytać można było miłość: okna szerokie otwierały się na widnokrąg kamchowy; to znów małe buduary, gdzie bóstwa olimpu w miniaturze tylko widzieć można było, i do których przez firanki atłasowe tyle tylko światła dochodziło, aby te bóstwa dojrzéć: daléj jeszcze sale do kąpieli, urządzone na wzór sal do podobnego użytku w Pompei lub Herculanum, tych miast cudownych, które Bog dla przechowania ich piękności ukiwł w ziemię; w końcu były długie oranżerye, trephauzy, gdzie usypiać można pod woniejącym liściem Indyi tego raju świata.
Trzeba było wielkiéj i niesłychanéj wytrwałości, ażeby pozbierać tyle zbytku dla otoczenia nim życia kobiety. Były tam miniatury porcelanowe saskie które może trudniéj było przewieść jak zrobić, a nadewszystko mnóstwo kwiatów nachylających się i niby utrudzonych miłością przed słońcem, jak w seraju przed baszą, który te kocha ale i zabija.
Henryka w swojéj kobiecéj nieuwadze, pokazywała wszystkie te szczegóły Tristanowi, który więcéj się prawie smucił niemi niż bawił i podziwiał. Czem lepiej pojmował, czem bmdziéj widział bogactwo tej kobiety, tem więcéj czuł niższe swoje stanowisko, i już zrozumiał jak jego położenie względem niéj stanie się upokorzającem, od dnia kiedy ją kochać przestanie. Było to okrutnem jeżeli nie dla miłości serca to dla własnej miłości jego, widzieć zbytek którym przez kogo innego Henryka była otoczoną, a pomyśleć sobie: że on by mógłby, ani nie będzie nigdy w możności dać go jéj. Zdawało się, że ten zbytek zajmował przez połowę umysł i serce, któreby się chciało wyłącznie samym sobą zajmować; zdawało się, że najmniejszy szczegół, przypominał imię któreby chciano nie tylko z osi ale z pamięci wymazać: zdawało się jeszcze biednemu Tristanowi, że ta kobieta może była wdzięczniejszą temu który jéj to wszystko podarował. aniżeli jemu co jéj tylko serce i życie poświęcał.
Tristan więc przerażony został takim zbytnim dostatkiem. Oko jego ponure i smutne, zatrzymywało się na tych obrazach cudownego pędzla, i tworzących prawie obicia, i porównywał swój pokój, smutny, ogołocony, z tą Villą rozkoszną, mówiąc sobie w cichości: — „Gdyby też Henryka zamiast ranionego i umierającego na drodze w lesie Bulońskim, znalazła mnie była w mojém strychowém prawie pomieszkaniu w Paryżu, czy pokochałaby mnie? czy nie byłaby się rumieniła za znajomość ze mną?”
Tristan miał słuszność, tak myśleć, gdyż miłość Pani de Lindsay była prawie pychą, chociaż się ona sama tego może nie domyślała. To ją ku Tristanowi najwięcéj pociągnęło, że mogła sobie z zadowoleniem powiedziéć:
„Bezemnie nie żyłby, albo gdyby żył, byłby nieszczęśliwym, mnie tylko będzie winien życie i (o wszystko co posiadać może na przyszłości.“
Jak powiedzieliśmy, odległość poetyzuje przedmioty które sobie przypominamy i skutkiem tego czém więcéj Tristan otoczony był zbytkiem, tém w większéj nędzy widział Ludwikę.
Co do Henryki, cała zajęta była pociechą, że ogląda ten dom, ze wszystkiém co w sobie zawierał, po niewidzeniu go od roku, i nie postrzegła prawie, że jéj ukochany stał zamyślony, na jedném miejscu.
— Patrz, wymówiła do niego, przyciągając go za rękę do jednego okna, i pokazując mu w końcu ulicy czarny cel wystawiony, chcesz widzieć jak ja strzelam? I zawołała na służącego niosącego zawiniątko.
— Gaetano! daj mi moje pistolety w kość słoniową oprawne. To są dwa klejnoty, dodała obracając się do Tristana, rznięte ręką Klagmana. Czy dobrze strzelasz, z pistoletu Tristanie?
— Widziałaś że źle strzelam, odparł młody człowiek, kiedy o trzy cale chybiłem, serce jednak jest większe przecie niż mucha.
W téj chwili służący ukazał się niosąc bron żądaną, która w istocie była niesłychanie pięknéj roboty.
— Odnieś |ą, wymówiła Henryka.
I przeprosiła Tristana, za to, że mu bolesną pamiątkę odnowiła.
Potém poszli do drugiego domu, powierzchownie zupełnie do pierwszego podobnego, ale wewnątrz zupełnie odmiennego. Nie było tam już fresców złoconych włoskich, ale tylko pochmurne północne malowania; wszystko tam było, powiedziéć by można oblano ponurością i ciemnością Tamizy. Po sali ciemnéj, następował namiot dowódcy Arabskiego, z takim układnym nieporządkiem, że zdawało się iż dowódca tylko co nie wraca ze swoją zdobyczą po wojnie do niego. Cieplarnia napełniona była ptakami czarującemi, umodelowanemi przez Boga; dyamentowe skrzydła, rubiny żyjące, kwiaty latające, zmieszane wspólnie z drzewami, krzewami i kwiatami, tworzyły zgodność brzęku muzyki i woni.
Potém następowała długa galerya obrazów, wszystkich bóstw dawnych i teraźniejszych, od Rafaela, Rubensa i Rembrandta dawnych władców, do Delacroix i Decampa władców pędzli dzisiejszych. Lord Lindsay był człowiekiem z sądem i gustem, utworzył sobie niebo z wybranych tylko, lub takich, którzy godni byli zajmować miejsce u niego. Jednakże ta galerya nie była galeryą zwyczajną, utrudzenie lub nudę w końcu sprowadzającą, nieposiadającą nic więcéj prócz malowideł: tutaj przeciwnie, było mnóstwo wazonów i urn starożytnych, pełno bronzów, emalii serwskich, figurek z saskiéj porcelany; przy ścianach mnóstwo rozmaitéj i z rozmaitych krain broni, zwierciadeł i szkieł weneckich. Następowały potém pokoje dla gości, w których jeżeli zbytku nieuświęcono, to przynajmniéj ten uledz musiał wygodzie i ogród w którym teraźniejsi chwilowi dziedzice przebywali, to jest, piękna biała łania i jelenie z bojaźliwém a roztropném wejrzeniem.
Skoro się Henryka ukazała w ogrodzie, Jania spojrzała na nią przechyliwszy głowę na bok, potém zaczęła wyskakiwać wesoło i przybiegła lizać ręce swéj pani.
— Wszyscy cię tu kochają, odezwał się Tristan.
— A ja tylko ciebie, kocham, odrzekła z cicha Pani de Lindsay. Dodała potém tak głośno, aby ją wszyscy słyszéć mogli: Doktorze! teraz nie jesteś moim gościem tylko moim sąsiadem, i jeżeli chcesz mój przyjacielu, przejdź do siebie, musisz potrzebować spoczynku: zachowuje na jutro pokazanie ci stajen.
Tristan opuścił Henrykę, udał się na powrót wschodami z których zszedł dopiero, wszedł do pokoju sypialnego. usiadł przy oknie zamyślony, i spostrzegł Panią, de Lindsay przechodzącą przez ogród, ze służącą która jéj towarzyszyła. Odwróciła się, dała mu znak pożegnalny i zniknęła pomiędzy drzewami.
Natenczas Tristan postąpił sobie jak każdy inny w jego miejscu byłby zrobił, a który jak on miałby napełnioną głowę rozmaitemi myślami: patrzył dość długo po meblach, o których nie umiałby jednakże powiedziéć jak były zrobione, przechodził się wzdłuż i wszerz, zatrzymywał się, otwierał książki, siadał w oknie a nareszcie niedbale położył się w ogromne łóżko na podniesieniu ustawione, za którego zasłoną, można było znaleść potrzebną ciemność, i utrudzony podwójnie podróżą i myślami skończył tę scenę uśnięciem.
Gdy się obudził, słońce już dawno było po zachodzie, wstał i zbliżył się do okna, lecz ujrzał tylko gwiazdy w milczeniu migające. Wszystko było spokojne: księżyc jednym promieniem oświecał cały dom Henryki. wysokie drzewa kołysały się lekko, od których cienie jakby mary suwały się zwolna: nie było nic słychać, tylko tysiączne małe szelesty, które razem złączone tworzą właśnie ciszę nocy.
Zegar wybił północ, Tristan czuł że do jutra nie potrafi już usnąć, a jak człowiek pierwszy raz oglądający miejsca w których długo ma pozostać, chciał korzystać z téj tajemniczéj i przychylnéj godziny, do zaczerpania całéj poezyi jaką podobne chwile w sobie zawierają. Zszedł więc do ogrodu któremu się przyjrzéć nie mógł, zaczął go przebiegać, odwracając się za najmniejszym szelestem, przez tę instynktową obawę zrządzoną nocą, — odgłosem przedmiotów około których przechodzimy, a którego w dzień z obojętnością i bez wzruszenia słuchamy. Doszedł do trawnika i tam się zatrzymał, patrząc na jezioro odbijające światło księżyca, które zdawało się być srebrem płynném napełnione: jak lunatyk nie myślący i nie niewidzący, otworzył drzwi od ogrodu i zszedł po nad brzeg jeziora.
Wtedy usiadł, patrzył jak każda chwila powiększała ciemność nocy, która na wzajem zabierała w osłonę swoją czas i godziny.
To rozpatrywanie się długo trwało, bo już słońce ukazało się na horyzoncie, kiedy Tristan usłyszawszy za sobą siąpanie odwrócił się i postrzegł uśmiechającą się do niego Henrykę.
— Już rozmyślasz, wielki filozofie? wyrzekła hrabina.
— Już wstałaś, piękna jutrzenko? odpowiedział Tristan.
— Kiedy się uśnie wtenczas gdy gwiazdy wstają, trzeba naturalnie wstać kiedy one spać idą.
— Ja od północy już nie śpię.
— I cóżeś robił?
— Marzyłem, rozmyślałem jak powiedziałaś.
— A o czém?
— O tobie.
— Pochlebco!
— A oczém że chcesz abym w nocy marzył? o czém w dzień mógłbym rozmyślać jeżeli nie o tobie? Tylko że marzenie moje tak jest piękno, że po przebudzeniu zaczynam zawsze wątpić, czyli było prawdziwém; bez ustanku obawiam się aby zemną tak nie było jak z temi biedakami, którym się śni że siodzą na tronie, a po ocknięciu w jednéj chwili tracą swoje korony: mnie się śni, że jestem kochanym i zdaje mi się, że skoro się przebudzę miłość twoja zniknie. Biedny jak don Juan! którego znajdujesz jak Hajde umierającego na swoim brzegu, zagarniasz i ogrzewasz sercem twojém!
— Niech ci się śni zawsze o mnie, przyjacielu, bo ja do ciebie zupełnie należę; po przebudzeniu rzeczywistość będzie dalszym snu ciągiem. Dodała cichym głosem hrabina, siadając obok Tristana, dla tego żebyś mniéj powątpiewał, starać się będę abyś miał rzeczywistość, przy sobie.
— A potém, rzekł Tristan, odpowiadając bardziéj myślom własnym niż na to co mu Henryka powiedziała, czy mam ci się przyznać do wszystkiego? Henryko! wszystko co cię otacza, co ciebie porywa, mnie tylko przestrasza. Gdybyś była ubogą jak ja, albo żebym ja był jak ty bogatym, zdaje mi się że w tenczas bardziéj jeszcze kochalibyśmy się i bylibyśmy szczęśliwsi.
Moj przyjacielu, miéj ufność w Opatrzności.
— Tak jest, z uśmiechem odpowiedział Tristan, tak jest, Opatrzność może mnie obdarzyć pokojem serca, ale Opatrzność nie daje domów wywtornie umeblowanych nad brzegiem pysznego jeziora, a szczególniéj nie przybiera postaci kochanki, która opieki udziela. Przyznaj, że toby było złą wymówką przed światem, zdziwionym nagłém mojém zbogaceniem, gdybym mu odpowiedział: „Opatrzność stała się kobietą, chwilami nazywającą się, Henryką hrabiną de Lindsay; ta mi dała dom po mężu swoim, pierwéj nim została Opatrznością.“
Ty na wszystko poglądasz wzrokiem wysnutym z duszy twojéj Henryko! z duszy prosto wyszłéj z rąk Boga, ale ja biedny materjalista, ja spoglądam przez szkło mojéj pychy i na próżno wyszukuję usprawiedliwienia i wymówki czynom moim.
— Jest jedna, odrzekła. Henryka, jest jedna usprawiedliwiająca wymówka i téj chcę użyć.
— No! wreszcie, dodała biorąc za rękę Tristana i zbliżając się do niego, jeżeli twoja pycha jest tak wielka że przestraszasz się widokiem zbytku, no! przyjacielu! znajdziemy w szwajcaryi u stóp gór chatkę ubogą, mchem pokrytą, schronimy się więc do niéj jak pustelniki. Ty będziesz orał ziemię, a ja będę doić krowy, Wtedy nic jedno drugiemu nie będzie winne. Miłość własna ochroni się, ale będziemy się bardzo nudzić.
Wy mężczyźni, przedewszystkiem jesteście niewolnikami waszéj próżności i miłości własnéj. Jak jesteście naszemi kochankami, na jedno słowo nasze wystawiacie na stratę całą majętność, a jeżeli się zdarzy kiedy bogata kobieta, chcąca z wami podzielić majątek, odmawiacie jéj téj jedynéj szczęśliwości. Nic! to nie jest cnotą, to jest prędzéj złym występkiem: to nie jest wyrzeczenie się samego siebie, to jest prawdziwém samolubstwem. Macie najdziwniejszego rodzaju uczucia. Przyjmujecie, od kobiety jéj miłość, życie więcéj jak zecie, bo honor; czasem dla próżności jedném słowem poświęcacie jéj dobrą sławę, skazujecie ją na opuszczenie od wszystkich; albo też, jeżeli dla was opuściła rodzinę, oddała wam sławę, przyszłość, porzucacie ją na pastwę jéj łzom, jéj wyrzutom, jéj żalom: bez najmniejszego skrupułu i litości porażacie ją na żądze innych mężczyzn a na pogardę wszystkich kobiet: ja która, ani niema serca waszego na podporę, ani rąk do bronienia się zdolnych; a odmawiacie przyjęcia od niéj udziału majątku, któren łatwiéj zwrócić niż sławę i pokój, bo te raz stracone nigdy nie powracają. Moi Panowie, przyznajcie, żeście podług wygody waszéj niezmiernie swoje sumienie porozszerzali, i że jak lew w bajce, nie tylko żeście największą część im wydarli, ale wydarliście całość. Zresztą, to bogactwo którego nie chcecie przyjąć od kochającéj was kobiety, wymagacie go czasem od takiéj która was nie kocha. Przodujecie częstokroć swoje uczucia, swoje życie, kobiecie, któréj nigdy nie widzieliście, którą pierwszy raz napotykacie, i która kupuje za posag pięćset lub sześćset tysięcy, wszystkie wasze omamienia młodości, wszystkie wasze miłosne marzenia, wszystkie pychy serc waszych. Oh! nie miéj podobnéj słabości w obliczu kobiety którą kochasz: to jest w połowie duszy twojéj pozbądź się miłości własnéj i pokaż się takim jakim być powinieneś: ty się nie potrafisz zrobić lepszym niżeli takim jakim cię Bóg stworzył.
— Słucham cię i uwielbiam, odrzekł Tristan; oddaję ci się, pójdę drogą jaką mi otwierasz, nawet bez zwrotu myśli gdzie mnie poprowadzisz.
— No! tak, to dobrze, zaczynasz być rozsądnym. Czy sądzisz żem ja o tem nie myślała i nie szukałam sposobu aby wywieść cię z tych skrupułów, i pokonać na przypadek tryumfowania z nich? Mogłam ci rzucić na drogę pugilares pełny biletów bankowych, których stałbyś się prawnym posiadaczem, bo nikt by się nigdy o nie nieupomniał: mogłam dla ciebie wymyśleć jakiegoś starego krewnego, który umierając zrobiłby cię dziedzicem: wołałam jednak postąpić sobie szczerze, i otwarcie powiedzieć ci: „Podzielmy się.” I z tego punktu rzeczy biorąc, wzywam cię mój sąsiedzie, abyś obejrzał stajnie moje, nad któremi obiecałam ci ogólny nadzór: wybierz się ze mną na konną przejażdżkę, bo bardzo lubię podobne spacery i jestem do nich przyzwyczajoną.
Tristan podał rękę hrabinie i oboje zwrocił się ku Villi. Młoda kobieta weszła pierwsza, i wskazała Tristanowi ścieszkę tak białym piaskiem usypaną, że zdawała się być mleczną drogą, prowadzącą w prawą stronę domu. Tam się znajdowały oddzielone stajnie: z jednéj strony cztery cugowe konie, a z drugiéj dwa wierzchowe. Tym ostatnim Henryka chciała oddać wizytę. Ledwie tam weszła, udała się prosto do pysznego gniadego konia któren do niéj zarżał, jakby poznał swoją panię.
— Doktorze, odezwała się Henryka tonem ceremonialnym przy chłopcu stajennym — przedstawiam ci konia mego Lovelasa.
I opierając rękę na szyi drugiego kasztanowatego: a teraz przedstawiam mówiła dalej, Don Juana, który jest twoim. Oh! to są moi przyjaciele. przyjaciele najpoufalsi. Lovelas ma wprawdzie czasami chętkę swobodnie pobiegać, jak na niego wsiądę: czasem ta chętka tak się gwałtownie objawia, że zaczyna skakać jak kot dziki, ale to tylko robi żartem, bo wie, że mu się to na doprawdy nie powiedzie, i że jakby chciał na serio tak sobie postąpić, ze wstydem zostałby wypędzony: nieprawdaż Lovelasie? i to mówiąc, wskoczyła na niego, objęła mu szyję rękami i położyła się na nim w najzgrabniejszej niedbałości, jaką tylko mogła z siebie wydobyć, a koń ugiął się i nachylił, najwytworniéj jak na konia, za co Henryka ciemną szyję jego głaskała białemi rączkami. Co do twego, mówiła daléj, łagodniejszego jest humoru, chociaż z równie dobrego rodu. Teraz możesz ich osiodłać, wyrzekła do stajennego.
Popieścdiła jeszcze szlachetne zwierzę, i wyszła ze stajni z Tristanem, zdziwionym odwaga téj kobiety która tak igrała z niebezpieczeństwami.
Przechodziła się jeszcze czas niejaki, aż dopóki niewyprowadzono koni.
Zaledwie konie przed niemi stanęły, Henryka nie czekając aby jej kto ramię podał, lub strzemię przytrzymał, wskoczyła na siodło ze zręcznością i wytwornością jéj właściwą. Co do Tristana, ten tak jeździł na koniu, jak każdy młody człowiek, który odebrał całkowicie dobre wychowanie; przywołał do swojéj pamięci przepisy konnéj jazdy i jak Henryka przygotował się do przejażdżki.
Lovelas nie będąc od sześciu miesięcy ujeżdżanym przez młodą kobietę, ledwie poznał rękę, nogę i szpicrutę, z przyczyny których doznał przykrych bardzo chwil w swojém życiu; natychmiast uczuł się pysznym, zaczął podskakiwać i unosić się w sposób przestraszający dla wszystkich innych, prócz dla pani Lindsay; takich nawet wybryków i swawoli pozwolił sobie, że pobudził Don Juana do podobnych niesforności, które Tristana już ambarasować poczęły. Szczęściem, że nie było czasu zostać śmiesznym, bo koń uspokoił się, i poprzestał na przyzwoitych lansadach, właściwych koniom dobréj rasy.
Henryka wiedząc że można zmordować kogoś ciągiem uwielbianiem, choćby ten ktoś uwielbiał kobietę ukochaną, starała się ze swéj strony uspokoić Lovelasa, a zbliżywszy się do Tristana, odtąd już jemu tylko poświeciła wszystkie spojrzenia i myśli swoje. Rozmowa powróciła do swego toku; jechano nad brzegiem wzniosłym jeziora, w czasie chłodu i lekkiego powiewu wiatru, przynoszącego im najprzyjemniejszą won od villów, oświeconych promieniami niedawno wzeszłego słońca, a droga raz nad jeziorem, to znów kręta około villów, przedstawiała im się jak wstęga.
Sasi konni jechali wciąż, i często gdy się droga zasłaniała kępą drzew wzniosłych, albo domem jakim, zbliżali się ku sobie i tajemniczo wymieniali pocałunki, a potém uśmiechając się, powracali do prędkiéj jazdy. Nareszcie po dwugodzinnéj przejażdżce, którą Henryka niezmiernie zadziwiła Tristana, powrócili oboje do swoich villi.
Słońce zaczęło mocniéj dogrzewać, schronili się więc do obszernéj i chłodnéj sali jadalnéj, obstawionéj wonnemi kwiatami, jakby jaka oaza, gdzie im dano śniadanie.
Po skończonym śniadaniu, przeszli do obszernego pokoju, do którego zabroniono słońcu dochodzić; gęste i piękne story, a do tego zewnątrz duże przed oknami drzewa, chroniły ten pokój od promieni słonecznych, jak ptak broni gniazda, rozpościerając nad nim szeroko skrzydła swoje. Była to godzina, w któréj ciało utrudzone cięży, a dusza wylewa się, powiedziéć by można. Henryka usiadła przy fortepianie, a Tristan spodziewając się że mu nikt nie przeszkodzi, położył się u nóg swojéj ukochanéj.
Ptaki śpiewały na dworze, niebo było w najczystszym lazurze: słyszéć tylko można było wśród śpiewu ptasząt, kiedy niekiedy rozbijający się bałwan wody jeziora: był to dzień spiekły, po jakiém zwykle następuje gwiaździsty wieczór, w czasie którego rozmawia się o miłości w aleach oddalonych, w którym dziewczęta wiejskie z rękami po łokcie odkrytemi, gwarzą przed domami, jedne opierając się o mur, drugie usiadłszy na ziemi przed progiem.
Są chwile, w których dusza chociaż przepełniona uczuciem, nie jest w stanie okazać tego co czuje, w których, chociaż łzy cisną się do oczu a miłość zapełnia serce, jednak nie jest się w stanie ani mówić, ani nawet płakać: tak się jakoś wtenczas ulega wpływowi otaczających nas przedmiotów! Właśnie w takim usposobieniu znajdowali się Tristan z Henryką: utrudzeni ranną przejażdżką, magnetyzowani, powiedziéć by można, wspaniałą i jasną dnia pogodą z wzrokiem wspólnie w siebie wlepionem. trzymając się za ręce, słowa do siebie nie przemówili, jakby pod władzą opium we śnie miłosnym jeszcze zanurzeni. Wreszcie Henryka uczuła, że wypada przerwać to milczenie, nie głosem mowy wpadającéj do słuchu, ale udającéj się do serca. Wyciągnęła ręce swoje z rąk Tristana. przegrała kilka tkliwych akordów i zaśpiewała jedne z najwyrazistszych pieśni Rossiniego. Zdawało się, że wszystko w koło niéj umilkło, dla słuchania jéj: w czasie, gdy młody człowiek zachwycony wdziękiem melodyi, z cicha i kiedy niekiedy wymawiał te słowa: „Kocham cię! ah kocham cię!“ Jak gdyby te tylko dwa słowa, godne były zgadzać się czyli akompaniować upajającéj muzyce.
Wtedy wszystkie razem uczucia napełniające dwie dusze, zdawały się przechodzić i wnikać jeden głos Henryki, w jedną myśl mistrza; harmonia brzmiała w pokoju i zarazem głowę i serce rozpalała słuchającemu Tristanowi, przed którym świat cały miłych urojeń się otwierał. Trzebaby choć raz usłyszéć w salonie oświeconym włoskiem słońcem, śpiew ukochanéj kobiety, śpiew namiętny, zachwycający, czarującym od którego dusza zadrży w ciele, aby pojąć uczucia Tristana. Natenczas wszystkiego się zapomina: oczy, głos, serce, wszystko robi się słuchem; i jak podróżny utrudzony skwarem, i pożerane pragnieniem, do podającego mu kilka kropel wody, wołałby: jeszcze! jeszcze! tak i Tristan łagał Henrykę, aby śpiewać nieprzestawała.
Jednakże kiedy ostatni odgłos ucichł w sali, usłyszano wtedy jak ptaki potrochu zaczynały się odzywać, i cała natura wydawała dalszy ciąg, myśli człowieka.
Gdy już przegrywki na fortepianie ustały, Henryka odwróciła się do Tristana, leżące go na ziemi, z głową opartą na jéj krześle i i zamkiętemi oczyma, chcącego tym sposobem uśpić wszystkie zmysły, a skupić ich siłę w słuch sam jedynie: nachyliła się ku niemu i złożyła mu na czoło pocałunek, mówiąc:
— No! przyjacielu, obudź się, twoje marzejuż skończone. Teraz porzucimy niebo dla ziemi, poezyę dla prozy, będziemy obiad jedli.
Tristan podniósł się jak człowiek odurzony, dwie ogromne łzy kręciły mu się w oczach.
Henryka dopełniła tą ostatnią kroplą przepełnione już oczy jego, ostatnie wzruszenie wlała w tę duszę już zajętą.
— Czy idziesz ze mną? zapytała.
— Idę; gdzież mnie teraz zawiedziesz?
— Gdzie cię zawiodę? zawiodę cię po prostu do jadalnego pokoju. Każda rzecz czas swój miéć powinna: dzisiaj wieczorem popływamy sobie po jeziorze, nieprawda? I kiedyśmy już widzieli dzieła Bozkie po dniu pogodnym, dowiemy się teraz jak Stwórca do nas w nocy przemawia. Do czasu téj wieczornéj przejażdżki, będziemy na ziemi tym czasem.
Zadzwoniła i wszedł służący.
Niech dają obiad, wymówiła, a zarazem niech uprzedzą Jacopo, aby przygotował łódź na dzisiejsze wieczór; nieprawdaż doktorze, że spacer po wodzie służyć będzie memu zdrowiu?
Słońce było już na zachodzie, kiedy Henryka z Tristanem opuścili ville, dla spaceru i przejażdżki po jeziorze, z którego brzegów widziéć można było po jednéj stronie pasmo Alp, ogrzewających i złocących śniegi swoje, ostatniemi promieniami słońca, które się w górze odbijały. W całéj przyrodzie tchnęła jakaś tajemnicza spokojność, podczas któréj, choćbyś miał niewiedziéć co do powiedzenia, nie śmiesz słowa wymówić, bo czujesz, że gdybyś nietylko z ust ale nawet z serca wydobył mowę, jeszcze takowa nie sianie za jednę milę tego nocnego koncertu. W małym kościółku nie bardzo odległym, słychać było dzwonienie na Anioł Pański, tę dobranoc niebu od ziemi, te ostatnią do Boga prośbę. Zdawało się, że cała natura z ptakami, liśćmi na drzewach, ze wszystkiemi robaczkami, łączyła śpiew swój z brzęczącą dzwonu modlitwą. Łódki z białemi żaglami przepływały kiedy niekiedy po jeziorze, jak przemijające obłoczki, dopóki nie przypłynęły do krańca, gdzie woda liczy się z widnokręgiem; tam dopiero oświetlone, ukazywały się jak ta łódź Zbawiciela z któréj Piotra malował. Była to ta święta, czysta pora, w któréj się pojmuje cale szczęście że żyjemy.
Młodzi ludzie, szli drogą aż do miejsca w którém łódź była przygotowana.
Łódź była prawdziwą gondolą wenecką, z przodem w kształcie szyi łabędziéj, ze swoim pokoikiem zaciemnionym firankami, w którym tylko dwie osoby mieście się mogą, a poprzedzonym miejscem dla przezornego wioślarza, przenikającego myśli tych, których wiezie, unosi i kołysze.
Henryka z Tristanem weszli do łodzi, wiosła poruszyły się i odbili od brzegu. Oboje, ona siedząc, on zaś leżąc u nóg jéj, trzymali się za ręce i patrzyli na siebie, dla powiedzenia sobie wzrokiem, że się rozumieją. Jakkolwiek wrażenia jakich doznajemy na widok pięknéj natury, zdają się nie utrudzać umysłu, wrażenia te jednak są bardzo mocne, dla tych którzy do nich nie przyzwyczajeni. Gdyby nam nie z powszedniały podobne widoki, gdybyśmy zawsze z jednakiém zajęciem patrzyli na gwiazdy wieczorem, słuchali ciszy nocnéj, a nie starali się obudzić pamiątek dziennych, uśpionych roztargnieniem, to, zdaje mi się moglibyśmy z zachwytu rozum postradać. Co rok przychodzi wiosna, ubrana w tę zieloność, liście i kwiaty jak w roku zeszłym, a któż może wiedziéć ile pamiątek odżywia się w sercu człowieka? właśnie w téj chwili kiedy liście odradzają się na gałązkach drzewa? Ta natura, tak obojętna, tak nie troszcząca się o twoje pamiątki i cierpienia, odżywia chłodniki gdzieś chodził dawniéj we dwoje, a teraz samotnie się przechadzasz. Ta sama natura, wydaje także purpurowe kwiaty, które pierwéj rwałeś dla téj co z tobą razem kroki mierzyła, teraz zaś przechodzisz koło takich kwiatów, nie widząc w nich innego wdzięku innéj własności. tylko że mają władzę przypomniéć ci twoje pamiątki: więc nie rwiesz ich teraz. A przecież ta natura jest pełna wdzięku, pełna woni i jest w stanie, pomimo że ci przykre i gorzkie uczucia wspomina, jest mówię w stanie pocieszyć cię i wzbudzić w tobie słodkie jakieś myśli, tak i Tristan leżący u nóg Henryki. nie myślał o niéj. Przypominał solne, co też on przeszłego roku w podobnéj godzinie, w podobnéj chwili robił, a że każde wspomnienie, każda chwila, mówiła mu o Ludwice, zapomniał więc, że się znajduje przy innéj kobiecie, tak dalece, że kiedy Henryka zwróciła wejrzenie na oczy swego ukochanego, chcąc w nich ciekawie wyczytać odpowiedź na wylanie, swojéj duszy, i jak w zwierciadle ujrzéć odbicie swojéj miłości: zamiast tego, widziała Tristana zatopionego w myślach, ale obcych jéj myślom, owszem, zdawało się, że wszystko co go otacza jest jakby obumarłem dla niego.
Wtedy Henryka, która jak wszystkie kobiety kochające, lub którym się zdaje, że kochają, chciała aby będąc obecną, wyłącznie nią się zajmowano, oparła się, pochmurzyła i zadąsała z początku, potém na prawdę się rozgniewała, Tristan zaś tak głęboko był pogrążony w myślach, tak rozbierał pamięcią przeszłość swoją, że nic tego nie postrzegł; czoło podparłszy ręką, a łokieć o ławkę łodzi, ścigał wzrokiem jakiś dziany punkt na widnokręgu, i jakby nie śmiejąc spojrzéć Henryce w oczy, umyślnie patrzył gdzieindziéj. Przez ten czas zaczęło się zciemniać w około, niby słońce znużone usypiało na horyzoncie. pod zamówką że idzie oświecać drugie pół świata, budziło na swoje miejsce księżyc, aby ten jako szyldwach pilnował ziemi w nocy. Łódź tymczasem płynęła spokojnie, przy odgłosie poruszanego wiosła i przytłumionéj pieśni wioślarza.
Jednakże w miarę jak słońce nikło i płomienie po niem, księżyc okazywał się wyraźniejszym, większym i wychodząc z za góry otaczającéj z jednéj strony jezioro, rysował wszystkie jéj załomki i wyrwy, a na wierzchołku odbijał śliczny zamek, jakby wzięty z nad brzegów Renu. Tristan z początku wpatrując się w punkt imaginacyjny, skończył na tem, że się zaczął wpatrywać w istniejący punkt na prawdę, i po kilku minutach zajmowania się tym przedmiotem, przypomniał sobie, jak człowiek ze snu się dopiero budzący, iż zaspał myślą o swoich pamiątkach, tak dalece, że zapomniał wszystkiego, to jest Henryki. Zdawało mu się, że znalazł zręczny sposób zawiązania na nowo rozmowy i odezwał się obracając głowę do Henryki.
— Patrz no pani na ten zameczek! widzisz go?
— Znam go, odpowiedziała zimno młoda kobieta.
— Co pani jest?
— Nic mi nie jest.
— Zdajesz się pani nie zadowolona?
— Wcale nic. Uwielbiam tylko bystrość wzroku pana, bo wśród nocy dojrzaeoś w oddaleniu na górze zamek, a nie widziałeś mnie, tuż obok ciebie siedzącéj.
— Zostawiłem cię myślom twoim.
— Powiedz lepiéj, żeś się swoim zupełnie oddał.
— Może być, odrzekł Tristan, a ponieważ nioopowiedziałem ci tych myśli to pewnie musiały one być za smutne i nie miłe dla ciebie, które jednak nie przeszkadzają, dodał uśmiechając się, abym nie widział cudownego i zachwycającego zamku na téj górze.
— I o którego założycielu opowiadają smutną legendę.
— Doprawdy? No! będziesz-że łaskawa opowiedziéć mi ją, jeżeli ją znasz i pamiętasz?
— Bardzo chętnie, tem chętniéj nawet, że ją lepiéj jak ktokolwiek zrozumiesz.
— Słuchani cię.
— Wystaw sobie, mówiła Henryka wzrok zatopiwszy w Tristanie, że ten zamek nosi nazwę Enghera, i że jak widzisz jest zupełnie opustoszały, w oddaleniu od ludzi i ich siedzib położony, co dowodzi, że ten który powziął myśl wystawić go, musiał być albo bardzo smutnym, albo bardzo szczęśliwym i chciał ukrywać przed resztą świata boleści lub szczęście woje. Otóż tak się zdarzyło, że w istocie był szczęśliwym, i że ten zamek nie był wcale grobem boleści, ale owszem gniazdem i schronieniem miłości. Przebacz mi takie wyrażenie się, ale to są słowa legendy włoskiéj, którą tylko dosłownie tłómaczę.
„Rycerz, bo to był rycerz, nazwał się naturalnie Roger i łączył do rycerskiéj korzyści tę jeszcze cnotę, że serdecznie kochał żonę swoją, która nazywają się Izolina. Jak uważasz, ten zamek sięga dawnych czasów, i mógłby złożyć dowody dawno istniejącego szlachectwa swego. Otuż tedy nasi zakochani, jedno z nich świeżo wychodzące z klasztoru, drugie wracające świeżo z wyprawy wojennéj, pożenili się. A dla zachowania w jak najdłuższy czas swojéj miłości, zamknęli ją w te cztery wieżyczki, wystawiona na czterech głównych punktach. Zamek był bardzo obronny, bo Izolina była cudownie ładna, i mogłaby była przyjść fantazya jakiemu innemu rycerzowi, aby wpaść i wykraść piękną panię zamku. To też widziano zawsze wiernych uzbrojonych, którzy kolejno z czuwającym wzrokiem przechodzili się wkoło zamku i strzegli tego gniazda miłości Rogera i Izoliny. Jednakże biedny Rycerz, przyzwyczajony walczyć przeciwko mocarzom i nieprzyjaciołom, nie wiedział że istnieje jeden straszny nieprzyjaciel, zaciętszy niż władcy i rycerze, nieprzyjaciel wchodzący mimo mostów podniesionych, kruszący najeżone przeciw niemu lance i halabardy, nie dbający na świszczące strzały, jednem słowem, aby go nie posądzano, że zdradą podchodzi tych na których uderza, najpierwéj wymienia nazwisko swoje a to jest: fatalizm.
„Otóż ów fatalizm, ma za swych sprzymierzeńców, więcéj nawet za swych poufałych przyjaciół, tak nazwane czarty, i kiedy upatrzy sobie jaką do kogo urazę, posyła mu jednego z tych czartów aby go torturował i dręczył. Pewnego dnia, gdy ten fatalizm spacerem przewoził się przez nasze jezioro, postrzegł ów zamek ośmiechający i śpiewający prawie, oświecony wesołem słońcem; rozdrażniony podobnem szczęściem, skwapliwie wysłał jednego ze swoich przyjaciół, którego ani halabardnicy, ani straż z wierzyczek, wchodzącego nie ujrzała. Wtedy ten czart złośliwy, wziął tym państwu z zamku szkatułkę napełnioną złotem, brylantami i klejnotami, w któréj mieli cała nadzieję, że im do późnego wieku dostarczy możności prowadzić życie wygodnie, że nigdy nie będą zmuszeni oddalać się jedno od drugiego, a tem samem że stale kochać się będą. Otóż wziąwszy te szkatułkę, i wlazł na wieżę wrzucił ją w jezioro, rozśmiawszy się przeraźliwie i głośno, poczem powrócił do fatalizmu, który z przypadkowością przejeżdżał się w jak najlepszéj harmonij jedną łodzią, mówiono nawet, że wtenczas robili jakieś układy między sobą, podobno intercyzę małżeńska.
„W czasie tego wypadku, żołnierz na straży stojący był usnął, a Roger z Izoliną spali w dużém łożu, ozdobionem baldachimem z strusiami piórami, nie domyślając się nieszczęścia, które na nich spadło.
„Nawet nazajutrz nie opatrzyli się jeszcze, bo przyznać trzeba, że oboje nie byli chciwi ani łakomi, i jeżeli kiedy otwierali do szkatułki, to nigdy po to aby do niéj pieniędzy dokładać, ale przeciwnie dla wzięcia z niéj na potrzeby.
Jednakże w kilka dni potém, Rycerz odezwał się do swojéj żony:
„Moja Izolino! dzisiaj jest rocznica naszego pobrania się, pójdziemy do kaplicy modlić się i dziękować, ty twojéj patronce, ja memu patronowi za zachowanie nam więcéj niż życia. bo miłości naszéj.
— Dobrze kochany Rogerze. odpowiedziała młodo żona, gdyż była dobra i uległą, a w chwili kiedy będziemy składali dzięki nasze duszom ich, trzebaby złożyć jakie, dary ich statuom, mam jeden pierścień w szkatułce, który wiem że się przyda na palec patronce mojéj.
— „A ja, odpowiedział Roger, mam naszyjnik, który, pewny jestem, że będzie dobry na szyję memu patronowi.
I oboje pocałowali się na znak że się dobrze zrozumieli, i że ich serca nigdy lepiéj jak w téj chwili nie były połączone.
„Natenczas Rycerz wziął miecz i gdy rękojeścią uderzył mocno w podłogę, stary służący natychmiast się ukazał.
— Eryku, rzecze Rycerz, pójdź przynieś mi dużą szkatułkę na któréj jest krzyż srebrny.
— Dobrze Panie, odpowiedział wierny sługa.
I wyszedł.
Ale stary wierny sługa nadaremnie szukał wielkiéj szkatułki. Z początku myślał że ją w inne miejsce przestawiono, lecz na próżno we wszystkich kątach przewracał wszystko i patrzył czy się nie znajdzie, przykryta czemsiś albo zastawiona: nieszczęśliwa szkatułka nigdzie się oczom jego nieukazała. Biedny starzec zaczął się trząść jak listek w jesieni, a włosy pewnieby mu były posiwiały, gdyby mogły były bardziéj zbielić. Jednakże trzeba było to okrutne zdarzenie oznajmić Rycerzowi. Już to jak powiedzieliśmy, Roger nie był chciwy ani skąpy, i brama zamku jego dla innych rycerzy zamknięta, dobrze znaną była, biednym, i dla nich się często otwierała. Lecz i tośmy powiedzieli że całv majątek dwojga małżonków zawarły był w téj szkatułce: stary Eryk wiedział o tém i dla tego prawdy wyznać nie miał odwagi. W końcu trzeba to było uczynić, i starzec wszedł do pana, pochylony jak wierzba nad grobem, a blady jakby mu księżyc twarz oświetlał.
— No cóż tam! mój stary Eryku? zapvtał Roger, — O to, to jest Panie, że twoja szkatuła gdzieś zniknęła!
— Co ty mówisz? wykrzyknął Rycerz.
— Najczystsza prawdę, dodał służący.
— Niestety! niestety! zawoła Izolina, — I któż ją wziął? wymówił stojący i blady Roger.
— Niewiem Panie, ah niewiem, przysiegam na część moja jaka na mnie przypada w Raju niebieskim!
— Pójdę jéj sam szukać, wymówił Roger, czekaj tu na mnie Izolino.
— Izolina miała słuszność! wykrzykując: niestety! niestety! bo szkatułka się nie wynalazła. Wtedy Roger przejęty rozpaczą, powrócił do swéj żony, lecz niezastawszy jéj w tym pokoju w którym ja zostawił, poszedł do drugiéj sali, tam jéj nie było: w trzeciéj to żsamo: i tak wszystkie przeszedłszy pokoje, nareszcie ujrzał ja w kaplicy klęczącą i modlącą się przed ołtarzem.
— No i cóż? zapytała.
— No! moja najdroższa życia towarzyszka, odpowiedział Roger, już za całą majętność zostały nam cegły i kamienie składające ten zamek.
— Widzisz mój Rogerze modliłam się, bo chociaż nie mamy ani pierścienia, ani naszyjnika dla naszych patronów, święci jednak i bez tego słyszą i wysłuchają modłów naszych.
Niedługo rozgłos zrobił się w zamku, że szkatułka z całém mieniem państwa została skradzioną. Na tę wiadomość, wszyscy służący po uciekali, jedni z bojaźni aby ich o kradzież nie posądzono, drudzy bojąc się że im za dłuższe usługi nie zapłacą: jednak nie tyle się przestraszyli, aby przez to, jak to mówią, aż głowy potracili: każden uchwycił coś takiego, za co mógł się spodziewać pieniędzy. Biedny zamek został więc ze wszystkiego ogołocony, i w gniazdku miłości zostało tylko dwoje rozkochanych, nie śpiewających już pieśni o szczęściu, ale skarżących się i rozpaczających.
Nazajutrz Roger odezwał się do Izoliny:
— Pojadę w świat, będę jeszcze wojował, nazbieram pieniędzy, a jeżeli mi się nie uda powrócić ci szczęścia, zabiję się, znajdziemy się potém w niebie.
Izolina wiedziała że mąż jéj był niezłomnego charakteru, nieugięty i niezmiennéj woli; nachyliła mu czoła swego, uklękła i powiedziała że modlić się będzie aż do jego powrotu.
— Rycerz schodząc z góry, napotkał śpiącego niegdyś samego przełożonego nad wartą, rozjątrzony, że ten tak źle dobra jego pilnował, nie mógł wstrzymać się od zemsty, i przebiwszy go ociekł. Teraz już nie tylko nędza ale i wyrzuty sumienia ścigały go wszędzie; przebył jezioro małą łódką i dostał się do pewnego księcia, ofiarując mu usługi swoje i chęć walczenia z nim; lecz właśnie teraz wojny nie było, rószczka oliwna zastąpiła laurową; żniwa okrywały pola walki, a dziewczęta tańcowały z byłemi wojakami.
Biedny Rycerz, kołatał do wszystkich drzwi, lecz wszystkie przed nim pozostały zamkniętemu. Stracił natenczas odwagę i siłę, żądał tylko umrzéć, ale przed śmiercią chciał raz chociaż ujrzeć Izolinę. Obrócił więc drogę na powrót do zamku.
Trzeba było dla powrotu przebyć na drugą stronę jeziora, lecz Roger był tak ubogim, że niemiał czém przewozu zapłacić, a przewoźnik był tak złym, że nic chciał darmo Rogera przewieść. Przechadzał się, więc Rycerz nad brzegiem jeziora, jak dusza zaklęta nad brzegiem Styxu: co dzień tylko widział księżyc, wznoszący się i oświetlający zamek w którym Izolina mieszkała.
Izoliny nie widział, bo widnokrąg był tak ciemny, nieprzejrzysty jak przyszłość. Dnie smunie i powolnie upływały dla Rogera: żywił się tylko trawą i korzonkami, a broda mu bardzo zarastała: w nocy nie widział nigdy wprawdzie żony swojéj, ale widywał przełożonego nad wartą, przechodzącego się przed zamkiem, nie na to aby jak pierwéj bronić Pana od obcych, ale aby nie dać Panu przystępu do własności jego.
Przedsięwziął przebyć wpław jezioro, ale ponieważ utracił wszystkie siły w przymuszonym poście, nie mogąc więc płynąć, postanowił umrzéć: wydał ostatni krzyk rozpaczy dla życia, a na pożegnanie dla Izoliny, i zniknął w bałwanach. Ale ponieważ przypadek nie połączył się jeszcze fatalnością, zrządził więc: że owego wieczora tak samo jak dzisiaj, łódź duża spacerowa płynęła po jeziorze, a w téj łodzi była Pani sąsiedniego zamku, nazywająca się Irena. Pani Irena widziała Rycerza jak płynął i znikł w wodzie, a ponieważ tyle była litościwą ile piękną, kazała płynąć w tę stronę, gdzie znikł Rycerz, i w chwili kiedy woda ciało wyrzuciła, pochwycono go i usadowiono w łodzi. Pomimo długiéj brody i obdartéj odzieży, młody człowiek z łaski bladości swojéj miał minę bardzo zajmującą, tak dalece, że się nim Irena zachwyciła, a to było bardzo wielką rzeczą, bo wiedziano, że dotąd serce jéj było niezdobyte. Przywiozła Rycerza do zamku w którym sama jedna życie pędziła, i takie miała o nim staranie, że w kilka dni do zupełnego zdrowia powrócił. Czy dla tego, że w Pani zamku jakby Izolinę upatrywał, czy też że prawdziwie polubił istotę która mu życie uratowała, lecz to jest rzeczą najpewniejszą, że najpierwszy uśmiech umierającego Rycerza, najpierwsze słowo miłości przychodzącego do zdrowia, zwrócone były do Pani Ireny. Ta ze swojéj strony, także pokochała Rogera, i przywróciwszy mu własne jego życie, potém mu swoje jeszcze w dodatku rzuciła. W pierwszych chwilach, Irena była bardzo szczęśliwą, lecz wkrótce postrzegła, że wracając wieczorem z przechadzek Rycerz bywał zamyślonym, że wchodził na wieże zamkowe, aby z tamtąd poglądać mógł na zamek przez Izolinę zamieszkały, i w końcu postrzegała łzy w oczach jego.
Natenczas Irena zrozumiała i pojęła wszystko, pomiarkowała, że całkowita miłość którą pierwszy raz w życiu uczuła i jemu dała, nie była stanie pocieszyć go po miłości którą musiał porzucić, i gdy Roger płakał na któréj z wieżyczek zamku, ona płakała także w swojéj komnacie, a płakała tak rzewnie i często, że aż jéj oczy poczerwieniały a twarz pobladła. Otóż cieszyła się prawie, że boleść jéj, takie, na niéj widoczne wywierała skutki, wysłała bowiem, że Roger to postrzeże, domyśli się przyczyny i będzie ją przepraszał: lecz Roger niczego się nie domyślał.
Irena widząc, do jakiego stopnia mężczyźni są uwodzicielami, umyśliła sobie oddać się Bogu, który jedynie nie zwodzi nikogo. Napisała list do Rogera, w którym powróciła mu wolność jego, a o sobie doniosła że idzie do klasztoru.
Tego samego wieczora, Roger odjechał; kochanka chcąc go ostatni raz zobaczyć, skryła się w cień przy zamku i tyle tam płakała, że nazajutrz pasterz jakiś znalazł w tém miejscu źródło, z którego woda, jak mówi legenda, ma własność leczenia boleść miłości.
Rycerz nocą przyjechał do zamku swego, lecz w miarę zbliżania się ku niemu, jakiś zimny pot przechodził mu po ciele; żyły mu drętwiały i nie znana trwoga go ogarniała. Nareszcie dopłynąwszy drugiego brzegu, wysiadł i szedł pod górę prowadzącą do zamku; lecz zamek był zniszczony i cały w rozwalinach, cyprysy zastąpiły róże, i jak wstąpił na próg mchem pokryty, ogromne stado kruków uleciało z wielkiém skrzydeł trzepotaniem. Cofnął się, ale przecież wypadało postępować daléj; wszedł więc bez namysłu, taki sam wszędzie był smutek, wewnątrz jak zewnątrz; powój rósł i wił swoje liście po salach; woda sączyła się szparami w murze; jaszczurki przestraszone chodem jego, biegały z miejsca na miejsce, a sowy i puszczyki z okrągłymi oczyma, zaczęły uciekać wydając przerażające krzyki i bijąc strasznie skrzydłami, lecz Izoliny nigdzie nie postrzegł. Nie znalazłszy żony, chciał przynajmniéj grób jej znaleść, lecz me miał i téj smutnéj pociechy. Na-len-czas usiadł na obmurowaniu zamkowém, a wlepiwszy oczy w zamek Ireny, zaczął go tak żałować, jak u Ireny będąc żałował Izoliny; bo mężczyzna wtenczas dopiero wierzy w miłość kobiety, gdy ta miłość stanie się już niepodobną.
Legenda mówi: że ponieważ Boger zabił człowieka śpiącego, i zwodził dwie niewinne kobiety, kiedy więc umarł, dusza jego błądziła po drodze niezupełnie wiodącéj do Boga.
— Otóż masz mój drogi Tristanie, legendę o założycielu tego zachwycającego zamku, a który tak cię zajął.
— Przebacz! przebacz! wyrzekł Tristan, gdybym był Rogerem, byłbym został przy Irenie.
— Dobrze byś zrobił, bo też Irena bardzo go kochała.
Tristan zbliżył się bardziéj jeszcze do Henryki, i tak cicho tym razem do niéj mówił, że Gondolnik który wydał nam całą pierwszą część ich rozmowy, jaką tu umieściliśmy, nie mógł drugiéj części dosłyszeć.
Tym sposobem upływało życie Henryce i Tristanowi. Dnie podobne jedne drugim następowały po sobie. Była to jednostajność, ale nie jednotonności o którą tak często miłość się roztrąca.
Zrana bywała konna przejażdżka, a w dzień odpoczynek następował po muzyce. Henryka i Tristan trzymając się za ręce siadywali całemi godzinami, patrząc się na przelatujące ptaki, wieczorem zaś, u nóg swojéj ukochanéj Tristan przedzierzgał się w poetę, pokrywał kartki album Henryki wierszami ze swojej fantazyi, do których nazajutrz muzyka się. dorabiała.
Już dawno przeszła epoka, w któréj Ludwika powrócić mogła; z nikąd niebyło wiadomości o niéj, nawet czy żyje; czém więcéj czas naznaczony do jéj powrotu zbliżał się, tém bardziéj Henryka uważała Tristana, i jeżeli go postrzegła zamyślonym lub roztargnionym, co mu się rzadko zdarzało, bo umiał czuwać nad sobą, Henryka zaraz do siebie mówiła: „On ją jeszcze kocha.“ I wieczorem, ma się rozumieć z innéj niby przyczyny, były wylewane łzy w domu.
Jednakże Henryka przekonana, że mężczyzna kocha raczéj kobiety niż kobietę, starała się skupić w sobie kilkorakie usposobienia, to jest kilka rodzajów natur; i aby się nigdy jednostajnie nieprzedstawiać oczom kochanka, zmieniała się ustawicznie, wyjąwszy blond włosów, których czernić nie chciała; ten kameleon miłości, przybierał różne odcienie, niezatrzymując żadnego wyrazistego koloru i typu, tak, że nigdy w wieczór nie była tą co z rana. Dopiero jak ognista amazonka dokazywała na koniu, jak kochanka Centaura przesadzała rowy i płoty, to znów stawała się opuszczoną i niedbałą jak kreolka, udając leniwą i znużono, każąc się nieść do okna przez które powietrze przylatywało igrać z jéj włosami, jakby wykradać z nich nową i upajającą woń najmilszą; jednego dnia była pieszczotliwą. rozkochaną jak starodawna sławna Lais, nazajutrz zaś była czułą, skromną, wstydliwą jakby dziewica wybrana przez Maryę: czasem strzelała z pistoletów jak sam George, to znów śpiewała tkliwą pieszczoną melodyę Schuberta, albo też jak pusta, młoda, naiwna, dziewczyna, igrała i przewracała się ze swoją kozą po murawie.
Skutkiem tego, Tristan codzień doznawał nowego zdziwienia i zajęcia, a po tylu zmiennych przejściach, nie mógł zgłębić rzeczywistego jej charakteru. Henryka zaś postrzegła postęp i wrażenie, jakie różnością barwy na umyśle Tristana zrobiła. Nieszczęściem miłość mężczyzny składa się z dwóch rzeczy: z miłości własnéj dla siebie i z próżności dla drugich. Ażeby mężczyzna mógł rzeczywiście kochać, to jest kochać tyle ile jest w stanie kochać kobietę, potrzeba najprzód, ażeby wewnętrznie mógł sobie winszować, takiéj kochanki, powtóre, aby i drudzy mu winszować jéj mogli, i żeby zmuszeni byli z ciekawością zapytać go:
— A z kim to byłeś ostatnim razem na wielkiéj operze?
— Komu podawałeś rękę jakem cię spotkał?
— To pani K... potém pomału wymienia się nazwisko?
— Ah! mój drogi, winszuję ci, to prześliczna kobieta!
— Ale mój kochany, odpowiada szczęśliwy kochanek, wnosisz, sobie dziwne rzeczy.
— Eh! idźże sobie z twoją tajemnicą, odpowie pytający.
I wykręci się na pięcie, odchodząc ze złośliwym na ustach uśmiechem.
Kochanek tém zachwycony, bieży do swojéj kochanki, która znów niepojmuje, zkąd mu się wzięło tak raptownie zostać przyjemnym, dowcipnym i wytwornym. To też mężczyzna, zawsze w celu próżności swojéj, wynalazł sposoby milczenia, tysiąc razy bardziéj narażające sławę kobiety, niż gdyby po prostu zrobił prawdziwe wyznanie. Jeżeli przyjaciel wpiera w niego że ma kochankę, a on przysiągł że jéj imienia nie wymówi, i będzie dla niéj przy drugich ze czcią należną, znajdzie zaraz na odpowiedź: „Nie, zapewniam cię że się mylisz.“ albo: „Na honor! to fałsz!“ ale wymówi to takim tonem i głosem, że te słowa jogo, można następującym sposobem tłomaczyć: „Mój przyjacielu! to co mówisz jest wielka prawdą: ale że przysiągłem iż będę o tém milczał, rachuję na ciebie iż to wszędzie za mnie rozgłosisz.“
Otóż to jest tajemnica schadzek na operę i teatr włoski; bo jeżeli kobieta usycha aby się pokazać ze swoim strojem, mężczyznę pożera chęć pokazania swojéj kochanki. To dowodzi jednéj jeszcze prawdy: że kobiety nieuwodzące się obietnicą milczenia swoich kochanków, którym najmniejszéj wiary nie dają, przenoszą i cenią, bardziéj zalotność niż dobrą sławę, bo tę ostatnią pierwszéj poświęcają.
Nieszczęśliwie dla Tristana, nie było ani wielkiéj opery ani teatru włoskiego w Raveno: musiał się pocieszać tym cichym mało znaczącym szmerem sąsiadów wiejskich, rozsianym przez domowników; taki szmer jednak chociaż przestaje być pochwalnym dla mężczyzny, z przyczyny małego blasku który nań sprowadza, jest jednakże bardzo złym dla kobiety. Otóż tedy Tristan miał często w sercu i w myśli imię Ludwiki, zdawało mu się nawet, że ją przekładał i więcéj kochał niżeli Henrykę, w istocie jednak, przez samolubstwo wrodzone ludziom mającym chęć błyszczenią w wielkim świecie, byłby bez wahania się, poświęcił szczęście żony, dla téj próżności, aby mu kto mógł był tylko powiedzieć w Paryżu: „Tristan jest szczęśliwym kochankiem Pani de Lindsay.“
Z tém wszystkiém, żałował szczerze swojéj żony. Gdyby mu był kto powiedział: „możesz wrócić do Francy! i żyć na powrót z Ludwiką byłby to niezawodnie z chęcią przyjął, i zaraz do niéj pojechał; zapewnić jednak nie możemy, czy po piętnastu dniach pobyto z żoną, którą niby kochał, a co jednak potrzebuje potwierdzenia, czy po piętnastu dniach, nie byłby sobie wspomniał excentrycznéj Henryki, jak teraz przy Henryce wspominał Ludwikę, i czy nieskończyłby na żałowaniu pierwszéj, jak teraz drugiéj żałuje.
To są niezaprzeczone prawdy, które kiedy nie kiedy trzeba posiać w Romansach, aby dać do zrozumienia, że Romans jest nie tylko zbiorem rzeczy możebnych, zbliżonych do rzeczywistości, ale nadto, że jak zwierciadło, jest odbiciem rzetelném prawdy.
Przypuśćmy, że Henryka mogła mieć najgorętsze najnamiętniejsze uczucia dla Tristana, że to była pierwsza jéj miłość jak mówiła, o czém nie śmiemy zapewniać, właśnie dla tego że to powiedziała; w ogólności, ostrzegamy rozkochanych, chcących dowiedzieć się prawdy od swoich kochanek, aby wierzyli właśnie w przeciwną stronę téj rzeczy którą im kochanki objawiają. Jest zawsze w życiu kobiety, choćby najprzezroczystszém i jak tylko może być znaném, jakaś tajemnicza i ukryta miłość, znikniona i zagubiona w przeszłości, do któréj się nie przyznaje; bo używa przywileju danego miłości i polityce, to jest: że się odpowiada tylko za teraźniejszość, a nigdy za przeszłość i przyszłość.
Każdą kobieta zgrzeszyła myślą jeżeli nie czynem. Gdy jest młodą dziewczyną w klasztorze lub na pensyi, miłość jest przedmiotem tajemnicy między nią a jej koleżanką, która to towarzyszka wiernie dochowywa tajemnicy do czasu wyjścia na świat, bo tam, towarzyszka ginie, czyli ustępuje miejsca współzalotniczce.
Gdy jest kobietą, gdy ma już męża albo kochanka, a weźmie ją chętka rozkochać się, (bo wiadomo jak kobiety przez całe życie miewają swoje chimerki i zachcenia, które są doprawdy do wybaczenia, bo jak nie przychodzą z namysłu i wyrozumowania, tak samo też bez tych zalet giną i nikną), tajemnica na-ten-czas mieści się między nią a jéj służącą i ogromnym pakietem listów ukrywanych we wszystkich kryjówkach; jest jednak przekonanie, że te listy na to były pisane aby je czytano: a listy te przebiegają na prawo i na lewo, i zawsze dają się złapać kochankowi lub mężowi.
A więc, jakkolwiek excentryczną, otwartą i szczerą była Henryka, znaleźlibyśmy w jéj życiu, gdybyśmy sobie, chcieli zadać pracę, niejedną może miłoś, zalęgniętą, wychodowaną i umarłą potém, n. p. wczasach nie obecności Lorda Lindsay, a o których Tristan byłby się pewnie dowiedział, gdyby zamiast tkliwych uczuć, które jéj okazywał w Raveno, mógł był wystąpić z próżnością swoją w Paryżu; a których to miłości, nie mając do tego powodu i okazyi, nieopoiedziała mu Henryka. Zresztą ona go nie zwodziła, mówiła mu tylko: „Nie kochałam nigdy Tristanie, ty jesteś pierwszą miłością moją.“ Z tego ten sens wyciągnął można: iż gdyby Tristan znalazł kiedy jéj miłosne listy i dowody, że Henryka niezawodnie kochała, ona mogłaby mu odpowiedziéć, z wykręttem, fałszem, który miesza się prawie do wszystkich czynów kobiet: „Powiedziałam ci żeś pierwszą moją miłością, lecz nie zapewniałam cię, żeś pierwszym moim kochankiem.” Otóż tak to się dzieje na tym świecie, że do jakiejkolwiek i w jakimkolwiek położeniu, stopniu i wieku udasz się kobiety, czy ta będzie miała lat ośmnaście czy trzydzieści sześć, zawsze ci każda powie: „Jesteś pierwszą miłością moją.” Te słowa, wystereotypowane tą prasą serca, którą zowią ustami, wymawiają z przeszłości i nie są w niczém zobowiązującemi na przyszłość.
Lecz szczęściem czy nieszczęściem dla Tristana, bo któż może wiedzieć co jest szczęściem lub nieszczęściem w życiu ludzkiem? jeszcze nieprzyszło do tego z Henryką; z resztą choćby był miał co do wymówienia Henryce, nie byłby śmiał sobie tego pozwolić, kochanka jego bogatéj natury rzec można, piękna, dowcipna, szczęśliwa, oryginalna, umysłem, położeniem, szczęściem, zgoła wszystkiém; zdawała mu się wyższą od niego; czuł, że nie ma prawa innym sposobem wpływać do jéj życia, tylko aby choć chwilowo mógł jéj szczęście przynieść, choć chwilowo być dla niéj rozrywką. Jego położenie tak go od niéj oddalało, że kochał ją miłością łączoną z uszanowaniem, taką miłością, jakąby się kochało królowę któraby nas wybrała wśród tłumu i któraby przez kilka chwil złożyła berło i koronę przed nami: dla tego też Henryka nie znalazła w Tristanie nigdy najmniejszego przeciwieństwa ani oporu w swoich zadaniach, i że to życie podwójne ich obojga, jak się zdawało, nie mogło się zaćmić w swéj czystéj, światłej i nieskończonéj przezroczystości.
Trisian więc w obliczu téj przyrody, któréj każdy promień był myślą lub poezyą, stawał się artystą, a nauczycielem jego był sam Bóg. Śród dnia siadał przy łóżku Henryki, patrzył się na śpiącą kochankę, a ta przy obudzeniu, znajdowała kartki napełnione poezyą śpiewającą w koło siebie, którą płaciła uśmiechem albo pocałunkiem; i codzień poeta przedawał za tę same cenę pięknemu wydawcy nowe swoje poezye; Zresztą, śpiewał prześlicznie melodyą włoską, głos który sobie wyrabiał i doskonalił, nabrał miękkości, łatwości, i dźwięku, których nabyć nie można tylko w kraju gdzie słońce ma panowanie; a wieczorem jak się wozili po jeziorze, gdy im się zdawało, że ich tylko dwoje czuwa w całéj naturze, gdy już ptastwo ucichło i tylko szum wody i ruch wioseł kołysał ich, zaczynali we dwoje śpiewać jaką aryę pałającą jak miłość, a spokojną jak sen, na-ten-czas wiosła nawet cichły. Jest w tajemniczym gwiaździstym wieczorze taka poezya, że każda stworzona istota wciąga ją w siebie nie wyczerpując jéj bynajmniéj.
Ta poezya jest złożona z wszystkiego i z niczego, jeżeli wpłynie w serce i zatrzyma się, wówczas stajesz się zamyślonym, jeżeli przebieży przez nie i zacznie się ulatniać, stajesz się poetą, i tak jak posąg Memnona powtarzający tchnienie wiatru wkradającego się w zaklęsłości marmuru, ty zmuszony jesteś powtarzać śpiew wciskający się we wszystkie zakątki duszy twojéj, i z tego to tworzą się pieśni Homera, Dania i Szekspira.
Dla tego też wieczorem łódź czekała na Henrykę i Tristana, i nic nie mówiąc do siebie, nie uprzedzając jedno drugiego, tylko jak by na znak dany od Boga, rozrzucali pieśni swoje, które im się odbijały jak gwiazdy w jeziorze. O północy wracali i jak gdyby jaki geniusz w ich nieobecności zajmował się zbliżeniem ich dwóch domów, zdawało im się zawsze, że do tych dwóch mieszkań, jedne tylko do wejścia drzwi istniały.
Otóż złego wynika, że gdyby Tristan nagle znalazł się w Paryżu, zostałby człowiekiem bardzo w modzie: niktby lepiéj i piękniéj nie siedział na koniu w czasie rannych przechadzek w lasku, a wieczorem niktby tak zachwycająco i tkliwie nie zaśpiewał aryi w salonie.
Tak więc, gdy podług zwyczaju, jednego wieczora wozili się po jeziorze, znów postrzegli widok zamku Enghera.
— Mam wielką chęć odbyć pielgrzymkę do tego zamku, wymówił Tristan.
— To najmniéj co mu się od ciebie należy, odpowiedziała Henryka.
— Udam się tam jutro.
— Czy nieboisz się strachów?
— Nie, bo nie widziałem ich nigdy.
— Ale bo, śmiejąc się dodała Henryka, może tam cień Rogera się błąka.
— Zobaczymy jutro.
Ułożonem więc zostało: że dnia następnego Tristan uda się do zamku Enghera. W istocie rano, wsiadł do łodzi i kazał kierować do zamku na przeciwną stronę jeziora.
— Przez kogo zamieszkały jest ten zamek? zapytał wioślarza.
— Nie wiem panie, niedawno był do sprzedania.
— I został przedany?
— Tak jest panie.
— Któż go kupił?
— Nie wiem panie.
— Ale pewnie wolno jest go zwiedzić?
— O! pewnie że wolno.
Tak rozmawiając. Tristan powiewał chustką odpowiednio osobie białéj opartéj o balustradę koło Villi, która powiewała także swoją chustka; po trochu cień białéj osoby zmieszał się ze światłem, i Tristan nie mogąc już nic rozeznać, wszedł do pokoiku barki, położył się na poduszkach, może dla ochronienia się od słońca, a może dla oddania się rozmyślaniom. My co nie mamy zarozumienia, ani zbytniéj żądzy czytania w sercach ludzkich, albo sądzenia żeśmy odgadli co się w nich mieści, powiemy tylko: że nasz podróżujący zamknął oczy, jak człowiek który już śpi albo przynajmniéj do snu się zabiera; powiemy także i to jeszcze, że gdybyśmy byli na jego miejscu, tyle by nam myśli natłoczyło się i przebiegło przez głowę, że byłoby nam niepodobieństwem opowiedzieć je nawet w części.
Wiemy to tylko, że Tristan powiedział żeglarzowi, żeby się nie śpieszył, który jak to zwykle bywa, nadużył pozwolenia, a że miał pewnie także myśli które mu głowię zaprzątały, ztąd wynikło, że opuścił ze wszystkiem wiosło, jak ptaszek kiedy skrzydła przytuli, i że łódź zostawiona kaprysowi wiatru i biegu wody, tym razem zupełnie prawie płynąć przestała. Nareszcie, biedny chłopak posłyszał raptem wielki za sobą szum, turkot i pluskanie, które mu przerwało jego far niente: odwrócił się i ujrzał statek parowy, zbliżający się ku niemu jakby jaki potwór wodny, zdający się mieć chęć pochłonienia go, jeżeli jak najprędzéj nie uciecze. Porwał za wiosło i odzyskał czas stracony: w krótce potém przybijał do brzegu, a Tristan z łodzi wychodzi.
— Już przybyliśmy, zawołał wioślarz.
Tristan wyskoczył na ziemię.
— Czekaj na mnie tutaj, rzekł Tristan.
I zaczął wdrapywać się na górę.
Jeżeli jednak kto chce wiedzieć myśl naszą, którą w głębi sami dla siebie zachowujemy, (o przyznamy się, iż przekonani jesteśmy, że dla Tristana ta przejażdżka była tylko środkiem do wydobycia się z pod ciągłéj na niego uwagi, Henryki, która badała i podglądywała jego myśli.
Droga była nie powiem trudna i niedostępna, ale utrudzająca: nasz podróżny zadyszany, musiał czasami stawać i odpoczywać dla nabrania tchu i napatrzenia przedstawiającem się do koła widokom, a potém znów szedł daléj: pytając siebie samego: co też powie właścicielowi zamku i jaką da przyczynę, że wszedł do tego gniazda orlego, w którym orzeł mógłby go przyjąć udziobnięciem?
Przypomniał sobie legendę wymyśloną, przez Henrykę, i pomyślał, że od owego czasu zamek się bardzo zmienił, bo zamiast żeby się walił i przedstawiał starą ruderę, był odziany blankami i ozdobami nowszéj architektury, a szklanne szyby na które słońce świeciło, wydawały odblask jak gdyby blachy złote i srebrne; oczywiście jednak widać było, że to tylko dzienne światło słoneczne nadawało mu tę wesołość i lało weń życie sztuczne, chwilowe; bo w nocy, tak odosobniony, na wierzchołku góry, musiał tracić ten widok malowniczy, który miał z dala, i przywdziewał na siebie szatę ponurą, tajemniczą, przerażającą. Skoro Tristan doszedł do samego wierzchu, najpierwéj obszedł go w koło, potém namyślił się i zapukał do drzwi ciężkim wiszącym młotem; długo czekał, aż nareszcie usłyszał kroki starego sługi, który mu drzwi otworzył.
Tristanowi się zdało, że widzi starego Eryka.
— Czego pan żądasz? zapytał starzec.
— Chciałbym zobaczyć zamek, który mi się zdał tak pięknym zdala, żem aż tu zaszedł dla widzenia go.
Służący nic nic odpowiedział, tylko zrobił znak Tristanowi aby wszedł, i za wchodzącym drzwi zaraz zamknął; potém przeszedł dziedziniec po którym łaził pies ogromny i warczący, a nareszcie weszli do zamku. Wszystko w nim było smutne, aż dziwiło, że do niego chciało się słońcu przez okna zaglądać. Gdy już Tristan przeszedł zamek od góry do dołu, ujrzał ciemne i smutne drzwi prowadzące do pawilonu w którym nie był.
— Co to za drzwi? gdzie one prowadzą? zapylał.
— To do pokoju mego pana.
— Możnaby tam wejść?
— Niepodobna
— Dla czego?
— Pan nikogo nie przyjmuje.
— Nigdy?
— Nigdy, odparł starzec, z miną poddania się.
Tristan tdm więcéj nabrał ciekawości i chciałby był zobaczyć nieznanego i dziwnego właściciela zamku.
— To tém bardziéj mam słuszność, bo pragnę Pana twego przeprosić za niegrzeczność i natręctwo. Chciéj mój przyjacielu wejść do Pana i powiedzieć mu: że cudzoziemiec życzy sobie złożyć mu podziękowanie za pozwolenie zwidzenia jego zamku.
— Czy to panu koniecznie oto idzie?
— Tak koniecznie życzę sobie tego.
Starzec otworzył drzwi unosząc głowę i ramiona, jak gdyby chciał powiedzieć: „to co pan mi każesz zrobić, zupełnie się na nic nie
przyda.“ Potém ukazał się znowu zimną tak zadziwioną, jaką miałby człowiek nic niepojmujący i nierozumiejący co się dzieje w koło niego.
— Możesz pan wejść, wymówił.
I oddalił się, zostawując drzwi otwarte, przez które Tristan mógł tylko postrzedz ciemność oświetloną lampą. Jeżeli powierzchowność była smutna, wnętrze mieszkania było tak straszne jak wiatr niosący śmierć lub zarazę; jednakże niewypadało wahać się dłużéj: popchnął drzwi, wszedł do ciemnicy i zamknął za sobą.
Znalazł się wtedy w obszernym pokoju, wybitym ciemną materyą: na wysokim kominie paliła się lampa formą starodawną, ale któréj światło nie mogło pokonać grubo roztoczonéj ciemności, oświetlała jednak w głębi człowieka bladego jakby umierającego, który siedział w dużym krześle z poręczami, przed oknem hermetycznie okiennicami zamkniętem i firankami zasłonionem. Tristan mimo jakiegoś instynktowego przestrachu, zbliżył się do tego człowieka ze spuszczona głową, zdającego się rozmyślać głęboko. Lecz w chwili gdy miał przemówić, krzyknął i ledwie nie upadł.
Bo spotkał się z Henrykiem de Sainte-Ile.
Najpierwszą rzeczą którą Tristan zrobił, było odsłonięcie jak najspieszniejsze firanek, odśrubowanie okiennic i wpuszczenie dziennego światła do pokoju. Henryk nie ruszył się, siedział zawsze, blady, ponury, i nieruchomy, jak posąg. Zdawało się, że tylko oczy żyły jeszcze w tym już trupie.
— Jakto! ty żyjesz? krzyknął Tristan.
— A! i pan także żyjesz? zimno odpowiedział Henryk.
— To pan się nie zabiłeś?
— A pan?
— Ja dla tego nie, że mnie uratowano.
— I mnie także.
— Ale któż pana uratował?
— A pana?
— To powtarzanie: pan, pana, wymawiane miarowo i lodowato, zaczęło ziębić Tristana.
— Mnie uratowała kobieta.
— A mnie Karol, odpowiedział Henryk.
— Karol, wykrzyknął Tristan, więc on nie umarł?
— I owszem.
— Tristan, który przez chwilę miał nadzieję ze Karol żył jeszcze, i że następstwem tego, będzie mógł wrócić do Francyi, upadł pognębiony na krzesło: zimny pot oblał mu czoło.
— Lecz jakże mógł pana wyratować?
— Ponieważ życie jego na tym święcie, na to zdaje się daném mu było, aby strzegł mego życia.
— Ale jednakże, jak to się stało?
— O to tak: że gdy usłyszałem huk twego wystrzału, natychmiast opuściłem się, czyli powiesiłem; wtedy ten nieszczęśliwy którego śmiertelnie raniłeś zerwał się, zbliżył do drzewa, a ponieważ ciało moje ciężarem swoim tak naginało gałęź że dotykałem się prawie murawy, miał jeszcze siłę pociągnąć mnie aż do saméj ziemi. Myślałem z początku że on mnie doduszał, ale przeciwnie, dobył noża z kieszeni i uciął postronek, chciał coś przemówić, lecz upadł obok mnie prawie już zduszonego.
— I cóżeś potém zrobił?
— Com zrobił? zebrałem wszystkie siły i upiekłem.
— Porzucając Karola?
— Karol już nie żył.
— Przynajmniéj winieneś był kazać go pochować.
— A gdybym się był przy nim został, gdyby mnie też tam znaleziono, gotowi byliby mnie poczytać za jego zabójcę, cóżbym na-ten-czas był zrobił?
— To sprawiedliwie, wymruknął Tristan, więc wyjechałeś?
— Natychmiast.
— I mieszkasz tutaj?
— Jak widzisz.
— I cóż robisz? czém się zatrudniasz?
— Nie mogąc umrzeć, pogrzebuję się.
— Mój Boże! mój Boże! pomrukiwał Tristan, ależ to sen chyba.
— Zupełnie nie sen, mówił Henryk.
— I ne zadziwiłeś się zobaczywszy mnie?
— Nic mnie już teraz nie dziwi.
— Od jak dawna jesteś tutaj?
— Od miesiąca.
— I nie wyszedłeś ani razu?
— Nigdy.
— Ależ ty nie będziesz mógł żyć takim sposobem.
— Tém lepiéj, to umrę.
— I na cóż chcieć umierać z taką zaciętością?
— Dla tego, że nienawidzę ludzi i że ludzie mnie nienawidzą.
— Jesteś waryat!
— Byłem nim, ale teraz już nim nie jestem.
— Ależ Fanny, ależ Karolina, ależ Nathalia.
— Umarły dla mnie.
— A inne kobiety?
— Umarły jak tamte.
Ta rozmowa jak widzicie, dziwny przybierała charakter dla Tristana. Raptowne przejście ze słońca w ciemnicę, ze szczytu szczęścia teraźniejszego swego życia, w najdziwaczniejszy byt Henryka, zrządziło to, że zdawało mu się chwilami, że zamek, góra, pustelnik, wszystko zgoła co widział, w jednym momencie, w jedném mgnieniu oka, w ziemie się zapadnie. Lecz nic się nie zmieniało.
Słońce zadziwione, zajrzało do pokoju od miesiąca jak grób zamkniętego, i mogło do woli oświetlać blade czoło i ciemno oczy ex-wisielca. Co do Tristana, nieruchomy, przygnębiony, pozbawiony prawie zmysłów, nie zrobił najmniejszego poruszenia, nie przemówił słowa; powiedzianoby, że się zamienił w posąg zadziwienia.
Nareszcie po niejakim czasie, przerwał milczenie, bo Henryk pozbawiony ciekawości, nie ruszający się, nie pytał go nawet jakim sposobem żyje.
— Musisz cierpieć tutaj? zapytał Tristan.
— Wielem ucierpiał, ale teraz już nie cierpię, mówił Henryk wstawszy i jak duch jaki przysunąwszy się zwolna do okna; gdy miesiąc temu postanowiłem pogrzebać się żywcem tutaj, pojąłem to, że aby niczego z życia nie żałować, nie trzeba było nic widzieć, ani słońca, ani nieba, ani ludzi którzy są życiem téj ziemi. Jednakże nie miałem jak Edyp odwagi wyłupić sobie oczy, To prawda, że jeżeli miałem występki do wyrzutu, to nie moje względem innych, ale innych względem mnie. To mi było bardzo boleśnie; przysięgam ci, że kiedym się pierwszych dni wiosennych zagrzebał w tym pokoju, do którego wejście słońcu zamknąłem, jak zamknąłem serce moje dla nadziei, cierpiałem dużo, myśląc o tém życiu jak w listku, o cieple, o światłości przepełniającej świat za tym pokojem, a od któréj dobrowolnie się wstrzymywałem. Jednak mając słabe serce jak wszyscy ludzie, obiecałem sobie, że co piętnaście dni ujrzę słońce. Opowiedzieć ci, z jaką żądzą i niepokojem oczekiwałem tego dnia, w którym postanowiłem otworzyć okno, jest niepodobieństwem; dwa dni naprzód miałem prawie obłąkanie, słyszałem w myśli mojéj ptaki śpiewające, tak jakby śpiewały w naturze, nie jadłem, ani spać nie mogłem, rzecz naturalna że czczość i bezsenność dodawały mi gorączki; ja zresztą żądałem tego: nareszcie dzień nadszedł: od czwartéj zrana, otwierałem okno, widziałem słońce wschodzące, i patrzyłem na wszystko przed sobą. Nie opuściłem przez cały dzień okna, wciągałem w siebie całą woń, cały pożywny aromat powietrza, ogarniałem wzrokiem wszystkie promienie i zrobiłem sobie w mojéj pamięci zapas natury na całe dni piętnaście. Późniéj, patrzyłem jak słońce zachodziło, śmiałem się jak waryat, płakałem jak dziecię, tak byłem szczęśliwy. O ósméj zamknąłem okno, i zamarłem jeszcze na dni piętnaście. Wczorajszy dzieli był drugim dniem szczęścia mego, mój drugi wydział życia, i od wczorajszego wieczora zamknąłem się znowu w wolę moją i w moje cienie, gdy przyszli powiedzieć mi że jakiś cudzoziemiec chce ze mną pomówić. Pan byłeś najpierwszym, pan możesz być ostatnim, bo Bóg przybywa gdy go się wzywa z duszy ale ludzie nie przychodzą. Prawda, że czasem ktoś pocieszy, gdy inni są tylko odbiciem nędzy. Pozwoliłem abyś Pan wszedł, bo też byłem smutniejszy niż zwyczajnie nim jestem, będąc wczoraj znów szczęśliwszym niż zwykle. Bóg pozwolił że to pan jesteś tym pocieszycielem: to jeszcze jeden dar Opatrzności.
Tristan zmieszał się.
— No! Henryku, wyrzekł, trzeba wyjść ztąd, tutaj doprawdy mógłbyś zmysły postradać.
— Ok! gdyby to być mogło! odpowiedział Henryk, wstrzymałbym się rok cały od patrzenia na słońce, gdybym za to przez jeden miesiąc mógł zostać waryatem. Ja tylko jednéj rzeczy na świecie żądam, to jest żądam, pragnę obłąkania, ale takiego, aby mi się zdawało że jestem szczęśliwy, przez które oświeciłby się mój pokój światłem piękniejszém jak bengalskie, aby serce nagle napełniło się nadzieją a myśli wesojemi pamiątkami. Zwarjować, to jest najwyższe szczęście i dobro na téj ziemi, co dzień Boga proszę aby na mnie zesłał waryacyą: pojmij tylko to dziwne szczęście, jakie się znajduje w możności zapomnienia tego co jest, aby uwierzyć w to co być by mogło. Nie cierpieć żadnéj boleści ziemskiéj, a marzyc tylko o szczęśliwości niebiańskiej! Oh! tak! chciałbym być waryatem.
— No! no! odrzekł sam w sobie Trisian, który na widok takiéj dziwaczności trochę za mocnéj, odzyskał całą swoją spokojność, i uważał to wszystko, jak jakie widowisko, jeżeli ten biedak spodziewa się zwaryować, musi być prawdziwie waryatem, kiedy tego nie postrzega że już nim został.
— No Henryku, wymówił do biednego samotnika, biorąc go za rękę, i jakby usiłując użyć ostatniego jeszcze sposobu: patrz przez to okno, które chcę otworzyć jakiem już firanki odsłonił, bo ja nie jestem jak ty, skazany na ciemnicę: spojrzyj, zobacz, czy cokolwiek w naturze tak robi, tak postępuje jak ty? przeciwnie wszystko mówi: „miéj nadzieję.“ Patrz na ten widnokrąg, patrz na to jezioro, patrz na te Ville rozłożone pod stopami twemi, czyż to wszystko nie bogate pięknością do zazdrości? czyż dla jakiegoś głupstwa przypadkowego, masz umierać codziennie? nieustannie? Czyż powinno się budować przyszłość na przeszłości? i obawiać się cierpienia dla tego że się już cierpiało? No! no! porzuć to wszystko, masz umysł utrudzone bezsennością, posłem, i pamiątkami; chodź ze mną, zaprowadzę cię do ślicznéj Villi: Już nikogo kochać nie będziesz, gdy tego nie zechcesz, nawet mnie możesz nie kochać, jeżeli to dogodniejszem zdawać ci się będzie. Lecz będziesz miał kwiaty, drzewa, ptaki, a przecież drzewa, kwiaty i ptaki, o ile wiem, nigdy ci nic nie zawinili. Pójdź ze mną: mówię ci, że będziesz jeszcze szczęśliwym.
Henryk słuchał Tristana z wlepionemi oczyma jak człowiek słuchający jakiegoś nieznanego mu brzęku: ale na te słowo: szczęśliwy, odwrócił się z najdziwniejszym uśmiechem na twarzy, i odpowiedział swemu gościowi:
— Chcesz abym powrócił do towarzystwa z ludźmi? No! patrzaj na ten statek płynący w dali, pędzony silą wiatru i wioślarzy! otóż ja tak w dalekości chcę tylko wiedzieć ludzi! Pogardzam niemi, lecz zdaleka patrząc na nich, przestają być dla mnie ludźmi, są tylko rzeczą ruszającą się i dopełniającą krajobrazu. Widzę tutaj cień tylko, co spada na drogę którędy przechodzą, a gdybym żył pomiędzy niemi, ujrzałbym cień z nich padający na życie moje. Gdy ten dzień nadchodzi w którym okno otwieram, postrzedz mogę wielu ludzi, którzy mnie niepostrzegają wcale: przechodził niezostawiając na umyśle moim więcej śladu, jak na drodze którą minęli.
Niewiem zkąd idą, jak nie wiem gdzie dążą, i tych ludzi którychbym nienawidził, gdybym był zmuszony łokciem trącić o ich istnienie, teraz prawie kocham, dla tego że ich nie znam. Ty nie wiesz co to za szzczęście kiedy sobie powiedzieć można: „Nikogo nie kocham i nikt mnie nie kocha.“ Wszystko obok mnie zniknąć może bez kosztu jednéj łzy mojéj, bez wyrwania jednéj skargi z serca, ja mogę umrzeć nie psując jednéj nuty, jednego tonu w harmonij przyrody, w harmonij świata całego! Miłość dla kobiet, duma dla mężczyzn, dobijanie się o stopień i sławę: to wszystko kłamstwo. Nie ma prawdy w niczem, tylko w Bogu i przyrodzie, więc co piętnaście dni rozmawiam z Bogiem i zanurzam się w naturę. Ja jestem szczęśliwy. Czyż mam jaką rodzinę? Czyż mam ojca któryby mi ułatwiał żyć na świecie? a matkę któraby zrobiła mnie dobrym? brata któryby mi pomagał cierpić? serce kobiety któreby mi nakazywało modlić się? Nie! nie mam nikogo! Bóg mnie rzucił samotnego i nędznego na ten świat, muszę więc żyć tak jak Bóg mi przeznaczył, i wrócić się do niego takim jakim żyłem. Nie jestem ani wyrzutkiem, ani ziarnem nasienném, pochodzę z niczego, i nie powinienem nic utwarzać. Nie mam, ani punktu wyjścia, ani celu dążenia, jestem czém przeznaczenie chcę abym był. Otóż przeznaczenie rzuciło mnie tutaj, więc tutaj pozostanę. A ty Tristanie idź swoją drogą, nie troszcząc się i kłopocząc o mnie, tak ty dla mnie, jak ja dla ciebie, nic zrobić nie możemy. Dzisiaj sprowadziłeś mi trochę szczęśliwości, a ja w zamian dałem ci trochę smutku: przebacz mi a nadewszystko zapomnij mnie.
W rok, jeżeli tędy będziesz przejeżdżał, a ja nie umrę jeszcze, to wejdź na tę górę, a gdyby było takie zdarzanie, że przez cały rok nie ujrzałbym innego człowieka, to na-ten-czas cię przyjmy. Jeżeli już żyć nie bodę, znajdziesz mój grób, który sam sobie kopię, od północy do pierwszéj rano, jak trapiści. Rzucisz na mnie co będziesz miał w ręku, kamień czy kwiatek to wszystko jedno, aby jaką pamiątkę.
Tristan słuchał tego człowieka, pytając sam siebie, czy on był przy zmysłach czy też je postradał? i nie pojmował tego sposobu życia, tyle oddalonego od życia które przyjął dla siebie. Gdyby to postanowienie Henryka z powone było rzetelnym nieszczęściem, ciągłém cierpieniem; gdyby to grobowe więzienie było skutkiem nieustannéj boleści, byłby je odrazu miał; lecz to było okropnością pomyśléć że dla chimery losu którą inny człowiek byłby śmiejąc się znosił, Henryk skazał się na tę śmierć codzienną, gdy Tristan który w przeszłości swojéj doznawał ważnych i ciągłych udręczeń, przyjmował z życia wszystko co było dobrem, i ukrywał w głębi serca nadzieję jak ubogi ukrywałby djament.
— Więc to jest twoje nieodwołalne postanowienie? zapytał Tristan.
— Nieodwołalne.
— Ależ ty młodym jeszcze jesteś, a jeżeli ci Bóg zostawi życie i razem rozum, cóż ty zrobisz.
— Dokończę dzieła które zacząłem, tylko im więcéj czuwać będę, im więcéj zapomnę, tem więcéj będę mógł rozbierać życie, albo przynajmniéj to co z życia widziałem. Zostawię książkę w któréj rozkraję na cząstki moję duszę, boleść boleścią, i może jak Święty Augustyn, zostawię arcydzieło żalu, filozofii i skupienia ducha. Bądź zdrów!
— Bądź zdrów! przyjdę cię odwiedziéć.
— Za rok.
— Za rok, kiedy tak chcesz.
Tristan szedł ku drzwiom. Henryk udał się do okna które zamknął, a okiennice i firanki zasłonił; szedł tak zwolna jak posąg na teatrze; po tém wziął lampę, postawił ją na stole, i usiadłszy otworzył książkę. Ta postać blada i wychudzona, widziana, tak przy lampie była przerażającą jak strach. Tristan prawie doznał bojaźni, jakiś dreszcz go przeszedł jak gdyby do grobów wstąpił.
— Bądź zdrów! zawołał raz ostatni — bo prawie wstydził się wejść w życie innych.
Na niebie słońce świeciło. Tristan odetchnął jak gdyby po opuszczeniu duszącéj go zmory, przetarł sobie oczy, jakby budząc się ze snu mocnego, i gdyby nie miał rzeczywistości tak blisko przed oczami, byłby wątpił o prawdzie. Przy drzwiach wchodowych, zastał starego sługę, który zdaje się jakby pochylony wolą pana swego, był niemym jak posąg strzegący grobu; powiedzianoby sprawiedliwie, że zamek zamieszkały był przez umierającego, a strzeżony przez umarłego. Wioślarz spał, lecz Tristan go obudził i puścili się w drogę.
Noc już nadeszła była, a od czasu odwiedzin, zamek zdał się Tristanowi okropnym i strasznym, tym bardziéj teraz kiedy był oświecony księżycem. Niemógł oczu odwrócić od niego, chociaż czuł że nie uśnie bez marzenia o nim, na jawie i we śnie.
Wreszcie przybył do Villi Henryki, czekającej na niego na tarasie, a zarazem zdziwionéj co go mogło tak długo zatrzymać i powrót opóźnić.
— Wielką historyą mam ci do opowiedzenia, odezwał się do niéj za całą odpowiedź, ale doprawdy dziwną historyą.
— No! pójdź jedz wieczerzę, jedząc będziesz mi opowiadał.
Usiedli do stołu, a Tristan opowiedział wszystko co wiedział i słyszał w zamku Enghera.
Nazajutrz Tristan z Henryką jeszcze rozmawiali o przygodzie wczorajszéj. Ciekawa jak Ewa, młoda kobiéta pałała żądzą, poznania człowieka, który małostkami w życiu, przywiedziony był do tego, że się już po trzy razy chciał zabijać, a w ostatku postanowił zostać pustelnikiem w calem znaczeniu tego wyrazu. Ale dla zobaczenia Henryka, trzeba go było sprowadzić; bo jeżeli mężczyzn nie przyjmował tém bardziéj nie przyjąłby kobiet, którym winien był wszystkie swoje męczarnie, przeszłe, teraźniejsze i przyszłe. Za strony Henryki, jak powiedzieliśmy, nie mogło być nic innego tylko czysta ciekawość, ale ze strony Tristana, było samolubstwo, i okrutna próżność, popychająca człowieka szczęśliwego do ukazania przed cierpiącym szczęśliwości swojéj. Kiedy Tristan mówił do siebie: „Chciałbym żeby Henryk był przy mnie,” to nic tę jednak przyczynę temu żądaniu dawał, właśnie dlatego, że to była prawdziwa a nawet jedyna przyczyna: przyznawał się do innéj wypływającéj także z samolubstwa, a ta była następująca:
„Henryka jest czarującą kobietą, to prawda, i charakteru wyłącznego, ależ zawsze żyć z samą Henryką to zbyt jednotonnie. Kochanka gdyby najmocniéj ukochaną była, nie zastąpi nigdy całkowicie przyjaciela, bo miłość jest uczuciem utrudzającém, a przyjaźń uspakajającém; gdybym miał Henryka przy sobie, natenczas nie brakowałoby nic już do mego szczęścia; opowiedałbym mu (bo i tak już zna życie moje); wszystkie myśli których na zewnątrz wyrzucać nie mogę, które mnie prawie duszą, a którychby słuchał, gdyby był przy mnie.”
Widać że Henryk dobrze zrobił, postanowiwszy sobie nie widywać nikogo, bo uczucia Henryki i Tristana, którzy pragnęli aby nie wytrwał w swojém postanowieniu: były ciekawość i samolubstwo.
Jednakże są rzeczy, i życie Tristana było tą rzeczą, które się objawiają w mgłych, mętnych, niewyraźnych postaciach, o których rozmyślając, niepodobieństwem jest wystawiać je sobie zawsze ponuro, dziwnie i strasznie. Wieczorem, Tristan jeszcze był przestraszony tą bladą głową, jaką widział w ciemnym pokoju. Nawet w nocy na jeziorze trwał ten przestrach, ale ujrzawszy Henrykę pustą, śmiejącą się. opowiedział jej tę historyę, mówił potem o czém inném, powrócił do zwyczajnego życia, przespał się, i rzeczywistość dnia poprzedniego, jeżeli nie wymazała się jak sen z pamięci, to przynajmniéj utracała po trochu prawdopodobieństwo, tak dalece że nazajutrz obaczywszy świat oblany światłem słonecznym, pomyślał sobie: że to co widział, mogło istniéć w przeszłości, niepodobieństwém zaś aby w przyszłości istniéć mogło; że nie mógł się znajdować człowiek, tak dalece pozbawiony rozumu, aby się skazywał na podobne zamknięcie w obce tylu piękności stworzenia.
Przetarł sobie oczy, zapalił cigaretto i odezwał się do Henryki:
— Pojadę po Henryka, sprowadzę ci go; będzie obiadował z nami.
Pocałował potém rękę Henryki, lekko w łódź skoczył i popłynął do zamku Enghera. Rachował z największą pewnością na Henryka; układał już sposób życia z nim wspólnie; dawał mu pokój w téj saméj gdzie on mieszkał Villi, i pustelnika widział już przyjacielem domu. Prześliczną zbudował sobie przyszłość paląc cigaretto, i mięszając kłęby dymu z wybuchami myśli swoich.
Trzeba powiedziéć prawdę, że natura cudownie mu pomagała do podobnych myśli. Słońce rzucało na jezioro złociste promienie; wielkie ptaki przelatujące koło gondoli, skrzydłami jakby wachlarzami czasem ją zasłaniały. Widnokrąg wśród którego Tristan się posuwał, zdawał się być sklepieniem lazurowém; białe domy na brzegach, drzewa, i wody jeziora, były dla niego jak urna przepełniona i wylewająca miłość i poezyę. Im bardziéj się zbliżał tém mniéj zdawało mu się podobném, aby zamek na górze, ślicznie się teraz błyszczący pod słońcem, posiadał w swoich murach człowieka, który zamiast używać tych piękności stworzenia, zamiast pędzić daléj życie swoje i tak już śmiertelne, wołał żywcem umierać codziennie.
Łódź płynęła, i nareszcie Tristan dojechał pod górę: tak jak dnia wczorajszego, kazał wioślarzowi zaczekać na siebie, i tak samo jak wczoraj wszedł na górę: ta tylko była różnica, że nie miał tak jak wczoraj obawy żadnéj, stukając do drzwi; słuchał ptaków śpiewania, a nareszcie pomyślał sobie, jak się téż ma do Henryka odezwać; nie znalazł nic lepszego nad to:
— „Mój drogi! przyjechałem po ciebie, abyś z nami raczył zjeść obiad.” W istocie, cóż chcecie aby człowiek opowiedziawszy drugiemu, to co Henryk Tristanowi wczoraj opowiedział, odrzekł temu samemu człowiekowi, który po takich opowiadaniach, śmie go nazajutrz zapraszać na obiad? wypada tylko aby go zdusił albo szedł za nim.
Otóż więc i Tristan, zapaliwszy świeże cigaretto, z miną zupełnego zadowolenia zapukał do drzwi zamkowych; służący przyszedł otworzyć.
— Henryk jest w domu? zapytał Tristan przestępując próg domu.
Nieszczęśliwy starzec cofnął się z przestrachu.
— A gdzieżby mógł być kiedy nie umarł? zdaje mi się, że nigdzie indziéj tylko tutaj.
— Powiedz mu, że ja tu jestem.
Starzec znów się cofnął.
Tristan spokojnie udał się w tę stronę zamku, gdzie się znajdował pokój Henryka.
— Ależ panie! czy pan zmysły straciłeś, wykrzyknął stary poczciwiec, rzucając się między Tristanem a murem, czy pan chcesz abym miejsce stracił?
— Ah! śliczneż twoje miejsce.
— To nic nie szkodzi, zawsze to jest miejsce, a jak pan mój umrze, mam nadzieję że mi przecie co zostawi na wynagrodzenie usług moich. Ten co to mówił, dwa razy był starszy od Henryka; jeżeli się takie rzeczy mówią, czyż nie trzeba winić śmierci, która woli nie spełnić przyszłości, niżeli zakończyć przeszłość!
Teraz z kolei Tristan się cofnął.
— No! przyjacielu! rozważ sobie: ja do prawdy i na serjo chce się widziéć z twoim panem.
— No! to téż na serjo odpowiadam panu: że to jest niepodobieństwem. A jeżeli chcesz przejść koniecznie, to chyba po mojém ciele.
— A toż dla czego?
— Ah! dla tego, że wczoraj jakieś odjechał, mój pan mnie zawołał, i oto jest słowo w słowo co mi powiedział:
— „Człowieku, który mi służysz! jak od dzisiaj zacząwszy, ziarnko piasku w piaseczniczce Boga, ujrzy za sobą trzysta sześćdziesiąt pięć dni minionych, natenczas pierwszego człowieka który się okaże, i będzie mnie chciał widziéć, możesz wpuście; lecz aż do tego dnia, drzwi te powinny być jak grób, dla wszystkich zamknięte i nie otwierać się tylko dla ciebie. Gdyby inaczéj było, przeklnę cię i wypędzę.“
— Jakem sam pozostał, cicho wymruknął stary sługa, rozmyślałem nad tém com usłyszał, i taki wypadł skutek moich rozmyślali: że domyśliłem się iż pan mój nie chce nikogo przez cały rok widziéć: pojmujesz pan, że to nie nazajutrz po takim rozkazie, mógłbym go przestąpić. Gdyby nie było obawy tylko o przekleństwo, to puściłbym pana, ale to: „wypędzę cię.“ dzwoni mi w uszach. Więc tedy panie, wierz mi, odejdź sobie, i powróć w trzysta sześćdziesiąt pięć dni: jeżeliby was dwóch było, to obiecuje panu pierwszeństwo.
I starzec czekający na śmierć Henryka, zakaszlał się umęczony taką długą gawędą.
Tristan obszedł na około zamek, i widział wistocie okno w pokoju Henryka szczelnie zamknięte: pokusił się raz jeszcze wejść, ale służący nieubłagany, jak przeznaczenie lub jak wierzyciele, nie dał się zmiękczyć i zaparł mu wejście. Tristan postanowił sobie wrócić, zszedł z góry, spoglądając często na zamek, powrócił do Villi, gdzie zastał Henrykę przed zwierciadłem i całą jak to mówią zdekoncertowaną że tylko Tristan sam wrócił: nie dla tego, że Henryka nie uwolnił, lecz że nie mogła się pokazać w najwytworniejszym rannym ubiorze, jaki tylko mógł być wymyślony i zrobiony, a w którym jéj cudownie do twarzy było.
Szczęściem, że żadna wola mężczyzny nie jest dość silną do stoczenia walki z uporem kobiety: i Henryk zatarasowany w swoim zamku, ani się domyślał, że o milę od niego, żyje kobieta chcące go koniecznie zobaczyć, dla tego właśnie iż on przysiągł że nigdy kobiet widzieć nie będzie.
— On już że wszyslkiém zwaryował, to jest więcéj jak pewno, powiedział wieczorem Tristan do Henryki.
— I nie masz sposobu wyleczyć go odpowiedziała.
— Nie.
— Jakto? ty! dawniéj lekarz?
— Jeszcze jedna przyczyna abym go nie uleczył.
— A gdybym też ja się podjęła uzdrowić go?
— A to jakim sposobem?
— Ciekawy jesteś?
Powiedz.
— Przymuszę go że porzuci swój zamek i odwiedzi mnie.
— Jakim sposobem?
— Sposobem bardzo prostym.
— Jakimże?
— Sposobem melodramv; czy nie zgadujesz?
— Nic nie zgaduję bo jeszcze gorszy m byłem autorem niż lekarzem.
— Wtóru jednak zdarzeniu, potrzeba będzie abyś został jednym i drugim.
— Nie rozumiem.
— Zrozumiesz zaraz: Czy lubisz Henryka?
— Tak jest, lubię.
— I chciałbyś go miéć przy sobie?
— Chciałbym.
— Ja, która tylko szczęścia twego szukam, chciałabym tego także. No! więc, jeżeli chcesz, we trzy dni będzie się z nami przechadzał na brzegach jeziora.
— Życzyłbym sobie tego szczerze.
— Ale czy jesteś pewnym, że gdy go się raz jakimkolwiek bądź sposobem z tamtąd wydobędzie, czy, raz ztamląd wyrwany, nie będzie się bardzo gniewał na sprawców swego uwodnienia.
— Sądzę że nie będzie miał urazy.
— A więc, trzeba go nakłonić na to.
— Rozumiem.
— No, przecie zrobisz narkotyk.
— Który mu podać winien jego służący, lecz jeżeli służący nie zechce?
— Filip Macedoński, któremu trafności nie brakowało, czasem, powiedział że wszystkie na świecie zamki otworzą się złotem kluczem.
— To prawda: wczasie snu przyprowadzimy go tutaj.
— A gdy się obudzi, nadto będzie szczęśliwym, aby pomyśléć mógł o urazie do tych którzy go zmusili opuścić zamek Enghera.
— Więc już ułożone.
— To szczęście żeś przecie zrozumiał, kobiety tylko mają wyobraźnią twórcze: powinniby używać ich na poselstwa.
— Tak, tym sposobem pozostałaby mężczyznom wojna tylko: zawsze jużby było połowa do roboty.
— No! jakeśmy ułożyli tak zrobimy, nie prawdaż?
— Prawda, doskonale tak będzie.
— Będziemy mieli mały dramat: przecie raz na życiu ujrzę prawdziwego pustelnika, biorącego prawdziwy narkotyk i budzącego się z prawdziwego snu.
— Wszystko to po jutrze ujrzysz.
— Teraz chodźmy zbierać zioła, bo czarownice w Makbecie powiadają. że je trzeba zbierać przy świetle księżyca.
I oboje zniknęli w cieniu drzew wysmukłych.
Nazajutrz narkotyk był zrobiony: Tristan dał pieskowi Henryki kilka kropel: a ten spał najmocniej psim snem, jaki kiedykolwiek widziano: przygotowywał się do wyjazdu, trzeba było aby napój był przezroczysty, i nie mający koloru, bo pustelnik pijał tylko czystą wodę, byłby się więc poznał na zmianie. Henryka ciekawa widziéć koniec tego wszystkiego, chciała pojechać z Tristanem, popłynęli więc oboje, i Tristan po trzeci raz wdrapywał się na górę, prowadzącą do zamku Engherą.
Stary służący, który dawniej zdziwił się ujrzawszy tylko jednego mężczyznę, teraz przestraszył się postrzegłszy kobietę, chciał nawet na powrót drzwi zamknąć, lecz już było za późno, bo Henryka z Tristanem wbiegli na dziedzieniec. Szczęściem, że Henryka znaną była w całéj okolicy nie tylko za bardzo dobroczynną osobę ale i za bardzo ładną, stary więc sługa poznawszy ją, skłonił się jéj aż do ziemi: czasem to jest pożytecznie znaleść protektora w służącym, szczególniéj w okoliczności w jakiéj się teraz znajdowali. Henryka pociągnęła służącego na bok i odezwała się:
— Mój przyjacielu jestem krewną Pana Henryka; pojmujesz, że nie chcemy go zostawić w stanie w jakim się teraz znajduje, bo taki byt jest bardzo niebezpiecznym nie tylko dla jego rozumu, ale nawet dla życia jego; potrzeba koniecznie ztąd go wyrwać.
— Ależ pani, on na to nigdy nie zezwoli.
— To też weźmiemy go bez jego zezwolenia.
— Co pani chcesz mówić?
— O któréj godzinie dojesz mu obiad?
— Oh! obiad jego bardzo jest prosty, odezwał się służący, składa się tylko z chleba, owoców suchych i czystéj wody. Przynoszę mu taki nędzny i postny obiad, o godzinie szóstéj, to jest od teraz za godzinę.
— Dobrze, więc za godzinę wlejesz płyn z téj flaszeczki do wody, którą będzie miał do napoju, a w godzinę potem już zaśnie głęboko, i wtenczas go przeniesiemy.
— Ależ pani!
— Słuchaj przyjacielu, nie sądzę żebyś miał szczere, rzetelne i głębokie przywiązania do twego Pana, bo i nie zbyt dawno jesteś w jego usługach, i on nie jest tak przyjemnym aby na nie zasłużył, mówmy więc otwarcie: Ty myślisz, że on wkrótce umrze, i że umierając nagrodzi cię jako jedynego człowieka który go widywał, i który był mu użytecznym w ostatnich latach życia jego, ale mylisz się, bo Henryk jest młodym, bardzo być może, iż on nie tak prędko umrze, a ty go uprzedzisz w śmierci. Pożyteczniéj dla ciebie abyś zapewnił sobie teraźniejszość, niż żebyś całą swoją nadzieję w przyszłości pokładał. Otóż jednem słowem: przyszłość to on, a teraźniejszość to ja.
Mówiąc to, Henryka wyciągnęła z kieszeni worek z pieniędzmi, który z rąk jéj, przeszedł w ręce starca.
— Ależ dodał służący, wziąwszy worek, czy życie mego pana w czasie tego snu nie będzie wystawione na niebezpieczeństwo? bo gdyby broń Boże co złego nastąpiło, to nie panią by oskarżali, tylko mnie.
— Bądź spokojny, odrzekła z uśmiechem Henryka: my za wszystko odpowiemy, nieprawdaż Doktorze?
— Pewnie, odpowiedział Tristan.
— A więc pani, mówił stary służący, posłusznym ci jestem, lecz jeżeli po obudzeniu się, mój pan będzie się gniewał na mnie, niech pani złaski swojéj powie, że to nie moja wina, i że uległem dopiero po natarczywem naleganiu na mnie.
— Tak jest, dodam jeszcze żem natarczywość powtarzała, przerwała Henryka, dobywając drugiego worka jakby bliźniaka pierwszego, i dając go służącemu.
— Ależ co państwo z sobą zrobią, od téj chwili aż do czasu nim sen nastąpi?
— Zaczekamy winnym pokoju: nie ma się czego obawiać aby nas zszedł, nieprawda?
— On nigdy swojej celi nie porzuca.
Henryka z Tristanem w istocie przeszli do pokoju przyległego temu który Henryk zajmował i pewni będąc że ich nikt nie zobaczy, stanęli sobie w oknie, rozmawiając o niespodziance, jakiéj dozna uśpiony za przebudzeniem się.
O szóstéj godzinie wszedł służący, niosąc w ręku karafkę z wodą. Przyszedł z oznajmieniem, że, wołałby aby doktór a nie on nalał usypiającego lekarstwa. Tristan uśmiechając się, wziął flaszeczkę, nalał w karafkę, zostawił tak czas niejaki aby się płyny zmięszały, odlał kilkanaście, kropel dla zobaczenia czy woda koloru nie zmieniła, a potém zkosztował jéj dla przekonania się czy nie straciła smaku; po takiem doświadczeniu oddał karafkę służącemu mówiąc:
— Możesz teraz to zanieść, bez żadnego niebezpieczeństwa.
Starzec odszedł od młodych ludzi, i wszedł do pokoju Henryka, który podług zwyczaju swego, pisał przy lampie. Postawił na stole karafkę, chleb i suche owoce, nie wymówiwszy jednego nawet słowa, a potém poszedł oznajmić młodym ludziom czekającym na niego, że już podług ich rozkazu dopełnił wszystkiego; wtedy wszyscy troje na palcach i po cichu zbliżyli się aż do drzwi od pokoju Henryka. Tristan schylił się, i przez dziurkę od klucza patrzał co się dziać będzie. Ujrzał Henryka powolnie i jakby w takt jedzącego, tak iż zdawało się że był automatem w którym sprężynę nakręcono: zjadłszy cokolwiek, nalewał sobie szklankę po szklance wody, pijąc tak samo powoli jak jadł; wypiwszy duże dwie szklanki, wstał od stołu, poszedł biedak ku oknu, oparł się o nię, tak, jakby miał chętkę otworzyli go, pozostał dosyć długo w takiéj postawie, i czy to skutkiem roztargnienia czy też że narkotyk zaczął skutkować, i że sen zaczynał mu już ciężyć na powiekach, a on chciał go pokonać, zaczął przechadzać się wdłuż i szerz po pokoju, pocierając sobie czoło i zbliżając się do okna, za którem słońce świeciło i wszystko żyło, w całéj sile.
Powrócił nareszcie do krzesła i usiadł na nim, jednakże musiał doznawać niezwykłego uczucia, bo co chwila wstawał, raptownie wychodziły mu na twarz rumieńce, zdawało się że potrzebował odetchnąć powietrzem, ale okna i drzwi były zamknięte, a uczynił ślub nie otwierać ani jednych ani drugich. Walczył więc, jak mógł najdłużéj, z dziwnym snem, który ciążąc jakby ołowiana zasłoną na oczach, rozpalał mu czaszkę, i co chwila myślał że zwarjuje: lecz chociaż najgorąéj téj warjacyi żądał, to jednak co ją w jego mniemaniu poprzedzało, było tak nieznośne, że się bardzo obawiał tego, czego pierwéj tak mocno pragnął; nareszcie rozpalony, zmęczony, jak wracający z podróży albo z walki, nie mógł dłużéj wytrzymać ogarniającego go odurzenia, i poszedł do łóżka: wkrótce pot kroplisty na czoło wystąpił i z przyspieszonym oddechem, zasnął snem ciężkim i głębokim.
To była właśnie chwila na którą czekał Tristan. Wszedł do pokoju, otworzył po cichu okno, wpuszczając do pokoju już nie zbyt gorący promień słoneczny i wiatr chłodny od jeziora. Henryk tak mocno spał, że przeniesienie go stało się łatwém, lecz dla większéj pewności, Henryka żądała aby go jeszcze spokojnie przez pół godziny w śnie zostawiono. Gdy ten czas upłynął, za pomocą wioślarza, przeniesiono śpiącego do lodzi, która go uniosła, zawsze w mocnym śnie pogrążonego, na drugi brzeg jeziora do Villi Henyki.
Henryk pozwolił rosnąć dowoli brodzie i włosom, które od ostatnéj przygody nadzwyczaj mu się gęsto puściły, a ubrany będąc jak pustelnik, ma się rozumieć bardzo zaniedbanie, miał więcej minę zwierzęcia niż człowieka: położony i rozciągnięty w kącie łodzi, w któréj otwarte firanki pozwalały powietrzu świeżemu ochładzać mu skronie, nie był wcale podobny do człowieka stworzonego na obraz Boski, jak mówi Genesis: zdawał się Epimenidem uśpionym na lat pięćdziesiąt i dopiero w dnia pierwszym uśpięnia będącym. Piękna twórczyni tego dramatu, oparłszy głowę na ramieniu Tristana, pozwoliła lekkiemu wiatrowi igrać ze swojemi blond włosami, i ciekawie patrzyła na leżącego u nóg jéj Henryka, więcéj do trupa niż do śpiącego podobnego, tak twarz miał bladą, wycieńczoną, nieruchomą i straszną. Łódź jak tylko można najspieszniéj płynęła. Tego wieczora, Henryka z Tristanem nie śpiewali. Nie mogli się oboje napatrzéć na Henryka, którego kilka kropel wyciągu z ziół w tak mocny sen pogrążyły, w sen podobny śmierci, a któren w kilkanaście może minut, mógł obudziwszy się, zmienić okropne swoje na przyszłość postanowienia, w istnienie pełne nieprzewidzianych i nieznanych mu dotąd wypadków, jakie nie raz jeszcze może, zmuszą go pożałować drogi smutnéj i strasznéj którą sobie do śmierci obrał, a z któréj mimo woli jego odwrócili go.
Przygotowali dla Henryka pokój. niemal ze wszystkich stron oświetlony, od którego drzwi na ogród prowadziły, blisko trephauzu i ptaszarni, tak, żeby zaraz po obudzeniu swojem, które, nazajutrz rano nastąpić mało, cała natura, razem z nim obudzona, zdawała się, jakby na umówiony czas, chciéć uczcić śpiewem miłości, powrot jego do nadziei i rzeczywistego życia, a przedłużyć marzenie jego, jeżeli kiedykolwiek marzyć można w śnie ołowianym.
Gdy już dobili do brzegu, gondolnik z Tristanem wzięli za dwa końce materaca na którym Henryk był złożony, i przenieśli go do przeznaczonego mu pokoju, będącego na dole. A ponieważ młodzi ludzie chcieli, żeby za obudzeniem się Henryk mógł myśléć że jest bohaterem jakiéj powieści o wróżkach, Tristan jak mógł i umiał obciął mu włosy, ogolił brodę, nie zostawując na twarzy tylko wązkie i eleganckie wąsiki; potém zamiast stroju jego, oblekli go w przepyszny Perski szlafrok, położyli w łóżku, zasłonili story i odeszli.
Nazajutrz bardzo rano, Tristan przyszedł zajrzéć przez okno czy Henryk spał jeszcze, lecz Henryk się nie ruszył.
Wtedy, pocichu wszedł Tristan do niego, podłożył mu pod nos flaszeczkę z solą trzeźwiącą, a gdy uśpiony zaczął się poruszać, wybiegł jak najciszéj i najprędzéj, i udał się na swoje stanowisko, pod okno ze strony podwórza, zkąd na wszystko mógł dać baczenie. Wkrótce i Henryka z nim się połączyła, i oboje uśmiechając się jak dzieci, czekali na to co się dziać będzie. Henryka była cała biało ubrana, a widząc ją zdala, między drzewami ogrodu, oświetloną blaskiem słońca, można było wziąść więcéj za widmo niż za żyjącą kobietę.
Była to jednakże prawdziwa kobieta, nie mająca ważniejszego zajęcia, i zachwycona że może wyprawiać dramy i urozmaicać jednotonne życie. Tym sposobem wybawiła Tristana od śmierci, i takiem także wybawić chciała Henryka od zamknięcia się w ciemnicy. Ale że z tym drugim rzecz była trudniejsza, to też obiecywała sobie większą radość z uzdrowienia tego słabego i chorobliwego mózgu. Umówiła się z Tristanem, że skoro tylko Henryk wyjdzie z pokoju, Tristan schowa się, a ona sama jedna, nieznana zupełnie Henrykowi, zostanie, aby ją mógł wziąść wciągiem marzeniu swojem za wróżkę opiekuńczą, albo za swego anioła stróża.
Henryk z wielkim wytężeniem oczy otworzył, i usiłował kilka razy unieść głowę, ale za każdym razem, podniósłszy się trochę, ta biedna głowa na poduszki spadała.
— Otóż to tak samo i ty mu się pokazałeś przy pierwszém obudzeniu, odezwała się do Tristana Henryka.
— Toś się na to patrzyła?
— Tak jak dzisiaj tutaj patrzę.
— O! masz dużo ciekawości.
Uśmiechneli się do siebie, i przypominam sobie nawet że się pocałowali.
Zdawało się, że Henryk znów usnął. ale po ruchu powiek, poznać można było że to był sen pozorny; co chwila otwierał oczy, a na drażnienie jakie mu światło robiło, zamykał je znowu; potém ręką pocierał sobie czoło; potrochu jednak jakby mechanicznie, wszystko się w nim obudzało, myśl tylko jedna uśpiona w nim jeszcze była. Nareszcie dokazał podnieść się i usiąść na łóżku, a podparłszy się łokciem, zaczął uważać przedmioty które go otaczały. I snąwszy wczoraj w ciemności, w pokoju czarno obitym, znalazł się teraz w salonie, gdzie wszystko było jasne i słońcem oświetlone. Pierwsza rzecz która postrzegł, było obicie wyobrażające Chińczyków w ich dziwnych postaciach, z ich fantastycznemi i chimernemi zwierzętami. W tych miejscach gdzie nie było obicia, siały wielkie wazony zaludnione Chińczykami, odbijającemi się w ogromnych zwierciadłach, tak, że możnaby było wziąść ten pokoi za zmniejszony Pekin; a że wzrok Henryka był brudzony i wszystko niewyraźnie i mętnie widział, przeto zdawało mu się, że patrzy na te bajeczne figury poruszające się i tańcujące, bo wyobraźnia jego była także chorobliwa, a nic nawet nie byłoby dziwnego, gdyby najzdrowszy człowiek, tak niepojętym sposobem w najsprzeczniejsze punktu przeniesiony, nie odurzał trochę z początku: do tego słońce olśniewające wszystkie przedmioty, tém bardziéj wszystko nie podobném do prawdy w oczach jego robiło. Wstał więc, i chwiejący się jeszcze, poszedł do największego z Chińczyków, który był już siwym, (jeżeli na obiciu mógł miéć włosy), ten Chińczyk trzymał w ręku pałasz, i zdawał się spoglądać na Henryka tym spiczastym wzrokiem, który ten tylko naród wynalazł. Henryk dotknął go się ręką: naturalnie że Chińczyk nie drgną, tylko jednostajnie patrzał się i uśmiechał. Poszedł potém do Chinki mającéj paznokcie dłuższe niż stopy, za pomocą których przędła niby, a na kolanach trzymała dziecko, które można było wziąść za kawałek nieba, tak było lazurowe, dotknął się i jéj, lecz i ona równie jak jéj rodak nie ruszyła się. Przechodząc, postrzegł w lustrze jakąś twarz, która mu nie była obcą i nie była Chińską: twarz ta była jego własna, ale tak nadzwyczaj zmieniona, że wątpił o prawdziwości swego wizerunku, jak wątpił o swoich sąsiadach malowanych i porcelanowych chińczykach; jednakże zaczął na sobie tę samą co i na obiciu robić próbę: dotykał się twarzy, ruszał oczyma, i to go tak zdziwiło, że się aż przestraszył. Dodajcie do tego, tę długą Perską suknię, która go zupełnie niepodobnym do niego samego robiła, i przeszkadzała mu poznać się, tak że nawet z początku ledwie się sam sobie nie ukłonił. Jednakże, gdy słońce przedzierające się przez szczeliny stor i żaluzyi tyle oświetlało, że przedmioty dobrze rozpoznać można było, do tego gdy się należycie sam siebie, nadotykał, namacał i naczuł że się maca, gdy się na siebie popatrzył i czuł że się na siebie patrzy przekonał się wreszcie, że ten Pers to był on i że od wczoraj coś nadzwyczajnego zaszło w jego bycie. Na-ten-czas przypomniał sobie ten przestraszający sen, który go napadł, i jakby mu już nie pozostało nic więcéj nad małą, iskierkę rozumu, użył téj ostatniéj iskierki na pomyślenie że zwarjował. Istotnie przypomniał sobie bolesne uczucie, którego pokonać i wytrzymać nie mógł: z radości więc zaczął skakać i tańcować, lecz nagle rozległ się śmiech w rogu pokoju, ktoren jakby wiatrem porwany ulatywał w stronę jeziora. Henryk przerażony zatrzymał się, nie był więc warjatem.
Przybliżył się do okna, i zaczął uważać w któréj to chince taką wesołość wywołał, ale przez okno ujrzał tylko cień biały, mknący między drzewami, a który równic mógł być promieniem słońca jak i kobietą.
A że wszystko dla niego nowém było, patrzył na różno kolorowe kwiaty, a wietrzyk letni, ranny, chłodny, jakby ciągłym ruchem wachlarza, studził mu czoło. Uczuł w całym sobie taką nadzwyczajną błogość, że ta na wzajem umysł jego uśpiła; nie myslał już o niczém, poddał się tylko z zajęciem i z zachwytem miłemu życiu. Zresztą życie powracało téj biednéj istocie na teraz słońcem oświeconej; łzy wdzięczności popłynęły mu z oczu, i zaczął się uśmiechać do tego raju kwiecistego, który miał przed oczyma, jak uśmiechnąłby się chory do lekarza, któryby mu za pierwszém otwarciem oczu powiedział: „jesteś uratowany.“
Gdyby ktokolwiek w téj chwili był go pochwycił i zapakował do jego samotnego i ciemnego pokoju, byłby mu zrobił wiele cierpienia, bo go zupełnie zapomniał, i jeżeli kiedy niekiedy niewyraźna pamięć zamknięcia się zaczęła mu ściskać serce i zawracać głowę, zdawało mu się, że teraz żyje rzeczywiście, a ubiegłe wspomnienie jest tylko snem. Jakkolwiek miałby człowiek mocną i silną wolę, Boska wola jest jednak mocniejsza, i choćby człowiek w jakikolwiek byt się rzucił, a Bogu spodobało się wyrwać go z niego, w końcu poddać się musi, bo ta wola Boga będzie zawsze dla niego wyrokiem, Henryk sam, zamknięty z umysłem rozdrażnionym, zmyślą że cała przyszłość kończyć się miała tém zamknięciem, miewał codziennie gorączkę, był tak dziwacznym i śmiesznym, że koniecznie chciał sobie samemu dotrzymać słowa i posiąnowienia, a od dnia kiedy ujrzał Tristana, to postanowienie wzmocniło się jeszcze, włośnio dziwactwem: przez próżność dla drugich, na złość drugim i pomimo woli drugich. Jednakże, ja jako historyk życia, które ubiega obok życia naszego bohatera, mogę zarazem widziéć bardzo wyraźnie nie tylko co się dzieje w zamknięciu otaczającém go, ale także co się dzieje w jego sercu, Przyznamy się więc, że Henryk jakeśmy to już raz widzieli, zbliżał się często do okna, i że gdyby nie fałszywy wstyd względem postanowienia swego, byłby go chętnie na rozcież otworzył i powrócił do życia, jeżeli nie ze wszystkiemi ludźmi, to do życia z Bogiem.
Teraz więc nic nie zgłębiając, nie dochodząc cudu który go do miłego życia powrócił, o niczém inném myśléć nie chciał i nie mógł, tylko całą siłą i wolą używał, połykał rzec można to lube życie, chciał się niem całkowicie i jak najdłużéj cieszyć, jeżeli też to pomyślał sobie: sen tylko.“
Jeszcze w téj błogości oparty był o okno, jeszcze w całym zachwycie patrzył na wszystko, jakby patrzył podziwiał piękności natury, człowiek w dwudziestym czwartym całém pojęciem, pierwszy raz na świat puszczony, do tępo jeszcze w dzień wiosenny odziany całym przepychem przyrody; gdy w tém usłyszał nad głową swoją, ten sam głos, te samę melodię, tę samę harmonię, która Tristana do życia przywołała. Śpiew i towarzyszenie muzyki, tak było zgodne wdzięczne i miłe, że powiedziałbyś iż wietrzyk zamiast zabierać pochylonym trochę kwiatom ich woń, wykradał im raczéj ich tony i całą muzykę i prosto niósł do uszu Henryka: tak muzyka była drżącą napełnioną poezyą i miłością. Muzyka ta zdawała się obudzać nieznane zmysły w tym biedaku opuszczonym; gdyby był znał matkę swoją byłaby mu ją przypomniała. Lecz Henryka pamięć nie zachwyciła żadnego miłego wspomnienia od kolebki, tak samo, jak w teraźniejszości serce jego nie wiązało się z żadną miłością; dopóki tylko muzyka spadała jak rosa na głowę tak się można wyrazić, dopóty stał z wzrokiem nieruchomym, i zatrzymywanym oddechem; gdy zaś ostatnia nuta, jak echo w pustyni, powoli i słabo skonała, najdziwniejsza i nie pochamowana opanowała go żądza, ujrzéć tę co śpiewała, chociażby to była sama święta Cecylia, która go temi Boskiemi dźwiękami udarowała.
W téj chwili, ze wszystkich stron, najpełniejsze wdzięków i powabów życie mu wracało, tak, że ta sala niedawno zdająca mu się ogromną i świetną, nagle mu się zdała ciasną i duszącą; skoczył przez okno o stopę tylko nad poziom wyniesione, i jak uczony szukający gwiazd na niebie, tak Henryk chodził pomiędzy drzewami, szukając czarującéj swojéj orkiestry i dobroczynnego głosu.
A nadto jeszcze chciałby się był dowiedziéć gdzie się znajdował, bo zupełnie nierozumiał co się z nim stało i co się w koło niego dzieje: myślał czasem że to jest nowy raj i on jak Adam w niego przesadzony, jednakże nie bardzo rozumiał jakim sposobem takie przesadzenie dokonać się mogło. Głos który posłyszał, byłże głosem nowéj Ewy wczasie snu jego stworzonej? pytał się o to wszystkiego, co napotykał, byłby się nawet samego węża pytał także, bo tak zapamiętale chciał się dowiedziéć czyj jest ten ogród pusty, jakby zaczarowany, czyj dom, czyj głos słyszał? ale nieszczęściem dla niego, nie napotkał ani węża ani Ewy.
Ciągnął daléj swoje poszukiwania, z tą wątpliwością która sprawia że się człowiek na najmniejszy szelest zatrzymuje lub obraca, a dla niczego drgnie czasem; chwytając w siebie cały ranny oddech, który jest życiem, i tę piękności i wspaniałości natury, tworzące dobrodziejstwa Stwórcy i tworzące zarazem serce, chodził słysząc muzykę, która już nie pochodziła z instrumentu, ale budziła się w duszy i umyśle jego. Przez ten czas Henryka zeszła z pokoju w którym śpiewała, i schowawszy się między drzewa i pęki bzu, uważała wszystkie ruchy i niepokoje Henryka. Zaczęła więc biegać, i przesunęła się w końcu ulicy po któréj szedł Henryk. Tym razem dobrze ją widział, to też zbijącém sercem zatrzymał się, a potém spiesznie udał się w koniec ulicy, lecz tam doszedłszy, prócz świecącego słońca nic więcéj nie ujrzał.
Zresztą, Henryka pozwoliła się znalesć, czyli niby nie chcący zejść w jednym zakręcie, w którym ukryta dobrze go widziała, tym wzrokiem co to go kobiety wyłącznie posiadają, a co jednak nieprzeszkodziło jéj, niby z przestrachu, lekko, cicho i mile krzyknąć, udając zalęknienie i zdziwienie: gdy w tém spacerujący przybliżył się do niéj.
— Oh! Pani! przyklękając jedném kolanem. wyrzekł do niéj, czy pani jesteś właścicielką tego zamku, albo leż Ewą tego raju?
— Właścicielką zamku? tak jest, jestem nią, uśmiechając się odrzekła Henryka: Ewą nie jestem: ale pan, kto jesteś?
— Kim jesiem? jestem umierającym, któremu życie powrócono, szukam tajemniczéj istoty, któréj to szczęście winien jestem: jeżeli to kobieta, całować będę siady stóp jéj, jeżeli zaś jest aniołem, ucałuję brzeżek jego skrzydeł. Czy pani tą istotą jesteś?
— Na nieszczęście, nie jestem nią.
— Ale pani, ja szukam jeszcze cherubina z najtkliwszym jak tylko może być głosem, który mnie zachwycił prawdziwie boską muzyką i który mi powrócił rozum, pierwéj powróciwszy mi życie. Czy to pani?
— Tym razem, to byłam ja.
— A więc pani! zaklinam cię! powiedz kto jesteś, kim jesteś z takiem pięknem obliczem, z taką spokojnością, w spojrzeniu, z takim wdziękiem w głosie?
— Jestem przyjaciółką tego, który cię wyratował.
— A któż mnie wyratował!
— Tristan.
— A gdzież on jest?
— Przyjdzie zaraz; lecz przedewszystkiém, spodziewam się, że pan nie myślisz już o powrocie do strasznego swego więzienia?
— A! czyż mógłbym o tém pomyśléć? Teraz gdy widziałem wszystko to co mi się od rana pokazuje, i słyszałem to co od godziny mnie zaczarowało? Gdzieżbyś pani znalazła taką duszę, któraby przy bramie niebieskiéj wołała wrócić się do piekieł?
— Jak na tego który wczoraj umierał, to pan jesteś nadto wytwornym.
— Jakimże sposobem mnie tu sprowadzono?
— To bardzo po prostu, i zaraz całe czarodziejstwo zniknie: zaczęliśmy od uwiedzenia stróża pańskiego, i jak Eneasz cerberowi rzuciliśmy mu ciastko aby nam zostawił wolno przejście. Potém daliśmy panu do wypicia narkotyk, i gdy już pan mocno usnąłeś, wykradliśmy cię, ani mniéj ani więcéj tylko tak jak się to odbywało w tysiąc i jedna nocy: bośmy byli najpewniejsi, że uśpiony w grobie, nie będziesz się gniewał, że cię zmusimy obudzić się przy świetle słoneczném. Pan nie miéj mi żadnéj wdzięczności. Śpiewałam dzisiaj rano jak zwykle codzień śpiewam, to owszem ja panu powinnam dziękować, że z wyrozumiałością słuchałeś mnie. Co do Tristana, któremu się zdawało że obudzenie pana trzeba było nadzwyczajnością otoczyć, to pochodziło z tego, że chciał abyś myślał że to jest snem z któregobyś wyjść niechciał. Wybrał mnie za aktorkę, a sam jako autor czeka, czy sztuka jego przyjętą lub odrzuconą będzie.
Henryk słuchał téj mowy, jak pierwéj słuchał muzyki.
— I codzień będę panią słyszał śpiewającą?
— Codzień, jeżeli raczysz przyjąć połowę domu należącego do twego przyjaciela.
— Ależ ja chyba we śnie ukradłem lampę Aladynowi, że tyle czarodziejstw na mnie spada?
— Wcale nie, to życie które się panu tak cudówném zdaje, jest życiem naszém zwyczajnym, i dla tego tylko tak Pana zachwyca, że przez jakiś czas od niego się oddaliłeś: tak jak woda którą w pustyni znajdujemy tak wyśmienitą, a za powrotem nie pijemy jéj saméj; przyjdzie może ten czas, że życie które tu widziemy zda się panu bardzo jednotonne. W oczekiwaniu tego czasu, któren chcemy jak tylko można oddalić, jestem w oczach pana aniołem lub kobietą, pan zaś jesteś moim gościem, a jako gościowi winnam robić honory nieba lub domu.
— Wołałbym żebyś pani była kobietą, odrzekł Henryk, bo mógłbym żądać; prawa przybliżyć się do niéj, zawsze jednak zachowam przekonanie że jesteś aniołem.
— Jak się panu podoba; zdaje mi się że autor może się już pokazać, nie prawdaż panie?
W istocie, Tristan ukazał się na zakręcie ulicy, wyciągnął do Henryka ręce, a Henryk rzucił się w objęcia Tristana.
— Bardzo jest przyjemny twój umarły, cicho do Tristana wymówiła Henryka.
Poczém, oddaliła się.
— To zachwycająca osoba! mój drogi! wymówił ze swojéj strony Henryk do Tristana.
— Nieprawdaż?
— I to ty! jesteś...
— Cicho! rzekł Tristan.
— Przyjmij moje powinszowanie, mój przyjacielu! to boska istata!
Młody człowiek uśmiechnął się, wziął Henryka pod rękę, i obydwa czekając na śniadanie przechadzali się po ogrodzie, jak gdyby nic szczególnego od wczoraj nie zaszło i jak gdyby od dawna wspólnie żyli.
Z łaski Henryka, wszyscy w Villi byli szczęśliwsi. Nąjpierwéj, to pożycie we troje, było dla niego nowością, a roztargnienie zabawą, dla dwojga kochanków. Gdyby się nawet kochało jak najszczerzéj, jak najgoręcéj, są przecie chwile, w których usta jeżeli nie serce, zmordują się powtarzać jedno; w takiem położeniu i w takich chwilach trzecią osobą nie pogardza się, bo bez niéj upłynęłoby wiele godzin niemo i cicho, po których kochankowie wymawiali by sobie zobopólnie, iż przez tak długi czas żadne z nich nie powiedziało drugiemu słowa miłosnego. Zresztą, Henryka przyszła już do zbyt wielkiego stopnia zażyłości z Tristanem, aby ten dla niéj mógł być z tém jak pierwszych dni nadskakiwaniem, i nie gniewała się wcale, że miała kogoś jeszcze który jéj także był winien swoje zmartwychwstanie, otaczał ją grzecznościami, uprzejmością i pochwałami, które kobiety mimo swéj skromności wysoko cenią.
Prócz tego jeszcze, uczyła się fechtować od niego, jak już o tém, wiemy, Henryk doskonale także strzelał, więc i ona z nim do celu strzelała, jeździła z nim konno, gdy Tristan wymawiał się znużeniem albo pracą i pozostawał w Villi, zadziwiała go Henryka jak pierwéj zadziwiała kochanka, a zawsze, chociaż Henryk doskonale na koniu jeździł, przyznawał jéj pierwszeństwo, bo pokonywała go zręcznością z siłą połączoną.
Tristan także był szczęśliwym ze swojéj strony, bo kiedy chciał o czém inném nie o miłości pomówić, miał Henryka z którym zapuszczał się w głębokie zaciemnione i dalekie dropi, nie racząc nawet przypominać sobie że Henryka żyje na świecie. Gdy znów przeciwnie, chciał użyć z kochanką tych długich miłosnych gawędek, do których mimowolnie się powraca, zamykał się z nią, bez troski co się z Henrykiem dzieje. Jeżeli wreszcie pragnął sam z sobą pomówić, to jest rozmyślać, pozostawał samotny nie troszcząc się ani o Henrykę ani o Henryka. Tym sposobem życie mniéj jednotonnie płynęło. Nareszcie miał komu powierzać miłość swoją z młodą kobietą; ten ktoś mógł mu codzień powiedziéć że jego kochanka piękna, zajmująca, i tym sposobem obudzać miłość jego, miłością własną. Co do Henryka, ten czém bardziéj oddalał się od epoki w któréj go wykradli z jego zamku, tém więcéj uważał to za sen. Zdawało mu się, że w tém ustępie życia swego był waryatem: a rozważając swoje przeszłe boleści których doznał przez zamknięcie się i oddalenie od świata, nie mógł wstrzymać się od śmiechu, a szczególniéj oddając się życia przyjemnemu, które lubo mogłoby być dla innych życiem regularném i właściwém, jemu jednak przedstawiało różne niespodzianki. Kilka razy wracał do zamku Engherą, ale teraz było dla niego takiém niepodobieństwem życie w nim przepędzać, jak przed kilką dniami zdawało mu się niepodobném aby go mógł porzucić.
Myśl, jest dziwną rzeczą; tyle wpływa na powietrzne przedmioty nawet przyrody, że podług fantazyi tworzy niebo jasne lub pochmurne; pola martwe albo przemawiające życiem; a widnokrąg smutny lub wesoły. Więc téż i Henryk kiedy pierwszy raz odwiedził swój zamek, roztworzył okno które tylko co dni piętnaście miał otwierać, i zdało mu się że cała powierzchowność obrazu zmieniła się: skupione chmury na niebie, któreby były zasmuciły myślącego samotnika, gdyby je był postrzegł w dniu w którym dał sobie prawo patrzéć na nie, teraz uważał za zmianę jednostajności mniéj zajmującéj, od czasu jak miał prawo otwierać okno w każdéj dnia porze, nawet i w nocy. Ci ludzie, których mowy nie chciał tylko z daleka słuchać, a przemawiać do nich raz w rok tylko, byli dla niego zajmującymi i teraz rozmawiał z niemi, znajdował w nich serca dobre a rozmowę przyjemną, pociągającą nawet. A to wszystko przez to się tylko zmieniło, że Henryce przeszło przez myśl dać mu kilka kropel czegoś usypiającego. Henryk znalazł starego sługę drżącego przed nim: skoczył do niego, i rzucił mu się na szyję, zamiast go przeklinać jak mu to był zapowiedział. Znalazł grób swój wykopany, i narzucał w niego kamieni, spodziewając się że nie prędko dostanie się do niego. Przeczytał swoje rękopisma, znalazł je śmieszném i rzucił w ogień; pootwierał okna, zapraszając słońce aby wszystkie kąty mieszkania obejrzało, oświetliło i wilgoć z niego wyciągnęło; wrócił po tém wszystkiém do Villi, aby z Henryką bronią robić z rana, przejeżdżać się konno przed południem, a wieczorem wozić się łodzią po jeziorze.
Tristan opowiedział Henrykowi wszystkie okoliczności, które go sprowadziły nad brzegi jeziora większego, a Henryk dziękował niebu za ten zbieg okoliczności, bo to połączyło go z jedynym może człowiekiem zdolnym zrozumieć go, i dało im byt wspólny.
Jednakże czas upływał, i Henryk zwolna przyzwyczajał się do nowego życia, były nawet chwile, w których dnie zdawały mu się długie. Niestety! tak to bywa, gdy człowiek jest słaby i skazany na post i samotność; kiedy zaczyna przychodzić do zdrowia, zdaje mu się, że nie znajdzie dosyć chleba na ziemi ani wystarczających promieni słonecznych dla siebie samego, i że to wszystko co go otacza pochłonie swemi zmysłami. Rzeczywiście, wstaje, zje trochę, idzie do okna, i spożywa to tylko, co Bóg, największy lekarz w wiecznéj umiejętności swojéj, pozwala nam spożyć; natenczas zdarza się, że człowiek podziwia iż powrócił do swego przeszłego, zwyczajnego życia i że go nie znajduje ani lepszém ani przyjemniejszém jak pierwéj. To się właśnie przytrafiało Henrykowi w godzinach nieczynności; nie wiedział co począć, co robić, i dla tego najczęściéj wychodził na przechadzki samotne. Lecz choć czas walczył, Henryk jednak nie pozwalał łatwo zabijać się, tak, że często zdawało się biednemu Henrykowi, iż znajdował tak jak Henryka mówiła: wodę pożądaną i dobrą w puszczy; ale potrzebującą dużo wina, aby się znośną zdała w mieście.
Otóż winem do téj wody, wdziękiem życia tego, stałaby się jaka nowa miłość. Nieszczęściem, wszystkie serca zdobyte już były w Villi. Gdy mówimy wszystkie serca, mylimy się, bo tam było jedno tylko serce Henryki. Nie chcemy mówić o sercach panien służacych, które Henryk byłby znalazł niegodnemi swojéj miłości, a które jednak byłyby pięknemu gdyby zamiast tego że były służącemi, los je był potworzył paniami.
Biedny Henryk, którego Tristan zostawiał z Henryką chcąc sam myśléć o Ludwice, a którego Henryka pozostawiała z Tristanem w czasie toalety, ten biedny mówię Henryk, był powiernikiem dwóch zakochanych, i skończył na tém, że zesmutniał widząc innych szczęśliwemi, tém szczęściem, które wiecznie od niego uciekało. Szczególniéj wieczorem, w rozmowach tajemnych, czuł czczość w sercu swojém. Kiedy się przechadzał pod niebem okryłem swiecącemi gwiazdami, kiedy widział jak Tristan nachylał się do do ucha Henryki, aby jej powiedziéć jakie słowo które się tylko cicho wymówić może, ogarniała go jakaś zazdrość, i w ten czas prawie nienawidził swego przyjaciela. Czasem Henryk, przepędzał także całe godziny z Henryką i w cieniu przyjemnym słuchał jéj zwierzeń miłosnych dla Tristana. Otóż słowa miłości mają taką władzę upajania że były chwile, w których Henryk myślał że zwierzenia te ściągały się do niego, a kiedy mu przyszło spadać z górnych marzeń do pozioméj rzeczywistości, wtenczas był smutnym, szczególniéj kiedy rozmyślając przy swojém chińskiém oknie, widział dwa cienie, które nikły, aby w oddaleniu zanurzyć się w szczęściu swojém.
Wówczas pozostawał tam godziny całe; a że w teraźniejszości nie miał swego cieniu aby mu się ukazał, wzywał pamięcią cieni Fanny, Karoliny, lub Nathalii, które go dawniéj kochał, a którego teraz pewnie już zapomniały, albo jeżeli go sobie w téj chwili przywodziły na pamięć, to z uśmiechem na ustach a bez żalu w sercu. Więc biedny Henryk stworzony z duszą skłonną do kochania, nie znał téj najpierwszéj miłości która otacza kolebkę i przy któréj dziecię wzrasta, ani téj która pozłaca życie i rozpromienia człowieka.
Imię które było nie jego, nie obudzało w umysłach tych, kobiet, dla których byłby chętnie życie poświęcił jak tylko wspomnienia śmieszne i pocieszne okoliczności, a biedne serce jego codzień się bardziéj ściskało; takie bywały jak się domyślają czytelniczki i czytelnicy po większéj części myśli Henryka nadewszystko wieczorami kiedy się czuł samym na święcie, po dniach przepędzonych obok najbardziéj zachwycającéj na tym padole kobiety, jabłka rajskiego, którego strzegł szczęśliwy Tristan. Nie raz więc sobie powtarzał:
— Pomyśléć sobie tylko, jak mało było potrzeba abym ja był wynalazł Henrykę: gdybym zamiast wieszać się po cichu jak głupiec, był tak jak Tristan strzelił z łoskotem do siebie o pięćdziesiąt kroków daléj, byłaby mnie znalazła; ale gdyby szukając nie była znalazła Tristana, któremu krew uchodząca upoetyzowałego w jéj oczach, była by mnie powieszonego spotkała, to jest w śmiesznym i odrażającém położeniu, zatém kto wie, czy zamiast odcięcia powrozu, nie byłaby się może śmiała z mojéj śmierci, jak inni śmieli się z mego życia. Teraz ja byłbym na miejscu które Tristan zajmuje, a on byłby może na mojém. Ach! dla czegóż nie przyjąłem ofiarowanego mi pistoletu? w ogóle myślał sobie: Henryka jest przecudną istotą, mógłbym ją tak kochać jak inni, ją którą będę kiedyś zmuszony opuścić, z téj saméj przyczyny że Tristan jest moim przyjacielem. Ach! możebym i dobrze był zrobił, gdybym był natychmiast powrócił do zamku Enghera, a może lepiéj jeszcze będzie jeżeli tam jak najspieszniej wrócę.
Potém następowało jutro, w tém jutrze słońce świeciło i uzdrawiało nowe i ponure myśli Henryka.
Otóż jednego dnia, kiedy Henryka z Tristanem pozostawali razem i rozmawiali o różnych rzeczach, wypadła rozmowa o Henryku.
— Jak on się prędko przyzwyczaił do życia, którego jak się zdawało nie chciał przyjąć, wymówiła Henryka.
— To podług wiecznych praw sprzeczności, odpowiedział Tristan. Gdybyśmy zamiast tego jakeśmy sobie postąpili, byli dawali mu rady, byłby nas nigdy nie usłuchał, a nawet tém bardziéj się uparł w swojém postanowieniu. Zaś budząc się tutaj, zrozumiał i pojął od razu, że my uczyniliśmy jak ludzie obdarzeni rozumem a on tylko jak bezrozumny działał. I dla tego poddał się, zdaje mi się nawet że odtąd poddanie to jest mu mitem.
— Biedny chłopiec, musiał wiele cierpiéć.
— Prawdziwych boleści nie doznał, ale cierpiał udręczenia i przykrości przypadkowe, które są okrutniejsze czasem od rzetelnych cierpień, bo podobne do ukłucia szpilki, i dla tego boleśniejsze od pchnięcia, szpadą którego się nie spodziewa, bo nie pielęgnuje się rany nie wielkiéj, zaniedbuje ją się, aż częstokroć przychodzi umierać z niéj: jak pewien stary żołnierz, którego znałem a który odbył wszystkie kampanie i znaczniejsze bitwy za czasów Cesarstwa, pokryty był cały bliznami, naszpikowany powiedziéć można kulami i lancami, żył jednak zdrowo póki nie umarł z zakłucia się igłą w palec.
— Cóż chcesz! już to my kobiety tak stworzone jesteśmy. Przebaczyłybyśmy prawie człowiekowi oszukującemu i zdradzającemu nas czasem, a nie przebaczamy mu śmieszności. Wnoszę sobie z tego, że gdyby Henryk niewiedziéć jak kochał się i miłość swoją chciał ofiarować kobiecie, nigdy nic będzie przyjętym.
— Dla czego?
— Bo ma okropną w sobie wadę.
— Jaką? Czyż, jéj nie uważałeś?
— Nie.
— To się jednak daje spostrzegać bardzo, gdy się śmieje. Ma fałszywe zęby.
— Cóż to szkodzi.
— Co szkodzi? kiedyż bo to bardzo brzydko; gdyby to było z boku, toby jeszcze można przebaczyć, ale to właśnie na samym przedzie, to strasznie! To mu nie powinno przeszkadzać wcale przy jego najlepszym sercu i przy dowcipie, ale kobieta która nie wie o tych dwóch wielkich przymiotach, a choćby nawet i wiedziała o nich, czyż nie widzi na pierwszy rzut oka dwóch kawałków kości hipopotama, zastępujących przednie jego zęby.
— Ah! żebyś wiedziała co było przyczyną wstawienia tych dwóch zębów!
— Powiedz że mi.
— To smutna i posępna historya.
— Doprawdy?
— Przysięgam ci.
— Mówisz mi to takim tonem, jak gdybyś chciał żebym przeciwnie, o tém myślała.
— Bo trudno jest nadać smutne brzmienia rzeczy, która rzeczywiście sama w sobie jest śmieszną.
— No więc powiedz mi tę przygodę, jeżeli jest patetyczną, tkliwą, to będę nad nią płakała, ale pod warunkiem że jeżeli jest bufonadą to będę miała prawo śmiać się także.
— Ale naprzód nie będziesz się śmiała?
— Nie.
— Proszę cię o to moja Henryko! bo zapewniam cię, że nie wiem aby mogła być boleść większa nad tę o któréj ci mówić będę.
— Słucham cię.
— Kobieta którą uwielbiał wybiła sobie ząb na przedzie, to może się trafić każdemu na świecie.
— Oh bardzo, wielka prawda, odpowiedziała Henryka z miną głębokiego przekonania, która zdawała się obiecywać Tristanowi uwagę jakiéj od Henryki żądał.
— Henryk przybywszy do niéj, znalazł ją całą we łzach.
— O było dla czego płakać!
— Postanowił stanowczo poświęcić się dla niéj bez jéj wiedzy; namówił ją żeby sobie dała wprawić ząb świeżo komu wyrwany na miejsce wybitego, dał jéj adres do swego dentysty, a wyprzedziwszy ją, udał się do niego mówiąc: Panie, przybędzie tu pewna dama z wybitym zębem, proszę cię, wyrwiesz mi ząb taki sam jakiego u niéj brakuje i wstawisz go jéj, nie mówiąc ani słowa że ten ząb jest mojém.
— A to dobrze!
— Widzisz że to czyn prześliczny.
— To czyn wzniosły, rzadki!
— Słuchaj daléj.
— Słucham.
— W kilka minut po zapowiedzeniu o tém dentyście, ktoś dzwoni. Dentysta odzywa się do Henryka: „To ona“’ a mój biedny przyjaciel chroni się do osobnego gabinetu, gdzie chce ponieść operacyą. Rzeczywiście dentysta mu ząb wyrywa, idzie z nim do przybyłéj Pani, potém wraca do Henryka z oznajmieniem że ząb doskonale pasował do jéj zębów, i że obsadzenie go pomyślnie się udało!
— No i cóż?
— To tylko, że ta Pani nie była znaną Henrykowi, bo szczególnym przypadkiem, tego samego dnia przybyła jakaś inna z wybitym także na przedzie zębem; Otóż mój przyjaciel poświęcił się całkowicie, i za przybyciem swojéj kochanki kazał sobie drugi ząb wyrwać.
— Ah!... czy nie znasz téj drugiéj, téj na ten czas nieznajoméj Henrykowi damy? zapytała Henryka.
Zupełnie nie znam, bo i on jéj nie zną.
— A czy przypadkiem nie mówił ci Henryk co dentysta powiedział, wprawiając jéj świeżo ząb wyrwany?
— Powiedział jéj: że mały Sabaudczyk mając prześliczne zęby, postanowił je sprzedać.
— Ah! Boże! w jakim to czasie być mogło?
— Rok temu.
— Ah! to właśnie tak! odpowiedziała Henryka, i upadła na krzesło z konwulsyjném śmiechem.
— Cóż ci jest? czego się śmiejesz? zapytał Tristan.
Młoda kobieta chciała przemówić, odpowiedziéć, lecz nie mogła, dla nadzwyczajnego śmiechu; tak szczerze i serdecznie się śmiała, że Tristan tym przykładem pociągniony, mimo woli śmiał się także, a potém się odezwał:
— Ależ to strasznie, to okrutnie tak się śmiać z biednego chłopca.
— Cóż chcesz! odpowiadała czasami Henryka. kiedy to takie śmieszne, takie ciekawe.
— Cóż tak ciekawego?
— To, co mi się zdarzyło.
— Ależ cóż ci się wydarzyło.
Odpowiedź była niepodobną, bo ile razy dla wytłomaczenia się Henryka usta utworzyła, tyle razy śmiech ją napadał.
— Słuchaj! rzekła przycisnąwszy rękę do serca, słuchaj! ale nie powiesz tego Henrykowi?
— Nie.
— No otóż, ta kobieta to...
— Tą kobietą?
— Byłam ja.
I na to słowo ja wybuchnął znów uśmiech serdeczny.
— Ty? odezwał się Tristan.
— Ja.
— Lecz jakimże to sposobem?
— Czyż ci nie powiedziałam, że fechtując się miałam przypadek?
— No tak jest.
— Otóż, tém przypadkiem było właśnie wybicie zęba, a że chciałam żeby nikt o tém nie wiedział, więc sama jedna udałam się do dentysty.
— Doprawdy?
— Oto patrzaj, to ten ząb.
I pokazała Tristanowi ząb perłowéj białości.
— I on przyrósł?
— Doskonale.
— Więc ty masz ząb Henryka?
— Tak, ale nie mam ochoty mu go oddać.
— Ależ to straszne!
— Cóż chcesz? ja nic w tém poradzić nie mogę. To doskonały ząb.
I jak gdyby za długo już wstrzymywała wesołość, zaczęła znów śmiać się okropnie.
W téj chwili, Henryk ukazał się we drzwiach pokoju w którym się Tristan z Henryką znajdowali. Henryka postrzegłszy go, bez opamiętania śmiać się poczęła. Henrykowi zdało się, słyszéć odgłos śmiechu Fanny w owym dniu kiedy miał chorągiewki w łydkach; spojrzał się z obłąkaniem w koło siebie, Henryka podniosła się i ociekła śmiech swój unosząc, którego echo oddalało się w ogrodzie i nareszcie ucichło ze wszystkiém.
Na-ten-czas zbliżył się do Tristana; ale i ten mimo litości i współczucia nad tą bolesną przygodą, także ze śmiechem oddalił się.
— A! no! wymówił do siebie pobladły Henryk, siadając na krześle, zdaje się że już nadto byłem szczęśliwy. Jeżeli tylko wszyscy powrócą do śmiechu, to ja powrócę do płaczu.
Długo pozostał na miejscu, na którém usiadł, nie pojmując co znaczy to wszystko wkoło niego, pomyślał sobie, że te śmiechy których przyczyny mu nie wytłumaczyli, musiały być z niego. Podobna wesołość okazywana tyle razy w przeszłości na jego widok, tak wielką i okropną grała rolę, w życiu Henryka, że gdy ujrzał w Henryce i Tristanie, jedynych istotach z któremi żył teraz, natychmiast ogarnęły go przykre i dziwne uczucia. Są chwile, w których dusza spokojna, czysta, przezroczysta na pozór, jedném słowem się zamąci, jak woda ustała zmąci się rzuconém w nią kamykiem. Biedny Henryk siedział cały pogrążony w bolesnych pamiątkach, i przewidując już ponurą przyszłość, żałował, że się rzucił w ten świat, jeżeli nie zupełnie zły, przynajmniéj szyderczy.
Postanowił zatém nie kusić dłużéj opatrzności, poznał w tém niby ostrzeżenie, i przewidywał już że ten śmiech, był przygotowaniem do strasznych i okrutnych dla niego wypadków. Chciał więc usłuchać pierwszéj przestrogi którą mu przypadek nastręczył, i jakby umyślnie nasłał; postanowił porzucić ten dom, i powrócić do życia smutnego i samotnego.
Wyszedł z pokoju w którym się znajdował, i udał się do swego mieszkania, a tam wziąwszy papier i pióro, zaczął pisać do Henryki, list pożegnalny.
W początku téj powieści, widzieliśmy co Tristan pisał do Ludwiki. Niech więc czytelnicy wiedzą, że list Henryka do Henryki był bardziéj smutny i rozpaczliwy niż pierwszy. Jeszcze więcéj czuć można było tę niemożność bycia szczęśliwym, pod którą uginał się Henryk, i czuł się zmuszonym opuścić teraz Ville, jak dawniéj opuścił Londyn, Paryż i Neapol. Łatwo pojąć męczarnie tego biednego serca, dopiero co zrodzonego do nadziei, a umierającego nie doznawszy ani jednéj rzetelnéj pociechy, ani nawet jednéj chwili szczęścia. I ktokolwiek byłby ten list czytał, pomimo że powodem do niego była śmieszność i prawie bufonada, byłby zapłakał duszą i oczami. Henryk więc płacząc, pisał, a czasem przerywał pisanie dla nabrania tchu i sił, bo istotnie boleść jego była duszącą. Potém znów pisał. Słowa i wyrazy w nim tak były słodkie, że powiedziano-by iż to jest list brata do siostry. Nie oskarżał ani Henryki ani Tristana o swoją nową boleść, którą mu jednakże bardzo niewinnie sami sprowadzili; skarżył się tylko na fatalność, że gdy mu ich tylko dwoje na święcie zostało, trzebaż aby i oni byli echem śmiechu, któren jak głos Boga do żyda wiecznego tułacza, powtarzał mu nieustannie: Mówił, że się trochę ogrzał ich szczęściem, dziękował im że weszli w życie jego, a przepraszał że on wstąpił w ich byt; mówił, że dotąd nie był dla nikogo tylko dla siebie, nieszczęście przynoszącym, lecz że przeznaczenie zawsze go prześladujące, mogłoby zrządzić, iż stałby się fatalnym dla drugich, naprzód więc przepraszał ich za złe któregoby na przyszłość doznać mogli, uznając się przedwcześnie przyczyną wszystkiego złego.
Nigdy żaden list w święcie nie był pisany z taką boleścią, kończył go oznajmiając swój wyjazd, nie do zamku Enghera, z którego mogli by go drugi raz wyrwać, ale wyjazd w świat cały; chciał zawsze iść przed siebie aż dopóki ziemia nie otworzy się, dla przyjęcia ciała a niebo dla wzięcia duszy jego.
Prosił Henryki aby się z niego bardzo nie śmiała, ale by go żałowała jeżeli go kiedy przypomni, bo żal kobiety jest modlitwą do Boga.
Skończywszy list, odczytywał, a po złożeniu go gdy wstał, spostrzegł Henrykę za niém stojącą z łzawemi oczyma.
— Co to robisz Henryku?
Piérwszy to raz tak go mianowała, nie dodawszy tego ceremonialnego i zimnego słowa; Panie.
— Pisałem.
— Mogęż wiedziéć do kogo?
— Do pani.
— W takim razie oddaj mi pan list.
I zbliżyła się do stołu chcąc list wziąść, ale Henryk ręką go przyłożył.
— Późniéj trochę, odrzekł:
— Dla czego nie teraz zaraz?
— Wtenczas on pani dojdzie kiedy ja odjadę.
— Pan wyjeżdżasz? z zadziwieniem zapytała Henryka.
— Tak jest pani.
— I jedziesz pan?...
— Gdzie mnie Bóg poprowadzi.
— Henryku! przysuwając się do niego rzekła, przebacz!
— Cóż ja mam pani przebaczyć?
— Przebacz mi tę wesołość dzisiejszą która cię zasmuciła. Ach! żebyś wiedział ile ją sobie wyrzucam! no przebacz mi!
I wzięła ręce Henryka w swoje ściskając je.
— Oddaj mi ten list, wymówiła najpowabniéj i z prośbą.
— Weź go pani; lecz jeżeli masz się śmiać z niego, niech to nie będzie w mojéj przytomności.
— Oh! to źle, gubiąc łzę, wymówiła Henryka, to bardzo złośliwie z twojéj strony to coś mi dopiero powiedział; teraz na ciebie koléj przepraszać bom ja nie tyle co ty zgrzeszyła; — jeżelim ci przyczyniła boleści, to przyznać przynajmniéj musisz że to było bez mojéj wiedzy, ale ty rozmyślnie i dobrowolnie mi je robisz. To bardzo źle.
Zalotnica, nie gniewała się że mogła przemienić rolę i że zamiast pokutnicy przyjęła na się postać obrażonéj. Henryk przysunął się do niéj i wymówił:
— Przebacz mi pani! wiesz przecie że ranię wszystkich zbliżających się do mnie, — jestem przeklęty!
— No! no! przyjdź usiąść przy mnie, wymówiła list roztwierając przebaczmy sobie oboje.
Henryk usiadł, a Henryka list czytała.
Co raz to zwracała z westchnieniem wzrok na niego wymawiając:
— Biedny przyjacielu!
Potém wracała do swego czytania, kiedy niekiedy łzy obcierając i ściskając rękę Henryka który jeszcze i teraz nawet był w śmieszném położeniu, bo w położeniu żałowanego człowieka. Lecz tym razem Henryce bardzo o to chodziło, żeby pokazała że ma dobre setce, bo wiemy ile kobiety cieszą się gdy mogą żałować mężczyzn i pokazać dobroć swoją.
Złożyła list i zbliżyła się do niego mówiąc:
— Czy to wszystko prawda?
— Wszystko.
— I jużeś tyle cierpiał?
— Tyle niestety! i pewnie jeszcze cierpiéć będę.
— Miéj nadzieję!
— Pani! to słowo przezemnie już zapomniane!
— Sceptyku zawołała! który nawet w nadzieję wiary nie masz! czyż myślisz że przyszłość powinna być dla ciebie smutną, dlatego że przeszłość taką była? Zobaczymy dodała (bo jeżeli kobiety lubią, żartować, lubią także i pocieszać). Zobaczymy! Będziemy się kochać. Zostań z nami: zobaczysz że nigdy nie będziesz miał przyczyny zrobienia mi najmniejszego wyrzutu. Czyż mogłam przewidziéć, że dla pustoty, któréj nie byłeś mi przyczyną ani przedmiotem, zechcesz ztąd wyjechać? Skoro mnie Tristan wyłajał, przybiegłam z całym żalem i wyrzutami do ciebie; teraz już wszystko przeszło, nieprawdaż? Daj mi rękę, pójdź ze mną do ogrodu. Co do listu twego, ten zachowam nazawsze, często go odczytywać będę, abym przez to została roztropniejszą na przyszłość i przypominała sobie boleść, którą ci zadałam.
Wszystko to powiedziane było, tonem niby to kapryśnym, niby dziecinnym, któren kobiety doskonale umieją przybierać, gdy chcą coś otrzymać, i dlatego to Henryce udało się wyprowadzić Henryka do ogrodu. Lecz w ogrodzie już nie było mowy o tém co zaszło; Henryka przestała na tém, że co chwilę ściskała nieznacznie rękę Henryka, pewnie dla powiedzenia mu:
— Chociaż do ciebie nie przemawiam, myślę jednak o tobie. Przebaczasz mi nieprawdaż?
Wreszcie pewnie chciała dokazać, aby Henryk zapomniał że go w dniu tym obraziła, bo złączywszy się w ogrodzie z Tristanem, ledwie raczyła spojrzéć na kochanka; zawsze miała smętne spojrzenie zwrócone na przyjaciela, ten zaś gdyby choć najmniejszą mógł miéć dozę zarozumienia, byłby w tém wejrzeniu postrzegł co innego niż przyjaźń.
To téż wieczorem, po długiéj przechadzce w ogrodzie, Henryk oddalając się od Henryki, mówił do siebie:
— To najdziwniejsze! Nathalja która mi często powtarzała, że mnie kocha, nigdy dla mnie tak tkliwą i czuwającą nie była, jak Henryka która mi nie mówi wcale o miłości.
I był zamyślonym.
— Zdaje mi się, mówił do siebie Tristan, że Henryka cały dzień dzisiejszy była jakby czémsić zajęta. Co jéj u djabła mogło wleść w głowę?
I był zmartwionym.
Kobieta jest dziwną istotą. Kiedy przed Henryką Tristan Henryka żałował, kiedy tonem prawdziwego politowania, opowiadał historyą o przednich zębach, z których jeden Henryce się dostał, ta nie mogła na nic lepszego się zdobyć jak na wyśmianie całéj przygody zabawnéj z pozoru, a okropnéj w rzeczywistości. Widziała tylko jedno pocieszne położenie w téj całéj strasznéj dla Henryka męczarni, a nie myślała ile on znając powody śmiechu, mógł z boleścią w sercu uczuć taką wesołość i cały odgłos tego śmiechu.
Dopóki Tristan przekładał jéj, że to było nielitościwie z jéj strony, śmiać się z boleści z któréj nawet skorzystała, ona odpowiedziała mu nowemi napadami śmiechu i wesołości, tak, że Tristan na pół rozgniewany na pół śmiejący, zostawił ją samą i odszedł od niéj. Raz zostawszy samą i nie mając już morałów Tristana pobudzających ją do wesołości, przestała się śmiać, a po trochu, zwyczajem wszystkich pięknych kobiét, uczuła potrzebę rzucenia się w zdanie przeciwne, temu jakie przed kilką, minutami utrzymywała, i siedząc przy oknie, zaczęła żałować Henryka. I w ten czas to wstała, przeszła przez ogród i udała się do Henryka, zajętego pisaniem listu pożegnalnego, pełnego żalu i smutnych wspomnień o czém już w przeszłym rozdziale opowiedzieliśmy. Otóż, jakieśmy powiedzieli, kobieta jest żyjącą sprzecznością, w prześlicznéj formie z głosem czarującym: to téż Henryka widząc tę prawdziwi] boleść Henryka zesmutniała, jak pierwéj weseliła się i jednym rzutem woli nadała sercu swemu litości, oczom łzy, a słowa pocieszające ustom, zaczęła opatrywać rany które sama zadała, naprawiać błędy które popełniła, tak dalece, że wieczorem obydwa młodzi ludzie byli zamyśleni, zajęci uwagami o których wspomnieliśmy.
Nieszczęściem dla nich, a większém jeszcze nieszczęściem dla drugich, każde indywiduum przeznaczone aby było wczasie mężem lub kochankiem, a świat napełniony jest takiemi indywiduami: każde mówię indywiduum odebrało od natury w saméj chwili przychodzenia na ten świat, pewną dozę miłości własnéj, to jest zadowolenia z siebie, i zarozumiałości, zmieszanéj ze ślepotą względem innych, które to przymioty razem wzięte to zrządzają, że zawsze postrzega ostatni to, co w położeniu męża lub kochanka, najpierwéj postrzedz winien, i że jeżeli przypadkiem się postrzeże, używa właśnie środków najprzeciwniejszych na odwrócenie spełnienia przewidzianéj katastrofy: tak téż i Tristan wyłączny co do przygód, nieoddzielny od drugich charakterem; znosił i podlegał każdéj woli zagadkowéj i przypadkowéj, i nazajutrz po dniu w którym uważał że Henryka czémciś zajętą była, nie troszczył się bynajmniéj aby dojść przyczyny takiego jéj zajęcia; Jak gdyby w kobiecie oddalonéj od świata, znajdującéj się między dwoma młodymi ludźmi z których jeden jest od pięciu miesięcy jéj kochankiem, a drugi od kilku dni przybyłym; zajęcie się, mogło istnieć i bez przyczyny.
Dnie następowały jedne po drugich, ale oczywiście coś nadzwyczajnego działo się w domu. Takiego coś, było, jak to się zdarza między zakochanemi, przed wybuchem jakiéj gwałtownéj sceny, a po wybuchnięciu któréj wszystko znów okazuje się w lazurowym nieba kolorze, albo też wszystko zostaje zerwaném; do oznajmienia takiéj sceny, czyli do zapowiedzenia jéj wzywa się pewnych przygotowawczych sprzeczek, pewnych przedugodnych sprzeciwiali, podobnych do tego wichru szeleszczącego listkami i zapowiadającego, że burza spadnie na ziemię. Gdyby Tristan nie był tak mało bacznym jak wszyscy inni kwalifikujący się na mężów i kochanków, byłby się natychmiast domyślił, że jeżeli już nie dzieje się to, dziać się może coś dziwnego w sercu i uczuciach Henryki. Bo ile razy stawszy się uprzejmiejszym dla niéj, w miarę gdy ona dla niego była przekorną, ile razy przysuwał się do niéj, szczególniéj w ten, czas kiedy z Henrykiem rozmawiała, i powiadał jéj, że czas prześliczny, a zarazem pytał czy nie chce konno przejechać się? zawsze mu odpowiadała tém jedném słowem „dziękuję“ ale tak sucho, że można było wziąść to słowo za bratnie, ale starsze słowa, nie chcę, nadto może twarde i dla tego nieużywane.
I dzień przemijał na zimnéj rozmowie, a w wieczór, Henryka zawsze znalazła jakąś wymówkę aby pozostać samą.
Miłość jest jak deska do chóźdania, któréj dwa przeciwne końce nie mogą pozostać w równowadze, gdyby téż nie to, wynalezionoby równowagę w szczęściu, czyli że szczęście byłoby powszechném i wszędzie. Otóż tak się dzieje, że zawsze jeden koniec w górze kiedy drugi na dole, tak samo między kochankami, że jedno zawsze w tenczas więcéj kocha, kiedy drugie mniéj okazuje przywiązania, lub ze wszystkiém kochać przestaje. Ale jak we wszystkich grach świata tego, nieruchomość i ciągła stagnacya tak umysłu jak ciała jest niepodobną, trzeba wiele i bardzo wiele usiłowań, aby położenie na chóźdawce zmienić i tym sposobem, ten co przeważał na dole staje się lekkim i idzie w gorę, a ten co był na górze jest wówczas cięższym spada na dół, tak, że koniecznie jeden drugiego położenie zająć musi: czyli że ten co mniéj kochał musi pokochać mocniéj, a ten co bardzo kochał, musi poprzestać albo przynajmiéj zwolnić w kochaniu, powtarzam jednak, że równowaga nie podobna; i że ten który był na dole, co znaczy że był silniejszym, to jest że mniéj kochał i współ zawodnika trzymał w zawieszeniu, albo zmorduje się swojém położeniem, albo porzuci zabawę. NB. jeżeli jest litościwego i dobrego serca, na tenczas, porzucając miejsce swoje i grę, przytrzyma deskę, aby drugi mógł z niéj zstąpić nie zrobiwszy sobie nic złego; lecz jeżeli jest bez litości, porzuca raptem wszystko, narażając drugiego z nim się bawiącego na spadnięcie i skręcenie karku.
W zupełnie podobném położeniu znajdowała się Henryka z Tristanem, bo Tristanowi który widział kobietę uwielbiającą go, zdawało się, że żałował Ludwiki i nie chciął postrzegać udręczeń jakie tém swojéj kochance wyrządzał aż do chwili, kiedy Henryka znużona rolą swoją, na wzajem dla niego ostygła, co sprawiło skutek zwyczajny: że Tristan bardziéj ją cenił. Lecz tym razem Henryka była silniejsza i miała lepsze stanowisko czyli była mocna położeniem: ale Tristan nie dojrzał jeszcze Henryka, i dla tego nie wiedział co począć. Dawne sposoby nieudawały mu się więcéj, zapisywał album wierszami i śpiewał jak najtkliwiéj, jednak Henryka znajdowała wiersze i śpiew nudnemi, a pogarda tak się stała widoczną, że Tristan koniecznie ją postrzedz musiał.
Tristan ani rozumiał ani pojmował przyczyny téj zmiany, i pytał oto Henryka, którego sadził przyjacielem swoim po usłudze jaką mu zrobił. Biedny Tristan! który myślił że to jest uczynić przysługę, stawiając zaporę woli czyjéj, a nadewszystko biedny, iż myślał, że za przysługę choćby największą, najrzetelniejszą, pozyska się przyjaciela. Gdyby Bóg dał dwa życia człowiekowi, jedno na nabycie doświadczenia i ocenienie świata, drugie na korzystanie złego co się człowiek nauczył, to pewna, że tych dwóch żyć niewystarczyłoby, i że to drugie życie byłoby zawsze jeszcze nieszczęśliwsze od pierwszego. Gdybyśmy, w przypuszczeniu takich dwóch istnień danych od Boga, znali w podobnéj epoce Tristana i widzieli go czyniącego zapytania Henrykowi, oto są słowa prawdy którebyśmy mu powiedzieli:
„Jak to? waryacie! tyś przeszkodził człowiekowi, dla własnego szczęścia jego, dopełnić czynu jego własnéj woli, a co gorzéj jeszcze, jak człowiek bezrozumny przyprowadziłeś go do kobiety, któréj w prawdzie nie kochałeś ale mogłeś co chwila ją pokochać, bo pokazuje się, że ją teraz kochasz; i myślałeś że można bezkarnie oddać przysługę człowiekowi? Ależ nieszczęsny człowieku! już sześć tysięcy lat, jak najpierwsi filozofowie i najgenialniejsi poeci, życie swoje trawią na powtarzaniu ci, że ludzie w ogólności, a przyjaciele w szczególności
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Przecież wszystko to co pisali, jedynie na to było, aby cię ostrzedz, żebyś tego nie zrobił co właśnie teraz uczyniłeś. Czyż warto było, aby prace wielkich ludzi i pisane traktaty o przyjaźni, tak się z poniewierały, że ty mogłeś wystąpić z twoją grubą pomyłką i wszystkie ich zdania zniweczyłeś? Ależ ty jesteś stokroć ślepszy jak Belizaryusz. Czyż ty nie domyślasz się, nie widzisz, że pierwszym czynem zawdzięczającym ci przysługę, być powinno: staranie się o względy kobiety którą kochasz, i użycie wszystkich sposóbów, aby ci jak najwięcéj przykrości zrobić. W téj chwili, dodalibyśmy jeszcze w naszéj otwartości i idź! idź Tristanie! do pokoju, w którym się znajduje Henryka, zobaczysz tam u nóg jéj twego przyjaciela, ujrzysz go w takim położeniu, w jakiem ty się znajdowałeś przed oddaniem mu przysługi, i posłyszysz go wymawiającego podobne tym słowa, jakie wymawiałeś nimeś jednego więcéj niewdzięcznika na święcie tym przysporzył.
No, a wiecież coby Tristan, jeżeli jest szczerym i otwartym, na to zbawienne rady odpowiedział?
Oto z miną głębokiego przekonania, i jakby najświętszą prawdą, odrzekłby nam:
„Mój drogi! zanadtoś śmiały, kiedy śmiesz mi takie biednie prawić: że Henryk jest kochankiem Henryki! gdzież twoja głowa, mój biedny przyjacielu? okropnie zwodzisz twoich czytelników, jeżeli im podobne rzeczy w swoich romansach opisujesz; wszakżesz ona nie może czuć dla niego miłości, wszakże za każdym razem kiedy jéj mówię o Henryku, kiedy dokładam starań aby go polubiła, odpowiada mi: żebym milczał, mów i że go znajduje zupełnie śmiesznym. Pomyśl tylko, że żadna dotąd kobieta nie mogła go pokochać, tém bardziéj téż Henryka, kobieta pełna wykwintnego gustu, tak dowcipna, wytworna! Pomyśl, że ona całe życie, słowo w słowo ma opowiedziane tego nieboraka, wie że ma fałszywe zęby, i codzień śmieje się z niego. Nie! nie mój kochany, z téj strony nie ma żadnego niebezpieczeństwa, bądź o mnie spokojny. Henryka nie zdolna popełnić takiéj niewdzięczności. I Tristan pewnie poróżniłby się z nami, dawszy nam pierwéj naukę o sercu ludzkiém.
Co do nas, bylibyśmy się z grzecznością odwrócili od niego, mówiąc sobie samym: „nie zna ani mężczyzn, ani kobiet, ot, naiwnie sobie szczęśliwy!“
Ale nas tam nie było: i dla tego nie udał się do nas, tylko do Henryka.
— Mój Henryku! co téż to mogło się zrobić Henryce?
— Nie wiem, odpowiedział przyjaciel.
— Ależ może opowiada ci rzeczy, których nie śmie mnie mówić?
— Oh! wcale nie, zkądby jéj przyszło takie do mnie zaufanie.
.
— Ztąd, że po całych godzinach z tobą rozmawia.
— To prawda. Ale mi nigdy ani słowa o tobie nie mówi.
— To dziwnie. Może mnie już nie kocha?
— Owszem, zawsze dla ciebie jednakowa.
— Tak myślisz?
— Jestem tego pewny.
— Lecz przecie, cóżbyś mi poradził robić w takiej okoliczności?
— Pytasz mi się o radę?
— Tak jest.
— Trudno to bardzo dawać radę.
— Jedna tylko rzecz jest nad to trudniejsza, to jest: iść za tą radą: mów przecie jednak.
— No! otóż! na twojém miejscu...
— Na mojem miejscu?...
— Porzuciłbym Villę.
— Jak to! co chcesz mówić?
— Na jakiś czas, na miesiąc, na piętnaście dni. Dałbym uczuć Henryce smutek po oddaleniu, a po przybyciu, przyjęto by mnie okrzykami radosnemi, jak dawnych bohaterów w tryumfach.
— A ty! cóżbyś przez ten-czas tu robił?
— Ja? no... pozostałbym tutaj, aby Panią Linsay nie zostawiać samą; uważałbym na wrażenie jakie twoja niebytność sprawia, i potém, za powrotem twoim, opowiedziałbym ci wszystko.
— Może masz słuszność...
— Zdaje mi się że to byłby dobry sposób; Kobiety miewają chwile złego humoru, tak jak czas, ma swoje deszcze, trzeba się chronić od jednego jak od drugiego, i nie wracać, aż kobieta będzie wesołą i uprzejmą, a niebo pogodném.
— No! dobrze! pomyślę nad tém, i jeżeli Henryka nie będzie dla mnie lepszą, pójdę za twoją radą.
Pozwalam wam rozważać, co sobie Henryk myślał po takiéj rozmowie. Ten biedny Tristan, na prawdo zaczął się kochać w Henryce. Ona zaś stając się dla niego zimną, wzięła drogę najpewniejszą, chociaż najlepiéj znaną. Tristan w głowę zachodził, chcąc dojść, co mógł takiego przewinić swojéj kochance, że znajdowała wszystko to niedobrém co tylko powiedział. Nie było jeszcze wojny otwartéj, lecz często w rozmowie przy Henryku, pani de Lindsay pozwalała sobie słów docinkowych, które ściskały boleśnie serce jéj kochanka. Często, nie raczyła nawet odpowiedziéć mu na jego mowę, albo jeżeli odpowiadała, to zawsze słowa jego złe i fałszywie tłomacząc. Dla tego Tristan stał się posępnym, aż straszno było patrzéć na niego, i to go zniewoliło zasięgać rady od Henryka.
Nareszcie, raz w wieczór, znalazłszy się sam na sam z Henryką, przybliżył się do niéj, ukląkł u nóg jéj, co zwyczajnie robił i wymówił do niéj:
— Henryko! otwarcie mi powiedz! co masz przeciwko mnie? Czy myślisz że cię już nie kocham? czy cię mimowolnie czém obraziłem? w imię nieba powiedz mi!
— Nic doprawdy nie mam przeciwko tobie mój przyjacielu! i zapewniam cię, że nadto za złe bierzesz małe nic nieznaczące dzieciństwa, które dla tego samego powinny nie mieć skutków, że nie mają przyczyn.
— Nie mówisz do mnie szczerze, nie kochasz mnie już!
— Mylisz się Tristanie, kocham cię zawsze!
— Jakże mi to zimno powiadasz! a jednakże to mi pierwszy raz mówisz od dawnego już czasu.
— Nigdy nie jesteśmy sami, mogęż przy obcym powtarzać, ci że cię kocham? nie możesz wymagać tego po mnie; już i to nadto; żeśmy panu de Sainte Ile uczynili na pół zwierzenie, nie powiedziawszy mu wszystkiego. On ma oczy, nie możemy przeszkodzie mu aby niemi nie widział, ale możemy ustrzedz się aby nie słyszał.
— Miesiąc temu, Henryko, nie byłabyś do mnie tak mówiła!
— Bo od miesiąca wiele się nowych rzeczy stało.
— I cóż się takiego słać mogło, aby z powodowało dla mnie taką w tobie zmianę?
— Rozważyłam sobie...
— Rozważyłaś?
— Tak jest.
— I możnażby wiedziéć to rozważenie, które cię robi tak niedobrą dla mnie, i czyni tyle nieszczęśliwym?
— Rozważyłam sobie: żeś mnie nie kochał, żeś kochał inną, że jeżeli teraz cierpisz, sądź ile ja cierpiałam.
— Ależ to czas dawno już zapomniany, Henryko! po co go przypominać? kocham cię więcéj niż kochałem Ludwikę, bardziéj niż kiedykolwiek mogę kochać jaką kobietę. Ta obojętność twoja może udana? nieprawdaż? kochasz mnie jeszcze.
Henryka nic nieodpowiedziała.
Tristan podniósł się.
— No! widzę, wymówił, że mi już nic nie pozostaje, tylko pójść za radą Henryka.
— Jakaż to rada?
— Żeby odjechać.
— Odjechać? z zadziwieniem odparła Henryka.
— Tak jest.
— A to dla czego?
— Dla tego, że na teraz moja bytność jest tu niepotrzebną, a z czasem, mogłaby się stać śmieszną.
— Wytłomacz się.
— Chcę mówić pani, że dotąd ta twoja zimna obojętność może pochodzić tylko z woli twojéj, i że późniéj można jéj będzie nadać boleśniejszą dla mnie przyczynę. Nie powinniśmy czekać chwili, w któréj pani staniesz się więcéj występną, a ja bardziéj smutny, z przymuszonego rozłączenia. Henryka zarumieniła się, ale Tristan tego nie widział.
— To bardzo fe panie! odpowiedziała, mówić takie rzeczy. Dotąd nie masz mi nic do wyrzucenia, i nie wiem w jakim celu mówisz to wszystko.
— To jest pani: że obawiam się, abym nie był przeszkodą do jéj szczęścia, i dla tego chcę odjechać.
— Odjechać? odrzekła, pan tylko to słowo masz na ustach, wiesz jednak dobrze że nie możesz tego zrobić.
— A to dla czego? zapytał Tristan, który po tonie wymówienia Henryki, zrozumiał, co mogło nastąpić.
— Cóż się z panem stanie jeżeli wyjedziesz?
— Tristan zbladł.
Henryka rzuciła mu całą przeszłość jak obelgę przed oczy. Możeby była połowę swego majątku oddała, żeby mogła była cofnąć to słowo, lecz cios już był rzucony. Rana bolesna i głęboka zadaną, została; Tristan, który dotąd całą tę rozmowę uważał za kłótnie miłosną, i myślał, że Henryka na tém skończy iż mu się rzuci na szyję, zdrętwiał i pognębionym został taką mową. Dwie łzy z serca pochodzące, zpłynęły z oczu, i gdyby był się wstrzymywał, byłby jak dziecię płakał. Nie odpowiedział nic, wziął kapelusz i poszedł do drzwi. Henryka zrozumiawszy, że potrzebowała przebaczenia za okrucieństwo, wstała i rzuciła się pomiędzy drzwi a Tristana.
— Przebacz, Tristanie! zawołała.
— O! ja pani przebaczam ale jadę.
— Nie wyjeżdżaj, zaklinam cię! nie powinieneś gniewać się na mnie; cierpię w nerwach; oh! my kobiety, nie znamy tak jak wy wartości i wagi słów wmówię. Przebacz mi, nie to com powiedziała, ale wytłumaczenie jakie nadać mogłeś moim wyrazom. Czyż sądzisz że jestem zdolną dobrowolnie zadać ci boleść?
I mówiąc to, wzięła go za rękę i przyciągnęła ku sobie. Tristan był jakby z paraliżowany; ciche łzy płynęły mu z oczu, dal się prowadzić, bo nie miał władzy ani siły chciéć lub nie chciéć czego.
— Ależ! przyjacielu! wymówiła tonem żalu, no! nie płacz; źle zrozumiałeś mowę moją; ja chciałam powiedzieć, że bezemnie, bez kogoś któryby cię kochał, byłbyś nieszczęśliwym, bo ty potrzebujesz być kochanym. To tak trzeba było tłumaczyć słowa moje. A ty niedobry! inną im myśl nadałeś. To ty powinienbyś przeprosić mnie, za to, żeś mnie osądził zdolną, powiedzieć inaczéj! ależ to byłoby niegodnie! nikczemnie, podłe! a przecież nie wierzyłbyś żebym mogła być nikczemną, szczególniéj względem ciebie, który mnie kochasz i którego kocham, dodała po cichu.
— O! pani mnie nie kochasz.
— No! otóż znów zaczynisz i znów wątpisz!
— Gdybyś mnie kochała, nigdy byś mi nie była powiedziała tego com dopiero usłyszał; tak jest Henryko.
— Ależ ty sobie robisz roskosz z mojéj męczarni! zawołała Henryka, płacząc temi łatwemi łzami, które wylewać jedynie kobiety mają przywilej, i które są wewnętrznemi powodziami: czyż nie widzisz że od kilku dni jestem cierpiącą? i zamiast pielęgnować mnie i współczuć ze mną, nie wiem zkąd wynajdujesz powody do kłótni, i takim sposobem zniewalasz mnie do płaczu? Jesteś bez litości! bo wiesz że kocham; że dopiero co przepraszałam cię, a ty zamiast mnie przeprosić, martwisz mnie tém bardziéj.
Wszystko to powiedziane było z takiem przekonaniem, że Tristan uwierzył że on sam winien, i znów się rzucił do nóg Henryki.
Ta skończyła na przebaczeniu swemu kochankowi. Oboje sobie powtórzyli: że się kochają jak w pierwszych dniach miłości, i kiedy Henryk wszedł, kochankowie byli jak dawniéj, to go zadziwiło, i zdawało się, że nawet i gniewało. Wieczór przeszedł bez wielkiego wstrząśnienia, i ledwie małe kiedy niekiedy słówko przypomniało scenę dzienną, jak niby wątle obłoczki, pędzone wiatrem po burzy, któréj jakąś cząstkę w sobie zawierają.
O północy, Henryk podniósł się i pożegnał Henrykę; Tristan to samo uczynił.
— Bądźcie zdrowi panowie! odezwała się, do jutra! Zobaczymy jutro rano powiedziała do Tristana, ściskając mu rękę, czy ci mogę ze wszystkiém przebaczyć.
I obydwa odeszli do drugiéj Villi.
Tristan udawszy się do swego pokoju, przypomniał sobie wszystko co w dzień zaszło, a że dopiero była północ, a księżyc pysznie świecił, wołał rozmyślać w oknie, i pytał się siebie samego: czyby też Henryka przebaczyła mu gdyby przyspieszył chwilę zupełnego z nią pojednania i zgody? Druga Villa, jakby uśpiona, tak spokojnie odbijała białém srebrném światłem księżyca, i Tristan tak samo jak w dzień przyjazdu swego widział powolnie kołyszące się drzewa poruszane wiatrem, można powiedziéć że powietrze i noc oddychały miłością. Tristan mając klucz od ogrodu Henryki, postanowił pójść w nocy do niéj dla otrzymania przebaczenia, a dla tego aby go łatwiéj pozyskać, chciał jéj pod oknem zaśpiewać ulubioną aryę.
Zszedł więc powolnym i równym krokiem, przeszedł ogród, otworzył furtkę i gotował się przebyć przestrzeń dzielącą dwa mury. Lecz zdało mu się, że się coś ruszało przy furtce od któréj miał klucz. W istocie, człowiek jakiś stał przy niéj, może złodziéj. Tristan zatrzymał się; człowiek ów wolno i po cichu otworzył furtkę od ogrodu Henryki, i zamknął ją za sobą; Tristan jednym skokiem przebył odległość od muru do muru, i z kolei ostrożnie, otworzył także tę samą furtkę; natenczas mógł dojrzéć tego który zawracał się na końcu ulicy oświeconéj księżycem, i ujrzał Henryka de Sainte-Ile.
Tristanowi okropnie serce bić zaczęło. Widział, jak Henryk przeszedł ogród, jak po cichu wśliznął się do domu i zniknął, starannie drzwi od ganku zamknąwszy.
Pierwszą myślą Tristana było: wejść tam także, bo równie miał klucz od drzwi wchodowych; chciał zakuć Henryka, lecz potém namyślił się, bo pragnął miéć oczywisty dowód: że go Henryka zdradzała; postanowił zatém czekać.
Wszystko co możemy o téj przygodzie powiedziéć, jest to; że o trzeciéj rana czekał jeszcze.
Jakeśmy już powiedzieli, charakter Tristana był właśnie takim, jakiego potrzeba w roztargnieniach przypadkowych, był to człowiek zapominający dziś co robił wczoraj, i najniewiadomszy co zrobi jutro. Przedsiębrał nagle postanowienia które raptem porzucał. To téż postrzegłszy Henryka wchodzącego do Henryki, pierwszą myślą jego było zabić go; potém zaczął wątpić i wołał zaczekać; nie dlatego żeby był bojaźliwym, lecz tyle myśli jedna drugą zbijających tłoczyło mu się do głowy: tyle widział w postępowaniu Henryki w tych tajemniczych odwiedzinach Henryka, bez wstydu, że skamieniał prawie, i nie uznawał aby była godną, iżby dla niéj zabijać człowieka.
Później, im więcej rozmyślał nad tém co się w około niego działo, tém więcéj w całéj téj sprawie kobiéta mu znikała. Zdało mu się, że między nim a Henrykiem wszystko powinnoby zostać roztrzygniętym, bo uratował mu życie, a on go tak nikczemnie zdradzał, w tém co miał w życiu najdroższém. Tristan nie czuł dla Henryki téj głębokiéj miłości, która nie przewiduje dla siebie innego końca jak wieczność z miłości, lecz to z tąd pochodziło, że żyjąc z nią sam na sam, nie mógł być o nikogo zazdrosnym. Otóż tedy, najostatniejsze indywiduum, które mógłby był uważać za swego współzalotnika, był Henryk de Sainte-Ille, którego zupełnie uważał za istotę okrytą śmiesznotą, więc i teraz nawet mając najoczywistsze dowody przed oczyma, wątpił jeszcze o rzeczywistości, a potém przyznajmy się, że choćby się trochę tylko kochało jaką kobiétę, ale gdy się ją widzi przechodzącą z obojętnością a może nawet ze szczęściem z naszéj miłości w inną miłość; gdy się, do tego jeszcze trafi jak Tristanowi, że nowo ukochany wychodź i od niéj; natenczas mimo woli naszéj, kochamy tę kobiétę. Mimowolnie przypominamy sobie skarby miłości i przebywania z nią sam na sam, o które pierwéj mało dbaliśmy, a których teraz, właśnie dlatego że nam je gwałtem odbierają, gorąco żądamy; jesteśmy jak ci podróżujący, którzy dopóki gdy się z miejsca na miejsce przenoszą, wszystko uważają znużeniem, utrudzeniem i przykrościami, a gdy wrócą do jedno-tonnego życia, marzą o swoich podróżach jak o snach czarujących.
Natenczas, pojmuje się próżnia: jaką się wkoło siebie, nazajutrz postrzeże i szczęście jakie można było posiąść, w téj miłości zdającéj się nam lekką pierwéj. Wtedy doznaje się żądzy, zemsty nad człowiekiem, który cię na kilka dni wtrąca w to opuszczenie i wyrywa ci nawyknienia serca, przez które dni czyste i spokojne jedne po drugich dla ciebie następowały: zresztą, te dni mogły być bez słów, ale zawsze były i bez burzy.
Tristan więc czekał, nie wiedząc co mu wypadało począć, co raz niby przekonany o prawdzie, to drugi znów wątpiący o niéj: to chcąc się głośno zemścić, to znów chcąc udawać, że niby niczego się nie domyśla, i tym sposobem uważać na wybiegi, jakich szczęśliwi kochankowie używać będą. Czasem znów, w tych melancholicznych chwilach, w których mu się przeszłość wystawiała, mówił do siebie:
„Z kąd mogę mieć prawo mścili się nad Henryką, któréj wszystko winienem? Jakiem prawem ma zdawać mi sprawę z kaprysu teraźniejszego, gdy kaprysowi jéj przeszłemu winienem życie?“
Były jeszcze inne uwagi nawijające się Tristanowi, ale które odpychał od siebie, jak duchy i strachy.
Oto świat jest tak stworzony. Kobiéta młoda i piękna, znajduje się na drodze młodego nieznajomego, ten klęka przed nią, i zapewnia ją że będzie jej niewolnikiem, że ona jest aniołem życia jego i gwiazdą jego nieba; nareszcie wypowie jéj wszystkie a wszystkie przenośnie, a w końcu powie jéj jeszcze: „kocham cię! ah! ale i ty mnie kochaj!” gwiazda z nieba zstępuje dla niego na ziemię, anioł robi się kobiétą, to jest grzesznicą, wysypuje na niego skarby miłości, dotąd zagrzebane w kopalni jéj serca, cie jego rozpromienia się, wszystkiemi jakie tylko być mogą próżnościami, a serce wszystkiemi uciechami, rozkoszami i poezją; wylewa się na niego duszą i sercem i oddaje mu się, owa gwiazda, — anioł — kobiéta — grzesznica.
Wytyka rys szczęścia nażyciu tego człowieka, który uważając go z drugiéj strony, nie powinienby się z nią zetknąć. Potém znów, kobiéta wybrana, żąda swoją drogą wybierać, i chce, usłyszawszy pierwszą pieśń tego miłosnego poematu, chce mówię, usłyszéć drugą, ale przez kogo innego; a to w niewinnym celu robienia doświadczenia, czy téż w drugim głosie, znajduje się wyrazistość większa jak w pierwszym i czyż z harmonią pieśń odśpéwa. Wtedy sądząc się jedyną i prawą posiadaczką uczni swoich udziela im pierwiastkowe uczucia. A piérwszy który ją znalazł tak materyalną że mu się oddała, nie bacząc że kto może na tém cierpiał znajduje teraz dziwném to miłosierdzie, nad którém on teraz cierpi!
Tak samo było i z Tristanem, lecz położenie jego było boleśniejsze bo je okrywała śmieszność! Kilka dni przed tém, zmuszony był przed Henryką brać obronę Henryka, gdy ta się wyśmiewała z jego nieszczęść, a człowiek który go zdradzał, był ten sam Henryk, który mu skrycie i podstępnie radził żeby wyjechał, i zostawił jéj czas do pozbycia się, jak mówił złego humoru, i w istocie dla pokrycia się jeżeli nie niebezpiecznego to natrętnego, współzalolnika. Z tąd więc wyniknąć musiała ważna kłótnia między dwoma mężczyznami.
Jak zawsze tak i teraz, przyczyna z kobiéty była oddalona, i Tristan był uszczęśliwiony z pozoru przezroczystego wprawdzie, ale którym mógł osłonić miłość swoją własną.
Godzina uchodziła. Dnieć już zaczynało, słońce nawet wychodziło z ciemnéj smugi tworzącéj się nad jeziorem, tak że się zdawało poczynać w niebie, a kończyć w jeziorze; było to jedno z tych przezroczystych ocknień przyrody, jakie czasem (podobno nawet kilka razy) Bonnington pochwycił. Tristan wciąż czekał.
Nagle posłyszał jakby skryte i tajemnicze drzwi otwieranie, z bijącém sercem rzuci! się w kępę drzew, która mu od trzech godzin służyła za schronienie i słuchał. Po chwili ujrzał Henryka wychodzącego i oglądającego się w około, który schodząc z cztérech czy pięciu schodowy przed gankiem, obejrzał się kilka razy i uśmiechnął do okna, w którym biała firanka nieco się uchyliła, i pozwalała dostrzedz główkę Henryki. Późniéj firanka zasłoniła się, główka jak sen zniknęła, a Henryk z tryumfującą miną, zmierzał do furtki ogrodowéj.
Tristan, jako wychowaniec Seraju, wiedział wszystkie przejścia, przybył przed przyjacielem swoim do furtki, tak zręcznie, że w chwili kiedy Henryk miał jéj dotknąć kluczem, ujrzał Tristana, bladego, z groźną miną, strzegącego mu przejścia, tak prawie, jak ów smok, przy Hesperyjskich ogrodach.
— Broń twoja panie? odezwał się Tristan.
— Moja bron? odpowiedział Henryk.
— Tak jest.
— Ah! jeżelibym się miał bić wziąłbym szpadę.
— Dobrze panie, będę się bił na szpady.
— A to dlaczego?
— Żeby pana zabić.
— Czyś oszalał?
— Dosyć już jednéj obelgi, panie, proszę o zawieszenie obrazy.
— Ja się z panem bić nie będę.
— Czy można wiedziéć dlaczego?
— Bo nie możemy się bić razem. Spotkaliśmy się pierwszy raz w miejscu, w którém mieliśmy obadwa umrzéć, a nie umarliśmy. Pan nie możesz mnie zabić, jak również zabić pana jest dla mnie niepodobieństwem.
— Pan jesteś zabobonny.
— Pan wiész o tém.
— Tak jest, ale są chwile, w których zabobonność ztyka się bardzo blizko z tchórzowatością.
Henryk nic nie odpowiedział: Tristan tém bardziéj się co raz więcéj gniewał.
— Więc panu się zdaje, że można ubliżyć człowiekowi, odezwał się Tristan, że możesz go ranić w najboleśniejszą stronę, i potém odmówić mu zadosyć uczynienia o które prosi. Czy wiesz pan, jaką nazwę można dać takiemu człowiekowi?
— Wiem, bez najmniejszego wzruszenia, odpowiedział Henryk, to téż dlatego, żebym sobie tego przydomku oszczędził, na który nie zasługuję, wolę odrazo powiedziéć panu, że w tém wszystkiém co się dzieje, nie ma nic do wytłumaczenia.
— Nie rozumiem pana.
— Pani de Lindsay, już nie kocha pana, tylko mnie kocha. Oto jest wszystko.
Tristan podniósł ramiona.
— Czyż to jest przyczyna abyśmy się zarzynali? czyż to się codziennie nie napotyka? Słuchaj mnie mój przyjacielu, żebyś się był trzy razy tak jak ja zabijał, wiedziałbyś trochę lepiej co to jest życie, ceniłbyś go trochę więcéj i dla takich bagatel go nie narażał. Jeżeli się bić z tobą będę, dwie rzeczy mogą nastąpić. Jeżeli ja ciebie zabiję, a bez uchybienia ci, ten wniosek jest bardzo prawdopodobnym, natenczas wyrzucałbym sobie żem cię zabił, ciebie, któryś mnie wyratował, ciebie, któremu winienem jedyne chwile szczęścia rzetelnego, którego w tém życiu doznałam, bo przysięgam ci, że nigdy nie byłem tyle szczęśliwym, jak od chwili kiedyś mnie z zamku Enghera wyciągnął. Wszystko od tego czasu uśmiechało się do mnie, i opatrzność zdawała się chcieć mi nagrodzić, wszystkie zboczenia przypadku.
Znalazłem w tobie wiernego przyjaciela jak Oresta; Henryka mnie kocha, wątpić nawet o tém nie mogę. Możemy wieść najprzyjemniejsze życic w troje razem. A przeciw nie, jeżeli cię zabiję, to oprócz wyrzutów sumienia, będę zmuszonym wyjechać; zaaresztują mnie, i podobne zatrzymanie wykryje domowe tajemne stosunki, o których władza nie powinna by wiedziéć, a zresztą, przypuszczając że nie będę aresztowanym, pani de Lindsay, wieczny żal do mnie miéć będzie, bo mogę cię zapewnić, że w braku miłości ma dużo dla ciebie przyjaźni. — Jeżeli zaś ty mnie zabijesz, cóż w tenczas nastąpi? zaaresztują cię, bo pomimo największéj dla ciebie przyjaźni, Henryka zechce zemścić się, za śmierć człowieka którego kocha. Wytoczą ci proces, odkryją prawdziwe twe nazwisko, dowiedzą się o śmierci Karola, o twojéj skrytéj ucieczce, i podług wszelkiego podobieństwa utną ci głowę. Wierz mi więc, mój drogi przyjacielu, weź ten cały wypadek filozoficznie. Kobiéta jest zmienną istotą, przemienia swoje uczucia jak Kameleon kolory, i nie warto dla jednego odcieniu jéj zabijać się. Wejdź w siebie samego, mój Tristanie; byłbym prawdziwie w rozpaczy, gdyby ci się najmniejsza przygoda trafiła, martwiłbym się nią, jak moją własną. Jestem szczęśliwy piérwszy raz w życiu. W imię nieba nie niszcz szczęścia mego, zmuszając mnie, abym cię zabił, lub zabijając mnie.
Wszystko to powiedziane było z tak zimną krwią, że Tristan przecierał sobie oczy, jak człowiek przebudzający się, któremu stoi jeszcze w oczach, sen do prawdy niepodobny. Chciał zobaczyć, jak daleko Henryk żart ten doprowadzi, i, drżącemi ustami wymówił:
— Więc tedy panie! pani de Lindsay, kocha pana?
— Ale tak, tak, tonem wiary i zaufania odrzekł Henryk:
— I masz tego dowody?
Henryk zrobił oczami skromny znak, który był tém, jakby powiedział: „tak jest, mam niezawodne, pewne dowody“.
— I możnaż wiedziéć od kiedy?
— Od następnego dnia po tym, w którym znalazłem was obojga, tak śmiejących się i wesołych, wtenczas kiedyście mnie tyle smutnym zostawili.
— W istocie, owego dnia mówiliśmy o tobie.
— A więc! Ja byłbym mógł nawzajem zadosyć uczynienia żądać, za niewczesną i obrażającą mnie wesołość, wybuchniętą za mojém przybyciem, szczególniéj z twojdj strony; lecz widzisz żem się wstrzymał. Bo są takie czasem okoliczności w których potrzeba umiéć pozostać śmiesznym nawet, albo nieszczęśliwym nie żaląc się na nikogo, tylko na przypadek.
— I pani de Lindsay, — od rzeki Tristan — dając ci dowody miłości swojéj, nie powiedziała przyczyny, téj dziwnéj wesołości, która stała się wstępem do twego szczęścia?
— Nie.
— Pojmuję to.
— Dla czego?
— Bo to byłoby ci bardzo nieprzyjenmém.
— Pana ta uwaga nie powinna wstrzymywać; więc racz mi całą tę rzecz opowiedziéć, tém bardziéj, że czując iż posiadam całą krew zimną, zrobi na mnie takie tylko wrażenie, jakie zechcę aby zrobiła!
— No! więc! odparł Tristan, i największą na jaką się mógł zdobyć ironią, miłostki twoje przeszłe, nie zawsze były tak szczęśliwemi, jak są teraźniejsze, postradałeś nawet w nich zęby twoje.
— To prawda, odpowiedział zimno, jednak bardzo nieznacznie zarumieniwszy się, Henryk, mów daléj.
— Tyle o ile pamiętać mogę, byłeś bardzo stroskany o swój ząb piérwszy.
— Przyznaję że prawda.
— Mogę ci dać o nim wiądomość.
— Doprawdy?
— Prawdziwie.
— Bardzo mnie zajmuje twoje opowiadanie.
— Pani de Lindsay posiada go.
— Gdzie?
— W swojéj szczęce.
— Od tamtéj zatém epoki, zajada moim zębem? a więc panie, ja powinienem żądać, zadosyć uczynienia od pana, nie pan odemnie, bo moje prawa są dawniejsze, chybaby twoich dwa zęby miała! — Tristan pojmował że położenie jego, stawało się coraz bardziéj śmieszniejszem, od początku téj rozmowy, nigdy nie mógł naprowadzić Henryka na ton poważny i bardziéj uroczysty w téj kłótni, a gdy mu ostatnia minęła ucieczka, czuł że krew mu na twarz występuje.
— No teraz panie! kończmy już prędzéj.
Henryk nic nie odpowiedział: rękę trzymał na czole, i zdawał się głęboko rozmyślać.
— Panie! zawył prawie Tristan, czy słyszysz mnie?
— Wystaw sobie, odpowiedział Henryk, że rozważałem i uwielbiałem figle, które zrządza przypadek, i że ja mój ząb w Paryżu zgubiony, znajduję gdzie?... nad brzegiem większego jeziora; w czyich ustach?... kobiéty którą ty kochasz, a która znów mnie kocha! Słowo honoru! to śmieszne, i dziwię się, że ty się nie śmiejesz z tego, tak jak ja.
I zaczął się śmiać, na cały głos.
— Panie! odrzekł Tristan, jesteś bardzo nudnym, a żem to już dawno postrzegł, chciałbym się zatém uwolnić od niego jak najprędzéj.
— Więc zawsze panu idzie o to abyś mnie zabił?
— Zawsze.
— No! więc jestem na jego rozkazy, ale zaręczam panu, że to czynię aby ci przyjemność zrobić, i na podziękowanie za zabawną historyjkę, którymi opowiedziałeś, bo na honor, nie byłem usposobiony do bitwy dzisiaj rano; będę to rozpowiadał Henryce dziś w wieczór, dodał biorąc Tristana pod rękę; ah! pewny jestem że się dużo i serdecznie naśmiejemy. Tristan zatrzymał się i spojrzał w oczy przeciwnikowi, myślał że ten na doprawdy zwaryował. Henryk zatrzymał się także, ale nie puszczając ręki Tristana i patrząc się na niego, z tą zadziwioną miną, jak gdyby wymawiał:
— Dla czego się zatrzymujesz?
— No panie! zarumieniony złością, i zakładając na krzyż ręce, zawołał Tristan. Czy pan, żartujesz sobie ze mnie, najnieprzyzwoiciéj czy téż jesteś tchórzem lub waryatem?
— Ale, ani jedno, ani drugie, ani trzecie; ja to właśnie nie wiem co się panu zrobiło? dzisiejszego poranku. Ratujesz mi życie, a teraz chcesz mnie zabić; bądź że konsekwentnym raz w życiu. Jeżeli chciałeś mnie zabić, natenczas mogłeś mnie na mojéj górze zostawić i nie brałby# zabójstwa na sumienie, albo jeżeli chciałeś uratować mi życie, dla czegóż u djabła, gadasz mi teraz o pojedynku i o śmierci? — Dla zrobienia ci przyjemności, zezwalam na bicie się z tobą, ależ to nie może i nie powinno być powodem, abyś mnie lżył za to, dojdziemy tak samo do mety rozmawiając spokojnie i prowadząc się pod ręce, jak téż kłócąc się jakby tragarze. Czyż pan nie jesteś mego zdania? Zresztą, krzyczał, udając że się także gniewa, cóż ja panu zrobiłem?
— Pan się pytasz?
— Tak jest, pytam się. Jestem kochankiem pani de Lindsay, czyż za to szukać kłótni ze mną? czyż pan nie spodziewałeś się, że to nastąpi? Jak to! mogłeś że być tak nie przezornym i nieroztropnym, aby posiadając kochankę, z charakterem Henryki, żyjąc z nią przez cztéry miesiące, co się ma rozumiéć, że od trzech miesięcy już ją nudzisz, i sprowadzasz sposobem melodramy przyjaciela do domu, opowiadasz jéj że ma ząb mój, a chcesz, aby ta nie rzuciła mi się w ręce? Ależ doprawdy! Jesteś waryatem, ale waryatem któregoby wziąść warto, waryatem niebezpiecznym!
Wiedz choć tę jednę rzecz na świecie, że gdyby na całéj ziemi, była kobiéta, Apollo i Polyfem na kochanka, na męża, wybrałaby kobieta Apolina, a po dwu miesiącach oszukiwałaby Bożka współ z cyklopem.
— Panie! twoje rozumowania i żarty znajduje bardzo w złym guście. Pani de Lindsay nie jest przyczyną kłótni naszéj: ja wiem, a pan nauczyłbyś mnie gdybym dotąd nie wiedział, co mam rozumiéć o kobiétach; lecz jakem panu powierzył bóleść moją, którą mi jéj obojętność sprawiała; pan na-ten-czas już jéj kochanek, radziłaś mi żebym wyjechał na jakiś czas, i chciałeś abym przez ciebie został zwiedzonym. To za tę radę, którą dziś jak obelgę uważam teraz się o zadosyć uczynienie upominam. Co do pani Lindsay, tą pogardzam. Zrozumiałeś mnie pan?
— O! ze wszystkiém.
Idźże pan za mną.
— Z chęcią. Ale pozwolisz mi pan ostatecznie jedną jeszcze uwagę zrobić. To co pan wziąłeś za obelgę, było tylko uprzejmością z mojéj strony. Przewidywałem, że lada dzień dowiesz się o szczęściu mojém, i bałem się aby ci to przykrości nie zrobiło. Wreszcie, ponieważ rzecz się już stała, trzeba znieść wszystkie z niéj następstwa. Idę za panem, idę.
Tristan się już nie posiadał, — dużemi krokami szedł do drugiej Villi.
Co do Henryka, który nigdy nie był tyle szczęśliwym jak od trzech dni, i któremu udało się okryć człowieka śmiesznotą; był cały rozradowany, szedł o kilka kroków za swym dawnym przyjacielem, i dopiero przy samych drzwiach go doszedł.
— Powiedz mi mój drogi Tristanie... a świadkowie?
— Obejdziemy się bez nich, sucho odrzekł Tristan.
— Jak sobie zechcesz, Ja niedbam o nich, to tylko dla ciebie wspomniałem. A broń? czy i bez broni obejdziemy się?
Młody człowiek nic nie odpowiedział, tylko wkrótce ukazał się z dwoma szpadami.
— Oh! śliczne szpady! wymówił Henryk biorąc obydwie do rąk pewnie należały do Lorda Lindsay. Ale to figlarz z pana! jak się do tego zabierasz! mieszkasz w domu nieboszczyka, zdobywasz jego żonę, bijesz się bronią jego.
Nie brakuje już jak tylko, żebyś się kazał pochować, w grobie jego, jeżeli cię żałuję.
— Baczność panie! — Minutę jeszcze, co u djabła! daj mi odetchnąć; nie można przewidziéć co może nastąpię: czy zawsze ci chodzi oto abyś się bił ze mną?
— Zawsze.
— Ależ mój drogi jesteś w takim stanie rozdrażnienia że nie będziesz mógł utrzymać szpady.
— Jeżeli tylko ta przyczyna wstrzymuje pana możesz stanąć do obrony.
— Gdzie się bić będziemy?
— Na drodze, o téj godzinie nikt nas nie zobaczy, a zresztą nie pokaże się więcéj w tym domu.
— Niechże będzie i na drodze.
Obadwa pojedynkować się mający, udali się na miejsce wskazane przez Tristana.
Jakeśmy to powiedzieli, Henryk posiadał największą, można powiedziéć zręczność i wprawę wrobieniu bronią, a do tego drugą korzyścią jego, była zimna krew. Tristan zaś był z pałającemi oczyma, z blademi ustami, z ściśnionemi zębami, nie z obawy ale z uniesienia: i kiedy Henryk ze spokojną twarzą, z lewą ręką położoną na piersiach, z prawą wyprostowaną, trzymał się na baczności, Tristan jak człowiek szukający sposobności zabić, lub być zabitym, rzucił się z całą zajadłością na Henryka który mu żelazo odparł bez innego ruchu, tylko jak się po prostu chronić zwykło.
— Gdybym był chciał, teraz byłbym cię mógł zabić, zawołał Henryk.
— To dobrze, panie! a teraz strzeż się!
— I zgiął się chcąc zadać proste pchnięcie Henrykowi, ale Henryk tak zręcznie obronił się, i suchym jak mówią razem odrzucił broń przeciwnika, że rozbroił zarazem Tristana.
Na-ten-czas schylił się, podniósł broń przeciwnika, mówiąc do niego:
— Gdybym był tym sposobem bitwy nie przerwał, byłbyś sani wpadł prosto na moją szpadę i przebił się, a powiedzianoby wówczas jeszcze żem cię zabił, nie trzeba popełniać takich nieroztropności.
Tristan pienił się; jeżeli kilka dni temu, śmiał się z Henryka, ten z kolei okrutnie mścił się nad nim, tą piekielną zimną krwią, przeciwko któréj nie poradzić nie można było. Rzeczywiście, zdawał się być posągiem na śrubach tak ruchy jego szybkie jak myśl, odwracały wszystkie natarcia Tristana z siłą i przestraszającą szybkością: już ze dwadzieścia razy mógł go był zabić, lecz zdawało się że robił sobie igraszkę z bezsilnéj złości Tristana, roztrącającéj się o jego szpadę. To trwało z kwadrans: w końcu którego Henryk rzekł do Tristana:
— Czy masz już dosyć?
— Baczność panie! baczność! odpowiedział Tristan.
— Ależ kiedy to już zaczyna być utrudzającém; nie zadajesz mi prostych razów: upierasz się, a wiesz przecie że mnie nie dosięgniesz i nie dotkniesz, bo to tylko wolno pani Lindsay, no pozwól mi trochę posiedziéć!
— Ależ! panie! panie! wył prawie Tristan nie posiadając się, i w największéj furij rzucił się na przeciwnika, któremu najtrudniejszą rzeczą było żeby niechcący nie zabić Tristana.
— No! zobaczmy ostatni raz, wymówił Henryk, czy chcesz skończyć? nie? no! w takim razie bądź zdrów!
— I mówiąc to, zgiął się. Biedny Tristan nie miał, czasu zastawić się, i koszula jego zalała się krwią, z rany zadanéj pod łopatką; chciał ciągnąć daléj, ale mu sił zbrakło i opuścił szpadę Henryk ledwie miał czas przyskoczyć do niego i objąć go rękoma; posadził go przy drodze a bojąc się być schwytanym, schronił się czém prędzéj do domu Henryki, zostawując przyjaciela czyli przeciwnika omdlałego.
Gdy Tristan przyszedł do siebie, znalazł się samym na świecie, siedzącym na burcie od rowu, krew przestała mu płynąć, bo rana lekką tylko była, i Tristan zemdlał raczéj skutkiem doznanych wstrząśnięć w duszy i sercu, aniżeli z przyczyny rany: jednakże czuł w głowie osłabienie i widział rzeczy ubiegłe jak w obsłonie. Przesunął ręką po czole jakby odrzucając wyobrażenia i przykre myśli: przypomniał sobie ranny pojedynek i okoliczności które go z powodowały; wstręt przeciwnika jego do spotkania się z bronią w ręku, wspaniałomyślności jego przy potykaniu się, i zrozumiawszy że w całéj téj scenie on grał role waryata, a Henryk roztropnego, ostatnie wejrzenie rzucił na Villę budzącą się jak zawsze wesoło i nie wiedzącą co się z jéj mieszkańcami stało. Po chłodzie powietrza, widział że jeszcze jest bardzo rano było, i nie myśląc już o niczém słuchał co się w naturze całéj działo.
Trzeba to powiedzieć, że gdy Tristanowi odświeżył się umysł, chłodnym rannym wietrzykiem, a krew uspokoiła się zadaną raną, co zastąpiło upuszczenie jéj, widział wszystko i rozważał z zimną krwią, bardzo niekorzystnie na stronę Henryki, a opinia o niéj, zaczęła się dziwnie i szczególnie zmieniać. Opuszczony, w samotności, bez jednéj duszy aby się nim zajęła, bez przyjaznej ręki któraby rękę jego uścisnęła, niedawno kochany przez dwie kobiety, z których jedna może go już zapomniała, a druga nim pogardza pewnie, zkupił w swoje serce tyło nienawiści i pogardy, że mógłby niemi ogarnąć wszystkie świata tego kobiety.
Lecz ta nienawiść kobiet, chociaż dowodziła moralnego postępu Tristana, i mogła na późniéj być mu bardzo pożyteczną, w teraźniejszém jednak położeniu bardzo mu słabą pomoc niosła. W istocie, biedny chłopiec, tracił głowę nie wiedząc co począć. Im bardziéj wracał do spokojności tém większą widział otaczającą go próżnię, a przez to, myśli jego oddalały się coraz więcéj od wesołości. Zresztą, gdy się chciał porachować z czasem teraźniejszym, to mu mało pracy zadawało, bo jasno i oczywiście widział, że nic więcéj nad ranę w łopatce nie posiadał. Potém do obawy co się z nim na przyszłość stanie, przyłączały się wyrzuty sumienia za przeszłość.
Od czasu jak został wyratowanym przez Henrykę, prowadził życie, któremu nie brakowało i niezbywało na par niente, i pomimo że od samego początku, kobieta ta z całą mocą poczynającéj się dla niego miłości, umiała nadać piękną barwę takiemu życiu, a on go na ślepo przyjął, jednak teraz wyrzucał sobie i tę nieczynność i tę zależność, któréj już teraz nie podlegając, tém więcéj czuł całą jéj nieprzyzwoitość i ciężar; jednakże to dopiero były najlżejsze z wyrzutów jego!
Był więc bardzo smutnym. Gdy jednak smutek nie doprowadzi do niczego, jeżeli nie natchnie jakiem nagłém przedsięwzięciem lub postanowieniem; jak dowódca który po przegranéj bitwie, zbiera szczątki, chcąc być jeszcze użytecznym sprawie swojéj, tak też Tristan szukał sposobu, jakimby mógł z użytecznie swoje talenta, które bardziéj powierzchownie niż gruntownie posiadał.
Był niegdyś doktorem, lecz oprócz tego że teraz był sam tylko swoim pacyentem, i że to leczenie siebie, żadnéj korzyści mu przynieść nie mogło, chybaby nakazując sobie ścisłą dyetę, trzeba było zawsze znaleść więcéj praktyki, a na drodze to się zdarzyć nie mogło. Był wprawdzie dawniéj piewien lekarz, jak wspomina djabeł kulawy, któremu gdy chorych brakło, wychodził nocą z domu, kaleczył jak mógł ludzi, powracał do siebie i pozwalał się budzić, gdy ratunku potrzebowano, którego z taką czułością i troskliwością udzielał, że miał prawo kazać sobie drogo tkliwość swoją opłacać; lecz choćby też Tristan i chciał korzystać z téj nauki, ani w rzeczywistości, ani w nadziei, nie miał tego co nazywają u siebie.
Był także literatem, ale w stanowisku do jakiego teraz doszedł, mógł tylko pisać ody do słońca, a sonety do księżyca których chybaby wiatr był wydawcą; a wiadomo że wiatr często coś porywa a nigdy nic nie przynosi.
Malował nawet niegdyś, ale zbliżenie się do sztuki, otoczone jest tak wielką nędzą, zniechęceniem, że nawet pomyśleć niemożna było, aby został malarzem.
Pozostawało mu zawsze samobójstwo; ale pomimo że go raz nawet dotknął się zbliska i stracił już wiele ze swego entuzjazmu do użycia tego sposobu zaspakajającego przyszłość; chwila jeszcze byłaby źle wybraną do zabicia się. W istocie, Henryka w swojéj zarozumiałości, nie byłaby przypuściła, że to zrobił z nędzy, lecz z miłości dla niéj, a to był rodzaj pociechy którego jéj dać nie chciał.
Z tych uwag i myśli to wyciągnął, że najpożyteczniejszą rzeczą było, nie rozmyślać więcéj, oparł się łokciami o kolana, i zamiast zabić się, zabił myśli swoje.
Może by był bardzo długo pozostał w takiéj postawie, i jak wielu z mitologii byłby się zamienił w posąg albo w fontannę, gdyby przez szpary między palcami nie był dojrzał jakby cieniu od przechodzącego, i to jeszcze jakby ten przechodzący miał chęć aby go postrzeżono, bo szedł i powracał miarowym krokiem jak duch w Hamlecie. Jednakże Tristan nieporuszył łokci swoich, opartych o kolana, ani głowy opartéj o ręce, i zdawało mu się, że nareszcie cień zniknął, co było grubą pomyłką, bo człowiek od którego cień padał, znudziwszy się chodzić prosto przed siebie: i wracać się, okrążył Tristana, i tak jak Aleksander przed Djogenesem, umieścił się między słońcem a Tristanem. Tym razem, rozmyślający oczywiście domyślił się, że cień chciał aby do mego zagadano, albo sam zagadać sobie do Tristana życzył, bo dość długo nieruchomie zasłaniał słońce które, jak powiedzieliśmy spokojnie wysuwało się z łoża swoich obłoków, Tristan nie chciał już dłużéj sprzeciwiać się cieniowi, który w istocie mógł być jaką wróżką. Podniósł głowę i zobaczył:
Wystawcie sobie maluczkiego jegomości, udarowanego pięćdziesiąt letniém wiekiem, ubranego jak stryjaszkowie i wujaszkowie w oporach komicznych, i ukrywającego w kamizelce białéj z dużemi kieszonkami niedyskrętny swój brzuch; dodajcie do tego: oczy siwe z brwiami nie wiedziéć jakiego koloru, nad któremi w małéj ilości okazywała się skóra różowa, wprawdzie pomarszczona, a zaraz nad nią, włosy z zalotnością upudrowane i ułożone, kończące się ogonem jak u pieska. Te siwe oczy, o których nic nie powiemy, błyszczały grzecznością i pojętnością. Nos był nieregularny, i chociaż cienki, rozdzielał jednak dwa policzki mało uśmiechające się ubarwione różowością dowodzącą, że jadł regularnie, był spokojny, miał czyste sumienie i odwiedzał piwnicę. Co do ust, te w obojętnéj postawie były także obojętne, lecz teraz wydawały uprzejmy uśmiech i pozwoliły dojrzéć dwa rzędy równych i świecących się zębów. Ma się rozumieć że cień którego północną część opisaliśmy w południowej części nie różnił się od pierwszéj. Trzymał wschodnimi ręku laskę z gałką złotą, a w zachodnim kapelusz o trzech rogach; pończochy miał białe nakrapianc niebieskim kolorem, trzewiki z szerokiemi srebrnemi sprzączkami; kamizelka biała, spodnie i suknia koloru tabaki hiszpańskiéj, okrywały ciało grzecznością zgięte jak np. nawias.) Słowem był to cień, można powiedziéć zalotny, brodę miał bardzo gładko i świeżo ogoloną i z wielką harmonią odbijająca swój niebieskawy kolor z różowemi policzkami: cienki żabot spadał na kamizelkę, cienkie mankiety na ręce a na spodnie szeroki łańcuch z dewizami od zegarka. Strój był sam z siebie skończony a jednak dokończała go jeszcze postać cała.
W jednéj chwili Tristan postrzegł to wszystko, cośmy musieli długo i szczegółowo opisać: lecz nie rozumiał co znaczy uprzejmość tego pana, wstał więc, ukłonił się i stanął z napółotwartą gębą, jak człowiek pytający się czego chcę od niego.
— To właśnie to! pomruknął cień, wejrzenie żywe, włosy czarne, zęby białe, figura zręczna.
— Panie! wyrzekł Tristan, zdaje się że czegoś żądasz: czy mojém powołaniem będzie zaspokoić cię?
— Głos dźwięczny, miły! wymówił mały jegomość, ciągle pod nosem mrucząc z zadowoleniem.
Potém odezwał się tonem najwykwintniejszéj grzeczności.
— Racz Pan usiąść, proszę pana.
Tristan skłonił, się i usiadł odwracając się od drogi.
— Panie! odezwał się cień, biorąc z ręki zachodniéj do wschodniéj swój rogaty kapelusz, a to wcelu żeby miał ruch wolniejszy w jednéj ręce przynajmniéj, panie!...
— Przebacz pan, jeżeli mu przerywam, ale mi przykro że pan masz głowę otwartą, panie! poranki są chłodne i mogłoby to zaszkodzić panu.
Nieznajomy nakrył głowę, a oparłszy się o laskę zaczął grzecznym i umizgającym tonem.
— Panie! muszę się panu wydawać nadzwyczajnie natrętnym, bo przychodzę się mieszać do tego, co do mnie wcale nie należy. Ale przed kilką chwilami przejeżdżałem tędy drogą, i widziałem pana pogrążonego w rozmyślaniach, jak mi się zdawało nie w wesołych: tak dalece, że wysiadłem z pojazdu który mnie tam czeka, i przyszedłem po to, aby się zapytać pana, czy mógłbym ci być w czém użytecznym? i prosić abyś mnie raczył uważać za takiego, który żąda przysługę ci oddać.
Widać po tém, że oprócz stroju, ten człowiek w nakrapianych pończochach zachował z innéj także epoki sposób postępowania i tłómaczenia się.
Tristan zrobił ruch.
— Rozumiem, panie mówił nieznajomy, że moje postępowanie zadziwia cię, i zdaje ci się nieprzyzwoitym i niewłaściwem, ale nie wiem czyś się postrzegł że masz krew na ramieniu, bałem się czyś nie zraniony, a nieruchomość pana potwierdziła moje podejrzenie, zbliżyłem się więc chcąc ci przynieść pomoc.
— W istocie panie, odrzekł Tristan, dostałem pchnięcie szpadą w ramię, lecz chociaż to nie jest ważną raną, nie jestem przez to mniéj wdzięcznym panu za jego troskliwość i zajęcie się nieznajomym.
— To mój już charakter taki, panie, mój charakter. Na to jesteśmy tutaj na ziemi, abyśmy jedni drugim pomagali; i pewny jestem gdybyś to pan jechał pojazdem pocztowym a ja był rannym na drodze, byłbyś jak ja wysiadł z powozu i ofiarował mi pomoc swoją.
Tristan skłonił się.
— Chociaż nie waham się, odrzekł stary, przyznać że jestem człowiekiem z czasów w których lepsi bylibyśmy, gdzie było więcéj szczerości i otwartości, a teraz więcéj samolubstwa; jednakże myślę że ludzie mają słuszność, — tak, maja słuszność. Samolubstwo jest podstawą świata. Przypuśćmy, że statek rozbija się na morzu i dwóch ludzi tonie, i że pięciuset innych świadkami będąc tego wypadku, rzucają się z poświęceniem w morze, dla ratowania tamtych, a tym czasem sami się topią. Nazajutrz więc zamiast jednéj lub dwóch rodzin w rozpaczy, będzie ich sto lub dwieście, i świat, jak pan widzisz, skończyłby się wkrótce, gdyby na nim nie było samolubów.
— To sprawiedliwie pan sądzisz, odpowiedział Tristan, pytając się w duchu samego siebie, czy ten pan po to do niego przyszedł żeby sobie pofilozofował, czy też żeby mu rozmyślanie przerwał.
— Wracając się do pana, bom przy okoliczności wdał się w dalekie rozprawienie, powtarzam ci panie, odrzekł jegomość, czy nie mógłbym ci w czém usłużyć? jeżeli potrzebujesz przyjaciela albo w czém kolwiek pomocy, jestem na twoje rozkazy, jeżeli masz jakie troski, a miéć je przecie możesz, opowiedz mnie, a znajdziesz we mnie spółczucie. Sąż to zmartwienia i boleści serca, czy kieszeni? dodał stary z uśmiechem.
— Obydwie! niestety! oh kobiety! kobiety!
— Ah! jakże pan masz słuszność! panie! jakże twój wykrzyknik słodko zabrzmiał sercu memu! kochałeś ją więc? bardzo?
— Czy ją kochałem!
— A ona cię zdradziła? zapytał człowiek w niebieskich pończochach, przerzucając laskę pod pachę i składając na krzyż ręce, z nachyleniem głowy na znak litości.
— Zdradziła mnie, wespół z człowiekiem któremu życie uratowałem!
— A któren cię za to jeszcze pchnął szpadą.
— Właśnie tak, panie, lecz któż ci to powiedział?
— Nikt... domyślam się... świat zawsze jednostajny, tak, że ledwie przysunąłem się do ciebie młody człowieku...
— Rozmyślałem i zanurzałem się w najsmutniejsze myśli. Bo jak mnie widzisz, nie wiem gdzie się udać, wszystko co mam, jest u téj kobiety a wolałbym umrzeć niż ją zobaczyć.
— Żyliście więc razem?
— Tak jest panie; było to życie najsłodsze, i najmilsze o jakim tylko można marzyć. Rano jeździliśmy konno, fechtowaliśmy się, strzelali do celu, oh to kobieta strzelała jak sam Saint George, wieczorem pływaliśmy po jeziorze.
— Lecz nie mogliście zawsze, jeździć tylko konno, strzelać, i po jeziorze wozić się, oboje, jak to już po panu widzę, byliście wyżéj usposobieni i musieliście się zajmować przecie innemi rozrywkami, takiemi które rozweselają i zajmują serce i duszę, nie utrudzając ciała.
— Tak jest panie, miewaliśmy długie nasze rozmowy, potém ja, który byłem po trochu wszystkiem, malowałem kiedy ona siadała do fortepianu, a czasem razem z nią śpiewałem.
— Oh! zawołał uśmiechając się stary, śpiewałeś pan?
— Spiewaliśmy, odrzekł Tristan, który pomyślał sobie, że cień jak mrówka w bajce, odpowie mu: „no! to tańcuj teraz.“
— A co śpiewałeś pan?
— Rossiniego.
— Rossiniego? z błyszczącym wzrokiem zapytał mały człowieczek.
— Tak jest panie.
— I znajdowałeś że piękna jego muzyka?
— Pyszna!
— Ah! kiedy się pomyśli, panie, że są ludzie co...
— Tak jest panie, są tacy; otóż więc zrozumiesz teraz, że właśnie kiedy zbliżałeś się do mnie, to wspomnienie na to utracone szczęście tyle mnie zasmuciło, a ta niemożność w jakiéj się znajduję, uczyniła mnie tyle nieszczęśliwym, że pytałem się siebie samego, czy nie lepiejby było śmierć sobie zadać, niżeli jéj oczekiwać.
— Umiérać? Pan! tak młody! Eh co tam! czyś pan obłąkany?
— Ależ szczerze mówiąc panie, cóż chcesz żebym począł? gdybym ci opowiedział nieszczęścia, które to ostatnie poprzedziły; pojąłbyś natenczas moje zniechęcenie; ależ to doprawdy, uważając pomnożenie się wypadków spadających na mnie, zwątpićbym mógł o Bogu samym! rzetelnie jestem w rozpaczliwém położeniu. I Tristan tak jakby nieznajomego obok niego nie było, znów głowę, oparł o ręce. Stary, uśmiechając się zawsze, usiadł bliżéj Tristana, lekko trącił go po ramieniu, i wymówił do niego:
— Czy nie mógłbyś mi czego zaśpiewać?
Tristan podniósł głowę, jak gdyby go brano za waryata, ale ta proźba przez nieznajomego była uczyniona z taką grzecznością, twarz proszącego była poważna w tej chwili, że Tristan nie mógł się wstrzymać od uśmiechu, mówiąc:
— Ja! mam co zaśpiewać?
— Tak jest, odrzekł stary, kiwnąwszy głową:
— Tutaj na drodze?
— Tak jest panie.
— Ależ pan żartujesz sobie.
— Wcale nie. Czyż dopiero nie powiedziałeś mi, że śpiewałeś ze swoją przyjaciółką?...
— To prawda.
— Rossiniego?
— To także prawda.
— A no! więc, drogi młody człowieku! proszę cię jak o największą łaskę, o największą przysługę, zaśpiewaj mi z Rossiniego, co sam zechcesz!
— Więc to na seryo?
— Zupełnie na seryo, mówił człowiek w niebieskich pończochach.
— I koniecznie żądasz tego?
— Najusilniéj cię upraszam panie!
— A no, powiedział sobie Tristan, zdaje się że są dni naznaczone, w których trzeba być od początku do samego końca śmiesznym; jestem na twoje rozkazy panie. To jest co najmniéj zrobić mogę, dla człowieka który się tyle mną zajął; pojmiesz tylko jedna rzecz.
— Jaką?
— Trudność śpiewania na wolném powietrzu, nieprzygotowanie, i bez towarzyszenia instrumentu.
— Czy tylko taka przeszkoda?
— Tak jest.
Na te słowa nieznajomy powstał, zostawił laskę swoją na ziemi, i drobnemi krokami szedł w stronę w któréj pojazd na niego czekał.
— Co pan chcesz robić? zawołał Tristan.
— W minucie powrócę do pana.
A nasz bohater pytając się siebie: „kto też to może być ten oryginał,“ widział go otwierającego drzwiczki od pojazdu, wyciągającego z niego skrzynkę, i małemi krokami wracającego.
— Otóż i rzecz! wymówił głosem zadyszanym trochę.
— Cóż to za rzecz? zapytał Tristan.
— Fortepian.
Mówiąc to, nieznajomy otworzył skrzynkę i pokazał Tristanowi rzeczywiście fortepian o dwóch oktawach, tak wielki jak puzderko od pistoletów, które można sobie umieścić na kolanach. Potém usiadł, postawił instrument w sposobie jakeśmy dopiéro powiedzieli, i przebiegając szybko po klawiszach ze słoniowéj kości, zapreludjował.
— Czekam na pana!
— A ja marzę. Czyż doprawdy tak pan dbasz stale o ten śpiew?
— Więcéj niż kiedykolwiek.
— W takim razie zacznijmy! Wybierzmy oh! Matyldo!... jeżeli ci się podoba?
— Dobrze niech będzie oh! Matyldo!
Tristan się podniósł i zaczął ten kawałek, opokę tenorów. Nieznajomy wciąż przygrywając, słuchał każdéj nuty, jakby mu szło o życie. Tristan doskonale kompozycyą odśpiewał, a gdy skończył, mały człowiek postawił na ziemi swój fortepian w miniaturze, i z prawdziwemi łzami w oczach rzucił się na szyję śpiewakowi, uściskał go i wymówił:
— Młody człowieku! nasza fortuna zrobiona!
I zamknąwszy fortepian wziął go w jedną rękę, laskę i młodego człowieka drugą ręką, i drobniutkiemi a szybkiemi krokami ciągnął go do powozu, prosił towarzysza żeby wsiadł i krzyknął na pocztyliona:
— Drogą do Medyolanu! podwójna płaca!
Teraz panie, rzeki Tristan do nieznajomego, usiadłszy już wygodnie obok niego w pojeździć, chcę się dać prowadzić i przez pana jakbym był ślepym, jednakże chciałbym wiedziéć choć trochę co pan zamyślasz zrobić ze mnie, gdybym téż opowiadania pańskiego żądał tylko, dla przepędzenia czasu. Pozwól mi naprzód zapylać gdzie się teraz udajemy.
— Do Medyolanu! Czy pan nie słyszałeś, jakem wołał na pocztyljona: Drogą do Medjolanu?
— Tak jest, słyszałem, ale nie wiem czy się tam zatrzymamy.
— Tam się zatrzymamy.
— A cóż tam robić będziemy? czyli raczéj co ja tam robić będę? bo ja nie mam styczności z pańskiemi interesami.
— Młody człowieku! odpowiedział stary z miną błagalną, czy nie masz żadnego do teatru wstrętu?
— Jak to? uważając go ze strony sali, czy ze strony sceny?
— Ze strony sceny.
— To stosownie do teatru.
— Teatr opery naprzykład?
— Ah! zaczynam rozumiéć.
— A zatém nie potrzebuję daléj mówić.
— Przeciwnie, mnie to wszystko obchodzi.
— No w takim razie mój miły towarzyszu, powiem ci: że byłem cały zajęty wyszukaniem tenora do teatru Medjolańskiego; nie wiem czyś o tém słyszał, ale tenor jest najtrudniejszą rzeczą do wynalezienia; mówię rzeczą, bo robię abstrakcye od człowieka a chce mówić o samym tylko głosie. Bo co do ludzi przywłaszczających sobie nazwę tenorów, wcale to nie jest trudno, więcej się ich nam przedstawia, niżeli ich szukamy. Już tak długo podróżowałem, jeździłem z teatru do teatru, nie znajdując ich nigdzie, jedni mieli więcéj wymagań i zarozumienia niż talentu; drudzy, których w niedostatku lepszych, mógłbym był wziąść, podawali warunki, aby śpiewali ze śpiewaczkami podejrzanéj cnoty i głosem podobnym do ich cnoty. Bo przyznać się muszę, abym cię jak zdrajca nieuchwycił, dlatego pewnie tak drogo ich płacą, że kuszenia wszystkich pustelników i Ewy w Raju, niczém są, w porównaniu jakich pokus doznaje, i pod któremi często nawet upadnie tenor, do tego ładny chłopiec. Trzeba żebyś dobrze znał położenie w które wchodzisz. Wiedz o tém, że każda ręka kobiéty, która ci klaśnie w sali teatralnéj, że mówię każda posiadaczka płaszczącej ręki, ma w pogotowiu serce do kochania cię. Wiedz także o tém, że im ręka bielsza, im buzia wdzięczniejsza, im usposobienia więcéj arystokratyczne i lepsze, tém serce w takiéj fałszywsze. Wystaw sobie mój młody przyjacielu, że będzie temu dwa lata, jak znalazłem w Neapolu odurzającego tenora, z cienkim wąsikiem, postawą wytworną, zręcznemi ruchami, a głosem jak twój. To był najpiękniejszy tenor o jakim marzyć można było; sprowadziłem go jak ciebie teraz sprowadzam, nagadawszy mu morałów o kobiétach, jak teraz je tobie gadam, otóż dopóki nie pokazał się na scenie, póty wszystko szło dobrze; karmiłem go tak jak ciebie karmić będę...
— Przepraszani, przerwał Tristan, czy myślisz zajmować się jadłem mojém?
— A! tak jest, myślę cię sam karmić, młody człowieku! wykrzyknął dostarczyciel (zwyczajnie przy teatrach włoskich, utrzymują tak zwanych impresario), czyż chcesz abym porzucił taki brylant, jakim jest twój glos, na garkuchnie Medjolańskie, żeby ci się głos popsuł, żeby w trzy miesiące było u! hrapliwe? Nie, nie, będę cię żywił na mojém własnym stole; oh! bądź spokojny, będziesz dobrze karmionym.
— Jak ci się podoba, kochany mistrzu, i jeżeli tylko tego rodzaju masz wymagalności, możesz być pewnym że się do nich zastosuję; słucham daléj.
— Żywiłem go więc po mojemu, mówił daléj człowieczek w nakrapianych pończochach, zaczął tyć a wyciągał głos tak cienko, tak cienko, że mu czasem mówiłem: „chwytasz w siebie powietrze, a wydajesz z gardła perełki.“ Nareszcie, zapowiedziałem jego wystąpienie: dotąd trzymałem go jak tylko mogłem w ukryciu, podałem mu najrozumniejsze rady, tyczące się co do postępowania jego, śpiewu nie miałem już czego nauczyć, bo doskonale śpiewał. Jednakże pogłoska rozeszła się, żem taki skarb znalazł, a tego dnia kiedym go miał publiczności pokazać, sala przepełnioną była. Żebyś ty wiedział mój młody przyjacielu, jaki to wpływ na takie kobiéty teatr wywiera! nie widzą jak tylko piękną stronę kulis! Marzą wtedy o świecie zaczarowanym, który im tém piękniejszy się wydaje, że nigdy do niego wejść nie mogą; i nagle z namiętnością zajmują się takim, którego głos tak dobrze miłość wyrażać umie, nie postrzegając się, że ten człowiek odgrywa tylko rolę a nie wyraża uczuć serca własnego.
Nareszcie w dzień wystąpienia mego tenora, sala jaśniała rzęsistem światłem, w galeryach, tak pełno, było kobiét postrojonych, że zdawały się być girlandami z kwiatów, a sala aż trzęsła się od oklasków. Tu. prawdziwie wściekłość ale nie zapał ogarnął wszystkich, trwało to tak przez piętnaście dni, w końcu których wchodzi do mnie i mówi:
„Mój drogi mistrzu, kto to jest ta pani S***
I wymówił mi najpierwsze w Medjolanie nazwisko.
— „To... rzekłem, uwielbiana hrabina; tak bogata, że mogłaby poślubić samego krezusa: tak piękna, że dla niéj święty mógłby, zgrzeszyć, jedna z dych, co ciągle w naszym teatrze loże abonuje.
— „Dziękuję, odrzekł, pytałem się dlatego, że mam z nią rendez-vous na dzisiejszy wieczór.
— „Krzyknąłem! nie mogłem się bowiem od przestrachu wstrzymać, widząc że mój tenor wchodzi na tę fatalną drogę, któréj wszystkie skały i opoki mu wytopografowałem i niebezpieczeństwa oznaczyłem: ale gdzie tam! nic go nie mogło wstrzymać, poszedł na swoje rendez-vous; w kilka dni potem, znów przyszedł do mnie i zapytał się:
— „Czy znasz pan niejakiego pana L***.
— „Znam, odpowiedziałem.
— „Co to za człowiek?
— „To jeden z najprzyjemniejszych; z najwytworniejszych naszych lwów, odpowiedziałem; najbardziéj zajmujący z pomiędzy naszych młodych elegantów, i jeden z abonujących naszych.
— „Ale... bo..., odpowiedział mi mój tenor, wczoraj uderzyłem go w twarz, a jutro mam się bić z nim.
— Tym razem myślałem już że zemdlęję; dopóki jeszcze rzecz szła o miłości, mogłem miéć nadzieję; ale od chwili kiedy szpady w to się wmieszały, drżałem o mego tenora: zresztą, tenor ma prawo nie bić się, na nim bowiem cały teatr stoi; on jest kapitałem w administracyi całéj. Głos jego jest ruchem, życiem, wszystkiem, jeżeliby dał się zabić, to prawie to samo jakby okradł akcyonaryuszów; ochłonąwszy z pierwszego wzruszenia, wszystkie te moje uwagi mu zrobiłem; dodałem jeszcze, że wystawić mamy nową zupełnie operę, że zrobiłem już wielkie wydatki na stroje i dekoracye, że dobre jéj powiedzenie się od niego zawisło, że jeżeli przed wystawieniem jéj da się zabić, będę zniszczony ze wszystkiem, i że chyba pójdę oglądać wszystkie rzeki we Włoszech całych, czy będzie w któréj tyle wody abym się mógł zatopić. Gdzie tam! nic go wzruszyć nie mogło! mój panie, ani groźby, ani proźby, ani rzewne łzy moje. Caluteńką noc, tę która poprzedzała pojedynek nie spałem o szóstej zrana byłem już u niego i czekałem na jego powrót; powrócił panie, dawszy dwa pchnięcia swemu przeciwnikowi! sądź o mojéj radości! Odgłos o tym pojedynku, rozszedł się po całem mieście, i jak mój tenor pokazał się na scenie, nie przyjęli go już jak człowieka, ale jak dawnego bożka: od tego czasu już przepadł. Zrozumiałem natenczas całą rzecz, cenę miejsc podwyższyłem, miejsca przed sceną, prawie poszły na licytacyą. To pani hrabina D***. To pani markizowa V***, to pani baronowa C*** posiadały je. Z przerażeniem dostrzegłem, że mój tenor zaczął chudnąć i niknąć prawie, przestraszającym sposobem; starania moje około niego podwoiłem, ale niestety!... morały i przełożenia już nic pomódz nie mogły. Kobiéty które go tyle ukochały, słysząc że głos jego już się zużył, dezerterowaly z teatru. Przy największém dochodzie, ledwie miéć mogliśmy ośmset franków z jednéj reprezentacyi. Nareszcie wpadł w rozpacz; i jednego pięknego dnia, po długiej i bolesnéj chorobie, umarł na moim ręku. Panie! od tego czasu ciągle szukałem tenora, któryby miał u! piersiowe, a nienawiść w sercu dla kobiét, a ponieważ obydwa to przymioty posiadasz, zrobimy wspólnie ogromną fortunę!
— To doskonale mój mistrzu, odrzekł Tristan; co do u! piersiowego, na to potrzebuję jeszcze cokolwiek wprawy i pracy razem; co zaś do nienawiści dla kobiet, możesz być spokojnym.
— Oh! mój młody przyjacielu! jakże mnie uszczęśliwiasz! mówił Impresario. Szczególniéj ten drugi przymiot, to jest więcéj niż większą połową dobrego prowadzenia. Jesteś pięknym chłopcem, zdarzeń nie będzie ci brakować, chociaż ich szukać nie będziesz; umiéj, tylko wytrwać i chronić się. Ja także byłem młodym, korzystaj z mego doświadczenia; nie mówię abyś żył jak jaki pustelnik, nie, trzeba nawet aby artysta chcąc odmalowywać namiętne uczucia, doznał ich trochę; ależ oszczędzaj twego drogiego djamentu, o to jest wszystko o co cię proszę. Zresztą, będę miał o tobie staranie. Nie tylko będziesz miał pożywienie, ale i mieszkać będziesz w moim domu, nawet ze mną razem; mam u siebie do ofiarowania ci, pomieszkanie tajemnicze, samo w sobie, dogodne do ćwiczenia się, i oddalone od wszelkiego zgiełku, to jest od wszystkich pokus. Tam, przed wystąpieniem przynajmniéj przez miesiąc, pracować będziesz jeszcze; będziesz bywał na teatrze abyś się przyzwyczaił, oswoił i zpoufalił ze sceną; co pewnie dotąd było twojem nawyknieniem.
— Czyż miesiąc mi na to wystarczy? zapytał Tristan.
— Oh! pewnie że wystarczy; odrzekł Impresario, dla tenora przyzwyczajenie się do sceny jest rzeczą bardzo małą. Nauczę cię dwóch lub czterech ruchów, które sobie ponumerujesz, i które jedne po drugich odbywać będziesz; to jest wszystko co ci potrzeba: publiczność uważająca na głos, nie uważa nic prawie na grę. Śpiewaj, śpiewaj dobrze, to głośna rzecz: nie troszcz się o resztę; umiesz po włosku?
— Doskonałe!
— Nazywasz się?
— Tristan.
— Cudownie! Teraz już nam nie pozostaje nic więcéj, tylko abyśmy się wspólnie ugodzili w obowiązkach naszych.
— Więcéj nie pragnę, tylko abym miał żyć z czego.
— Połóżmy tysiąc franków na miesiąc, powiedział stary, lecz zaraz dodał uśmiechając się; ale przysięgnij mi, że się już nie kochasz?
— Przysięgam ci.
— Mam wielką ochotę, dodać jeszcze ten warunek w naszej ugodzie, że już nigdy kochać się nie będziesz.
— Możesz bardzo, to dodać.
— Oh! młody człowieku, zachowaj stale twoje postanowienia; będę cię kochał jak własnego syna, jeżeli zezwalasz na to, abyś się już nigdy w żadnéj kobiecie nie kochał. Wołałbym abyś umarł tenorem aniżeli żebyś umarł rozkochanym.
— Co jest jednak jedno i to samo, biorąc miarę z tego coś mi dopiéro co powiedział.
— Tak jest, ależ łatwo pojmujesz, że raz rozkochawszy się w kimkolwiek bądź, opuszczałbyś próby, byłbyś smutnym, źle byś śpiewał, zajmowałbyś się swemi miłostkami za scenicznemi, zamiast dobrze odśpiewywać swoją rolę, i nareszcie zniszczyłbyś teatr.
— Bądź spokojnym mój mistrzu; powtarzam ci, że żałuję przeszłości mojej i obiecuję ci przyszłość jakiej po mnie żądasz.
Rozmowa tak się ciągnęła dalej. Impresario bezustannie coś polecał Tristanowi, a Tristan przestawał, obiecywał, i przyrzekał wszystko ze swojéj strony, człowiekowi w nakrapianych pończochach. Aż obydwa podróżni przybyli do Arona, gdzie konie przeprzęgli.
Jakiś człowiek z komory przybliżył się do nich.
— Zobaczysz mówił Impresario.
— Czy panowie nie macie nic do opłaty na komorze? zapytał urzędnik celny: I robiąc to zapytanie, przysunął się do tłomoków, uwiązanych z tylu za pojazdem.
— Nic odpowiedział stary jegomość.
— Słowo honoru? panie, zapytał strażnik, biorąc ręką za rzemień od tłomoka.
— Słowo honoru, odpowiedział towarzysz Tristana, wsuwając talara w rękę chcącemu rewidować.
— Wierzę waszéj Excelencyi, odpowiedział tenże i skłonił się, znikając.
— Ja myślałem, że ponieważ z tąd wywożą, a wywożenie jest bogactwem krajowem, nie powinniby przetrząsać podróżnych.
— Toby było sprawiedliwie, ale strażnicy postrzegłszy się, że ten sposób przetrząsania przynosi więcéj, nie komorze, ale im samym dochodu, ustanowili sobie ten zwyczaj; nieszczęście na tego spadnie, który tak jak ja nie przysięgnie w takim razie, nie wyłączywszy małéj szpilki, gotowi wszystko na ziemię wyrzucie.
Podróżni nasi jechali daléj w swoją drogę i przybyli do Sesto-Calende.
— Tutaj to nie tak się dzieje jak w Arona, powiedział Impresario.
— Doprawdy, to tu się ostro biorą?
— O! tu ostrość bez ceny: nie tylko przetrząsają tłomoki, ale się nawet o pasporta pytają.
— A do djabła!
— Cóż ci takiego?
— A to! ze nie mam pasportu mój Dyrektorze; a ponieważ tak są ostrzy twoi celnicy Sesto-Calende, jest podobieństwem że teatr medyolański nie pozna mnie może.
— Przewidziałem całą rzecz.
— Doprawdy?
— O! tak!
— Jakże postąpisz?
— Mam pasport w którym ty jesteś wymieniany.
— Ja?
— Ty, jak każden inny.
— Nic nie rozumiem.
— Ja jeżeli podróżuję, to tylko dla znalezienia tenora.
— Rozumiem.
— Oni uważają tenora jak rzecz do mnie należącą, jako niezbędny dodatek do mojéj podróży: ponieważ to są głupcy, bo bez tego nie byliby tém czém są, puszczają mnie nic mi nie mówiąc.
— A wiesz pan, że to jest dowcipnie, zupełnie jak gdybyś moje spotkanie przewidział?
— Nie więcéj twoje niż kogo innego przewidziałem; szuka się tenora: nie można naprzód wiedziéć w jakiem położeniu i w jakim stanie go się znajdzie, np. może uciekać z innego teatru; przywożąc go, zbijam w spółubieganie się; może być ściganym za długi, biorąc go z sobą, oddaję mu przysługę i wierzyciele ślad stracą: jedném więc czynem dopełniam dwóch dobrych uczynków, co mi będzie tam w raju późniéj porachowaném: nareszcie może być w takim jak pan położeniu, o! na-ten-czas robię jemu sobie dobrze, bo mi zaraz publiczność abonująca wynagrodzi.
— To bardzo rozsądnie!
Wysiedli z pojazdu; celnicy wszystko przetrzęśli, i przeczytali paszport.
— Jeżeli chcesz możemy tutaj jeść śniadanie?
— Bardzo chętnie, odrzekł Tristan.
— Weszli do oberży w Sesta-Calende. Niech was Bóg broni od tych i tym podobnych oberży moi mieli czytelnicy!
Gdy się już okazało że żadną miarą nie można było, pomimo całéj odwagi jaką człowiek posiadać może, nic wziąść w usta z tego co im zastawili, Tristan westchnął, podniósł oczy na swego towarzysza, który także ani z butelki ani z talerza nic nie ruszył, i zobaczył tylko że towarzysz uśmiechał się.
— A no cóż tedy? odezwał się Impresario.
— A cóż! najszkaradniejsze.
— W takim razie, wsiądźmy do pojazdu.
Gdy się na powrot usadowili w pocztowym pojeździe, mały człowieczek otworzywszy puzderko, wyciągnął z niego dwie szklanki i karafkę, w któréj zamykał się płyn podobny do rubinu; podał jedną szklankę Tristanowi, napełnił ją tyle ile trzęsienie pojazdu dozwoliło to uczynić, a sam wziął drugą: Tristan z uśmiechem zadowolenia i z towarzyszącém mu wdzięczném wejrzeniem, okazał swoją twarz tenorowską; kląsnął językiem o podniebienie i połknąwszy błogosławiony napój, oddał szklankę temu który mu ją podał, a ten włożywszy ją w puzderko zamknął na powrót i spokojnie rozparł się w pojeździe.
— Złe miałeś śniadanie? rzekł do Tristana.
— Bezecne!
— No! otóż to tak wszędzie jedzą w naszych pięknych Włoszech.
— Niestety!
— Wyjąwszy u mnie, powiedział Impresario, zrób mi też gammę... Tristan spróbował, lecz przyszedłszy do u! głos nie chciał wydobyć się, aż zbladł.
— Widzisz! mój przyjacielu, odrzekł stary, widzisz! trzy miesiące używając podobnego pokarmu. twój głos djamentowy zmieniłby się na proste szkiełko; widzisz, u! nie chce wyjść; to kotlet temu winien; obiecuj mi żywić się jak ja rozumiem, że żywić się trzeba, bo inaczéj za nic nie ręczę.
— Obiecuję ci; zrobiłem doświadczenie które ci ręczyć powinno że dotrzymam obietnicy.
Zrobiwszy dziewięć mil w przeciągu sześciu godzin, przyjechali do Medjolanu, gdzie formalność paszportowa ponowioną została, po czém wjechali w miasto. Impresario poprowadził towarzysza swego do domu przyległego do teatru, przeszedł z nim dwa piętra, i przybył do mieszkania więcej wygodnego niż zbytkowego, ozdobionego portretami wielkich śpiewaków, których Włochy dały Francyi; a przez czas kiedy rozpakowywali pojazd, dyrektor rzekł do Tristana.
— Nie dałem ci czasu nawet na odwrócenie, musisz potrzebować wielu rzeczy, weź tém czasem te dwadzieścia pięć ludwików, i przed obiadem jeszcze, pójdź z moim starym służącym, znającym naturalnie lepiéj miasto niż ty, i pokupuj sobie co ci potrzeba. Te pięćset franków, są połową należytości na ten pierwszy miesiąc, który się od dzisiaj rano liczyć zaczyna.
— Tristan ścisnął rękę dyrektorowi na znak wdzięczności, i wyszedł błogosławiąc opatrzność i dziwiąc się przypadkowi, że właśnie w chwili ucieczki swéj od Henryki, gdy był w tak przykrém położeniu i niedostatku, pozwoliła mu spotkać wybawcę, dając mu nawet byt więcéj niż wygodny tylko, bo połączony z przyszłą świetnością i sławą; prawda, że podobny przypadek nie tylko samego naszego bohatera, ale i nas bardzoby mógł zdziwić, gdyby nie to, że na tym świecie, pełnym dziwnych wypadków i zagadkowych zdarzeń, niczemu się dziwić nie można. Zresztą, jakkolwiek bądź ta historya zdawać się może niepodobną doprawdy, jest przecie prawdziwą, autentyczną i ma tę zaletę, że opowiadaną nam była przez ludzi wiarogodnych i bardzo szanownych, a oprócz tego, my, jako nieposzlakowanéj rzetelności autor, opowiadamy ją czytelnikom naszym, sądząc iż nie będziemy posądzeni o nadużycie ich wiary, bośmy przecie nigdy dotąd nie skłamali.
Tristan chociaż zdziwiony, szukał jednak kupców, od których mógł czego potrzebować; kazał nawet milczeć swemu zadziwieniu, czyli powstrzymał go; dla przypatrzenia się miastu, które podług postanowienia Impresario, miał dotąd zamieszkiwać, i zaćmić sobą.
Po obiedzie zaprowadzono Tristana do nowego jego mieszkania. Tristan był smutnym i to było rzeczą naturalną. Gdy się przybywa do obcego kraju: znajduje się samym, nikomu nieznaném; wtedy uważa się drugich, jeźli nie ze wszystkiém może szczęśliwych, to przynajmniéj ciągłym ruchem i czynném życiem zajętych: gdy się pomyśli: że gdybyś cierpiał, wszystkie te ruszające się istoty wkoło ciebie: nie daliby ci ani jednéj z tych pociech, chwili serdecznego spółczucia jakiegoś w przeszłości doznał; gdy sobie wspomnisz matkę, gdy wejdziesz do pokoju, w którym nikt na ciebie nie czeka, nie pocieszy, nie dzieliwszy pierwéj żadnych z tobą uczuć, oh! wtenczas, doznasz tak głębokiego smutku, że go niczém nie odpędzisz. W takiéj chwili, chciałbyś méć przy sobie choć jedne z tych kobiét, które najmniéj kochałeś, abyś przynajmniéj mógł do czegokolwiek serce swoje przyczepić. Przypominasz na-ten-czas sobie, najmniejsze, drobiazgowe nawet, przyjemności, posiane wżyciu twojém, które teraz tworzyłyby wielkie dla ciebie szczęście w tak pełnéj smutku godzinie. Widzisz jakby w ciemnym widnokręgu dawnych swoich przyjaciół, najobojętniejszego z nich żałujesz teraz, a w braku rodziców i krewnych, szukasz choć jednéj przychylnéj istoty, którejbyś mógł udzielić twego smutku, a nabyć od niéj choć trochę wesołości, którą ona miéć powinna, jeżeli się nic w życiu jéj nie zmieniło, a jak nie znajdziesz takiéj któraby się nie śmiała odebrawszy także twoje do siebie wezwanie, oh! na-ten-czas jeszcze smutniejszy niż pierwéj, rzucasz się na krzesło i patrzysz na palącą się świecę na twoim stoliku.
Tristan doszedł do takiego właśnie stopnia, że przez chwilę miał myśl pisać do Ludwiki; ale ponieważ list pani de Lindsay jéj nie znalazł, jego list tém bardziéj jéj nie znajdzie. Pomimo to, wziął pióro i zaczął trzy lub cztery listy; lecz czy to dla tego, że nie kochał już tyle co dawniéj swojéj żony, czy że uczuł, że to trochę zapóżno było przypominać sobie o niéj, wyrazy nie przychodziły i listy się nie kończyły! wziął je, pomiętosił, pogiął, i rzucił w komin, gdzie poszły do drugich papierów, jednych pomiętych, drugich ze wszystkiém zdartych. Długo patrzył na te rozrucone kartki, z których każda może, wznieciła albo uniosła uczucie i wzruszenie, tego co ją pisał i tego co ją czytał, nareszcie nachylił się aby podjąć te kawałki; ale jakkolwiek był zręczny i dokładał całéj uwagi nie mógł zlepić tych podartych kawałków i przeczytać choć kilka słów związek z sobą mających; doczytał się czegoś nic nie znaczącego, nie znalazłszy nawet żadnego imienia ani nazwiska.
Jednakże czasu trochę ubiegło, godzina pierwsza wybiła, nie obudziwszy żadnego ziemskiego odgłosu; zgubił się jéj dźwięk w niebieskim niebie pokryłem trochę chmurnemi, które mógł przez żaluzye cokolwiek dojrzéć, Tristan zobaczył jeszcze czyste i spokojne gwiazd światło! Położył się w łóżko, marzył jakiś czas, zadmuchnął świecę i w końcu usnął.
Nazajutrz obudziwszy się, smutne myśli jego uleciały gdzieś z gwiazdami. Słońce przebijało zlotami swemi promieniami, przez żaluzye i firanki; Tristan wstał, i otworzył powietrzu rannemu okno; wszystko zewnątrz było radosne, miło budziło się ze zwyczajnemi na południe wykrzykami, a ludzie którzy przechodzili, mieli tę świąteczną postać, którą nadaje piękne pogodne niebo, bruk i ulice suche, a czas ciepły.
Przez chwilę Tristan zapomniał co wczorajszego dnia zaszło, i zdało mu się że się budzi w domu pani de Lindsay; lecz nieznazłszy za obudzeniem się tego wszystkiego, do czego się tam tak łatwo przyzwyczaił, pierwsze spojrzenie rzucać; zaraz mu pamięć wróciła; przeciągnął ręką po czole dla odpędzenia ostatniéj smutnéj myśli, jak wiatr rannym podmuchem spędza ślady wieczornéj burzy; zaczął oglądać nowe swoje mieszkanie, chcąc przekonać się czy po dniu zachowuje tę samę co wieczorem barwę.
Wszędzie promienie słońca przeciskały się przez firanki, i zdawały się przenosić na swych złocistych liniach, kilki nót z rannych pieśni, które ptaki za oknami śpiewały; do téj w powietrzu harmonii, łączyła się wewnątrz pokoju mila woń kobieca, którą wszystko w pokoju nasiąknięte było. Im więcej Tristan uważał wszystko, tém więcjé poznawał w układzie i ustawieniu mebli, w kolorze obicia, we wszystkiem zgoła, zalotną rękę kobiety, a do tego kobiety z wielkim gustem; bardzo było widoczném dla każdego domyślnego mężczyzny wchodzącego do tego buduaru, że ten nie dawno przez gospodynię swoją opuszczonym został; mężczyzna nie byłby miał talentu ułożyć tym sposobem firanek i tak je urządzić żeby przyćmić blask za wielki, a tylko słabo oświecić pokój nasiąknięty świeżością i wonią która tylko z muślinowemi sukniami i długiemi włosami godzić się umie. Co do nas, powiedzielibyśmy wchodząc do mieszkania od wczoraj opuszczonego, czy było zajęte przez mężczyznę lub kobietę; czy ta była młoda lub stara, brzydka lub piękna, czuła lub pusta; po kolorze panującym w pokoju, zgadlibyśmy czy była brunetka czy blondyna, i nie zdziwilibyśmy się, gdybyśmy przechodząc, koło zwierciadła, ujrzeli w niém jeszcze odbicie jéj rysów dla dopełnienia i ukończenia jéj portetu. Kobiela ma to w sobie zachwycającém, że wszędzie gdzie przebywa, zostawia po sobie, jak kwiaty, powietrze pachnące: to też jak się wejdzie do pokoju jeszcze prawie ciepłego, po mieszkającej w nim pierwéj kobiecie, któréj nawet nieznaliśmy, która odjechała daleko, któréj najpewniej że nigdy nie ujrzymy; zaraz żałujemy że jej nie ma, jak gdybyśmy ją byli znali, a nawet kochali. Pytamy się mebli i ścian, o włażenie jakie na nich wywierała, chcemy żeby zdradziły jéj tajemnice; żeby nam je powierzyły, a jeżeli przypadek zrządzi, że ta kobieta wróci, że ją się ujrzy, że się dowiemy czego z jéj przeszłości, na-ten-czas układamy sobie jéj życie, poznajemy miejsca w których była szczęśliwą i w których cierpiała; a potém gdy ją się spotka, biegniemy prawie za nią, chcąc do niéj przemówić jakby do kochanki lub do siostry.
Tristanowi tak samo jak nam te uwagi przyszły, zbliżył się do fortepianu otworzył go: z początku zaczął jedną ręką biegać po klawiszach, potém obydwoma, a następnie głos się do téj muzyki przymięszał, tak dalece, że gdy z wielkim zapałem skończył kawałek z Wilhelma Tella, usłyszał za sobą głos mówiący:
— Jeszcze! młody człowieku, jeszcze! Odwrócił się i ujrzał Impresario, który tabaczkową suknię zastąpił materyalnym szlafrokiem w duży ciągniony deseń, takie materye nosiły prababki nasze, o których czasem śni nam się w nocach szczęśliwych. Ten go słuchał zażywając tabaczkę, aby jak sybaryta mógł zarazem dwa zmysły roskoszą napełnić. Peruka nawet, upudrowana tak samo jak dnia wczorajszego, zdawała się doznawać jakiegoś dobrego bytu, bo harcap poruszony pewnie głosem Tenora, jak kamienie akordami lutni, Amfiona, miał jakiś maleńki ruch, który chociaż nie regularny, nie był jednak bez wdzięku.
Tristan uśmiechnął się poznawszy swego dyrektora, którego ubiór ranny nie wiele się oddalał od ubioru podróżnego, i odpowiedział:
— Jakto drogi mistrzu; słuchałeś mnie?
— Eh! naturalnie, odrzekł mały człowieczek, ze wzrokiem rozweselonym; zachwycałeś mnie młody przyjacielu, jesteś powołany do pięknéj bafdzo przyszłości, wierz mi.
— Czy dawno tu jesteś?
— Skoro tylko usłyszałem że się bierzesz do fortepianu, przybyłem; otworzyłem cichuteńko drzwi żeby ci nie przeszkadzać, bo wiem że najlepiéj się wprawia w samotności, na-ten-czas bowiem nieobawiamy się obrazić smaku tych którzy nas słuchają i oddajemy się całemu zapałowi; w takich to chwilach, odważamy się wydawać tony, które zbogacićby mogły dyrektora teatru, gdyby te tony można było odzyskać na scenie.
— Będziemy się starali, mój drogi dyrektorze, wydobyć je z siebie i raz na zawsze je zachować.
— Staraj się, mój przyjacielu! staraj się o to. Teraz mi powiedz, jak ci się miasto nasze podoba?
— Znajduję że pyszne!
— A twoje mieszkanie?
— Prześliczne, do uwielbienia! to prawdziwie gniazdeczko kobiece.
Dyrektor dowcipnie i miło roześmiał się i wziął świeżą szczyptę tabaki.
— To co mnie rozśmieszyło, odezwał się, to najbardziéj iż postrzegam że co tylko mogła, to wszystko ztąd zabrała, ta hultajka, i nic na kominie nie zostawiła.
— Zgadłem zaraz że tu mieszkała kobieta.
— I śliczna nawet, zobaczysz ją.
— Czy odbywa pielgrzymki do swoich dawnych mieszkań?
— Nie, ale odbywa je do teatru.
— Czy to jedna z abonujacych?
— O wcale nic, to twoja towarzyszka, nasza pierwsza śpiewaczka, która ma talent nie mały.
— A dla czegóż porzuciła to mieszkanie?
— Dlatego, że jak Danae, znalazła sobie Jowisza: tylko że jéj Jowisz jest anglikiem i polewa ją deszczem złotym, więc porzuciła to mieszkanie dla większego i wspanialszego; po zabielawszy mi świeczniki, chińszczyzny i koronki: to co ja, świeżo nakupiłem, przekonany będąc że się ktoś do pomieszkania zdarzy, i szczęśliwie że tym ktościm ty jesteś. Nie chcesz jeść śniadania?
— Owszem byłoby mi przyjemnie.
— Zejdźmy więc. Kazałem ci przygotować potrawy, które i dla żołądka twego i dla głosu będą stosowne.
— Jakżeś pan dobry!
— Po śniadaniu wejdziemy na chwilę do teatru, w godzinie próby, dla zapoznania się z nowemi twemi towarzyszami. To rzecz bardzo ważna mój przyjacielu, mówił daléj: schodząc ze schodów dyrektor, i wchodząc do siebie z Tristanem. To rzecz wielkiéj wagi, ty się nawet nie domyślasz, co to jest życie teatralne, napomknę ci o niem cokolwiek, aby cię nie znienawidzili ludzie z któremi żyć jesteś zmuszony. Najpierwéj siadajmy do stoki bo to najważniejsze.
Usiedli, i dyrektor częstując swego tenora, mówił daléj:
Najprzód powinieneś wiedziéć, że wszyscy ci panowie których masz ujrzéć, nie mogąc być współzawodnikami twemi, bo masz na to za wiele talentu, z téj saméj przyczyny, gotowa są zostać twemi nieprzyjaciółmi. Ty jesteś nadto odznaczającymi się i wyższym, abyś się prędko przyzwyczaił do niektórych kulisowych obyczajów, i tylko skutkiem powodzenia twego możesz otrzymać nietylko tu w teatrze wyższość, ale i po za teatrem.
„Zobaczysz tego na którego miejsce wchodzisz. Biedny to chłopiec, nigdy nie miał głosu, ale zdaje mu się że go ma. Dla niego ta o sobie opinia jest pociechą, nie małą, i tę mu chciéj pozostawić. Ja sam w ich przytomności nie okażę dla ciebie takiego zapału i zachwycenia, jakie mam rzetelnie. Nie trzeba od piérwszego razu miéć miny, że chcesz wszystko zdobyć; będą oni i tak przymuszeni przy próbach uznać twój talent, a wystąpienie reszty dokona. On ma jechać do Francyi, i byłby już dawno wyjechał, gdyby pewna wielka pani zajmująca się nim, nie powiedziała była, że jeżeli on się oddali, to i ona wyjedzie, — a że ta wielka pani jest złotą miną miasta, bo kilka miljonów rozsiewa, municypalność raczyła w jéj pogróżce widziéć tylko proźbę, i skłoniła się aby tenor pozostał. Przez jakiś czas, z łaski téj okoliczności zbieraliśmy pieniądze, ale po trochu ciekaw ość ustawała, a dochody naśladowały ciekaw ość.
„Co do naszéj pierwszéj śpiewaczki Lei, téj, któréj mieszkanie zajmujesz, bądź z nią jak ze wszystkiemi kobietami, to najlepsza koleżanka i najlepsze dziecko, jakie kiedykolwiek znałem. Ona ma talent prawdziwy, jest muzykalną jak to mówią aż do koniuszków palców: zdaje mi się że doprawdy musi być córką jakiéj wróżki, i że pierwéj zaczęła śpiewać niż mówić.
„Położy jéj się przed oczy partyturę w wieczór, a nazajutrz śpiewa ją, jakby się jéj przez cztery miesiące uczyła. Oprócz tego, jest to dziewczyna wspaniałomyślnie i okazale korchana: Na was tedy dwojgu, skoro raz mój dawny tenor odjedzie — spoczywać będzie cały ciężar teatru i od was dwojga oczekuję pomyślności. Ale do całkowitéj pomyślności, po trzeba, abyś piérwéj nim będziesz dobrze z publicznością, która cię nie zna, był jak najlepiéj z twemi towarzyszami których zaraz poznasz.
„Mamy basistę sześciostopową bryłę z ramionami Atlasu, umierającego na słabość piersiową; temu przedstawię cię i wyrzucisz mu swój bilet dzisiaj, aby mógł sądzić że jest potęgą, a na próbach będziesz mu mówił o jego sile, aby sądzi że jest zdrów; tym sposobem, możesz być pewnym przyjaźni jego, i będzie twoją podporą dopóki nas nie opuści.
„Naszemu Barytonowi nie zbywa na talencie, ale tenor zasępia go. Trzeba ci będzie, kiedy niekiedy, aby można było być z nim w zgodzie, pytać go się i prosić o rady, ale o takie rady, którebyś sam sobie dać był wstanie; pan masz na to rozum. Jak on postrzeże, że idziesz niby za jego radami, będzie myślał że jest człowiekiem wielkiéj wagi i będzie ci za to wdzięcznym. On ma przyjaciół, którzy w takim razie zostaną twemi, a że każden z jego przyjaciół ma dwie ręce, gdy wielki dzień nadejdzie, nie pogardzisz niemi.
„Innych wszystkich już opuszczam“.
Tristan przedstawiony był swoim towarzyszom, pod imieniem Fabiano. Zdawało się Impresariowi, że dobrzeby było, jakeśmy to już powiedzieli, nadać mu włoską nazwę; Tristan poszedł za radami dyrektora. Tenor prawie niegrzecznie mu się ukłonił, sądząc że Tristan ma swoją wartość; Lea uśmiechnęła się najwdzięczniéj i najmiléj; dwóch drugich skłoniło się jako tako; a wieczorem Tristan porozsyławszy do wszystkich ważniejszych swoje bilety, udał się do teatru.
Grano Lucyę, i Tristan poszedł sądzić drugich, aby mógł wczasie, siebie samego osądzić, i lepiéj grać od tych na których patrzył. Tenor którego miał zastąpić, już był z zużytym głosem, czyli nie miał go już, jak mówił Impresarrio. To téż mówiono o nim, że się ma zobowiązać do Paryża, do tego miasta nad miastami, w którym się wszystko odnawia, tego alchimisty co z popiołów złoto wyciąga. Tristan oparty łokciem w swojéj stalli, z głową opartą na ręce, z zachwyceniem słuchał jednego głosu, giętkiego, rozkosz sprawiającego, a ten głos był Lei. I dla tego, ledwie kurtyna spadła, pobiegł za kulisy, przybliżył się do młodéj śpiewaczki, i z poszanowaniem skłoniwszy się: jakby przed królową, zapytał jakim tajemniczym sposobem, wydobywa z serc tak porywające, wzniosie i czarujące uczucia, że cała sala drży zapałem, zachwytem, lub bojaźnią, podług jéj woli?
— Oh! mój Boże! tym samym miłym głosem, z tém samém czarującém wejrzeniem, odpowiedziała: prędko się pan przyzwyczaisz do tego życia, które ci teraz miłych niespodzianek użycza: to życie teatralne, tak pełne ułudy, gdy się na niego z sali spogląda, ztąd go widząc, jest istotnie bardzo prozaiczne: pana to zachwyca, bo jeszcze także należysz do liczby klaszczących rękami, i krzyczących brawo aktorom, których sądzisz że są natchnionemi, gdy tymczasem, oni ze zwyczaju odgrywają swoją role. Niemniéj przecie dziękuję panu, za pochwałę którą mi dopiéro wyrazić raczyłeś, ale przyznaję się szczérze, że to tylko rzemiosło, i że jak teraz, znów wyjdę na scenę, przez samo nawykniecie do roli, zrobię takie same wrażenie, jak gdybym cały entrakt przepędziła w uczuciach ostatniego aktu. Z początku jak występowałam, takem się wistniała w moje role, że życie osób które przedstawiałam, było mojem życiem. Płakałam prawdziwemi łzami w położeniach niektórych. Tylem się rozczulała i przejmowała namiętnością że wychodząc ze sceny, napadały mnie słabości nerwowe, i doprawdy bywałam chorą. Łkania głos mi psuły, namiętność skrzywiała moje, ruchy — od czasu gdy się przyzwyczaiłam do moich roi, i wiem już jakich doz miłości, łez boleści i rozpaczy publiczność potrzebuje, zachowywani moje usiłowania, skąpię prawdziwego czucia, a dlatego więcéj mnie jeszcze niż pierwéj chwalą i więcéj mi poklaskają, ja tymczasem nie morduję się i spokojnie idę na kolacyę po widowisku. Ale przepraszam pana, muszę cię porzucić, bo wypada na mnie wychodzić teraz.
I w jednéj chwili, Lea stała się Lucyą.
Tristan także znikł, i poszedł na swoje miejsce. Mimo to wszystko co mu Lea powiedziała, był zawsze w złudzeniu, w którem ten sam wdzięk, co przed rozmową znajdował. Poszedł jéj znów to opowiedziéć, a ona mu uśmiéchając się odrzekła:
— Uwielbiaj mnie panie, ponieważ koniecznie tego chcesz, ale proszę mi nic nie mówić w ten dzień, kiedy cię zupełnie odczaruję.
Do końca przedstawienia sztuki, pozostał za kulisą, i kiedy po ostatniéj odegranéj nucie, kurtyna spadła, widział Leę biegnącą, jak sarneczkę pomiędzy kulisami, dekoracyami i maszynistami, uśmiechającą się do niego, i wreszcie niknącą ze wszystkiem.
Powrócił do siebie, i mimowolnie zaczął grać kawałki które słyszał, i które na nim największe wrażenie zrobiły; usnął myśląc o téj, która je śpiewała i pewnie przez miłość sztuki, niecierpliwie czekał nowego przedstawienia. Nie brakło mu tego; uważał bardzo na tę kobiétę z mocnem a razem giętkiem głosem, z którą zaczynał się poufalić, a przed którą jednak drżał z wzruszeń niespodzianych i nieprzewidzianych, Henryka także miała głos piękny, i jakeśmy to powiedzieli, Tristan po całych godzinach ją wysłuchiwał, ale to było wcale co innego, to było w salonie, to były cząstki muzyki, z towarzyszeniem samego fortepianu, gdy tymczasem Lea odgrywała ciągle rolę, ze wszystkiemi oznakami namiętności i miłości, które, poeta wlewa w kobiétę na scenie. Leę do tego otaczał urok powszechnych pochwał, okrzyki, światło, malownicze postawy: to wszystko ćmiło biedne serce, którego właściciel, jak Tristan, miał nieszczęściem odwagę przysiądz, że już więcéj kochać me będzie. Przychodził więc co wieczór na teatr, w śpiewie wielkie robił postępy. Dyrektor żywił go najdelikatniejszemi potrawami i najwytworniejszem winem, dodawał jeszcze do tego pokarmu cielesnego, najzbawienniejsze rady względem miłości, i najczulsze proźby aby się strzegł kobiét. Tristan nigdy nie przestawał powtarzać swoich przysiąg, ale te nie przeszkadzały mu, ze ściśnionem sercem dojrzéć, jak Lea zamieniała spojrzenia swoje, ze spojrzeniami Jowisza angielskiego, siedzącego przed sceną; takie wprawdzie spojrzenia nie bywają dostrzeżonemi przez zwyczajnych ludzi, ale nie ujdą baczności żyjących za kulisami.
Powiedzmy nawiasowo, że nie są jednakie spojrzenia a spojrzenia.
Każda aktorka, jeżeli jest piękną i młodą, to jest, jeżeli posiada ten podwójny kapitał, i ten jest dobrze administrowany, powinien tedy taki kapitał przynosić jéj rocznego dochodu sto tysięcy. Powinna bowiem miéć trzech kochanków. Najpierwszy jest ten, dla którego dwóch drugich zniszczy; ten jest nieugięty, niezmiękczony, wieczny. Jest to taki, dla którego serce jéj doznaje prawdziwych wzruszeń, dla którego w staje o dziesiątéj, obiaduje o trzeciéj, a kładzie się spać o północy; jest to taki który, jeżeli ona pięknie niewygląda, pomrukuje: jeżeli się w czém pomyli, to ją łają; jeżeli fałszywie śpiewa, to gwiżdże; a jednakże jest to ten, dla którego, jeżeli tylko zechce ją pochwalić, zostawuje dla niego najzgrabniejszy ukłon, najwdzięczniejsze wejrzenie. Kochanek taki nazywa się publiczność, i tego się we Włoszech pospolicie bardzo kocha.
Drugi, którego się imię często zmienia, ale rodzaj nigdy, jest to młody człowiek, bardzo wytworny, bardzo zadłużony, dlatego właśnie, że bardzo wytworny. Twarz ma nic nieznaczącą, umysł jak twarz, a serce jak umysł. Jest to potomek przebiegłych z czasów Karola IX, zarozumiałych paniczyków, z czasów Ludwika XIII, i zdruzgotanych na regencji. Tylko żę ci, po których następuje, byli szlachta dawna, a on, chociaż Bóg wie jakie jego pochodzenie, ozdabia herbem hrabiowskim, albo baronowskim karetę swoją! Oni byli bogaci, a on ubogi: to mu nie przeszkadza jednak do mszczenia się zupełnego. Oni mieli rozum, a on tylko żartować trochę umie: to także nie przeszkadza, że w braku czego lepszego, cytują go jako człowieka dowcipnego, w buduarach ulic Vivienne, w niedostatku salonów w Saint Germain, których nigdy nie widział, taki tedy kochanek nazywa się kochankiem serca. W dniu, w którym jego ulubiona występuje, przyjeżdża na teatr około dziewiątéj: z miną utrudzoną i podnosząc wąs opadnięty, siada powoli, czyli raczéj długo nie siada w krześle, zostawując publiczności, która bynajmniéj na niego nie zważa, czas, aby go postrzegła; ręką odda ukłon jakiemu znajomemu, idzie rozmawiać do lóż z kobiétami lekko postępującemi sobie, a to dla tego, żeby uchodził za Lowelasa; powie głośno, że grał i zgrał się, aby pokazał, że miał pieniądze do przegrania, i zakończy na tem, że jak już kurtynę podnoszą, on wtenczas dopiéro usiądzie. Do takiego, ze sceny aktorka posyła nieznaczne mrugnięcie okiem: jak naprzykład, błyskawica w pogodny wieczór, on w nagrodę uśmiechnie się, i da ten uśmiéch wszystkim postrzedz, żeby się domyślili jego z kochanką zażyłości.
Trzeci, ma zwykle przymioty, których braku je drugiemu, to jest ma tytuł i bogactwa. Jest to człowiek od czterdziestu do pięćdziesięciu lat, zawsze prawie cudzoziemiec, a często nawet żonaty. Dawniéj zawsze nim bywał Anglik, teraz bywają z innych narodów; tracą oni na to majątki i wielkie bogactwa; ale się za to cywilizują; zawsze to jest postęp. Taki, ma prawa męża, bywa też uważany jako mąż: nienawidzą go, a podchlebiają mu jak wierzycielowi. W końcu roku, jak się taki kochanek obliczy, pokaże się, że stracił, do sto pięćdziesięciu tysięcy liwrów. To bardzo drogo, przyznaję, jednakże on znajduje, że pieniądze jego doskonale użyte i umieszczone. W istocie, książę czy bankier zagraniczny, przybierający, szczęściem dla siebie, tytuł kochanka, bywa powszechnie nieznanym w kraju, w którym tę nazwę przybieraj bez niéj, pewnie niewiedzianoby że istnieje. To téż smakuje, można powiedziéć, w funkcyi swojéj: przejeżdża przez ulicę nadęty swoją nicością, pyszny jakby był wielkim człowiekiem, i pewnym jest, że wszyscy powiedzą ujrzawszy go:
— To kochanek panny... takiéj a takiéj.
Im więcéj imię takiéj kochanki jest głośne, tém większe zyskuje uwielbienie. On, słyszy z każdéj strony ten pochwalny szmer, udając że nic nie postrzega, a jednakże gdybyś mógł przyłożyć mu rękę do serca, poczułbyś że mu tak bije jak poecie, nazajutrz po sztuce, którą publiczność dobrze, przyjęła. Imię jego nierozdzielném jest z imieniem małżonki, to téż z największém poświęceniem majątku stara się to małżeństwo imion utrzymać, wiedząc dobrze, że z dniem w którym by rozwód imion nastąpił, postradałby całą swoją wziętość, nie mając, nawet jak Alcybiades pociechy uciąć psu swemu ogona, żeby o nim mówiono, bo teraz mnóstwo psów z uciętemi ogonami. To wywiera wpływ tak wielki, że nawet rodzina, to jest, prawdziwa żona i dzieci kochanka na nim zyskują.
Gdy żona takiego pana przejeżdża karetą przez pola Elizejskie, odwracają się i mówią:
— Oto jest pani, ***
— Kto to jedzie? pani***, odpowiedzą takiemu który nie jest jeszcze wszystkiego świadomy.
— Albo — to żona pana*** kochanka panny***
— Doprawdy? odpowie nieświadomy.
I w takim razie uważa baczniéj karetę.
I, jeżeli żona miernéj urody, znajdą ją ładną; jeżeli ładna, powiedzą ze zachwycająca.
Ma jeszcze dla siebie tę próżną pociechę, że go sądzą, iż jest wielkim magnatem, a szczególniéj że jubiler jego takim go być sądzi, gdy przyjdzie ze swoją ulubioną wybierać bransoletki, zausznice, i t. d. i jak powie:
— „Nic nie ma nadto pięknego dla pani, ani nadto drogiego dla mnie.”
Wieczorem, przychodzi do teatru i z loży swojéj widzi lśniące się klejnoty, który kochance odesłał; ona zaś dziękuje mu wyraźném, oczywistém wejrzeniem, przęśłaném jego lornetce trzymanéj stale przy oczach. Wtedy nadmie się jak paw, i nie ma już co powiedziéć: chyba to, że jest zupełnie wynagrodzonym i zapłaconym. To trwa tak długo, dopóki dzień nie nadejdzie, w którym nie obliczając się ze swym kapitałem, postrzeże że go już prawie nie ma. W tym dniu staje się smutnym, i czując zbliżający się koniec swego szczęścia, zaczyna być bardziéj rozkochanym. Pojmuje, że trzeba tę fatalną wiadomość oznajmić i cofnąć się, przyznając że jest pokonanym. Kobiéta która go bardzo kochała, łatwo zezwala na rozdział. Mówią o tém przez dwie godziny w klubie, a nazajutrz ten wypadek jest z rodzaju tych, po którym dwadzieścia cztery godzin upłynęło, i którego zapominają ze wszystkiém. Te wszystkie szczegóły ktoreśmy opisali, ściągają się specyalnie do Paryża, ale odbijają się one we wszystkich miastach, w których są wielkie teatra, wielkie bogactwa i piękne aktorki. Chociaż czasem w mniejszych ramach, lecz obraz ten sam zawsze. To téż Lea szła śladem wytkniętym przez współżyjące swoje towarzyszki; tylko że miała te korzyść, iż posiadała rzetelnie wielki talent, a w gruncie, we wszystkich nawyknieniach i następstwach najlepsze w świecie serce; powiedziała sobie, że publiczność nie będzie jéj obowiązaną i że gdy kto zapłaci miejsce dla usłyszenia pięknego głosu, bardzo mu już mało oto idzie, jaką kto rolę zajmuje: bo Lea była artystką któréj talent nie tylko się w saméj muzyce objawiał; ze wszystkich sztuk pięknych robiła jedno towarzystwo, które bardzo pojmowała i rozumiała. Jakkolwiek była zalotną i miała prawo nią być, wołała piękny obraz niż piękny klejnot; i dlatego miała buduar, którego nie jeden bardzo wielki pan pozazdrościłby jéj. Był to mały raj. złożony z samych wybranych, takich jak Rafael, Titian, Rubens i Murillo. To téż kiedy w tym przybytku na pół oświetlonym, bo okna najczęściéj w większéj połowie adamaszkowemi firankami zasłaniać kazała, gdy usiadła odwrócona od okna, nogi oparłszy na poduszkach; gdy ją rzec można, dworzanie otoczyli, naten-czas miała minę ich królowéj: każde jéj słowo chwytali jak sentencją, bo każde tworzone było rozumem, albo sercem, nigdy nie używała tych pospolitych, zwyczajnych, nic nie znaczących, nic niewyrażających słów, których na nieszczęście wszystkie prawie kobiéty jak gdyby z obfitych min wydobywają. Nigdy czyn dobry albo święty nie był przez nią w śmieszność obrócony, i nie krytykując swego sposobu życia, niechciała aby drugim cokolwiek przyganiali. Dawała jałmużny, które były większe i obfitsze, niż kiedykolwiek przez kogo czynione. Co rok dawała widowisko na korzyść ubogich, a nazajutrz ubodzy dostawali od niéj pięć lub sześć tysięcy franków, bo w takim dniu benefisowym Lea przesadzała, i przewyższała się, to też cala publiczność ją uwielbiała.
Gdy nazajutrz schodzono się składać jéj pochwały i powinszowania, i mówiono jéj: „wczoraj zrobiłaś czyn miłosierdzia“ — „mylicie się, odpowiadała, to był czyn skruchy.“
W istocie, mówiła, czy myślicie że kiedy niekiedy, nie mam sobie czego do wyrzucenia? że natura moja jest taką jaką ją wam wykazuję? lecz dla was próżniaków, muszę się taką okazywać, bo pouciekalibyście, gdybym wczoraj zaczętej komedyi do dziś nie przeciągała? czy myślicie że był wtenczas tylko wzniosły i piękny kiedy się jest sceptykiem? Czy myślicie że szczęście i wesołość serca a błogość w duszy, mogą być zastąpionemi i zaspokojonemi miłością własną i posiadaniem bogactw? Ależ opamiętajcie się, nie zwędźcie się. Bóg wlał w serce kobiéty, choćby ta niewiem już jak zapomniała, się i upadła; tajemnicze marzenia. Są godziny, w których mówi sobie: „Nie! szczęście nie jest w tém co robię. Szczęście jest w tych słodkich pociechach, których nie znam, w tych związkach rodzinnych, których nic mam; w téj świętéj miłości, która mi zbroniona. Na-ten-czas wychodzi się z siebie, oddala się od świata, idzie się w pola, w świat, staje się napowrot istotą podobną do innych godnych istot; spragniona napawam się płynącym napojem, w całéj twórczéj naturze. Daję jałmużnę takim nieszczęśliwym, którzy mnie nie znają, i nie zapytają się mnie zkąd to mam co im rozdaję. Widzę dziecię uśmiechając się do mnie za kawałek chleba, dany ojcu jego, i powracam potém do domu ze łzą radości w oku. dziękuję Bogu że zostawił mi zakątek w sercu w którym umieścił święte spółczucie i litość. Kto tego dnia wieczorem przyjdzie mi gadać o miłości, bywa źle przezemnie przyjętym, ale za to, mam błogi spoczynek, i w braku rzeczywistości mam sny i marzenia. Ale przebaczcie panowie, muszę was okrutnie nudzić; mówmy o czém inném. Przyszliście do buduaru, a może wam się zdaje żeście na prelekcji.
I Lea przesunęła ręką po czole, i obtarła łzę ukradkiem.
A jak młodzi próżniacy wychodzili od niéj, mówili czasem do siebie:
— Czy zrozumieliście co z tego, co nam dziś Lea mówiła?
— Dalibóg nic.
— Musi być słaba i cierpiąca nerwowo.
— Bez wątpienia.
— Ale jeżeli aktorki zaczną się mieszać do uczuciowości, cóż zostanie innym na świecie kobiétom?
— Ha! zostaną aktorkami.
I tak było, że żaden prawie złych do których Lea mowę swoją zwróciła, nie zrozumiał jéj, bo wszystkich przechodziła i przewyższała sercem, nawet i rozumem: był jednak taki, nad którym przemijające uwagi Lei zrobiły wrażenie, a tym był Tristan. Jakeśmy powiedzieli, co wieczór chodził do teatru, a po trochu stało się to dla niego więcéj jak przyzwyczajeniem nawet, stało się mu bowiem potrzebą. Przychodził za kulisy, i jakby odgadłszy odznaczającą się naturę w Lei, postępował z nią jakby z jaką księżną. Tyle doznawał przyjemności z nią w rozmowie, chociaż jéj nigdy wyraźnie nic miłosnego nie mówił, że ile razy wracała ze sceny za kulisy, pewna była że go znajdzie opartego łokciem o słupek, ogarniającego ją wzrokiem, przyjmującego ją z uśmiechem, i biorącego ją za rękę z wymówieniem:
— Zawsześ pani ta sama!
Jeźli Lea nie była zmuszona przemieniać stroju, w takim razie zostawała przez cały antrakt z Tristanem, a czując w nim jakąś styczność charakteru ze swoim, pozwalała sobie w jego przytomności bujać serdecznym myślom, to wesołym, to smutnym. Tristan ze swojéj strony, rad od niéj zasięgał, ona mu zawsze dobrych udzielała, bo nasz bohater wprawiał się i uczył zawsze, gdyż wystąpienie jego na scenę przybliżało się szybko. O Henryce nie wspomniał już nawet, została tylko jakby dawną pamiątką. Tristan zaczynając dorozumiewać się, że niedorzecznie zrobił, iż jéj wierzył we wszystkiém co mu mówiła, wyglądał tylko chwili zarobienia sobie pieniędzy aby dług od niéj zaciągniony jak najprędzéj mógł zwrócić. Po sposobie w jakim się z nim obeszła, uważał jéj gościnność za pożyczkę, i skoroby tylko mógł choć nie wprost jéj ale innemu to zrobić co ona dla niego uczyniła, sądziłby że się uiszcza.
Można się domyśléć, że po zerwaniu z panią de Lindsay, Tristan porównywał ją z Ludwiką, która go kochała taką świętą miłością; z tego porównania to nastąpiło, że wystawiając sobie niegodne względem żony postąpienie, dając się usidlić takiéj jak Henryka kobiécie, szczerze i rzetelnie żałował, że się dał zwyciężyć pokusom, i rachując na opatrzność, która jak mu się zdawało nie opuszczała go, napisał do Ludwiki, w nadziei, że taż opatrzność pomoże poczcie aby ton list doszedł jego żony, chociaż przekonany był, że ona już nie mieszka przy ulicy Ś-go Jakóba, i chociaż nie wiedział gdzie jest miejsce jéj pobytu teraźniejszego.
Tristan niecierpliwie odpowiedzi czekał, ale odpowiedź nie nadchodziła. Serce człowieka tak jest słabe, że potrzebuje zawsze pociechy, a opatrzność która nie raczyła się zatrudnić jego do Ludwiki listem, zesłała mu inne wynagrodzenie, poznał bowiem Leę.
Tristan szczerze żądał, aby Ludwika mogła być przy nim, ale przez szczególną chęć do nauki i bez wątpienia ciekawości, chciałby był, żeby nie zaraz przyjeżdżała, i żeby mu zostawiła wolność i czas, zabrania lepszéj ze śpiewaczką znajomości: gdyby mu był kto napisał: „Twoja żona w Paryżu, lecz nie może do ciebie jechać.“ W sześć dni, pewnieby się znalazł w objęciach Ludwiki, bez żadnego żalu po teraźniejszości, bez żadnéj wstecznéj myśli. Ale odpowiedź, ani podobne oznajmienie nie przybywało. Wszystko jednak co mógł to robił, aby się o Ludwice dowiedziéć, lecz naturalnie wszystko było bezskuteczne. Pewnie żałując, że jest zmuszonym szukać tym sposobem pociechy, pocieszał się jednak z Leą, oczekując szczęśliwéj z nią zażyłości, z taką niecierpliwością, z jaką od Ludwiki wyglądał listu.
Ten dzień nadchodził. Bo jednego wieczoru Lea wymówiła do niego:
— Mam kilku przyjaciół dzisiejszego wieczoru u siebie. Czy chciałbyś pan być z nami?
— Wdzięczny ci jestem pani, lecz przyznam się, że teraźniejsze moje, położenie jako aktora, zabrania mi bywać w takim świeci, w jakim dawniéj bywałem, szczególniéj nie będąc jeszcze od nikogo znanym. Bałbym się znajdował nie na swojém miejscu, pomiędzy temi którzy cię pani odwidzą. Moja przytomność mogłaby ich zdziwić, i nie chciałbym abyś żałowała żeś umie zaprosiła.
— To wszystko bardzo złe, co mi pan powiedziałeś. Od miesiąca jak znam pana, i codzień cię widuję, mogłam go ocenie, i nie byłabym cię prosiła, abyś mi zrobił zaszczyt przybyciem twojém, gdybym nie była pewną, że osoby z któremi się znajdziesz, będą szczęśliwe z tego że cię poznają i usłyszą.
Lea chciałaby była wstrzymać te ostatnie słowo, bo Tristan zarumieniwszy się odpowiedział:
— To co innego, pójdę śpiewać u pani. Nie mogę tego odmówić, tak łaskwéj i pełnéj dla mnie względów towarzyszce, jaka pani zawsze dla mnie byłaś. Źle zrozumiałem pani zaproszenie, lecz teraz kiedy wiem prawdziwe jego znaczenie, proszę pani przebaczyć mi początkowe odmówienie, przyjmuję jednak zaproszenie z warunkiem, że śpiewaki nie będą płaconemi.
Skłonił się jéj, chcąc ją pożegnać, ale Lea zatrzymała go za rękę, i odezwała się do niego tonem wyrzutu i z wilgotném łzą okiem:
— Ah nie dobry pan jesteś!
Tristan nie gniewając się o to że go zatrzymała, pozostał.
— Pan złym jesteś, albo mnie źle rozumiesz. Gdy się znajdujesz u mnie, toś już moim przyjacielem. A jeżeli cię proszą abyś zaśpiewał, to dla tego, że chociaż tamci mogą być przesyceni wszystkiém na świecie, zostaje im jednak jedna jeszcze tkliwa struna, dla wszystkiego co jest poezyą i poetyczném. To bardzo źle mój przyjacielu, i za pokutę naznaczam ci żebyś nie wychodził z za kulis, póki tego aktu nie skończę; rozumiesz pan?
I wybiegła na scenę.
Śpiewała odurzającym wszystkich sposobem. Publiczność w najwyższém uniesieniu klaskała w ręce; Tristan chwalił sercem, i gdyby był się znajdował w sali, byłby uważał, że oczy Lei, ani razu nie spoczęły na człowieku, blizko pięćdziesiąt lat mającym, który siedząc przed samą sceną, ciągle ją lornetował, ani na orkiestrę, gdzieby była mogła dojrzéć młodego człowieka, uśmiechającego się do niéj. Zresztą, od pewnego czasu, Lea była mniéj szczodrą w swoich spojrzeniach. Czy to dla tego że niechciała aby je źle tłomaczono, czy téż że była uważniejsza na swoją rolę.
Przy końcu sztuki, wróciwszy, wśród okrzyków brawa i największych uniesień publiczności, przystąpiła prosto do Tristana; który odurzony jéj śpiewem słuchał go jeszcze w duszy swojéj, i wymówiła do niego:
— No i cóż przyjdziesz pan?
— Jesteś aniołem odpowiedział: całując jéj rękę.
— Więc rachować mogę na ciebie?
— Zupełnie.
Tristan wyszedł z teatru, i poszedł w ciemny kąt ulicy, gdzie oparłszy się, mógł widziéć innych aktorów wychodzących. Widział ich wszystkich, jednych po drugich jak wschodzili, Lea sama tylko nie wyszła; przybliżył się do drzwi przy których powóz otwarty czekał. Jeden z widzów blisko sceny siadający, lornetujący i dobrze nam znajomy, przechadzał się wzdłuż i szersze przed wyjściem.
Lea także ukazała się i wsiadła do powozu.
— Gdzie jedziemy? zapytał jegomość nie młody, siadając obok niéj.
— Do mnie: odrzekła tonem smutku i niezadowolenia: okropnie dzisiaj zmęczona i utrudzona jestem.
Tristan, przez uboczną ulicę biegł jak szalony, i przybył pierwéj nim powóz przed drzwi domu śpiewaczki; właśnie na czas stanął, bo już słychać było tętnienie biegu koni, i turkot kół, nareszcie powóz się zatrzymał. Lea sama wysiadła i zamykając drzwiczki własną ręką, wymówiła do swego towarzysza: „do jutra“.
I zniknęła.
Tristan położył rękę na niezmiernie bijącém sercu swojém, uśmiéch radości przebiegł mu po twarzy, i popatrzywszy jeszcze na dom, udał się do swego mieszkania.
Gdy pojazd oddalił się, inny jeszcze cień odczepił się od muru; z uśmiechem przybliżył się i zakołatał do drzwi przez które Lea weszła.
Młody człowiek, którego Tristan nie widział, a którego my już widzieliśmy jak w kilka minut po Lei wszedł do domu za nią, £ prędko przebiegł wschody, zatrzymał się przed szerokiemi drzwiami na drugim piętrze, wyjął z kieszeni klucz, cicho włożył go w zamek, i zwolna drzwi otworzył: zamknął je za sobą także bez hałasu, i przy świetle lampy w przedpokoju stojącéj, przeszedł do salonu.
Przybywszy tam, spotkał służącą, ładną bardzo dziewczynę, bardzo wytworną, z dowcipną fizognomią, prawdziwą Marysię lub Marcysię z czasów Ludwika piętnastego.
— Dzień dobry Rozetto, wymówił młody człowiek, czy mogę wejść?
— Można panie Baronie, moja pani jest na balkonie.
Baron poszedł daléj, otworzył jedno okno od salonu, i po cichu zbliżył się do śpiewaczki, która oparłszy głowę na ręku, zdawała się głęboko rozmyślać; nieśmiałe przytknął usta do splotów kruczych Lei i pocałował je; na ten pocałunek, młoda kobiéta z przestrachem prawie odwróciła głowę i poznając młodego człowieka:
— Ah! to ty Edwardzie? zawoła z przerażeniem, które chciała przemienić w zachwycenie, a co ledwie było można nazwać grzecznością.
— Tak! to ja; czy to cię dziwi?
— Wcale nie, czekałam na ciebie.
— I to pewnie na mnie czekałaś z taką uprzejmością?
— Naturalnie. Lecz ty byłeś skorszy niżeli uwaga moja, tak, że nie widziałam przyjścia twego.
— Czyś zdrowa dzisiejszego wieczora?
— Nie ze wszystkiém; jestem utrudzona i mam migrenę.
— Powietrze cię orzeźwi.
— Tak się spodziewam.
Tu rozmowa wstrzymała się. Lea pewnie o czém inném myślała, a Edward wyczerpnął już swoją mowę. Noc była przecudna, cichość głęboka panowała w mieście; Lea patrzyła na gwiazdy, a Edward ją naśladował, jednakże pomiarkował się, że wypadało przerwać to milczenie, i dla tego przemówił:
— A wiesz, że ty jesteś czarodziejką?
— Doprawdy! w czém takim?
— W sztuce. Zachwyciłaś mnie dzisiejszego wieczora?
— Nie widziałam jednak, żebyś mi oklaski dawał.
— Obcierałem sobie oczy.
— Jak to? tom cię do płaczu pobudziła?
— A naturalnie!
— Pobudzasz mnie do śmiechu, mój Edwardzie.
— Jakto! niewierzysz mi?
— Najmniéj w święcie! Znam cię przecie tyle, iż wiem że tak zaraz za byle czém nie płaczesz.
— Mylisz się, bardzo łatwo płaczę.
— Odkądże jesteś czułym?
— Od czasu jak cię znam. Zrobiłaś mnie prawie dobrym; to przemienienie najdokładniejsze, niepoznają mnie, pytają się jaka czarodziejka mnie przerobiła, pytają co to za anioł który po to z nieba zstąpił aby mnie nawrócił?
— A ty odpowiadasz?...
— Ja odpowiadam... odrzekł Edward z namysłem, odpowiadam... że ponieważ imię jego jest tylko w niebie zapisandm, nie mam prawa wymieniać go przed słuchem ziemskim, który jest ust szpiegiem.
— To ci jednak nie przeszkadza uśmiechać się do mnie z taką przesadą, że twoi sąsiedzi spostrzegają to i odwracają się, i że to którego-kolwiek dnia narobi wielkiego zgorszenia, tak, że nawet paradyz oburzy się na twego anioła i wygwiżdże go, co mu będzie bardzo nieprzyjemném, bo do tego nie przyzwyczajony.
— Źle widzisz i sądzisz rzeczy, moja droga Leo! publiczność nie postrzega, jakeś to powiedziała, tych znaków porozumienia, które między sobą zamieniamy, a które są prawie mimowolnym wyrazem wspólnych myśli naszych: a choćby téż i cały świat to postrzegł, to ty nie byłabyś wygwizdaną, tylko mnieby zazdroszczono.
— Cokolwiek bądź, mój Edwardzie, bądź mniéj wyrazistym, proszę cię oto: dostateczném by było do zrobienia mi największéj przykrości, gdyby to porozumienie nasze, chociaż jedna tylko osoba postrzegła: wymówiła te słowa; jedna osoba, z przyciskiem.
— Nie wiem co ci jest tego wieczora, moja droga, odrzekł młody człowiek cierpko i podnosząc się: nigdy cię w tak złym humorze nie widziałem.
— Powiedziałam ci: że mam migrenę, że jestem zmęczona, i że potrzebuję odpoczynku.
— A więc mam się oddalić?
— Nie, możesz zostać jeszcze.
— Jesteś prawdziwie nadto dobrą, odrzekł baron skłoniwszy się. Wiesz że skoro ci tylko zacznę być natrętnym, jedném twojém słowem możesz tego dokazać że być nim przestanę.
I znów nastąpiło milczenie, które z kolei Lea przerwała.
— Jakim sposobem wszedłeś tutaj? rzekła tonem który starała się udać obojętnym.
— Najprzód byłaś tu na tarasie i nie mogłaś mnie usłyszéć, a potem miałem ten klucz, i właśnie dla tego że go miałem, nikt usłyszéć nie mógł, kiedy wchodziłem. Zresztą, jeżeli ci o to chodzi, abyś niespodzianie na przyszłość nachodzoną nie była, mogę ci go od dać, i nie przychodzić inaczéj, tylko wtenczas kiedy mnie oznajmią a ty raczysz mnie przyjąć.
— Zasługujesz prawdziwie aby cię za słowo schwytano.
— Wolno ci.
— Doprawdy? no! więc! połóż ten klucz na stole.
— Czemużeś mi nie powiedziała, że to dla dostania na powrót tego klucza, szukałaś sposobności do kłótni i łajania mnie, na co zupełnie nie zasłużyłem? byłbym ci go natychmiast oddał, i nie byłbym od pół godziny odgrywał roli śmiesznego.
— Mój drogi Edwardzie! nigdy się nie jest śmiesznym, odrzekła Lea, bawiąc się kluczem o którym pewna była, że jéj go już nie odbiorą, nie można być śmiesznym wobec kobiéty którą się kocha i która nas kocha.
— I która nas kocha! odrzekł baron z uprzywilejowanym uśmiechem tych którzy się czają udręczonemi; ja znajduję, że to słowa za śmiałe.
— Czy mógłbyś sądzić, że te słowa są w ustach moich udane?
— Nie, myślę tylko po prostu że są kłamstwem.
— A! przyznam się, że jesteś bardzo nie grzecznym, a nawet obrażającym.
— Jestem prawdziwym.
— Nie wiem, co ci jest dzisiaj, odezwała się Lea, ale mi mówisz takie rzeczy, których nigdy od ciebie dawniéj nie słyszałam.
— Bo mnie przyjmujesz tak jakeś mnie nigdy nie przyjmowała.
— Słuchaj Edwardzie! odrzekła młoda kobieta tonem uczucia: jeżeli mnie już nie kochasz, powiedz mi to otwarcie, oboje jesteśmy ludźmi, mogącemi zrozumiéć się pół słowami: nawet od niejakiego czasu znajduję cię bardzo względem mnie zmienionym, a jednakże nie masz mi nic do zarzucenia. A więc! podług mego zdania, zdaje mi się pożyteczniejszą i milszą, szczera przyjaźń niż fałszywa miłość, i pomimo całéj przykrości, jaką by mi zrobiło rozerwanie naszego połączenia, zrobiłabym go jednak bądź pewnym, chętniéj, oh daleko chętniéj, niż żeby się dłużéj ciągnęły między nami te sprzeczki, które mi drażnią. nerwy i o chorobę przyprawiają.
Edward nic złego nierozumiał. To co Lea mu powiedziała, było właśnie to samo co on zamyślał jéj powiedziéć. Ale ona, z tą taktyką tak doskonale przez kobiéty posiadaną, że nawet mogłyby być wielkiemi wodzami, gdyby to rzemiosło nie potrzebowało narażenia życia, z oblężonéj przeszła na oblegającą, i to ona właśnie teraz dosięgała kartaczami kochanka swego.
— Jestem przekonany o tém, odpowiedział Edward, biorąc za kapelusz, usuwam się.
— To tylko usunięcie się? zapytała Lea.
— Nic pani, to zupełna ucieczka.
— Bardzo dobrze, odpowiedziała, śpiewaczka ze swéj strony, domyślałam się tego, więc żegnam pana.
— Żegnam panią.
— Pan wiesz że pojutrze przyjmuję, i że dla moich przyjaciół będą drzwi maje otwarte?
Edward skłonił się, słowa nie wymówiwszy, i wyszedł.
Lea, zostawszy samą, z uśmiechem któregoby sama wytłomaczyć przyczyny nie umiała, położyła klucz na kominie wymawiając: „Przecie!” Edward przechodząc koło buduaru, cichym głosem zawołał na służącą:
— Rozetto!
— Co pan Baron, żąda?
— Czy zawsze jesteś powiernicą pani?
— Zawsze.
— Czy zawsze się mną opiekujesz? zapytał spuszczając w jéj rękę kilka sztuk złota.
— Zawsze panie baronie.
— Czy nie wiesz co jéj jest dzisiejszego wieczora?
— Nie wiem.
— Czy przychodzi kto taki, któregoś jeszcze nigdy nie widziała?
— Nikt a nikt.
— Dobrze. Staraj się dzisiaj wywiedziéć co za zarzuty ma przeciw mnie, a jutro rano przyjdź mi powiedziéć prawdę, jakąkolwiek ta dla mnie będzie.
— Dobrze panie baronie.
— Rachuję na ciebie.
— Może pan baron ze wszystkiém na mnie polegać.
W téj chwili usłyszeli dzwonek Lei.
— Bądź zdrowa Rozeto, wymówił Edward wybiegając.
— Żegnam pana Barona odpowiedziała dziewczyna, i weszła do sypialnego pokoju swojéj pani.
— Co ty tam robisz? zapytała Lea służącéj.
— Rozmawiałam.
— Z kim?
— Z panem Edwardem.
— I cóż ci mówił?
— Pytał się mnie dla czego go pani źle przyjęła.
— A tyś mu odpowiedziała?...
— Ze nie wiem dla czego.
— A cóż ci na to powiedział?
— Wtedy dał mi dziesięć ludwików, żebym się dzisiaj o tém dowiedziała i jutro rano mu doniosła.
— I ty pójdziesz?
— Jeżeli pani pozwoli.
— I cóż mu powiesz?
— Że go pani zawsze kocha.
— Skłamiesz.
— Wiem o tém, ale że kłamstwo więcéj niż prawda robi dochodu, wole więc kłamać.
— Rozbierz mnie Rozeto.
— Jestem na rozkazy pani.
— Ah! moja biedna Rozeto! wymówiła Lea z westchnieniem.
— Któż to jest przyczyną, że pani tak wzdycha? czyby to było z żalu, że pani już nie kocha pana Barona? czy obawa, iż pani myślisz że cię może kto inny nie kocha? ale toby było niepodobieństwem.
— Nie, ale z bojaźni abym nie kochała.
— Doprawdy?
— Doprawdy.
— A więc rozumiem teraz dla czego pani tak smutna; gdyby mi się podobne nieszczęście przytrafiło, tobym się utopiła.
— Czy taką mi radę dajesz?
— Nie pani, to po prostu robię uwagę, sama dla siebie: zresztą, pani odemnie oddzielona jesteś wielką przestrzenią, więc i wrażenia nasze także daleko jedne od drugich: czy młody?
— Tak jest.
— A piękny?
— Tak jest.
— Brunet.
— Tak.
— Czy bogaty?
— Nie.
— A do licha! Jakto, więc ci się to nie podoba? To ci nie do smaku?
— Tak, trochę.
— Bądź spokojna: będzie tyle bogatym, że potrafi zakupić sobie twoje milczenie, odrzekła śmiejąc się Lea.
— To nie milczenie jest drogie ale właśnie mówienie, a raczéj paplanie; dawniéj jak pan Edward żądał abym milczała, dawał mi kiedy niekiedy po cztery lub pięć ludwików, teraz zaś kiedy chce abym paplała, napastuje mnie dziesięcioma. Przypuszczając powiększenie, sądzę że późniéj do wielkiéj summy dojdzie.
— Spodziewam się że będziesz milczéć.
— A już téż chybaby pani myślała, że jestem albo bardzo głupia, albo bardzo niewdzięczna, albo téż w końcu bardzo chciwa i łakoma na pieniądze.
— Ale bo mi bardzo oto chodzi, żeby Edward nie wiedział...
— Czy pani myśli widywać go jeszcze?
— Pewnie; chcę go widywać jak przyjaciela.
— W takim razie po co tyle ostrożności ochraniania go?
— Dla tego że ten biedny chłopiec kocha mnie, i mógłby w chwili złości...
— Mógłby, przerwała Rozeta, bić się z tym którego kochasz i zabić go.
— A zapewnie.
— Widzę że pani pojmujesz co to litość, miłosierdzie: jednakże na miejscu pani inaczéj bym sobie postąpiła.
— I cóżbyś zrobiła?
— Pozwoliłabym, żeby rzeczy szły swoją drogą.
— I cóżby ztąd za korzyść wynikła?
— Wynikłby pojedynek, to jest nowa sława dla pani.
— A jeżeli len drugi zabiłby Edwarda?
— W takim razie pani by się pozbyła przeszłości która ją nudzi.
— A gdyby Edward tamtego zabił?
— W takim razie, pani chroni się miłości, to jest wielkich boleści i cierpieli, i będzie się musiała pocieszyć, bo złe będzie bez ratunku, a tym sposobem uwolni się pani od przyszłości, która ją zasmuca.
— Jest rzecz której zapominasz.
— Jakaż to rzecz?
— To jest, że się mogą obydwa zabić.
— Ah! to, takie szczęście które się nigdy nie zdarza; nie trzeba nawet myśléć o nim.
— No! no! widzę że Edward dobrze zrobił powierzając ci swoje interesu serdeczne, odpowiedziała śmiejąc się Lea.
— No! ale w końcu cóż mu powiem?
— Poszukaj w swojéj głowie, i wymyśl co dorzecznego.
— Trzeba mu poiedziéć rzeczy któreby były podobne do prawdy, żeby im mógł uwierzyć: Trzeba mu przecież coś dać za jego pieniądze.
— I to najmniéj ważne.
— Powiem mu, że go pani zawsze kochasz.
— No jeżeli koniecznie chcesz...
— I że go pani czeka, jak zwyczajnie wieczorem.
— Nie!tego nie mów, nawet zabraniam ci abyś mu otwierała gdyby przyszedł.
— A on ma klucz przecie.
— Mylisz się, oto jest klucz.
— A gdybym leż ukradła go pani, i jemu zaniosła?
— Nieszczęściem potrzebuję go.
— A no! widzę że wszystko się już skończyło dla mego protegowanego.
— Niestety! wszystko! moja kochana Rozeto.
— Biedny chłopiec! będzie musiał poprzestać na pocieszaniu.
— Czy się podejmujesz go pocieszać?
— Pani wie, że na to mam dosyć dobrego serca. Czy pani pozwoli, sobie jedne zapytanie zrobić?
— Mów.
— Czy ten którego pani kocha, jest jednym z naszych dworaków?
— Nie.
— Tym lepiéj. Pomiędzy temi wszystkiemi, ani jednego nie ma, któryby się zdawał godnym kochania pani. Więc ja jego nie znam?
— Nie, nie znasz.
— Nigdy go nie widziałam?
— Nie widziałaś.
— Ja nie wiem czy się pani tego domyśla, ale mnie to niezmiernie obchodzi.
— Nie długo będziesz się dręczyć, ujrzysz go pojutrze.
— Na wieczorze który pani daje? Właśnie na wieczorze.
Nie bogaty? — musi chyba miéć piękne imię, kiedy go pani przyjmuje.
— Nazywa się Fabiano.
— Fabiano? tak krótko i to jest...
— Jest aktorem.
Rozeta cofnęła się i osłupiała.
— Fi! krzyknęła, aktor! człowiek z teatru?
— Czyż ja nie jestem także osobą z teatru?
— No tak jest, ale dla kobiéty, teatr jest przybytkiem, świątynia, nie tak się wcale dzieje z mężczyzną.
— Masz przesądy arystokratyczne panno Rozeto!
— Od czasu, jak mam zaszczyt służyć u Pani.
— Mówiłaś więc?...
— Że się boję aby pani nie zrobiła nierównego związku, i nie splamiła herbu swego.
— Dowiesz się moja Rozeto, że Fabiano jest człowiekiem z pięknem imieniem i dobrego urodzenia, tak samo odznaczający się jak ktokolwiek z bywających u mnie, i że znalazłam w nim uczucia i serce, jakiego nie znalazłam w żadnym z tych wielkich panów o których mi wspominasz. Do tego jest to człowiek z talentem, którego imię sławném będzie, jeżeliby mu szlachectwa brakowało; i ci których przyjmuję, nie są jego warci. Wiedz także, że wypędzę wszystkich od siebie, którzy tylko nie będą go ze czcią, jakby jakiego księcia przyjmować. Rozumiesz mnie?
— Pani się nadzwyczaj jasno tłumaczy, abym mogła jéj nie zrozumiéć.
Pani mi wybacza, to com powiedziała?
— Wybaczam.
— Pani będzie ze mnie zadowoloną. Tylko że wiedziałam iż pani bardzo zajęta jesteś panem Fabiano, bałam się dla niej podwójnego niebezpieczeństwa. To już i tak ciężko wojować z sercem, a cóż dopiéro z przesądami. I ten szczęśliwy nieznajomy mi?...
— Nie wié jeszcze o swojém szczęściu.
— Czyżby on był jak ci ślepi i głusi, o których pismo mówi?
— Ty wiséz że jestem żydówka, nie wierzę więc i nie znam ewangelii.
Przez czas téj rozmowy, Rozeta rozbierała panią; rozwiązała i rozczesała jéj czarne piękne włosy, skupiwszy i zaplótłszy je na noc, i gdy już wszystko skończyła, zabierała się do wyjścia.
— Niech pani śni o przyszłość! wymówiła oddalając się.
— A ty strzeż się o niéj mówić — odpowiedziała Lea.
Życie Tristana ciągnęło się tym sposobem, jak mu Impresario przepowiedział: co dzień tenor schodził wcześnie na śniadanie do dyrektora, i powiemy nawet, że to nie była wcale najweselsza strona życia jego. W istocie, pod zamówką żę to nie był człowiek tylko głos, biedny chłopiec musiał poprzestawać na skromném wstrzemięźliwém posiłku, który aż do rozpaczy go przyprowadzał. Czasem mały jegomość, pojmując że tenor może się znudzić tą wokalną kuchnią i zdezerteruje z domu, łowił go na jaki przysmaczek, tak, że niekiedy nasz przyjaciel myślał, że karmiciel jego nawrócił się na drogę przyzwoitości, ależ jakże okropnie był odczarowanym, gdy nazajutrz musiał wracać do chleba powszedniego. Wszystko co tylko było likierem, soloném, więdliną lub ciężkiém mięsem, zabronioném mu nazawsze było. Tristan pomimo że był rozkochanym, miał najczerstwiejsze zdrowie, i chociaż miał serce, czuł jednak że ma i żołądek. Z tego to wynikło, że nie mogąc uchronić się od śniadań i objadów u Impresaria, zaczął radzić sobie na tę niedogodność. Założył u siebie dobór pasztetów, szynki, wina Madery, Xeres i Porto, to wprawdzie niszczyło go, ale po postném i szczupłém jedzeniu u dyrektora, szedł do siebie, i zajadał zwiększeni łakomstwem zakazane mięsa i wina.
To tak trwało przez jakiś czas, aż do dnia, w którym odbywał próbę roli do wystąpienia swego; Impresario który uważnie na niego patrzył i ze zmartwioną miną słuchał, wykrzyknął:
— Nieszczęśliwy! cos ty zrobił?
Tristan podskoczył, nie wiedząc zkąd mógł przyjść taki niespodziany wykrzyk, i odpowiedział:
— Wziąłem la.
— La! wykrzyknął stary, la! Ależ nie postrzegłeś się, z jakiéj grubéj matni, jak obsnute wyszło twoje la! Ależ to okropnie, przeraźliwie, — strasznie te la, wydobyło się, mój biedny przyjacielu! Ah! jeżeli takie cztery la! zrobisz, to pozostaje mi tylko zamknąć teatr. To jest w tém coś tajemniczego, to la nie jest naturalne, jadłeś pewnie.
— Nic wcale, tylko to, co u pana, przecież nie nazywam tego jedzeniem.
— To nie może być, z pewnością jadłeś gdzie indziéj, jadłeś nie to, co u mnie jadasz. To jakiś mój nieprzyjaciel spłatał mi takiego figla. No! weź znów la.
Tristan znów zaczął, ale że miał wielką ochotę śmiać się, drugie la trochę jeszcze gorsze było od pierwszego.
Stary usiadł z mokrém od polu czołem.
— Jadłeś! i chcesz abym ci powiedział co jadłeś? jadłeś pasztet z oliwkami, kapary, ser najgorsze dla ciebie rzeczy, i piłeś burgundzkie wino.
— A to akuratnie moja karta w restauracyi, odezwał się śmiejąc Tristan.
— I ty się śmiejesz nieszczęsny człowieku! odrzekł dyrektor, ależ przecie twoja przyszłość zależy od twego pokarmu: ty nie wiesz jakie fatalne skutki może na życie twoje sprowadzić, używanie oliwków, korniszonów i innych ostrych rzeczy, jak okropny wpływ na nie wywrzéć mogą, te ingredyencye wspólnie złączone z serem! Nie trzeba żartować sobie z tą przestrogą, ona jest bardzo ważna.
Jak to! ja mam koło ciebie staranie jak koło kurczątka, obwijam cię jakby w bawełnę, strzegę cię od przeciągającego wiatru, a ty uciekasz odemnie i pozwalasz sobie takich zbytków i bachanaljów! To prawdziwie bardzo nie dobrze z twojéj strony.
— Posłuchaj mnie szanowny mój mistrzu! odezwał się Tristan, ledwie mogąc śmiech powstrzymać, patrząc na ucieszną złość małego jegomości; racz przecież przyznać, że dla nowicyusza jak ja, twoje śniadania są nadto jednostajne.
— Oh! zawołał Impresario, przeciągając ręką po czole zimnym potem oblanym, patrzaj, krwawym potem oblewam się, serce mi bije, jakbym z piątego piętra spadł na ziemię. Jakem to usłyszał, myślałem że zemgleję. Oh! na miłość Boską, nie wyśpiewuj takiego la, mój przyjacielu; zapewniam cię, że takie la, zabić by mnie mogło.
Podobne przygody zdarzyły się, dwa czy téż trzy razy, przed zaprosinami Tristana, do Lei na wieczór.
Gdy się Lea o tém dowiedziała, śmiała się jak waryatka, ale to tak się śmiała, że musiano aż między-akt przedłużyć. Jednakże, od tego dnia, Tristan przyzwyczajony przyjmować położenie swoje ze wszystkiemi nawet towarzyszącemi mu śmiesznościami, uległ dyrektorowi i poprzestał na zwyczajném jadle. Rzeczywiście było to ważną rzeczą; wystąpienie pierwsze zbliżyło się, a powodzenie lub upadek Tristana, był dla niego kwestyą żywotną, gdyż jeżeliby mu się nie powiodło, przy pierwszém wystąpieniu, pozostałby bez najmniejszego sposobu do utrzymania życia. Lecz oprócz tego la, które nadzwyczaj przestraszyło szanownego starca, istotnie Tristan coraz więcéj postępował, i prawdziwie był tenorem zbogacającym teatr.
Druga rzecz także pobudzała go do pracy, to jest wielki talent kobiéty którą kochał. Widział pomiędzy innemi maxymami i tę także, że miłość kobiéty, składa się z tych trzech żywiołów; to jest z wielkiéj próżności, z wielkiego samolubstwa i z wielkiéj miłości własnéj. Najdorzeczniéj wyrozumował sobie, że Lea będąc takiego charakteru i usposobienia, iż żadną miarą nie byłaby wstanie zazdrościć mu jego talentu, będzie i owszem pysznić się nim i przeniesie go nad wszystkich Medjolańskich panów, gdyby nawet nie był jéj kochankiem przed wystąpieniem; a w przeciwnym razie po wystąpieniu, miłość jéj zwiększy się jeszcze jego wziętością. Rozumowanie było sprawiedliwe i rozsądne. To téż Tristan jak słowik śpiewał.
W końcu nadszedł ów sławny dzień, w którym był zaproszony na wieczór Fabiano, (bo korzystamy z dwóch na teraz jego imion, używając na przemian obydwóch) Fabiano spodziewał się i był nawet pewnym, że znajdzie u Lei towarzystwo, złożone z wszystkich wybranych, znaczeniem, rozumem, majątkiem i stopniem w całym Medjolanie; że wszystko co młode, piękne, wytworne, zgromadzonmé tam zostanie: najgłówniejszą dla niego rzeczą było, okazać się odznaczającym artystą, i człowiekiem świat znającym. Była to kwestya ważna; ludzie z któremi Tristan miał się zetknąć, nie znając go jeszcze, tylko jako tenora, pełnego nadziei, mogliby przybrać względem niego, gdyby go co do imienia niższym od siebie uznali, niejaki ton wyższości, i zostawiliby go w pewnym od siebie oddaleniu, trzeba więc było aby się jak najprzyzwoiciéj przedstawił: żeby zaśpiewał, jeżeli go o to prosić będą, z takim talentem, aby za jednym razem te obydwie sławy mógł pozyskać. Potrzebował tego koniecznie, dla tego, aby Lea, jeżeli zezwoli aby jéj hołdy swoje składał, mogła go bez wstydu upokarzającego przyjmować. To leż Fabianowi tak serce biło, jak gdyby życie swoje na kartę stawił, ubierał się bardzo starannie, aby dowieść jak wielką w agę do tego wieczoru przywiązuje.
Rozeta dnia poprzedzającego wieczór była u Edwarda, a ponieważ bardzo jéj o to chodziło, aby Edward bywał u jéj pani, bo na tém wiele zyskiwała, powiedziała mu więc:
— Pani zakazała mi mówić, ale wiem że byłaby zzczęśliwą, gdyby pana jutro w wieczór u siebie miała. Przyjdź pan. To jest wszystko co panu powiedzieć mogę.
Młody więc człowiek cały dzień był tryumfu jącym; wieczorem poszedł na teatr, lecz nie usiadł już przy orkiestrze, ale owszem schował się w najciemniejszy kątek pewnym będąc, że gdy ulubiona jego wyjdzie na scenę, będzie go wzrokiem na miejscu, pierwéj przez niego zajmowaném szukała. Zupełnie zdziwił się, widząc że ani razu nie zwróciła oczu w to miejsce, na którym powinienby się był znajdować: ale ponieważ prożność i nadzieja najostatniejsze są w opuszczaniu serca człowieka, powiedział więc sobie: To mi dowodzi że mnie kocha, obawiała się pewnie zdradzić swojéj radości, gdyby mnie przy orkiestrze ujrzała, i dlatego nie śmiała się spojrzéć w tę stronę; pewny jestem, że wczasie między-aktów, nie spuściła oczu z orkiestry, i nie pojmuje co się to znaczy, że mnie tam nie ma.
I z wielkiego zadowolenia zacierał sobie ręce, sądząc się być wielkim taktykiem. Biedny Edward!
W chwili gdy Tristan ubierał się na wieczór do Lei, Edward ze swojéj strony także się stroił, co dowodzi, że człowiek przyszłości swojéj przewidziéć nigdy nie jest wstanie.
Edward przybył o dziesiątej do Lei, lecz ta przyjęła go powitaniem zimnem i ceremonialném, przez które, jéj niełaska wyraźnie przebijała. Obejrzał się wkoło siebie, zapytując wszystkiego i wszystkich, coby to mogło znaczyć, po tém wszystkiém co mu Rozeta powiedziała? ale, postrzegł tylko niektóre twarze z szyderczym uśmiechem, albo z wyrazem ironicznym. Były to twarze właściwe jego przyjaciół, którym tyle razy powierzał szczęście swoje, a którzy teraz uszczęśliwieni byli, że nie mieli potrzeby zazdrościć mu więcéj. Do tego jeszcze, miejsce Edwarda zostawiało jedno miejsce wakującém, a wszystkie te radosne twarze, należały do istot ubiegających się właśnie o to miejsce.
O jedenastéj godzinie przybył Fabiano; na oznajmienie przez służącego tak skromnie samego tylko imienia, wiele osób z ciekawości obróciło ku drzwiom głowy, i ujrzeli wchodzącego słusznego, pięknego, młodego człowieka, najwytworniéj ubranego, przedstawiającego się z godnością bardzo naturalną. Zbliżył się do śpiewaczki, która do niego rękę wyciągnęła, i uścisnął tę rękę na sposób angielski: po przywitaniu zwyczajném, podniósł głowę, a lekki uśmiech na twarzy Tristana, dopełnił miłego wrażenia. Rozmowy ożywione toczyły się w różnych grupach, wśród których świetniały piekne kobiéty, ozdobne nieudaną wesołością. Figury dyplomatyczne, które wszędzie napotkać można, zacząwszy od salonów wielkich pań, aż do aktorek, ćmiły trochę wesołość powszechną, swemi niewyrazistemi twarzami i prostokątnémi ruchami. Tristan uważany przez niektórych, nawzajem uważał całą massę zebranych. Postrzegał niekiedy ciekawe spojrzenia na niego rzucane, i domyślał się po ruchu ust, w związku z oczyma będących, że chcianoby się dowiedziéć szczegółów o nim: znosił ten napad ze spokojnością, wspierany zresztą przez Leę, która stojąc przy nim, i bojąc się aby się nie zakłopotał w salonie napełnioném nieznajomemi i nieżyczliwemi, zatrudniła go i zajmowała rozmową, aby mu nadać pewność postawy. Bo najwięcéj się bała dla Fabiana i dla każdego człowieka, któregoby pokochała, najmniejszej śmieszności, téj nieubłaganéj, tryumfujującéj, wiecznéj miłości nieprzyjaciołki.
Lecz gdyby Lea lepipéj była znała naszego bohatéra, prędkoby się była zaspokoiła, bo pomimo że z natury już obdarzony był tą godnością, iż wszędzie mógł się przyzwoicie mieścić, życie jego, prawie małżeńskie z panią de Lindsay, przyczyniło się wiele do wykształcenia, gustu i sposobu znalezienia się jego.
Zresztą, jakeśmy powiedzieli, był przygotowany; wiedział że jego położenie sprowadzi mu uderzające wstrząśnienie do wytrzymania, i dla tego przysposobił się do potyczki. Walka tylko z mężczyznami wypaść dla niego mogła. Co do kobiét, wewnętrznie był przekonany, że wielki wpływ wywierają piękne oczy, piękne włosy, piękne zęby i piękny głos. Nadto, kobiéty które Lea przyjmowała, nie mogły być nadto ostréj wymagalności, i aby tylko przemówił do nich umysłowo tak jak przemówić do oczu był wstanie, pewnym mógł być, że wszystkie stronę jego wezmą.
— Trzeba mój drogi kolego, wymówiła gospodyni domu, abym ci pokazała wszystkie moje bogactwa.
I zaprowadziła go do swego buduaru, gdzie trzy czy cztery osoby unikające wielkiego zgiełku, schroniły się i niedbale porozpinawszy się, rozmawiały, a postrzegłszy wchodzącą śpiewaczkę podniosły się i stały.
— Oh! ależ pani masz tutaj cudowne rzeczy, odezwał się Tristan: widzę dwóch pysznych Rafaelów, chociaż podług mego zdania, jeden z nich przewyższa o bardzo wiele drugiego.
— A którego pan wolisz?
— Tego na prawo.
— Głowę dziewicy?
— Tak jest pani.
— Jednakże, odezwał się jeden, z trzech pochlebiając gospodyni domu, jednakże koloryt tego drugiego jest tak cudny!
— Tak jest panie, to téż u mnie jest tylko sąd uczucia. Wolę jego obrazy w pierwszym rodzaju niżeli w drugim; jest nadzwyczaj uczuciowym i czystym dopóki maluje podług szkoły Perugina swego mistrza, ale kiedy zaczyna naśladować posągi greckie, od téj chwili, podług mego zdania, staje się Pogańskim malarzem, poświęca idealność materjalizmowi. To téż spojrzyj się pan na dziewicę na lewo, ta już nie ma téj wstydliwéj skromności jaką powinna mieć matka Chrystusa i Królowa Niebios: odgaduje się w tym wizerunku nadto światowym, portret kobiéty ukochanéj przez malarza, a to duszą nie zmysłami trzeba wykonywać obrazy chrześciańskie.
— To sprawiedliwie, odrzekli trzéj panowie, skłaniając się przed takiém rozumowaniem, i z ciekawością patrząc na Fabiano.
— Jestem twego zdania panie, wymówiła Lea do niego.
— A to jest przyczyną, że go teraz zmienić już nie mogę, odrzekł Tristan. Ale, mówił daléj, wierz pani że masz najkompletniejszą galeryą: szkołę Florencką, Venecką, Hiszpańską. Rafaela, Liliana, Murilla, Rubensa, Teniersa? ależ gdyby to wiedział Londyn i Paryż byłabyś w największym niebezpieczeństwie. Pozwól mi tylko pani jedną jéj uwagę przełożyć, że w tym muzeum napełnionym dawnemi obrazami, w tym olimpie bóstw dawnych, brakuje bóstw teraźniejszych. Nie wiem czy to uprzedzenie czy przekonanie zrządziło, żeś je wyłączyła, lecz przecie wyższa pojęciem jesteś, abyś się oblec mogła w przesądy jednéj koteryi, a nadto posiadasz dobrego smaku, abyś przejąć się mogła fałszywą opinią; mamy we Francyi ludzi, którzy potrzebują tylko umrzéć aby zostali nieśmiertelnymi, a nieszczęściem nie stali się nimi dotąd; ci ludzie, których Zakład, pierwszy grób talentu, nie przyjmuje, powinni także miéć wszędzie sławę i imiona swoje wszędzie gdzie są już wielkie sławy i imiona, i wszędzie gdzie jest miejsce na wielkie rzeczy.
— Wiem o tem, odpowiedziała Lea, i spodziewam się odbyć pielgrzymkę do Francyi, do tych nowych bożków!
— Więc Francya, wymówił do Tristana, nie młody już jegomość, Francya, ojczyzna moja, którą od dwudziestu lat dla podróży, z których ledwie wracam porzuciłem, ma wielkich ludzi?
— Zawsze panie, Francya jest piersiami świata, w których Paryż jest sercem; przez Francyą świat umysłowy oddycha i żyje, a w dniu w którymby świat stracił Francyą, umarłby z suchot.
— Lecz jednakże, w sztukach w literaturze zbywa jéj na ludziach poważnych.
— Pozwól pan powiedzieć sobie, że już temu lat dwadzieścia jakeś się z niéj wydalił.
— Co to ma do tego? panie, w koloniach, gdzie tak długo bawiłem, wiemy wszystko co się dzieje w Paryżu, odbieramy dzienniki, i ja powtarzam tylko opinię twoich panie rodaków. Nie zacznie się czytać kartki francuzkiéj, aby na niéj zaraz nie znaleść krytyki; więcéj powiem, małego cenienia wszystkiego tego co tylko Franvya tak pod względem sztuk jak i literatury posiada. To jednakże są dzienniki ważne, ludzie wypróbowani, jak się zdaje ludzie powolni, którzy naganiają gust i smak epoki teraźniejszéj.
— Panie, odparł uśmiechając się Tristan, łatwo pan zrozumiesz, zkąd pochodzi nie ta ostra krytyka, ale czołgająca się nienawiść moich spół-rodakków dla wielkich ludzi. Ludzie, genialni, których dzieła w cudzych krajach czytają i bezstronnie sądzą, nie zabierają posad sędziom swoim, to oddalenie przeszkadzało nawet mnożeniu się pewnego rodzaju owadów, których szmer skrzydeł byłby słyszanym gdyby glos niektórych ludzi mógł być słyszanym także, wielu krytyków posądzić można z pozoru, że są ludźmi myślącemi i poważnymi, lecz niepodobieństwem stałoby się zacytować jednę ich myśl, któraby czém inném jak nienawiścią natchnioną była, jednéj książki, któraby nie była złą lub nic nie wartą: chociaż pan czytałeś ich krytyki za granicą, nie widziałeś tak jak ja dzieł ich własnych, były to po większéj części komedie, śpiewki, wylęgłe i umarłe tego samego wieczora, wśród śmiechów i gwizdań publiczności; były to romanse, które narobiły żalu wydawcom, za nakłady na papier, a z któremi publiczność sama sobie sprawiedliwość wyrządziła; były dramy, po których dyrektor teatru płacze może dotąd, nad próżnym wydatkiem na stroje i dekoracje, a od których publiczność wstrzemięźliwie chroni się. No! otóż z przyczyny takich bezowocnych pokuszeń, rodzi się, w nich nienawiść. W takich to poronionych płodach czerpają jad i truciznę, z owadów chcieliby zostać wężami, i syczą na imiona innych, aż dopóki nie trafi się, że jeden złych wysykanych ludzi, przechodząc koło nich, nie dojrzawszy ich nawet, nie zdepcze ich nogą. Od niepamiętnych czasów, tak bywało i tak będzie na wieki; znajdą się zawsze u stóp kolosu epoki, zazdroszczący i chcący go zrzucić i obalić, lecz tego nie dokażą nigdy, jak niedokazali ci, którzy papierowemi siekierami chcieli zwalić Świętego Piotra. Nie! panie, nie wierz naszym krytykom, to jest, nie wierz naszym nienawiściom; nie dojrzysz w nich uniesienia zapału tylko dla umarłych, bo umarli nie zawadzają na drodze nikomu i cmentarze bywają zawsze oddalone od miasta.
W głosie tenora było takie przekonanie, że do tych co przy nim stali, przyłączyło się więcéj jeszcze osób, i z wielką uwagą słuchali go, ulegając mimo woli pełnemu i donośnemu głosowi jako téż sile rozumu. Co do Lei, ta była tryumfującą. Kobiéta lubi wyższość w człowieku którego sercem wybierze, a Tristan w téj chwili szybko postępował. Śpiewaczka patrzyła nań oczyma, w których całą miłość ku niemu widać było, ale patrzyła przez szpary wachlarza swego tylko! oh! gdyby Tristan był mógł dojrzéć jedno jéj takie miłosne spojrzenie, byłby bardzo szczęśliwym tego wieczora, ale cóż! miał tylko domysły! bo ona, odezwała się do niego wprawdzie właściwie, ale nie tak jakby był żądał:
— Brawo! panie! brawo, lubię widzieć taki zapał, to pięknie, bo to jest dowodem serca wzniosłego, szlachetnego i wspaniałego.
Tristan nachylił się i pocałował rękę, którą znów do niego wyciągniono.
— Kto jest ten pan? zapytał jeden Baron drugiego jakiegoś barona.
— Nie wiem, zdaje mi się że to aktor, to jest tak sądzę.
— Aktor! lecz ja go nie znam.
— Bo jeszcze nie występował, odpowiedzią inny.
— Jaki rodzaj aktora?
— Tenor.
— Ale on tłomaczy się bardzo dobrze, ten pan, mówił daléj pytający się i lornetując lubiano.
— Zdaje się, że śpiewa jeszcze lepiéj.
— Obejście się, bardzo przyzwoite.
— Bo to jakieś okoliczności prywatne, jak mówiła Lea, które zmusiły go do obrania sobie tego zawodu, do którego nie był stworzony. Jakieś przygody majątkowe: nie wiem? wszystkie wreszcie przyczyny zniewoliły go do tego.
Tristanowi nie chciało się przybierać miny, jakżeby chciał aby na niego patrzono, przeszedł do salonu, w którym wrzała wesołość i klejnot.
Były to śmiechy ogarniające całą grupę, a które zawsze z pięknych ust początek swój brały; były słówka niewyraźne, jakby pomiędzy szmerem liści słyszane: naostatku doszli wszyscy do tego stopnia, jaki francuzi nazywają sans-géne, a który zawsze prawie, na podobnych wieczorach zjawia się po niejakim czasie.
Okna były otwarte i pozwalały wieczornemu wietrzykowi, przynosić woń kwiatów, których taras był pełen; Lea przechodziła się po salonie, ścieszkami wytkniętemi gazami i materyami, przysuwała się do każdéj grupy, i wszędzie nadawała ruch rozmowie, ma się rozumieć wesoły, zgodny z jéj naturą i szczęściem.
Tristan także przeszedł do innego salonu, w którym były dwa do gier stoliki, przeznaczone do ecarté, téj starszéj siostry landsknechta. Tam grano, a że Tristan nie był graczem popatrzył na tysiące rzeczy które zapalają żądze kobiét, pooglądał porcelanę saską i chińską, te dziwne fantazye których miłość aktorki koniecznie potrzebuje; nareszcie napatrzywszy się do woli, przybliżył się do stolika i zaczął patrzéć na grających.
— Chcesz zrobić sobie dwadzieścia pięć ludwików? na pierwszy punkt, vice hrabio? wołał Edward spuszczając się na przysłowie, które nieszczęśliwemu w miłości, każę miéć w grze ucieczkę. Chcesz zrobić dwadzieścia pięć ludwików?
Odzywał się do młodego człowieka wchodzącego.
— Nie! dziękuję ci, dzisiejszego wieczora, nie chce mi się próbować szczęścia.
— Kto stawia dwadzieścia pięć ludwików zapytał jeden.
W téj chwili Lea weszła.
— Ja, odrzekł Tristan udając że jéj nie postrzegą, ja panie jeżeli się panu podoba!
Młody człowiek skłonił się. Tristan wyciągnął z kieszeni dwadzieścia pięć ludwików i położył je na stole. Trzymający karty, czekał aż się karta wyciągnie aby stawkę wrócić. Po oświadczeniu Fabiano, wyciągnął króla. Tristan wygrał. Partener przysunął mu dwadzieścia pięć ludwików.
Lea nie mogła się wstrzymać od śmiechu za swoim wachlarzem, ale sama tylko zrozumiała dla czego się śmiała.
— Rewanż pana, wymówił Fabiano.
— Z ochotą odpowiedział przegrywający.
— Wiesz pan o co przyszłam prosić pana? odezwała się Lea do Tenora.
— Rozkaż pani.
— To nie mała prośba ale bardzo wielka; Jeszcze do tego w imieniu wszystkich.
— Przestraszasz mnie pani, uśmiechając się odpowiedział Tristan.
— Żądają usłyszeć pana.
— Jestem na rozkazy pani, wiesz o tém.
— Wygrałeś pan, wymówił Edward do Tristana, który wcale się już niezajmował wygraną.
— Przepraszani pana, jeszcze dwadzieścia pięć ludwików jeżeli pan pozwolisz.
— Z przyjemnością.
— Ależ odezwał się Fabiano do młodéj kobiety, czy mam sam tylko śpiewać?
— Pan mnie masz za bardzo nierozsądną.
— Mniéj niż pochlebną, boję się przerwać wiele rozmów, boję się wielu znudzić.
— Wcale nie, to na powszechne prośby i na moją.
— Z całéj duszy obciąłbym pani zadosyć uczynić — ale zajęły jestem grą i nie wypada mi wygrywającym będąc z niéj wychodzić.
— Gra ustanie.
— Natenczas stanę się tyranem.
— Dama i walet, wymówił grający za Tristana.
— Wygrałeś pan, odezwał się Fabiano, lecz pani wzywa mnie abym poszedł do fortepianu, za chwilę będę panu służył.
— Idź pan, idź do fortepianu, prócz zaszczytu że gram z panem, będę miał jeszcze szczęście go słyszéć.
Tristan się skłonił i w towarzystwie Lei poszedł usiąść do fortepianu. Głosy po trochu umilkły, każdy spokojnie usiadł, cichość największa nastała, a wśród tego milczenia zamykającego tylko co śmiejące się piękne usta, podniósł się głos dźwięczny tenora. Wybrał jeden z melancholicznych utworów Webera, wrażenie było mocne, wszystkie spojrzenia zwrócone na niego zostały, a w tych wszystkich oczach mało brakowało aby łzy nie błysnęły; uśmiechy uleciały, ze wszystkiém nawet zgasły, zastąpiło je smętne rozmyślanie; wszystkie słowa śpiewaka, cała czarodziejska harmonia unosiła się w salonie, jak obłok jaki woniejący, wszystkim wszystkie zmysły zachwycał. Co do Impresaria którego naturalnie Lea zaprosiła, ten, siedział w kącie i rzeczywiście płakał, ale z radości.
Gdy skończył, uwielbienie z serc do rąk przeszło, i Tristan usłyszał pochwały składające się ż wyrazów: to wspaniale! to zachwycające! ah! co za głos! ileż duszy! z jakiém że to czuciem! To ogromny talent!... i t. d.
Impresario obcierał sobie oczy i śmiał się w szczęśliwości swojéj.
— Oh! jeszcze! jeszcze! odezwały się miłe głosy.
— No! poświęć się pan, wymówiła Lea cicho do Tristana. I Fabiano znów zaczął; lecz tym razem, zamiast jękliwéj północnéj melodyi, wybrał naiwną piosnkę południa, oryginalną śpiewkę Sycylijską, pełną wdzięku i miłości; skakał do wysokich tonów z lekkością, łatwością i zręcznością, jakby lin tancerka, rozrzucająca kwiaty na patrzących na siebie z zachwyceniem.
To téż wykrzyki stłumione: to cudowne! zachwycające! wyrywały się ze wszystkich zakątków salonu, jak rozsypany proch wybucha za dotknięciom ognia.
Nim jeszcze ostatnia nuta donośna i dźwięczna ucichła; zaczął się już jakby koncert de tutti z pochwał, ledwie że Fabiana w tryumfie nie niesiono i nie uwieńczono różanym wieńcem. Pochwały były szczere, zapał był powszechny, wszystkie znajdujące się kobiéty w salonie, zwrócone miały na niego oczy, wszyscy inni mężczyźni jakkolwiek bądź wytworni, mili, piękni, znikali przy tryumfie tenora.
Rozeta nawet w przedpokoju, z całym zapałem klaskała w dłonie.
Co do Impresąrya, rzucał się i kręcił z radości, rozpływał z pychy. Tristan się podniosli z nieudaną skromnością przyjął te pochwały tak szczerze objawiające się, i wśród nich przeszedł do sali gry z któréj go wyciągnęła Lea.
— Ah to licho, odezwał się Impresario wstając, on mocniejszy od Amfiona, odbudowałby Teby.
— Ale natenczas, odezwał się młody człowiek, blondyn, ze złośliwym uśmiechem, a którego przysłano, do Medyolanu przy poselstwie, bo okazywał wielką do Dyplomatyki i do przesadzonéj liczby długów zdatność, lecz natenczas nie byłyby Teby miastem Grecyi, ale miastem głosu,[2] Towarzyszyło téj mowie, spojrzenie, które także chciał urobić dowcipném, i które, zdawało się mówić: rozumiesz mnie?
Impresario odpowiedział nie mniéj dowcipném wejrzeniem, znaczącém:
— Nie rozumiem.
— Małe i lekkie zarumienienie wystąpiło na lice młodego człowieka, tém więcéj że trzy czy cztery osoby usłyszały te słowa i uśmiechały się.
— To tylko gra słów odpowiedział, to jest właściwe Sabaudyi.
I rozśmiał się.
— Ah! rozumiem teraz, to śliczne słówko panie! i widzę, że muzyka rzetelne wrażenie na panu sprawia!
Skłonił się i wyszedł z buduaru; wychodząc spotkał się z Leą, która go zapytała:
— Już pan odchodzisz?
— Tak jest moja śliczna, słyszałem mego wychowanca, i jestem uszczęśliwiony, lecz jedna rzecz zatruła moją wesołość.
— Cóż takiego? niespokojnie zapytała młoda kobiéta.
— Ten pan blondyn zrobił kalambur.
— Ah! nieszczęśliwy!
— I któren mi wytłumaczył, pojmujesz boleść moją.
— Mój biedny, kochany mistrzu! możebyś się czego napił, co przejadł, toby ci może dobrze zrobiło.
— Nie, dziękuję, odrzekł mały starzec. Ależ ten pan to wielkim jest głupcem.
— Cóż chcesz? jest bogaty.
— W takim razie, niech weźmie lożę, a przebaczę mu.
Przez ten czas, jak już powiedzieliśmy Fabiano do gry powrócił; szczęście ciągle mu służyło, tak że jego partener wypróżniwszy już swoje kieszenie, musiał grać na słowo, to jednak nie zmieniło jego do gry pociągu, przegrywał zawsze i winien już był Tristanowi, chociaż ten co mógł to robił aby na powrót przegrać, winien był, jak méwię, siedmdziesiąt ludwików.
— Teraz odezwał się do tenora, racz mi pan dać swój adres, abym jutro mógł się panu uiścić z mego długu.
— No! i cóż! jak się powodzi? wymówiła Lea do Tristana, wchodząc do téj sali gdzie grano.
— A no! widzisz pani, cały zawstydzony jestem, iż przyznać się muszę że wygrywam.
— Więc pan szczęśliwym w grze jesteś?
— Tak jest pani. pierwszy to raz gram dzisiaj.
— Ale pan znasz przysłowie?
— Ah! toby było okropnie! gdyby było prawdziwe! wymówił cicho Tristan, bo także pierwszy raz kocham.
Lea odpowiedziała uśmiechem takiém, jakiego się czasem pamięć na zawsze w sercu zostaje, a Fabianowi czy przez zarozumienie, czy przez przekonanie, zdawało się że ten uśmiech zrozumiał.
Pozostał jednym z ostatnich opuszczających ten wieczór, który jak wszystkie podobne wieczory trwał noc całą; potrochu kobiety obawiające się pokazać w jasnym dniu, porozjeżdżały się, i Lea samą pozostała.
Rozeta wtedy przyszła rozebrać swoją panią.
— No i cóż pani? zapytała służąca.
— No! moja biedna Rozeto! rzucając się niedbale na krzesło odpowiedziała śpiewaczka, mniéj niż kiedykolwiek wypada, oddać klucz Edwardowi.
Tristan powrócił do siebie dosyć zadowolony z wieczoru; musimy powiedzieć, że wygranie stupięćdziesięciu ludwików i pewność że jest przez Leę kochanym, nadawały twarzy i sercu nawet jego barwę szczęśliwości, któréj biedny chłopiec oddawna nie miewał.
Jeszcze oprócz tego cieszył się sam z siebie, zrobił wrażenie jakiego nie spodziewał się wywrzeć. Pokazał się zawsze wyższym nad tych z którymi rozmawiał, i nikt równie jak on, nie mógł utrzymać rozmowę i rozwiązać jednéj z tysiącznych kwestyi o pięknych sztukach, z taką dokładnością i znajomością rzeczy, jak jemu się to udało. A potém gdy śpiewał, podchwycił pewne spojrzenia z których teraz będąc samotnym, mógł z całą próżnością pysznić się, pa których, dla tego samego, że je Lea widziała mógł budować całą spekulacyą na miłość śpiewaczki. Ostatecznie mówiąc, był to bardzo szczęśliwy człowiek po powrocie do domu; zwłaszcza gdy przechodząc koło zwierciadła, bezstronnie mógł sobie przyznać, że pomiędzy temi z któremi się znajdował, mało było takich którzy mu wyrównać mogli.
Położył się śród najsłodszych rozmyślam sny miał najmilsze, a obudził się aż o trzeciéj po południu z dobrym apetytem.
Ubrał się jak mógł najspieszniéj i zszedł do Impresaria na obiad. Ten przyjął go z pochlebnym i przyjacielskim uśmiechem i wymówił:
— A no! mój zdobywco! dobrześ spał?
— Doskonale!
— Nieprawdaż że brawa w miły sen ukołysują? i że ci to będzie miłą rzeczą, codzień być tak kołysanym?
— Tak jest kochany mistrzu, byłeś więc ze mnie zadowolonym wczoraj?
— Zadowolonym!... zachwycony byłem! Boś też był wspaniałym! Przypomniałeś mi mego tenora co to umarł z miłości... a propos, miłości strzeż się!
— Czego się mam strzedz?
— Wczoraj podchwyciłem pewne spojrzenia.
— Któreby mnie mogły któregokolwiek dnia uszczęśliwić?
— Nie, któreby i owszem mogły to zrobić że głos byś stracił.
— A z jakich oczu wychodziły te spojrzenia?
— Nie wiesz?
— Zupełnie nie wiem.
— No! w takim razie jeszcze się znałeść może ratunek, więc ci nie powiem.
— Źle zrobisz, bo zamiast jednemu, będę wierzył wszystkim spojrzeniom, i niebezpieczeństwo będzie większe.
— No! błyszczały wejrzenia z oczu czarnych.
— Ah! doprawdy! które się nazywają.
— Nazywają się Lea.
— Już je znałem.
— Oczy?
— I spojrzenia także.
— Uważaj dobrze; mój młody chłopcze, nasza prima donna to prawdziwa Cirice, nie rachując jeszcze że jest dobrze strzeżoną.
— Przez kogo?
— Przez jednego młodego człowieka bardzo w niéj rozkochanego, i przez drugiego dojrzałego nie mniéj ją kochającego.
— I cóż z tego?
— Oto to, że sobie dwie ściągniesz sprawy.
— Młodego się zrani, starego czyli dojrzałego się zabije.
— Do tego masz jeszcze miłe związki ze szpadą!
— Już co na to, to się nie uskarżam, bom temu winien poznanie się z panem.
— To prawda, jednakże miałeś smutną minę dnia owego.
— Do licha! rozmyślałem: czy nielepiejby było dobić się wtenczas.
— A czy teraz jesteś szczęśliwym?
— Bardzo szczęśliwym.
— Komu żeś winien to szczęście?
— Bez zaprzeczenia tobie kochany mistrzu!
— A więc trzeba mi za nie wynagrodzić.
— Co robiąc naprzykład?
— Nierozkochać się w mojéj pierwszéj śpiewaczce.
— Jeżeli się rozkochani lub już jestem rozkochanym, to twoja wina panie.
— A to jak?.
— Dałeś mi pan jéj mieszkanie, co było przyczyną że nim ją poznałem jużem o niéj myślał.
— A teraz gdy ją znasz?
— Rozmyślam trochę więcéj.
— Młody człowieku! tego dokażesz, że ja umrę ze zgryzoty!
— A pan to zrobisz że ja umrę z wielkiéj mądrości i rozsądku. Oddałem panu na pastwę mój żołądek, ale uprzedzam pana, że serce dla siebie zostawiam.
— Ależ przez tę miłość glos stracisz!
— Niebezpieczeństwo którego się pan najwięcéj obawiasz.
— Nie zaprzeczam, ale to może być przyczyną że duszę twoją także stracisz.
— Oh! ta należy do innego jak pan dyrektora, wdzierasz się w cudze prawa mój drogi mistrzu, prawisz kazania...
— No! ostatecznie przyrzecz mi...
— Nic ci panie nie przyrzekam, chyba to tylko, że punktualnie będę na próby przychodził; że będę wydobywał ut, aż się sala od oklasków rozwali: że będę cię kochał jak zasługujesz aby cię kochano. Potém wszystkim opuszczam cię, idę ubierać się; a potém pójdę przekonać się czy wasi Austryacy zawsze tak szkaradni, a Medyolanki tak samo piękne, jak mi się z początku wydawało.
I Tristan rzuciwszy serwetę na krzesło, zniknął.
Impresario zostawszy sam na sam, otworzył sobie szafkę, wyciągnął z niéj butelkę, nalał w szklankę płynu podobnego kolorem do roztopionego topazu, spojrzał miłosném na nią okiem i duszkiem ją wypróżnił. Potém zatkał butelkę, zamknął ją w szafę i zasiadł z błogosławioną miną, co dowodziło że jeżeli wyraźnie nie pił, dla zapomnienia miłostek Fabiana; te przynajmniéj pić mu nie przeszkadzały.
Co do tego ostatniego, rzeczywiście się ubrał i wyszedł przejść się po mieście. I bądź przypadkiem, bądź z namysłu, przeszedł pięć czy sześć razy, około domu w którym Lea wieczorem grać miała, i którą spodziewał się, że ujrzy wychodzącą. W istocie wyszła, ale ten którego Impresario nazwał dojrzałym, jéj towarzyszył. Z daleka szedł za nią, widział jak sama weszła do teatru, on tam wszedł także, tak zręcznie i spiesznie, że jak Lea zeszła z loży na scenę, on, wyszedł na przeciw niéj.
— Dzień dobry, odezwała się, dzisiaj bardzo źle śpiéwać będę:
— To niepodobieństwo.
— Otóż pochlebiasz mi, jednakże potrzebuję więcéj pociech niż pochlebstw.
— Jeżeli potrzeba do pocieszenia twego pani, jednego... szczerego, poświęcającego ci się przyjaciela, odrzekł młody człowiek, nie potrzebujesz go szukać. Cóż ci jest pani?
— To mi jest, odpowiedziała Lea, iż myślałam żem się już nazawsze uwolniła od miłości człowieka którego nie kocham, a tym czasem postrzegłam że rzecz się ma inaczéj.
— Pani się uskarżasz żeś kochaną?
— Pewnie.
— Miłość jednakże mężczyzny, nie jest nigdy nieszczęściem dla kobiéty.
— I owszem, gdy kobiéta jest kochaną przez mężczyznę którego nie kocha, lub gdy sama kocha bez wzajemności.
— Więc pani kogoś kochasz?
— Może.
— A odkąd?
— Od chwili, kiedym tego o którym ci mówię, oddaliła od siebie.
— A od kiedy go pani oddaliłaś?
— Odtąd jak kocham innego, odrzekła Lea śmiejąc się; i unikając tym sposobem od wymienienia daty.
— A jednakże pani nie sama wyszłaś od siebie.
— Toś mnie pan widział wychodzącą?
— Tak jest, widziałem.
— Pan przechodziłeś?
— Nie, czekałem.
— Czego?
— Żebyś pani wyszła.
— A to na co?
— Dla tego, że nie pojmując większego szczęścia, nadto, które czuję jak ciebie widzę, staram się o niego, jak najczęściéj tylko mogę. Widzisz pani że jestem śmiały, wyzywając wstręt twój do tych którzy cię kochają.
Lea nie odpowiedziała nic, ale uśmiechając się, spuściła głowę.
— Więc nic chcesz mi twoich zmartwień powierzyć?
— Nie mogę ci tylko powiedziéć, że nie prowadzę życia bardzo szczęśliwego.
— Wymagająca jesteś! Znajdowałaś się wczoraj między najwytworniejszemi mężczyznami, między najpiękniejszemi w Medjolanie kobiétami. Byłaś zarazem najpiękniejszą i zazdroszczono ci najwięcéj, a dzisiaj się uskarżasz.
— Właśnie téż, wszystko to zasmuca mnie, że wieczory jedne po drugich następują, a jedne do drugich niepodobne.
— Cóż chcesz?
— Chciałabym gdy wracam, nie znaleźć się samotną i zachmurzoną; jak to zawsze ma miejsce po widowisku. Czy myślisz że to przyjemnie prowadzić takie jak ja życie?
— Cały świat ma udział nieprzyjemności i nudów, na które się skarżysz.
Czy myślisz, że to milo, powracać samemu do siebie jak mi się to codzień zdarza, od czasu mego w Medjolanie pobytu? A jednakże nie skarżę się, bo tak sobie ułożę wszystko, że czy to w dzień czy wieczorem, muszę napatrzyć się tyle na tych których kocham, że potém śni mi się o nich, a i to już szczęściem kiedy można marzyć i śnić o ukochanych. Pani co innego, nigdy cię nie widzę wracającéj samotnie. zawsze ci któś towarzyszy.
— Złośliwy, odparła Lea: powinienbyś wiedzieć że to właśnie jest przyczyną nudów moich.
— Jakże pani chcesz, abym to mógł wiedziéć?
— Powinieneś był to odgadnąć.
Uśmiéch zadowolenia przesunął się po twarzy Tristana, ale go Lea nie widziała.
— To jednak dziwna rzecz, wymówił Tristan, biorąc obydwie ręce Lei w swoje ręce, ja ciebie kocham, kochasz mnie może także? któż to wie? i zamiast żebyśmy to sobie szczerze i otwarcie powiedzieli: bierzemy, a szczególniéj ja biorę sobie drogę krętą, błędną: wymawiam tysiąc nic nieznaczących wyrażeń, które jednak zawsze się tłomaczyć mogą tak: „kocham cię“, tracimy czas którego bardzo żałować będziemy, gdy dojdziemy do wieku w którym kochać jest nieszczęściem. a wyznać kochanie niedorzecznością.
— No! otóż widzisz właśnie jak się rzecz ma z tym który mnie co wieczór odprowadza, on jest w nieszczęściu że mnie kocha, a ja, że słyszę jak mi to powtarza.
— Czy o tym mówiłaś mi dopiéro?
Lea zrobiła znak głową, że nie, Tristan zrobił drugi znak, który jakby mówił: „ah! pojmuje tedy twój smutek.” Lea westchnęła, Tristan także westchnął, co zrobiło, że usłyszéć było można, dwa fałszywe westchnienia.
— Słuchaj! wymówił tenor, dobra mi myśl przyszła:
— Jaka? powiedz prędko, bo zaczynać mają.
— Mam się zemścić, na kimsiś także.
— Na kim?
— Na dyrektorze.
— Dla czego?
— Wiesz jak mnie źle karmi.
— Tak, wiem.
— No, więc zemściemy się oboje, ty za smutek i samotność, ja za moją lichą strawę, wieczerzajmy dzisiejszego wieczoru razem.
— To prawda; że myśl dobra, jest jednakże jedno nieszczęście.
— Jakież?
— Takie: że pomimo doskonałéj twojéj konvbinacyi, ta nie da się przywieść do skutku.
— Dlaczego?
— Bo właśnie dzisiejszego wieczora, nie ma u mnie samotności.
— A do djabła! jest jeszcze jeden sposób!
— Doprawdy! jaki?
— Powierzysz mi się?
— Duszą i ciałem.
— Chwytam cię za słowo.
— Cóż zrobisz w takim razie?
— Jeżeli byłabyś chorą, zostałażbyś samą?
— Zapewne.
— W dziesięć minut będziesz chorą.
— Nie uwierzy mi, zawsze mi powtarza, że jestem chorą tylko dla niego.
— Będziesz chorą dla wszystkich.
— Cóż zrobisz?
— Zobaczysz, połóż rękę na czole, tak, dobrze, i czekaj na mnie.
I Fabiano zniknął.
Poszedł szukać reżysera.
— Zrób pan oznajmienie publiczności.
— Jakie oznajmienie.
— Oznajmij pan, że panna Lea nagle zasłabła i wzywa wyrozumienia publiczności.
— Czyż byłaby doprawdy tak słabą?
— Nie, ale ochrzypła, idź pan prędko.
Tristan wrócił do Lei.
— Stało się już, wymówił.
— Jestem chorą?
— Tak jest, zaraz mają zgromadzonym to oznajmić!
— Oh! doprawdy, to śliczny żart.
— Będzie zmuszonym mu uwierzyć.
— Muszę spróbować, fałszywie zaśpiewać:
— To napróżno, nie dokazałabyś tego:
Zrobiono oznajmienie. Lea wyszła na scenę; publiczność jak zawsze, ujrzawszy ją wchodzącą klaskała; co zdawało się iż mówi: „powiedziano nam że jesteś chora, więc z radości klaszczemy widząc cię zdrową”.
Śpiewała lepiéj niż zawsze, kwiatami zasypaną została przy końcu pierwszego aktu. Posłała Rozettę do siebie aby wszystko przygotowała do zemsty, to jest do wieczerzy.
— Słuchaj, wymówiła Lea do Tristana, to z tego będzie: że mnie odprowadzi, wejdzie na górę i nie odejdzie aż mnie w łóżku leżącą ujrzy.
— A jeżeli nie odejdzie?
— O! odejdzie, zresztą, ty nie wejdziesz na górę, aż ujrzysz drugie na prawo okno otwarte.
— A jeżeli się to okno dopiéro o szóstéj z rana otworzy?
— O! otworzy się przed tą godziną, bądź spokojny. Pójdziesz na górę i lekko zastukasz. Rozetta ci otworzy. A innych służących spać wyszlę pierwéj.
— Dobrze, więc już powiedziano?
— Już.
Po widowisku Tristan poszedł do siebie, przez przezorność wziął złota w kieszeń, i zszedł napowrót. Ale w chwili kiedy nogą na pierwszy wschód stąpił, usłyszał kogoś cichaczem schodzącego, wyraźnie z chęcią aby go nie postrzeżono. Nachylił się i postrzegł Impresario w jednym z najwykwintniejszych jego ubiorów. Dał mu wyjść spokojnie, a w kilka minut potém wyszedł sam także, a ponieważ podług wszelkiego podobieństwa, nie spodziewał się aby telegraficzne okno było już otwarte, postanowił dla zabicia czasu iść za swoim dyrektorem, dla dowiedzenia się gdzie on też tak po nocy udawać się może.
Prowadził więc za nim, kroki i oczy swoje, ale w pewnéj odległości; widział go drypczącego pod murem i szukającego cieniu.
— Gdzie też u djabła o téj godzinie udaje się mój szanowny kaznodziejski dyrektor? mówił do siebie Tristan: o téj godzinie, tylko złodzieje, lunatyki, rozkochani i koty wychodzą; trzeba przyznać że nie wiem aby posiadał któren z tych wad lub przymiotów; gdzie on idzie u djabła? Nie ma nawet zamówki szukać tenora, od czasu jak mnie znalazł. A idźmy za nim.
I w istocie Tristan ciągle postępował za starym, drobnym krokiem pod murem idącém.
Tym sposobem, Impresario przeszedł dwie ulice; potém poszedł na trzecią, zupełnie naszemu przyjacielowi nieznaną. Przybywszy na trzecią, przyspieszy! kroku, i wkrótce zatrzymał się przed domem mającym jedno piętro, które ledwie na 8 lub 9 stóp od ziemi okna swoje miało, a które z czterech lub najwięcéj pięciu pokoi składać się mogło. Nad domem tém, dymniki jak w mieszkaniach na północy, wychodziły na ulicę.
Mały jegomość uderzył dwa razy we drzwi; młoda dziewczyna wyjrzała oknem i siodłem miłym głosem odezwał się:
— To ty mój drogi?
— Tak jest mój aniele, odpowiedział najtkliwszym jak mógł głosem.
— Zaraz ci otworze, zaczekaj.
Światło z okna zniknęło i nie pokazało się aż gdy dziewczyna zeszła drzwi otwierać.
— Ah! to dobrze mój drogi mistrzu; wy<mówił do siebie Tristan, widzę że ty ztąd, kupujesz wieczorem morały, które mi z rana prawisz.
I szczęśliwy z odkrycia tajemnicy, skierował kroki swoje do domu Lei, okno było otwarte; wszedł ale nie uważał, że go podglądano tak jak on Impresaria podglądał.
Wszedł na górę i jak mu śpiewaczka kazała, lekko zasztukał, a Rozeta przyszłemu otworzyć.
Stół był nakryty, i Lea w najśliczniejszym jaki tylko być może negliżu, pokazała się.
Rozetta otworzyła drzwi na taras i przechadzała się po nim, nagle weszła i odezwała się do swojéj pani.
— Czy pani kiedykolwiek wątpiła że ją kochają?
— Tak jest, wątpiłam niekiedy; a spojrzawszy się na Tristana, dodała, teraz już nie wątpię.
— Bo jeżeliby pani jeszcze wątpiła, byłabym możności dać jéj dowód, że w istocie jest przeciwnie.
— A gdzież ten dowód?
— Dowód jest na ulicy, gdzie od dwóch godzin już spaceruje.
— Edward? zapytała Lea.
— Tak jest, pani.
— Otóż mylisz się Rozetto! jeżeli się przechadza, to nie dlatego że mnie kocha, tylko dla tego że pana nienawidzi.
— A! jeżeli go nienawidzi, to na niego czeka! Ah! gdybym śmiała dać roztropną panu radę, tobym mu powiedziała, żeby panią prosił o gościnność na noc dzisiejszą: bez czego byłby w niebezpieczeństwie z życiem, pericolo de vita jak włochy mówią.
Nazajutrz gdy Fabiano wychodził, Rozetta przyszła do niego i uśmiéchając się wymówiła:
— Gdy pan powrócisz, mogę nie być w domu, bo czasem wychodzić muszę, w takim razie weź pan ten klucz.
I oddała mu klucz przez Edwarda zwrócony.
A ty moje dziécię, weź te dwadzieścia pięć ludwików, „wymówił Tristan; dziesięć za twoją radę, dziesięć za klucz, a pięć dla zaokrąglenia summy.
A! no powiedziała do siebie służąca, zamykając drzwi za Tristanem, oczywiście i najwyraźniéj pani prawdę mówiła; aktorowie więcéj warci, niż ich sława.
Tristan uprzedził wyobrażenia i myśli Lei, mówiąc, że nie był w stanie dać przyzwoitego bytu kobiecie którąby kochał, bo może już zrozumiał, albo przeczuł podanie jakie mu kochanka zrobi. Lecz kobiéty mające zawsze żądze, i pretensyą okazać się wyższemi nad mężczyzn, bardzo są uszczęśliwione, kiedy mogą zrobić wielkie poświęcenie: bo to poświęcenie nietylko że jest przyjemnem: bez przyjemności bowiem nie robiły go, ale nadto zapewnia im wyższość, nad tym dla którego je wykonywają. Zresztą mało jest kobiét w położenia Lei, któreby zająwszy się bez majątku człowiekiem, nie były skłonne porzucić zbytkiem otaczające przywiązanie innych mężczyzn, pewne z resztą będąc, że pierwszego dnia gdyby inaczéj myślić zaczęły, a chciałyby do dawnego bytu powrócić, ich czyny zamiast spaść na cenie podniósłby się jeszcze.
— O czém myślisz? nagle zapytała Lea Tristana, który głowę oparłszy, na kolanach młodéj kobiéty, zdawał się głęboko rozmyślać.
— Myślałem teraz, że jeżeli Bóg stworzył różne rodzaje szczęścia, ja znam tylko jedno.
— A jakie?
— To jest, abym mógł nazawsze tak jak w téj chwili pozostać abym miał taką jak teraz podporę pod moją głowę, żebym takie ręce czuł w moich, i takie echo serca mego słyszał.
— Pochlebco! nie ma sposobu złapać cię na złym uczynku.
— Dlatego że zawsze o tobie myślę, i że mi łatwo powiedzieć to co myślę.
— O tak, byłoby to szczęściem tak wielkiém dla mnie jak i dla ciebie, i rozmyślałam nad sposobami jakiemiby ci to szczęście nazawsze zapewnić.
— Czyż go nie mamy?
— Nie całkowicie przynajmniéj. Byłżebyś szczęśliwym tak żyjąc?
— I ty się pytasz?
— I niczegóż byś nie żałował?
— Niczego chyba tego, żeśmy go tak późno używać zaczęli.
— I niczegobyś nie pragnął?
— Tego tylko, żeby zawsze to szczęście trwało.
— Mój drogi, chcę więc żeby takie szczęście twojém było. Życie jest tak krótkie, a czasem tak smutne, że ledwie w niém można znaleść sposobność do zrobienia szczęścia, tym których się kocha, a ja ciebie kocham, czy wierzysz temu?
— Wierze we wszystko, co mi usta twoje mówią i co mi obiecują twoje oczy.
— No otóż we dwoje żyć będziemy, nic więcéj tylko my dwoje.
— Co chcesz mówić?
— Chcę to powiedziéć mój przyjacielu, że dotąd zwodziłam się w wyobrażeniu o prawdziwém szczęściu na tym świecie, zasadzałam go na zbytku ciężącym mi teraz, zlewanym na mnie przez ludzi których nie kochałam: myślę że mi wystarczy mego talentu do życia; — że chcę odtąd serce moje oddać a nie przedawać; że od kilku dni dopiéro, rozumiem co to jest miłość, i że nie znam większej rozkoszy i szczęśliwości nad tę, iż sama tylko, i to całkowicie należę do człowieka którego kocham; o! bo kocham cię mój Tristanie: otóż mówię ci, że jeżeli chcesz utworzymy sobie byt szczęśliwy, będziemy żyć razem, zawsze razem, jedno dla drugiego, bez innej obcéj myśli, bez innego zatrudnienia, bez innych potrzeb, prócz naszéj miłości! Wszystko dla ciebie, wszystko tobie jednemu! Pójdę żyć z tobą, ucieknę od zbytku który mnie trudzi, będę pyszna twoją sławą, ty moją; twoja miłość święta i bez granic, odkupi przeszłość moją, słanie się mojém nawróceniem; a Bóg widząc mnie tyle kochaną i tak kochającą, przebaczy mi błędy moje. No cóż ci jest? uśmiéchasz się?
— Tak jest, uśmiécham się i to ta twoja ufność, w siebie samą uśmiech mój sprowadza, Tak jest, w téj chwili wszystko to myślisz co tylko mówisz; zrobiłabyś wszystko co obiecujesz; bo cóż cię przymusza do tych obietnic: ale na co one? prędzéj czy późniéj postrzeżesz się żeś zbłądziła tak postępując, i ty która mnie teraz kochasz, dojdziesz do tego, że mnie może nienawidziéć będziesz. Ja sam byłbym nieszczęśliwym, żałowałbym bezustannie dla ciebie tego zbytku, z łona którego cię wyrwałem, a do którego nie mógłbym cię powrócić: mogłaby przyjść taka chwila, w któréj ty sama wyrzucałabyś mi poświęcenie któreś dla mnie uczyniła. Czy myślisz, że lata szczęścia nagrodziłyby mi taki wyrzut? zresztą, ja nie jestem sam jeden na ziemi; może kiedyś ujrzawszy innego człowieka, postrzeżesz że mnie już nie kochasz tylko tamtego, natenczas albo mi pozostaniesz wierną i to będzie więcéj niż poświęceniem, bo będzie jakby karą którą na siebie nałożysz, albo też zwodzić mnie będziesz, i począwszy od téj chwili stano ci się nieznośnym, bo będę przyczyną wyrzutów twoich. Nie, moje dziecię, rozważ wszystko, bądźmy oboje wolnymi, wejdź w serce swoje, a przyznasz mi że mam słuszność tak mówiąc.
— Może masz słuszność, odpowiedziała z westchnieniem Lea, ale gdybyś mnie rzetelnie, rzeczywiście kochał, tobyś tak nie rozumował.
— Właśnie dla tego że cię kocham tak rozumuję. Czy myślisz żeby mi nie było słodszém życie takie, w które nikłby nie miał prawa wmięszać się? Lecz chociaż młody jestem, dosyć się już w nieszczęściu nażyłem, abym nie mógł poznać dobra jakie mi przypadkowość nastręcza, a nie odrzucał tego co mi się złem zdaje; żyj moja Leo, życiem jakiem dotąd żyłaś; kochaj mnie trochę, bo niepojmuję żeby się cokolwiek takiego na świecie znaleść mogło coby mnie równie jak twoja miłość uszczęśliwiło, a za miesiąc, może za dni piętnaście, nawet dziękować mi będziesz za radę którą teraz daję.
— Niech będzie wola twoja, odpowiedziała Lea.
I milczenie nastało między dwoma kochankami. Po kilku minutach, usłyszano na ulicy głos małéj dziewczyny, śpiewającéj i przygrywającéj sobie na gitarze. Lea powstała.
— Gdzie idziesz? zapytał Fabiano.
— Idę dopełnić ślubu.
I śpiewaczka poszła do komina, wzięła luidora z woreczka, zbliżyła się do okna, otworzyła go, wyszła na taras i rzuciła pieniądz dziewczynce. Potém oparłszy się o poręcz, pozostała tak w zamyśleniu, jak gdyby wciąż słuchała tej piosnki ludu, a w rzeczywistości, słuchała myśli wzbudzonych w jéj umyśle i sercu tym śpiewem.
Tristan zbliżył się do Lei.
— Czy się na mnie wciąż żalisz? zapytał.
— Nigdy na ciebie nie żaliłam się.
— Ale, zdaje się, jakbyś gniewała się trochę na mnie?
— Najmniejszéj rzeczy, słucham tylko.
— Czyż ta piosnka ma wdzięk jaki dla ciebie?
— Wdzięk, jaki się znajduje w tém go nam dzieciństwo nasze przypomina!
— Co chcesz przez to powiedziéć?
— Chcę to powiedziéć, że jak teraz to dziecię tak ja śpiewałam po ulicach kiedy byłam małą, i że ta dziewczynka mi to przypomniała.
— Tyś śpiewała po ulicach?
— Tak jest, to mnie depoetyzuje trochę? nieprawdaż?
— Przeciwnie, jeszcze jest piękniéj dojść do tego stopnia do jakiegoś dojść potrafiła.
— To względnie, podług drogi jaką się postępowało, odrzekła z westchnieniem młoda kobiéta. Biedne dziecko! widzisz jak ono szczęśliwe! podniosła właśnie luidora. Zobaczyła że to sztuka złota, i widzisz jak się do mnie uśmiécha, i przesyła mi całusy ręką przyzwyczajoną do wyciągania i dostawania w nią datku. Nie będą jéj dzisiaj w wieczór bili; przynajmniéj to zyskała tędy przechodząc.
— A dla czegóż miałaby być bitą?
— Dla czego? czy myślisz że ten człowiek który jéj towarzyszy, nie wymaga od niéj, ażeby zarobiła nie tylko sobie saméj na życie, ale jeszcze dla innej któréj może nie widzimy kobiéty; czy myślisz, że jak biedne dziecko wróci z próżnemi rękoma, to jéj pozwolą inaczéj jak z próżnym żołądkiem usnąć? wcale nie, wybiją ją, będzie płakać biedna, a nazajutrz musi znów rozpoczynać. Zresztą, nie wiem czy ta dziewczynka była bitą, ale co do mnie, to wiem że nią bywałam.
— Ciebie bito? ciebie?
— Tak jest, mnie.
— A któż cię tak bił?
— Moja matka.
Tristan umilkł. Lea ze smętnością mówiła daléj:
— Tak, nieprawdaż? to okropnie powiedzieć a szczególniéj pomyśléć sobie, że się przyszło na świat z wszystkiemi uczuciami, w których powinnoby się szczęście w przyszłości znaleść, z wszystkiemi natchnieniami rozumu i serca; zdaje nam się żeśmy wprost od Boga dostali ojca i matkę, którzy nas kochać winni, równać i oczyszczać drogę życia dla naszych nóg niemowlęcych, a zamiast żebyśmy w nich znaleźli miłość nie znajdujemy nawet litości! A jednakże to co ci mówię, jest prawdą. Mój Bożo! ty wiesz co ja się nacierpiałam, i może mi wiele przebaczyłeś przez wzgląd na pierwsze moje w dzieciństwie boleści.
— Biedny aniele!
— Otóż to jest przyczyna, dla któréj dopiéro co smutna byłam; bo skoro tylko wspomnę sobie że nigdy nie byłam kochaną i że teraz kochać mogę kogoś, a ten mnie może nie kocha, to drżę cała!
— Oh! kocham cię!! Wymówił po cichu Tristan.
— I sprawiedliwie! odpowiedziała.
Wziąwszy tenora za rękę, powróciła na miejsce i usiadła tak samo jak przed kilką minutami siedziała. Fabiano znów położył się u nóg jéj, wziął jéj ręce i patrząc się na nią wymówił:
— Opowiedz mi wszystkie twoje w dzieciństwie przygody.
— Oh! smutnie odpowiedziała. to cię nudzić będzie. A potém, mnie samą to bardzo zasmuca, i do czegóż to opowiadać?
— Proszę cię oto.
— Prosisz mnie?
— Tak jest.
— A potém, wypełnisz we wszystkim wolą moją?
— Może.
— Ja ci nie zrobię w połowie zwierzeń, to też nie chcę na pół obietnicy.
— No! dobrze, zrobię to wszystko co cię uszczęśliwić będzie mogło.
— To ma znaczenie podwójne.
— No proszę cię, opowiadaj.
— Niechże tak będzie, kiedy tego chcesz koniecznie.
I przysunęła czoło swoje do Tristana, który ją jak brat siostrę pocałował, potém położył głowę na kolanach pięknéj śpiewaczki i słuchał.
— Od najdawniéj jak tylko sobie mogę przypomniéć, widzę się na ulicy, zaczęła Lea, mój ojciec i moja matka wstawali bardzo rano, i mnie za sobą ciągnęli śpiewającą i zbierającą kilka sons, za co bywał kupowany popas wieczorny, do którego nie zawsze należałam! Dziecka każdego ojczyzną jest kolebka, téj wcale nie miałam, bo o ile przypominam było tylko trochę barłogu w ciemnym opuszczonym i ogołoconym zakątku, gdzieśmy sypiali. Wieczorem, kładziono mnie w nogach tego czegoś podobnego do łóżka, i tam różnie, to jest dobrze i źle sypiałam. Ojczyzną moją było każde takie miejsce gdzie były ulice, na których śpiewać można było.
Przypominam jednak sobie, że miałam jakieś zabawki, te marzenia dziecinne. Byłam jak się zdaje miłą i grzeczną: i kiedy niekiedy biedna jakaś kupcowa, przedąjąca cacka, a mieszkająca na téj saméj co my stronie, jeżeli jéj dzień pomyślnie poszedł, darowywała mi lalkę; zawsze takiego wieczora w którym dostałam lalkę, byłam bardzo szczęśliwa, nie spałam zwyczajnie z radości; piastowałam i trzymałam moją lalkę, jak mi się zdawało iż się powinno trzymać i pieścić istotę którą się kocha; całowałam ją jakbym była chciała aby mnie całowano; ale to miało także swoją niewłaściwość, bo kupcową nazywałam mamą, gdyż ona całowała mnie, a moja prawdziwa matka biła mnie tylko; musiałam więc wyrzec się téj drogiéj nazwy, któréj pomimo méj woli nie mogłam nadać téj, którą Bóg przeznaczył aby ją zrozumiała i czuła.
— Biedne dziecię! pomruknął Fabiano.
— O! tak, biedne dziecię! a późniéj biedna dziewczyna! odezwała się Lea. Opisać ci życie nasze szczegółowo, byłoby niepodobieństwem: każdy dzień jedne więcej nędzę sprowadzał. Jednakże ja rosłam, już miałam kończyć lat siedm, już powinnam była zarobić sobie na własne życie. W siódmym roku!... byłam wątłém i najnędzniejszém stworzeniem, jakie na świecie ujrzéć można było; byłam tak bladą jak gdybym w każdéj chwili umierać miała: ręce tak miałam chude, że za uderzeniem, zdawało się, iż się jak kawał szkła skruszyć powinny... Takie jak ja słabowite i nędzne dziecię gdyby należało do możnej jakiéj rodziny, byłoby pewnie przez trzech lub czterech doktorów pielęgnowane; pojmujesz że o mnie nie radzono się ani jednego; może też i to mnie uratowało. Wieczorami w zimie, dawano mi chleba z serem, a chleba z wiśniami albo z niedojrzałemi lub nadgniłemi brzoskwiniami dostawałam w letnie wieczory; jeżeli dzień szczęśliwie poszedł, to mi dawano brzydkiego mięsa, do którego największy wstręt miałam, nie tylko jeść go, ale patrzéć jak go jedzą. Zresztą, nie miałam się czego obawiać abym dużo takiego mięsa jeść musiała, mój ojciec bowiem i matka z żarłoctwem rzucali się do niego, co było aż przestraszające. Ja wtenczas bawiłam się najczęściéj z moją lalką, ubierałam ją, całowałam, i to wszystko z nią robiłam co zwykle dzieci z lalkami robią z tą tylko różnicą, że byłam zwykle smutniejsza od innych dzieci. Było to pewnie przeczucie wielkiego nieszczęścia, które na mnie spadło. Matka Toussaint, nasza sąsiadka, kupcowa, od niejakiego czasu wychodziła późniéj a wracała wcześniéj, i za każdym razem jak przechodziła koło nas, słyszałam ja kaszlącą długim, mordującym, okrutnym kaszlem, który mi piersi rozdzierał, tak jak gdybym sama kaszlała. Matka Taussaint posiadała całe moje przywiązanie; ona mnie całowała jak mnie wybito, ona mi dawała lalki i psy papierowe: pojmujesz, że chybabym była bez serca i zupełnie niewdzięczno, gdybym nie była gotową w ogień się za nią rzucić. To mi sprowadzało kiedy niekiedy mocne klapsy, które nawet nie znajdowały się w programie, lecz jakoś byłam wewnętrznie przekonaną, że z takiéj przyczyny i dla takiego celu, otrzymane szturchańce nie powinny bolić i nie trzeba się było na nie skarżyć. Jednakże biedna matka Toussaint rozpaczliwie kaszlała. Razu jednego gdy się za rodzicami wlokłam przez ulicę, trzymając moją lalkę i prowadząc z nią rozmowę któréj cała proza moją była, jakiś pan przechodzący dał mi dwa sous. Pierwszą moją myślą było pobiedz za matką i oddać jéj pieniądze, lecz zatrzymałam się, bo moja matka nie widziała jak mi je dano. Ukradkowym sposobem włożyłam dwa sous w moją kieszonkę, i na na zakręcie ulicy wbiegłam do kupca korzeni.
— „Panie, wymówiłam pokazując mu dwa sous, na zarobienie sobie zaufania, czy przedąją tu co takiego od czegoby można kaszel zgubić?
— „Tak jest, moje dziecię, odpowiedział, różki przedają.
— „Czy to na kaszel dobre?
— „Bardzo dobre.
— „Czy pan mi raczysz dać ich za dwa sous? To dla jednéj biednéj staréj kobiéty, która okrutnie kaszle, którą bardzo kocham; chcę jéj to dać żeby więcéj nie kaszlała.
— Ile mogę sobie przypomniéć — zdawało mi się że kupca wzruszyły moje słowa, które mi się zdawały bardzo proste.
— „Masz moje dziecię, odezwał się, oto są rożki.
— „Dziękuje panu kupcowi.
— Oddałam mu dwa sous, włożyłam różki w kieszeń i udałam się za rodzicami, którzy nie wiedząc gdziem się podziała, w wielkiéj zdawali się być złości: przyszłam do nich, a uderzenie dane mi w głowę zakończyło wszystko.
— Wieczorem czekałam powrotu matki Toussaint, posłyszawszy ją, wyszłam cichuteńko i do biegłam jéj, w chwili kiedy drzwi do siebie otwierała.
— „Matko Toussaint! cicho zawołałam.
— „Ah! to ty moje dziecię, odpowiedziała, czy zgubiłaś swoją lalkę i przychodzisz po drugą?
— I zakaszlała się aż mi serce pękało.
— „Nie matko Toussaint, odpowiedziałam. ostatnia moja lalka jeszcze zupełnie nowa, i owszem to ja ci coś przynoszę.
— „A co takiego? moje dziecię.
— „Przynoszę ci rożki: kupiec korzenny mi powiedział, że to dobre na kaszel.
— „A za cóżeś to kupiła?
— „Dostałam dwa sous, i zaraz zniemi poszłam zapytać się kupca, czém to się leczy kaszel; dano mi tych rożków za moje dwa sous. Weź je matko Toussaint, może ci ulgę zrobią.
— Stara kobieta, porwała mnie natenczas w swoje ręce, i gdy mnie całowała, czułam jak wielka łza spadała z jéj oka na mój policzek, jedyna łza całkowita którą mi na życiu dano!
— „Dobra noc mamo Toussaint, powiedziałam do niéj, teraz już uciekam.
— „Dobra noc mój mały aniołku, niech cię Bóg wspiera i błogosławi!
— I w chwili gdym w chodziła do naszéj izbyy słyszałam jak matka Toussaint zamykała drzwi od swojéj. Téj nocy spałam smaczno.
— Nazajutrz, słyszałam schodzącą naszą sąsiadkę: zdawało mi się że się siliła żeby nie kaszlać, lecz mimo tych usiłowań kaszlała okrutnie.
— Otóż to jedna z tych, którą czuć już sośniną; rzekła moja matka.
— Nie wiedziałam w owéj epoce ile zawierało się nikczemności w tych wyrazach, jednakże zbladłam i spojrzałam się na matkę, tyle bowiem wyraz głosu jéj był tym razem dla mnie przerażającym. Już tylko com się jéj nie zapytała, co to się znaczy, jak kogo czuć sosną, lecz nie wiem co mi przeszkodziło, zdaje mi się, że bojaźń usłyszenia czegoś okropnego; milczałam więc. Tylko tyle że z płaczem moją lalkę całowałam.
— Wieczorem, staruszka wróciła jak zwyczajnie, ale choć nawet drzwi jéj zamknięte były, słyszałam, przecież że kaszlała; dopóki ją tylko kaszlącą słyszałam póły nie mogłam zasnąć. Nareszcie ku dniowi zdało się że ucichła, zasnęłam, ale nie na długo.
— Jakem się obudziła, deszcz zaczął padać; ale że to było w lecie, moja matka powiedziała że padać długo nie będzie, i że skoro przestanie, my wyjdziemy; wyszłam sobie na trotuar, to bowiem często sobie pozwalałam, i pobiegłam zasztukać do mieszkania matki Toussaint.
— Matko Toussaint! wołałam przez dziurkę od klucza, matko Toussaint!
— Nie odpowiadała.
— To prawda że nie bardzo głośno jéj wołałam, z bojaźni aby moja matka nie usłyszała, bo jakem ci już powiedziała, nie lubiła naszéj sąsiadki, pewnie dlatego, że biedna kobieta lepiéj się od nas miała.
— Patrzyłam przez dziurkę od klucza, ale nikogo w pokoju nie dojrzałam. Albo więc matka Toussaint wyszła a ja tego nie słyszałam, albo też spała jeszcze. Lecz wyjść nie mogła, bo klucz znajdował się we drzwiach.
— Wołałam jéj jeszcze, to samo było milczenie. Wtedy ogarnął mnie strach, strach instynktowy bez żadnego rozumowania: nie śmiałam się ruszyć. Na ostatek nieśmiało wzięłam ręką za klucz, zakręciłam, otworzyłam i głowę przez otwarte drzwi włożyłam.
— Matko Toussaint! z cicha wymówiłam, wejść nie śmiejąc.
— Posłyszałam za całą odpowiedź jakby jęk głuchy, i dojrzałam słaby ruch głowy na poduszce.
— Weszłam więc ze wszystkim.
— Biedna kobieta leżała na dawnem posłaniu, a łzy po jéj zmarszczonéj twarzy spadały. Jednakże postrzegłszy mnie, niby uśmiech jakiś ożywił jéj twarz, lecz tak prędko znikł, jak te promienie słońca w czasie deszczu. Wyciągnęła do mnie gorącą prawie pałającą rękę, i wymówiła niewyraźnym głosem, bardzo chrapliwym:
— „Dobry dzień moje dziecię!
— „Dobry dzień matko Toussaint! odpowiedziałam jéj i pocałowałam ją.
— „To mnie mama Toussaint nic słyszała?
— „I owszem, wymówiła tak cicho, że dla posłyszenia jéj nachylić się musiałam, ale niemogę już głośniéj mówić, to tyś mnie niesłyszała.
— „Ja myślałam, żeś już mamo Toussaint wyszła.
— „ Oh! odpowiedziała kiwnąwszy głową z uśmiechem którego przez całe życie nie zapomnę, nie wyjdę już tylko raz jeden i więcéj nie powrócę.
— „Czyż masz odejść od nas mamo Toussaint? a cóż się ze mną stanie jak ty odejdziesz?
— „Nim odejdę zostawię ci dużo lalek.
— „O! mamo Toussaint, to nie dla lalek.
— „Mój mały aniołku! wymówiła.
— „I pocałowała mnie. W czasie tego pocałowania, czułam tak gorący oddech, że mnie w czoło parzył.
— „O! mamo Toussaint: jakże ci musi być gorąco?
— „Tak, odpowiedziała, wielkie upały zapowiadają wielkie zimna.
— Wtedy tego nie zrozumiałam, jednakże było coś w tém powiedzeniu, co mi jakby lodem po żyłach przebiegło.
— „Dla czego nie wstajesz? odezwałam się przez dzieciństwo.
— „Bo już nie mogę, moja mała, jestem chorą.
— „To co ci dałam, nic ci nie pomogło?
— „Nie moje dziecię.
— Patrzyłam na biedną kupcowę zdziwionemi oczyma, usta jéj otwarte przepuszczały drżący, gorący i prędki oddech, przerywany kiedy niekiedy chrapaniem okropném, biedaczka krwią pluła, to mnie bardzo przestraszyło, potém zmęczona zamknęła oczy i miała minę umarłéj.
— „W téj chwili usłyszałam głos matki mojéj, wołający mnie.
— „Matko Toussaint! odezwałam się, bądź zdrowa, matka mnie woła.
— „Idź moje dziecię, wyszepnęły usta.
— „Ale ja powrócę do ciebie.
— „Dziękuje ci, nie potrzeba: zostań przy matce, łajałaby cię; powiedz tylko odźwiernéj żeby tu przyszła i nie rób hałasu.
— Wyszłam cichuteńko i przyszłam do matki, zapytała się mnie, gdzie byłam? powiedziałam zkąd wychodzę, wtenczas wepchnęła mnie do izby mówiąc, że mi tego zabroniła raz na zawsze że raz jeszcze zabrania żebym tam nie chodziła.
— Deszcz ustał, my też wyszliśmy, a schodząc powiedziałam odźwiernéj żeby tam poszła, musiała to nie prędko zrobić, bo dużo mruczała pod nosem jakem jéj zalecała żeby do matki Toussaint udała się.
— Dzień ten przeszedł jak wszystkie inne, tylko że byłam smutniejszą niż zwykle, wzdychałam do powrotu, aby się dowiedziéć co się z moją chorą dzieje. O dziesiątéj godzinie, naśpiewawszy się na wszystkich placach, dziedzieńcach i podwórzach, wróciliśmy.
— Wykradłam się na chwilę, i pobiegłam spojrzéć przez dziurkę od klucza; nie usłyszałam nic, tylko dostrzegłam, że się dwie świece palą w nogach łóżka, które odbijały jakieś dziwno światło, zlękłam się go, wróciłam, i poszłam spać słowa nie przemówiwszy.
— Nazajutrz, ponieważ klucz był w zamku, otworzyłam; weszłam: widziałam że się świece palą, matka Toussaint leżała, tylko że jéj widziéć nie można było, bo przykryta była prześcieradłem od stóp do głowy. Po składach i zagięciach tego prześcieradła, rozeznać można było całą posłać nawet rysy twarzy, ksiądz czytał książkę w nogach łóżka. a trumna stała przy murze.
— „Tu się nie wchodzi, powiedział mi czarny człowiek.
— Cofnęłam się i myślałam że upadnę tak się przestraszyłam; uciekłam do domu i zaczęłam płakać.
— Wyszliśmy jak zawsze, ale na zakręcie ulicy odbiegłam; choćby mnie, myślałam sobie, za powrotem zabić miano za to; wbiegłam do domu dowiedziéć się jeszcze czego, trafiłam właśnie na tę chwilę, kiedy matkę Toussaint w trumnie wynoszono, postawiono na czarnym wozie i noga za nogą pojechano z nią; nikt a nikt jéj nie odprowadził.
Byłam zgnębiona, cierpiałam tyle że nawet płakać nie mogłam.
Przebiegłam siedm piątr udając się do pokoju biednéj kobiety, nie mogąc pojąć aby tę kobietę którą nie dawno całowałam, włożyć mogli w cztery deski i tak nie wiedziéć gdzie wywieść; jednakże tak było, zastałam że z łóżka pościel była zebrana i odźwierna okno otwierała.
Zobaczyłam na stole pakiecik z różkami, które jéj przed dwoma dniami zaniosłam, wzięłam go i pocałowałam.
— Cały dzień przepędziłam w tym pokoju, nie myśląc o jedzeniu ani piciu: gdy wieczór nadszedł, przygotowywałam się do odebrania wielkiéj liczby plag, szturchańców, rozmaitych kar i łajań; słysząc ich nadchodzących, schowałam się: nie wyszłam aż po niejakim czasie, i z wielkim mojem podziwianiem, wszystko się skończyło na mojéj obawie; dostałam nawet cząstkę nadzwyczajnego traktamentu, dano mi bowiem trochę wina, które, jak wypiłam, zdało mi się bardzo dobrém.
Późniéj miałam wytłomaczenie téj łaskawości i tego festynu: Biedna matka Toussaint zrobiła pewien rodzaj testamentu, którym mi zapisała wszystko co w sklepie posiadała, sześćdziesiąt franków srebrem i mały krzyżyk złoty, reszta zaś miała być użytą na koszta pogrzebu.
W istocie, we dwa dni późniéj, biedne jéj sprzęty zostały sprzedane, pokój jéj był do najęcia, i nie zostało po niéj nic więcéj, prócz pamiątki którą w sercu mojém zachowałam i przez całe życie zachowywać będę.
W tém miejscu opowiadania, młoda kobieta zatrzymała się, bo i ona i Tristan, oboje jak dzieci płakali.
Rozumiesz, odpocząwszy, mówiła daléj Lea, że podobny spadek sprowadził niespodzianą pomyślność w rodzinie naszéj; pomyślność, z któréj ja osobiście nie korzystałam najmniejszéj rzeczy, tém bardziéj, że byłam wciąż okropnie smutną. Co noc przebudzałam się raptownie z przestrachem, ze snów, w których zawsze matka Toussaint mi się przedstawiała. Rano biegałam zasztukać do drzwi, na wieki dla niéj zamkniętych: i jeżeli mi się udało w dniu którym wyprosić jakie kilka sous, kupowałam za nie kwiaty, i przeczuciem wiedziona, biegłam wieczorem, rzucać je pod drzwi, za któremi dawniéj przebywało jedyne szczęście, którego kiedykolwiek w życiu doznałam. Lecz pewnego dnia pokój został wynajętym, meble i mieszkaniec zmienił się, i po trochu choć nie straciłam o nim pamięci, ale się przynajmniéj biegać tam odzwyczaiłam.
— Rosłam znacznie, mój ojciec uczył mnie śpiewać, i pewnie przez spekulacyę, bo wątpię aby to z przyjaźni robił, nie męczył mi głosu, który i tak już był piękny: pozwalał mu się zwolna wydobywać, pewnym będąc, że mu ten głos daleko więcéj później zysku przyniesie, niż dopóki byłam niedorosła. Co tydzień chodziliśmy śpiewać. W téj epoce mieszkaliśmy w Paryżu, przy ulicy jakiejś dotykającéj przedmieścia Saint-Germain, gdzie nasz dochód był prawie zapewnionym. Pamiętam, żeśmy się zatrzymywali przed domem wspanialéj powierzchowności, przy którym były sztachety i przez które widziéć mogłam piękny ogród, którego kwiaty i trawniki świeże, więcéj mnie, przyznać się muszę, niż wspaniałe mieszkania, (które przez otwarte okna widziéć mogłam) pociągały do siebie. Pierwszy raz kiedyśmy przed tym domem śpiewali, była jak pamiętam niedziela w pięknej letniéj porze. Otóż w jednéj z alei ogrodzonych, pewnie obok matki swéj i drugiéj jakiejś pani, stała mała dziewczynka, z ogromnemi blond włosami, prawie w moim wieku: potém biegała sobie za motylami, z tą szczęśliwością i nie oglądaniem się za niczém, które jest właściwém bogactwu. Patrzyłam się na małą dziewczynkę, od któréj materyalnie, o kilka tylko kroków byłam oddaloną, a jednakże którą odemnie świat cały przedzielał: niewyraźnie jakoś, ale jednak zapytywałam się w duchu, dlaczego ona w ogrodzie, a ja tą samą wolą Boga, tak samo jak ona stworzona, byłam biedna na ulicy, i nie dzielono się ze mną dobrodziejstwami jego. Robiłam sobie wszystkie te uwagi, śpiewając jeden z romansów, którego mnie nauczyli, i widziałam przez sztachety, że dziewczynka słuchała i bardzo mi się uważnie przypatrywała. Gdy skończyłam mój śpiéw, zbliżyłam się do niéj, widziałam po jéj ruchach, że się mnie prawie przestraszyła i niewiedziała co z sobą miała zrobić; nareszcie nagle pobiegła za matką, ta jéj dała sztukę monety, ta moneta przez jéj rączkę doszła do mnie. Rosłam coraz lepiéj, a łos mój doskonalił się. Ja to największą część dochodu zbierałam, chociaż wspólnie ojciec i matka ze mną śpiéwali. Rodzice moi umyślili więc przestać już rzemiosła swego, i powiedzieli mi, że ja tylko sama teraz powinnam wszystko wziąść na siebie, że muszę przynajmniéj cztéry franki dziennie im przynosić, i dali mi do zrozumienia, że mnie już dosyć długo żywili i że teraz powinni miéć ze mnie jakiś pożytek, bo mnie nauczyli jakim sposobem brać się do tego powinnam. Cztéry franki na dzień, to było ogromną rzeczą! ale przynajmniej tém pozyskałam moją niezależność.
Prawda że ta moja niezależność zasadzała się na śpiéwaniu po ulicach Paryża, i że niezbyt wielkie szczęście na mnie spadło.
— Co dzień po śniadaniu wychodziłam: niech cię Bóg zachowa żebyś kiedy był zmuszonym jeść takie rzeczy jakie ja jadłam! Zostawiałam ojca i matkę razem. Moja matka obrąbiała chustki do nosa i chustki na szyję. Co do mego ojca, ten nic nie robił tylko pił. Zatrudnieniem całém jego było, bić mnie cały wieczór, jeżelim cztérech franków nie przyniosła.
— Ledwie że z mieszkania wyszłam, jakimciś przeczuciem biegłam na tę ulicę, gdzie widziałam owę blond dziewczynkę, która prawie co dzień przynosiła mi kilka sztuk białych pieniędzy: nieraz uzbierałam więcéj, niż cztery franki, ale ponieważ nie nagrodziłoby mi to było jutra, gdybym w tém jutrze mniéj nad naznaczoną summę zebrała, i byłby mnie ojciec zawsze bił po swojemu, oddawałam więc im tylko cztéry franki, a resztę chowałam na dzień przyszły, i na przypadek niezebrania tyle. Gdy już tak byłam czasem przygotowana i opatrzona na przyszłość, biegłam sobie na spacer, a niezależność moja zdawała mi się nieocenioną rzeczą. Miewałam także moje rozrywki, nie raz spotkawszy jaką biédną starą kobietę, dawałam jéj jeden sous, prosząc, żeby się modliła za duszę matki Toussaint, bo przekonaną byłam że ona czuwa nademną.
— Ale co jest najdziwniejszém, że codzień znajdowałam dziewczynkę na tém samem miejscu o którym ci mówiła, zdawała się czekać na mnie, a nawet jednego dnia przemówiła do mnie:
— „Dla czego codzień przychodzisz tutaj spiéwać?
— „Dla zarobienia trochę piéniędzy.
— „Tobie bardzo potrzeba piéniędzy?
— „O! tak jest.
— „Dla ciebie saméj?
— „Nie, dla mojéj matki.
— „I dla tego tu przychodzisz?
— „I dla czegoś więcéj jeszcze.
— „Dla czego?
— „Kiedy nie wiem czy to wypada powiedziéć.
— „Oh! powiedz mi! powiedz mi! z ciekawością zawołało dziécie, klaszcząc w ręce.
— „Przychodzę żebym panią zobaczyła, odpowiedziałam, tak mi się wydajesz wesołą, i szczęśliwą, że gdy ztąd odejdę, zdaje mi się żem mniéj nieszczęśliwą, i mniej smutną jestem.
— „To ty mnie kochasz?
— „Tak jest.
— „Ja także ciebie kocham, odrzekła naiwna dziewczyna, i często już mówiłam do mamy: że chciałabym się bawić z tobą, ale mama nie chce.
— „Mama twoja panienko, ma wielką słuszność, odpowiedziałam schylając głowę, panna jesteś nadto dobrze wychowaną, żebyś bawić się miała z dziewczyną z ulicy, jaką ja jestem. Nieprawdaż? mama panny pozwala ci tylko dawać mi monetę z dwudziestu sous. Za to bardzo pannie dziękuję, bo to mnie ochrania od bicia.
— „To ciebie biją?
— „Tak jest.
— „A któż cię bije?
— „Mój ojciec i moja matka.
— „To ty masz także i ojca?
— „Tak jest.
— „Mój ojciec to umarł, ale mnie nigdy nie bił.
— „Bo to nie panna go żywiłaś.
— „To więc ty żywisz twoich rodziców?
— „Tak jest, ja.
— „A to! zawołała zdziwiona.
— „Co dzień w wieczór muszę przynieść pieniądze.
— „Wieleż ich masz przynieść?
— „Cztéry franki, bo inaczéj biją mnie.
— „Czy zawsze je zarabiasz?
— „O! nie zawsze.
— „Czy to dużo cztéry franki?
— „Zdaje się.
— „No! więc dobrze, jeżeli chcesz to ja ci dawać będę cztéry franki, a ty mnie nauczysz śpiéwać, tak jak ty śpiéwasz.
— „Nie mogę.
—„Dlaczego nie możesz?
— „Bo ja sama śpiéwam, ale bym nie mogła innych uczyć śpiewać.
— „Toś ty się nie uczyła?
— „Ledwie troszeczkę.
— „Mama niedawno kiedyś powiedziała, że ty masz bardzo piękny głos.
— „Mama panny bardzo łaskawa, ja zawsze tak śpiéwałam jak teraz.
— „Toś bardzo szczęśliwa! słuchaj, mówiła daléj: jutro przyjdź tutaj. — Dzisiaj mamy imieniny, poproszę jéj żeby mi dała co dla ciebie. Chceszże tak zrobić?
— „O bardzo bym chciała.
— „Więc jutro o téj saméj godzinie.
— „Dobrze, przyjdę jutro.
— „Zaczekaj no chwilę, zaraz wrócę.
— I dziewczynka biegnąc oddaliła się odemnie, późniéj ujrzałam ją, wracającą z czemsiś w ręku.
— „Masz, patrzaj to mój pugilaresik z pieniędzmi, weź go sobie.
— „O! dziękuję pannie, odpowiedziałam, moja matka wzięłaby mi go, i mimo tego biłaby mnie potém każdego dnia, gdybym jéj nic nie przyniosła.
— „No! poczekaj, odpowiedziała, trzęsąc pugilaresem, o to masz pięć franków; chcę abyś odtąd tylko dla mnie saméj śpiéwała.
— „Z wielką ochotą.
— „Do jutra tedy.
— „Do jutra: żegnam pannę.
— I posłałam jéj ręką, kilka serdecznych całusów, które są zwyczajnie całą wymową dziecinną.
— Wróciłam cała przyjęta i zdziwiona moją rozmową, ale strzegłam się słowa o niéj powiedziéć przed rodzicami. Zmieniłam moje pięć franków, oddałam im cztéry a dwadzieścia sous schowałam sobie, ale mi się zachciało miéć także mój pugilaresik.
— Możesz się domyślić, że nazajutrz pilnowałam się godziny na rendes vous. Zastałam małą dziewczynkę opartą swemi ładnemi rączkami o sztachety, czekającą na mnie.
— „Dzień dobry, zawołała tonem maleńkiéj protektorki.
— „Dzień dobry pannie.
— „Mama na ciebie czeka.
— „A to dlaczego?
— „Chce cię widziéć.
I to mówiąc otworzyła mi furtkę.
— „Pójdź tutaj, powiedziała mi.
— „Weszłam.
— „Popchnęła drzwi, i zamknęły się.
— Natenczas dopiéro postrzegłam wielką różnicę jaka była między nami. Dziewczynka miała starannie włosy uczesane, zakręcone w pierścienie, spadające jéj na ramiona, gdy ja względem niéj, byłam prawie rozczochrana. Ona miała piękną jedwabną sukienkę, a moja perkalikowa często prana i spłowiała, narządzona była nowemi kawałkami, co nadawało mi, czyli raczéj przypominało mur nalepiony afiszami. Piękne białe majtki spadały na jéj małe nóżki, ujęte w zgrabne buciki, a coś niebardzo podobnego do trzewików okrywało moje nogi. Nareszcie, ręce moje miały białość dwuznaczną, źle się trzymałam i nie śmiałam postępować daléj po tak pięknym ogrodzie, który tylko we śnie mi się mógł czasem przedstawić.
W końcu dziecko wzięło mnie za rękę i biegło, wprowadziło mnie potém do salonu, gdzie była jego matka i jeszcze jakiś młody pan!
— „Czego to chcesz? zapytała dziewczynki matka.
— „Przyprowadzam ci małą śpiewaczkę.
— „To dobrze, daj jéj co ci się podoba.
— „Pozwalasz mi mamo? zapytała dziewczynka.
— „Pozwalam; a potém przyjdź grać na fortepianie.
— Wyszłam potém przyjemném przyjęciu.
Mała kazała mi iść za sobą na piętro, i przyprowadziła mnie do swego pokoju. Tam rozkazując zadzwoniła, służąca weszła; kazała przybyłéj poznosić wszystkie swoje suknie, co natychmiast zrobiła. Nigdy w życiu nie widziałam wystawionego takiego bogactwa. Były tam suknie atłasowe, gazowe, pantalony garnirowane koronkami, kołnierzyki i t. d. Dotykałam się rękoma tych wszystkich pięknych rzeczy, i to już było początkiem szczęścia dla mnie.
— „Wybierz sobie co chcesz, odezwała się do mnie dziewczynkę.
— „Co? zapytałam.
— „Z sukien, które tylko zechcesz dla ciebie.
— „A panna?
— „Ja będę miała inne; to są suknie których już nie noszę.
— Jednakże pomimo takiego wezwania, nie śmiałam brać tych pięknych sukien, i patrzyłam się na dziewczynkę z pod oka, dla zapewnienia się czy nie kłamie, ale twarz jéj taki miała wyraz otwartości i szczerości, i tyle w niéj okazywało się uradowania, że uwierzyłam iż jéj miła było uszczęśliwiać mnie.
Nareszcie odważyłam się dotknąć ręką jednéj najmniéj drogiéj sukienki, i głową dałam znak że ta by mi się przydała.
— „Téj chcesz? zapytała dziewczynka.
— „Tak jest.
— „I którą jeszcze?
— „To już wszystko.
— „Nie chcesz innych?
— „Nie, dziękuję pannie.
— „A to dla czego?
— „Bo matka by je przedała, aby mieć więcéj pieniędzy.
— „Jakżeż to zrobić?
— „Jeżeli panna chce, może je zachować, odpowiedziałam, jak ta się zedrze, dasz mi panna inną.
— „Tak to dobrze, odpowiedziała, teraz cię ubiorę.
— Dziewczynka jednak była większa odemnie, ja miałam lat dziesięć, a ona mogła mieć lat ze dwanaście; jéj suknie były na mnie za szerokie i za długie; lecz była to suknia nowa, a ja porzucałam łachmany prawie, nie mogłam więc być bardzo zważającą na to, jakie suknie leżą na mnie i jak się fałdki układają; kazała mi jeszcze włożyć parę bucików, które bardzo się na mnie zdały, gdyż ona miała bardzo małą nóżkę, potem pantalony, a w końcu kołnierzyk. Gdy się ubieranie skończyło, patrzyła na mnie i chwaliła. W istocie byłam prawie czystą.
— „Otóż to tak powinnabyś codzień być ubraną, powiedziała mi.
— „Oh! bardzobym sobie tego życzyła! odpowiedziałam.
— „Alboż to być nie może?
— „Nie.
— Dla czegóż to?
— „Tak dobrze ubrana nie mogłabym śpiéwać po ulicach, nie daliby mi ani jednego grosza.
— „Ależ kiedy ja ci daję lt cztery franki, których twoja matka żąda?
— „To prawda panno, ale jak ci kiedy zabraknie pieniędzy?
— „Zawsze będę miała pieniądze.
„A jak już nic nie będzie w twoim pugilaresiku?
— „To mi znów go napełnią. Codzien mi tam coś dają.
— „A jakby mama pannę za to łajała?
— „No! to i cóż? choćby też połajała.
— „A jeśliby mnie za to odpędzić odedrzwi kazała?
— „O! tobym chciała widziéć!
— „Ale ja nie śmiem.
— „Ale ja tak chcę! krzyknęła tupnąwszy małą swoją nóżką i zarumieniwszy się cała.
— Nie śmiałam nic odpowiedziéć. Tylko powiedziałam sobie, że gdybym coś podobnego powiedziała mojéj matce, dostałabym tyle szturchańców żeby ich już zabrakło dla innych na świecie dzieci.
— Tak jak widzisz, moja młoda protektorka była trochę samowolna, było to dziecię zepsute w całém znaczeniu tego słowa: zresztą mnie to wcale nie gniewało, bom owszem ztego korzystała.
— Jakem w wieczór powróciła do mojéj matki, i gdy mnie w tym nowym moim stroju ujrzała, zmarszczyła brwi, myślała pewnie żem straciła pieniądze z dzisiejszego mego zbioru, na kupienie sobie tylu pięknych rzeczy, widziałam że się na burzę zanosi; natenczas powiedziałam jéj: żem śpiewała przed jakimsiś domem, z którego pani na wieś wyjeżdżała, i że robiąc pakunki, dano mi to ubranie, które dla mnie jest nowe, ale było starem jak się zdaje dla młodéj panienki do któréj należało; po takowém wytłumaczeniu się, zdawało się że moja matka mi uwierzyła, bo się zaspokoiła; szczególniéj gdy zamiast czterech, położyłam na stole pięć franków.
— Już nie wiem jak się to stało, ale takeśmy się obydwie z młodą dziewczynką przyzwyczaiły widywać, że nie mogłyśmy się obejść jedna bez drugiéj; matka jéj, przed którą kilka razy śpiéwałam, pozwoliła na to, abym do domu przychodziła. Przybyłam raz w chwili, kiedy moja dobrodziejka, jak ją nazywałam, miała brać lekcyę śpiéwu i lekcyę muzyki na fortepianie, pozwoliła mi wejść wtedy do tego pokoju, gdzie z wielkiem uszanowaniem siedziałam w kąteczku przez cały czas jak lekcya trwała: lecz niezmiernie pamiętałam wszystko, co metr zalecał, wszystkie jego przestrogi; tak że skoro tylko byłam sama, zaraz wprawiałam się. Potém codzień bywałam na tych lekcyach. Tym to sposobem, mój głos już z natury piękny, nabrał giętkości do metody, i jednego dnia kiedy młoda panienka nie mogła czegoś potrafić pomimo nauki metra, ja kawałek ten odspiéwałam ale tak czysto, tak dokładnie, że oboje się odwrócili.
— „Ale ty teraz umiesz bardzo dobrze śpiéwać? powiedziała dziewczynka.
— „Nie panno odrzekłam, staram się tylko korzystać z tego, że słyszę jak pannę uczą.
— „Więc mogłabyś zaśpiewać całą tę część?
— „Zdaje mi się.
— „Sprobój proszę cię.
— „Z największą ochotą.
— „Ja ci przygrywać będę.
— „Panna?
— „Tak jest, ja.
— Możesz sobie wystawić, żem całą próżność moją na to wysiliła, żebym mogła dobrze wybrnąć z tego zadania, serce mi biło i zbladłam cała; jednakże odśpiéwałam go z takiém uczuciem i tak czysto, że gdym śpiéwać kończyła, metr mi powiedział:
— „Masz piękny głos moję dziecię, powinnabyś trochę lekcyi pobrać.
— „Nie mam sposobu na to.
— „No! to będę się memi lekcyami dzielić z tobą, odpowiedziała młoda panienka.
— Rachując od owego dnia razem pracowałyśmy. Głosy nasze nadzwyczajnie wydobywać się zaczęły. Moja protektorka śpiéwała dobrze, i odtąd przez zbliżenie wieku nazywała mnie przyjaciółką, i ja nią byłam istotnie. Miałam głos dźwięczniejszy, i mocniejszy od jéj głosu, lecz co do kompozycyi smętnych, tkliwych, wyrażających tajemne namiętności i pobudzających do rozmyślania, to znów ona odśpiéwywała je z nadzwyczajną zdatnością i sztuką.
— Skończyło się na tém, że matka jéj z największą rozkoszą słuchała nas obydwóch śpiéwających i polubiła mnie bardzo. We mnie nastąpiła wielka przemiana; pieniądze które od niejakiego czasu regularnie przynosiłam mojéj matce, bardzo poprawiły nasze położenie. Zamiast dymnika, wzięli moi rodzice mieszkanie, składające się z dwóch pokoików, zawsze prawda jeszcze pod dachem, ale nierównie lepszych od pierwszego i wygodniejszych jak się domyślać możesz. Ja sypiałam już w rodzaju niby gabinetu, któren bardzo starannie urządziłam; gdyż od czasu zetknięcia się z dziewczynką większego domu, stałam się bardzo zważającą na mój ubiór, i staranną, więcéj niżbyś mógł o tem pomyśléć. Prawda, że kapelusz nie zastąpił jeszcze czepeczka, ale przynajmniéj ten czepeczek był bardziéj wytworny; suknie lepiéj bywały zrobione, a co do rąk to rzadkiéj nabyłam, można mówić zalotności. Ten pierwszy krok zrobiony na drodze szczęścia, dozwalał mi przewidywać nieskończone pomyślności. Bywały dnie w których matka mojéj przyjaciółki mówiła mi:
— „Przyjdziesz dzisiaj w wieczór tu śpiéwać, a ja ci dam dwadzieścia franków.
— Ma się rozumiéć że przybiegałam w wieczór; a ponieważ byłam schludną, zręczną, milutką, mówiono o mnie jakby o jakim cudzie. Śpiewałam i w innych domach, byłam nadzwyczaj chwaloną, dostawiałam moje dwadzieścia franków i byłam bardzo szczęśliwą.
— „Ta mała, to protegowana mojéj córki, mówiła gospodyni domu.”
— I opowiadała: że ja, byłam biedną dziewczyną śpiewającą po ulicach, nad którą dziecię jéj ulitowało się, że byłam tak potulną i słodkiego charakteru iż wartam była téj litości i że cieszy się niezmiernie, że to miłosierdzie jéj córki tak dobrze się umieszczoném znalazło; tym sposobem śpiewywałam nie tylko w jéj domu, ale i w wielu innych, z których uzyskano dwadzieścia franków przynosiłam mojéj matce.
Na końcu przyznałam się moim rodzicom, gdzie to ja codzień chodziłam, lecz że oni dobrze na tém wychodzili i mogli już nic nie robić nie zganili mi nic, nie mięszali się w moje postępki, byłam więc spokojną i szczęśliwą.
Czas schodził, stałam się jakby osobą należącą do dobroczynnego i błogosławionego domu, który się znalazł na drodze życia mego. Kazano mi jadać z panną służącą, bo pomimo przyjaźni młodéj panienki, nieprzyszło dotąd między mną a nią do wielkiéj poufałości. Jednakże okoliczność pewna nadeszła, która miała nas zbliżyć jakby dwie siostry.
Jak wystawie sobie możesz, że dla mnie któréj niespodziewane szczęście przyświecało, czas nadzwyczaj biegł prędko. Dziecię tamto stawało się młodą osobą a nawet kobietą, miała już szesnaście lat, skończonych i była najpiękniejszém stworzeniem jakie widziéć można było na świecie. Chociaż sama byłam brónetką, nie mogłam się napatrzéć jéj ślicznych blond włosów, okrywających czoło jakby promienie słoneczne. Do tego dodaj prześliczne duże niebieskie oczy i równe a nadzwyczajnéj białości zęby, płeć madonny Rafaela; ale także przyłącz do tego wszystkiego i charakter tak excentryczny i zagadkowy, jaki tylko na świecie mógł się zjawić. To też bywała dopiéro co wesołą i pustą, to znów smutną i do rozpaczy przywodzącą, a od niejakiego czasu, zaczęłam postrzegać na jéj twarzy znaki jakiegoś znużenia, jakby od niesnu, pewnego rana miała nawet oczy czerwone:
— „Co pannie jest? zapytałam, zdaje się jakbyś płakała?
— „O! tak jest? biedna Leo, płakałam, odrzekła, bom bardzo nieszczęśliwa.
— „Cóż się pannie zdarzyć tak niedobrego mogło?
— „Zdarzył mi się ktoś taki, za którego moja matka nie chce abym szła za mąż.
— „I któż to taki?
— „Młody człowiek.
— „Tak myślę że inny być nie może, ale gdzież go panna widziałaś? — „Na teatrze.
— „I cóż on robi? czem jest?
— „Aktorem.
— „Aktorem! wykrzyknęłam.
— „Tak jest.
— „Matka panny ma słuszność, że jéj za niego iść nie pozwala.
— „I ty także przeciwko mnie jesteś? — „Nie, ale mówią że ci panowie są wielkie ladaco i nie zdolni do zrobienia szczęścia kobiecie, a matka panny oczywiście chce abyś panna była szczęśliwą; zresztą, panna możesz wymagać lepszego postanowienia.
— „Kiedy ja nie chcę iść za innego, bo tego tylko kocham.
— „A czy on kocha pannę?
— „Czy mnie kocha? ależ kocha jak szalony biedny chłopiec!
— „Czy powiedział to pannie?
— „Co wieczór mi to powtarza.
— „Jak to! co wieczór?
— „A pewnie.
— „To go panna widujesz?
— „Tak jest, przychodzi do sztachetów zawsze o północy, a ja do niego zchodzę.
— „Ah! kochana panno! co też ty robisz.
— „Ale już od trzech dni nie widziałam go.
— „Widzisz panna, że już nie myśli pewnie o tobie.
— „Przeciwnie, ja już nie jestem wolną; domyślają się czegoś i pilnują mnie, dla tego rachowałam tylko na ciebie.
— „A to jakim sposobem?
— „Żebyś mu odnosiła moje listy.
— „Ach! panno to niepodobieństwo.
— „Dla czego?
— „Gdyby się matka panny dowiedziała, toby mnie wypędziła ztąd... w cóżbym się natenczas obróciła.
— „Jabym ci dała pieniędzy.
— „Oh! panno! wykrzyknęłam wtedy, oh to okropne co mi panna mówisz w téj chwili; ja nie pieniądze ale pannę boję się utracić.
— „Więc mi odmawiasz?
— „Muszę.
— „Idź że sobie na zawsze.
— Oddaliłam się płacząc.
— Pobiegła za mną.
— „Przebacz mi rzekła; znasz mój charakter uściskaj mnie...
— Całowałam ją po rękach i już mi nie wspomniała więcéj o swojéj miłości.
— Nazajutrz, zdawała się być spokojną nawet wesołą.
— „Rozmyślałam długo, wymówiła do mnie: dobrze! zrobiła żeś mi odmówiła, dobra z ciebie przyjaciółka.
— „Więc się już poddałaś?
— „Więcej jak to jeszcze, gdyż jestem zadowolona... ależ musisz mi uczynić jedną przysługę.
— To rzecz bardzo prosta... od trzech dni jak już nic o mnie nie słyszy i nie wie, pewnie nie może zrozumiéć co to się znaczy, boję się z jego strony jakiéj nierostropności... nie chcę go jednak widziéć.
— „Masz słuszność.
— „Lecz chciałabym żeby o tém wiedział.
— „Czy panna chcesz żebym mu to powiedziała?
— „Biedny chłopiec... powiedziéć mu tak odraza bez żadnego przygotowania... zrobić mu taką boleść... toby było źle, niegodnie, potrzebaby udzielić mu przynajmniéj jakiejś pociechy.
— „Napisz do niego.
— „Myślałam o tém, czy podejmiesz się, zanieść mu list mój?
— „Bardzo chętnie, od chwili gdy wiem, że ten, nie będzie w tym celu jak miał być napisany wczorajszy.
— Mówiła do mnie, z taką szczerością, że nie mogłam wątpić o prawdziwości jej postanowienia.
— „Zaczekaj na mnie, powiedziała mi, coś ci przyniosę.
— „W istocie powróciła wkrótce potem z listem w ręku.
— „No! doprawdy, powinnabym ci go przeczytać, wymówiła do mnie, robiąc ruch jakby list rozpieczętować chciała, chcesz? to ci go przeczytam?
— „Co za potrzeba? odpowiedziałam, przecież wiem co w nim napisałaś.
— „No! to idźże z nim i oddaj mu go, ale teraz zaraz i przynieś mi odpowiedź.
— W pół godziny potém byłam z powrotem.
— Jaka odpowiedź? zapytała.
— „Nie było go w domu.
— „Czy miał prędko wrócić?
— „W godzinę najpóźniéj.
— „Zostawiłaś mój list?
— „Zostawiłam.
— „Nic nie powiedziawszy?
— „Ani jednego słowa o całéj rzeczy nie wymówiłam.
— „Dziękuję ci, teraz jestem już spokojniejsza.
— Rzeczywiście, przez resztę dnia zadziwiającéj była wesołości: winszowałam sobie żem jéj przywróciła swobodę.
— Wieczorem powiedziała do mnie: nieprawdaż żegnamy się do jutra?
— „Tak jest, jak zwyczajnie, do jutra.
— „Wiesz co! moja droga? weź ty mój woreczek z pieniędzmi.
— „Nie, nie chcę go.
— „To ja sama go robiłam.
— „Tak, ale w środku jest w nim złoto.
— „Zawsze weź go, ja tak chcę!
— Ona miała swoje: ja tak chcę! przeciwko któremu nie podobna mi było walczyć, i któremu oprzeć się nic umiałam.
— Nazajutrz przybyłam o zwyczajnej godzinie; wszyscy w domu zdawali się być przestraszeni: zaprowadzono mnie do jéj matki.
— „Co się stało z moją córką? ostro mnie zapytała.
— „Czy jéj tu nie ma?
— „Nie, znikła gdzieś.
— „Znikła! ona? od kiedy pani?
— „Od wczoraj w wieczór.
— „Ah! domyślam się! wykrzyknęłam.
— „Co chcesz mówić
— Natenczas rzucając się do nóg biednéj matki, słowo w słowo opowiedziałam rozmowę moją z jéj córką, płacząc i u nóg jéj przysięgając na Boga, że zupełnie byłam niewinną.
— Uwierzyła mi, albo przynajmniéj udała że uwierzyła, i zapytawszy o adres do owego młodego człowieka, pożegnała mnie.
— Przez tydzień, codzień rano przychodziłam dowiadywać się o nią, ale mi odpowiadano że nie ma żadnéj o niéj wiadomości, w końcu dwóch tygodni:
— „Panna wróciła od swojéj ciotki! powiedziała mi służąca.
— „Od ciotki? wymówiłam, nie mogąc ukryć mego zadziwienia.
— „Tak jest od ciotki, mówiła daléj służąca: poróżniła się trochę z panią i ociekła do ciotki która ją bardzo kochała.
— Zrozumiałam tę bajkę wymyśloną przez matkę, dla przytłumienia plotek między służącemi.
— „Mogęż ją widziéć?
— „Pojechała na wieś z panią, to jest ze swoją matką.
— W kilka dni potém, odebrałam bilet od niéj z tysiącem franków, w następujących wyrazach:
„Moja droga Leo, byłam bardzo nieszczęśliwą; wyjeżdżam, posyłam ci wszystko co posiadam; wiesz że to nie jest jałmużna, nawet nie podarunek; weź to więc. Nie wiem czy cię kiedy zobaczę, może nigdy. Jeżeli się modlisz zawsze jak dawniéj, módl się za twoję biedną Henrykę.
— To Henryka! przerwał Tristan.
— Tak jest Henryka.
— A koniec historyi?
— Taki koniec, że poszła za mąż.
— Czy nie wiesz za kogo?
— Za jednego Anglika.
— Nazwiska?
— Pana de Lindsay.
— Za pana de Lindsay? zapytał zdziwiony Tristan.
— Tak jest, czybyś go znał?
— Nie, ale dużo słyszałem o nim.
— I nie mógł się wstrzymać od uśmiechu, dowiedziawszy się o téj pierwszéj miłości Henryki.
Czy trzeba ci daléj mówić, zapytała Lea.
— Wszystko! wszystko mi powiedz.
— No! więc słuchaj. Byłam, jak sobie pewnie wystawiasz, bardzo smutną, od czasu przygody Henryki? Straciłam wszystkie moje uciechy serca, całą moją ucieczkę i ratunek; trzeba to wyznać, że ta myśl często mnie wczasie niego smutku napadała. Bo samolubstwo jest rynkiem, do którego wszystkie namiętności jak ulice się schodzą. Moje położenie nagle stawało się lakiem jakiem pierwéj było, i po pobycie kilkuletnim w raju, trzeba mi było spaść do zapomnianego już piekła. To też nie wiedząc co mi się przytrafić może, przez jakąś przezorność schowałam bilet tysiąc frankowy, który od młodéj dziewczyny dostałam, i dołączyłam go już do dawniéj robionych oszczędności. Raz środki przedsięwziąwszy na pogrzebanie mego skarbu, czekałam, zawsze jednak z przerażeniem, na wypadki.
— Codzien chodziłam do domu Henryki, patrzyłam przez sztachety na ogród, spodziewając się że ją ujrzę kiedy z jéj cudownym uśmiechem, i codzień wracałam tak smutna, jak kiedy będąc dzieckiem jeszcze, chodziłam rzucać kwiaty pod drzwi matki Toussamt. Skoro moi rodzice dowiedzieli się o wyjeździć mojéj protektorki, nie bardzo się na to uśmiechali, myśleli tylko, aby coś przedsiewziąść takiego, przez cobym mogła jak dotąd na nich zarabiać. Postanowili sobie, abym ja tylko jedna pracowała, a oni nic nie robili, i żeby sobie dodawać więcéj jeszcze odwagi w takiém postanowieniu, zaczęli wieść życie wesołe, próżniackie pełne uciech, od którego aby mogli kiedykolwiek odstąpić, zdawało się niepodobieństwem, szczególniéj po najnieszczęśliwszym bycie, którego jak mówili, ja byłam całą przyczyną. Znikali przez cale dnie, zostawiając mnie samą w domu; przez ten czas śpiewałam, zamiast robić co potrzeba było, a wieczorem zamiast wieczerzy ogromnie mię łajali. Dawny byt mój wracał w miarę ubywających funduszów, i już wdali widziałam powrót przeszłości mojéj. Jednakże nic byłam już w tym wieku, abym mogła znosić złe obchodzenie się ze mną, którego jako dziecię nie umiałam uniknąć. Obiecywałam sobie, że pierwszego dnia w którymby dom rodzicielski stał się tém dla mnie czém był dawniéj, potrafię go porzucić, z łaski Henryki i skarbu od niéj przechowanego, z którym, zdawało mi się, że na koniec świata zajśćbym mogła.
— Czas upływał, i z wielką niespodziewaną dla mnie pociechą, moi rodzice zamiast bić mnie, czego się zawsze spodziewałam i obawiałam, zaczęli być lepszemi dla mnie. Nie rozumiałam nic téj z ich strony zmiany, dobrowolnéj zupełnie; korzystałam z niej tylko, nierozumiejąc zkąd wypłynęła, i to było rozumnie. Co dzień zalecali mi, abym się dobrze i starannie ubierała; sama moja matka ubierała mnie, robiła mi suknie nowe; kupiła mi kapelusz, do którego cale życie wzdychałam, i wieczorem chodziliśmy we troje razem na przechadzkę, po polach Elizejskich. Oddałam się temu rozkosznemu życiu z całą, swobodą, nie śmiałam słowa jednego na zapytanie wymówić, bałam się aby chęć dojścia przyczyny téj szczęśliwéj dla mnie zmiany, jak sen mi nie znikła. Wieczorem, wracając do tego co się nazywało dla mnie pokojem, patrzyłam się w to co nazywano zwierciadłem, i muszę się przyznać, żem się znajdowała dość ładną, i że porównywając się z innemi mego wieku panienkami i dziewczynkami; porównanie to zawsze na moją stronę było korzystném. To też zaczęłam kochać moich rodziców, i spędzałam na nędzę, złe ich do owego czasu obchodzenia się ze mną i zły był mój przyszły.
Mówiłam w sobie: że pewnie teraz żałują tego iż się ze mną tak źle obchodzili, i chcąc abym zapomniała wszystkiego com wycierpiała, takie staranie o umie mają; że pragnąc abym była szczęśliwą i abym się okazała we wszystkich oczach piękną, robią z siebie tysiączne małe poświęcenia, wszystkiego sobie ujmują, i nad siły swoje wydatki na mnie robią. Mój ojciec przestał już źle się ze mną obchodzić; nawet słowa przykrego mi nigdy nie powiedział; czasem całował mnie, ściskał mi ręce i darowywał mi różne przedmioty potrzebne do stroju. Moja matka, czy w teatrze, czy na spacerze, pokazywała mi i zwracała moją uwagę, na najpiękniejsze kobiéty, na ich szczęście, na ich ubiory, bogactwa i jeżdżenia karetami; pobudzając we mnie chęć do znajdowania się kiedyś w podobném położeniu, tak dalece, żem sobie powiedziała: moi rodzice tak dla mnie dobrzy, byłabym niewdzięczną, gdybym dla nich czegoby tylko odemnie zechcieli nie zrobiła. Pewnego dnia, odkopałam mój bilet tysiąc frankowy, przemieniłam go na dwa po pięćset, jeden schowałam do méj kryjówki, a drugi wzięłam w rękę i weszłam do pokoju mojéj matki.
— „Oto jest moja matko bilet pieniężny, weź go sobie.
— I podałam jéj bilet, który wzięła odemnie.
— Otworzyła go; i w téj chwili oczy jéj takim blaskiem zaświeciły, że przez całe życie nie zapomnę tego. Spojrzeli się, potem oboje po sobie jakiemsiś dziwném niezrozumiałém dla mnie spojrzeniem, i matka moja rzekła do mnie:
— „Kto ci to dał?
— „Nikt odpowiedziałam.
— „I gdzieżeś go taką rzeczą miała?
— „Znalazłam go.
— „Tyś go znalazła?
— „Tak jest mamo.
— „Bilety pięćset frankowe, rzekła do mnie nie znajdują się, sprzedają się, pożyczają lub się dają: powiedz mi zaraz, prawdę?
— Już widziałam że nadchodzi chwila, w któréj będę łajaną a może i bitą, za ten mój podarunek. Mój ojciec niezmiernie bacznie patrzył na mnie.
— „Przysięgam ci mamo! odrzekłam, że nikt mi nie dał tego biletu, żem go znalazła i o o żem ci go przyniosła, cała uradowana że go mogę ci oddać na znak wdzięczności, za wszystko co dla mnie podejmujesz i robisz.
— „Nie można przewidziéć co się stać może, wymówiła do mnie matka: w każdym razie, czy ci kto dawać pieniądze będzie, czy je kiedy znajdziesz, nie zapominaj nigdy o twoich rodzicach.
— I z wylaniem serdecznym ucałowała mnie, pierwszy raz w życiu.
— Z łaski tego podsycenia, życie nasze wzięło nowy polot do uciech. Ja pragnęłam jednej tylko na święcie rzeczy, to jest, żeby taki byt długo mógł polrwać; zdawało mi się żem najszczęśliwsza. Miałam już lat szesnaście, byłam ładna; stawałam się zalotną. Na teatrze lornetowano mnie, na spacerze obracano się aby na mnie popatrzéć. Mój ojciec i moja matka zdawali się mnie kochać: byłam więc zupełnie szczęśliwą. Kiedy niekiedy rozmyślałam i chciałam sobie wytłumaczyć: te przemiany tak nagłe; ale w tamtéj epoce, było to wszystko nadto wysokie na moje pojęcie. Na tym święcie jest wiele źródeł płynących pieniędzmi, o których nic miałam natenczas posądzenia że istnieją.
— Pewnego dnia, moja matka odezwała się do mnie:
— „Teraz jesteś już słuszną dziewczyną, nie możesz zatem mieszkać z nami, nasze mieszkanie jest za małe. Najęłam dla ciebie to, które jest położone pod naszém pomieszkaniem; od dziś za kilka dni będzie umeblowane i będziesz mogła w niém zamieszkać.
— Tym razem skoczyłam mojéj matce do szyi, zaczęłam ją ściskać i całować. Zdawało mi się, że mieć swoje własne osobne pomieszkanie, to jest już prawie być księżną.
— Zaczynam rozumiéć, wymówił Tristan.
— Ale ja wtenczas nie rozumiałam; czy życzysz sobie abym się z opowiadaniem wstrzymała?
— Wcale nie, i owszem jeżeliś nieutrudzona opowiadaj daléj.
— W isiocie, w kilka dni późniéj, byłam obsadzona w mojém nowém mieszkaniu, które chociaż dość skromnie umeblowane, zdawało mi się jednak być rajem. W wieczór pierwszy, moja matka siedziała u mnie do jedenastéj, na ostatku odezwała się.
— „Czy znajdujesz się szczęśliwą?
— „Oh! tak, moja mamo.
— „I pragniesz aby to szczęście trwało?
— „I mama się oto pyta?
— „Ależ bo przecie musisz rozumiéć, że to ani ja, ani twój ojciec ze zbyt małemi funduszami, dać ci tego, co cię otacza, nie możemy.
— „Któż więc taki?
— „To jeden, który widząc mnie tak ubogą, nie chciał abym ciągle pracowała, i który ujrzawszy cię tak młodą i piękną, nie chce abyś wiodła tak smutne jak moje życie.
— „I któż to jest ten jeden?
— „Ten jeden, jest to człowiek bardzo bogaty, którego jutro ujrzysz. Przyjdzie tutaj, trzeba go dobrze przyjąć, trzeba go kochać, ale szczególniéj dobrze przyjmować. Pomyśl, że tutaj jesteś u niego. Od ciebie zawisło twoje szczęście i moje. Myśl o twojéj matce, która cię kocha i pragnie tylko twego szczęścia i twego dobra. To też wprawdzie rachuję na ciebie; będziesz że dla niego dobrą? obiecujesz mi to?
— „O! tak jest, moja mamo, odrzekłam me wiedząc co mówię.
— „Bądź zdrowa moje dziecię, wymówiła.
— I pocałowała mnie w czoło.
— Byłam tak młodą, tak naiwną, że nie posądzałam aby się coś złego mieściło w tém co mi matka moja powiedziała; z tego wszystkiego wnosiłam sobie tylko to, że jakiś człowiek bogaty, ulice dla mnie być takim jaką ja byłam dla matki Toussaint a Henryka dla mnie; i w oczekiwaniu pierwszych jego odwiedzin, spałam, trzeba się przyznać, najlepszym i najspokojniejszym snem jaki tylko kto mieć może; jednakże wstałam wcześnie, i żeby uczcić mego nieznajomego, który mi tyle dobrego czynił, włożyłam na siebie najlepszą i najpiękniejszą moją suknię, a po śniadaniu, usiadłam w oknie i zaczęłam robić na kanwie.
— O dziesiątéj godzinie zastukano do drzwi moich, poszłam otworzyć, i ujrzałam służącego z ogromnym bukietem.
— „Czy panna Lea? wymówił pytając się.
— „Ja jestem.
— Natenczas wszedł do pokoju, złożył kwiaty, oddał mi bilet wizytowy i odezwał się.
— „To od hrabiego. Pan hrabia pyta się o któréj godzinie będzie się mógł przedstawić pani.
— „Proszę powiedzieć panu hrabiemu, ża ja wcale wychodzić nigdzie nie będę, i że którąkolwiek godzinę obierze, ta będzie mi dogodną.
— „Służący skłonił się i wyszedł.
— Gdy drzwi za odchodzącym służącym zamknęłam, chciwie przeczytałam bilet, znalazłam nazwę zupełnie obcą i nieznajomą. Czekałam więc jak się powszechnie czeka.
— O godzinie drugiéj zastukano do drzwi. Tym razem niewątpiłam że to już musi przybywać mój protektor, jak go matka moja nazywała; otworzyłam, był to on właśnie.
— Muszę przyznać, że wszystko zniewalało mnie dla niego. Był to człowiek najwięcéj trzydzieści dwa lata mający, z dowcipném spojrzeniem, z ruchami wytwornemi, z zębami białemi, gustownie ubrany, przebijała w nim zarazem słodycz i surowość, wiele wdzięku ale i woli silnéj, może nawet trochę tyranii; musiał to być człowiek wyższy od pospolitych.
— Po przywitaniu, poprowadziłam go do mego salonu, pokazałam mu fotel, sama wzięłam drugi i tak usiedliśmy. Byłam ciekawa co on mi powie. Zaczął od przypatrywania mi się od stóp do głowy, po którym to przeglądzie uśmiech zadowolenia przebiegł mu po twarzy, zarazem z jakąś pychą w spojrzeniu: to ciche pochlebstwo zrobiło mi wielką przyjemność, i gdy podniosłam oczy, które byłam na dół spuściła, nie przez świętoszkostwo udane, ale dla tego żem się prawdziwie zmieszała; odpowiedziałam na jego uśmiech, uśmiechem tyle może co i jego miłym. Zbliżył się do mnie, położył kapelusz, wziął moje ręce w swoje i odezwał się:
— „Moje dziecię, twoja matka musiała ci zapowiedzieć moje odwiedziny.
— „Tak jest panie hrabio.
— „I cóż ci więc powiedziała?
— „Powiedziała mi panie hrabio, żem to winna twojéj dobroci, iż nie jestem już tak biedna, jak byłam nią dawniéj, że trzeba cię panie hrabio przyjąć jako mego dobroczyńcę i kochać cię tyle ile mnie lubisz, i widzę że mi nie trudném będzie zadosyć uczynić temu poleceniu matki mojéj, teraz, kiedy pana hrabiego znam już i kiedy zgaduję ile jesteś dobrym.
— Powiedziałam to tonem tak naiwnym, iż zdawało się że hrabia się wzruszył, i przybliżając się jeszcze bliżéj do mnie, powiedział:
— „I to jest wszystko co ci powiedziała?
— „Tak jest panie hrabio.
— „Powinna ci była jeszcze powiedzieć, że przyjaciół swoich nie traktuje się jak obcych, i że trzeba do nich mówić mój przyjacielu a nie panie hrabio.
— „Oh! znam dobrze przestrzeń która nas przedziela, abym sama odważyła się ją przeskoczyć.
— „Bądź spokojna moje dziecię, odpowiedział uśmiechając się, przeskoczymy ją razem, i przyjdzie ten dzień, spodziewam się, w którym nie będzie pomiędzy nami przestrzeni.
— Nic nie odpowiedziałam.
— „Teraz posłuchaj mnie, odezwał się znowu, pomówmy trochę o interesach. Czy myślisz że mogłabyś być szczęśliwą tutaj?
— „Tak jest.
— „Tak jest, i co więcéj? jak to dzieci uczą.
— „Tak jest mój przyjacielu, odpowiedziałam, uśmiechając się.
— „Tak to dobrze, powiedział, całując mi rękę. Pozwolisz mi codzień przychodzić do siebie na jednę godzinę?
— „Na jak długo ci się podoba, czyż nie jesteś u siebie mój przyjacielu?
— „Oto zła bardzo przyczyna; Znudziłbym cię bardzo prędko, a ja nie chcę cię nudzić. Wołałbym żebyś żądała mego przybycia niżeli odejścia. Codzień mój pojazd będzie przed twemi drzwiami na twoje rozkazy. Czy ci to przyjemnie będzie?
— „Czy mi to przyjemném będzie! zawołałam. Lecz jakimże sposobem odwdzięczyć się potrafię za tyle dobroci?
— „Późniéj obrachujemy się, i zawsze jeszcze zostanę twoim dłużnikiem. Przyjdę jeszcze dzisiaj, zapytać się o twoje rozkazy na wieczór. Powiesz mi na któren teatr zechcesz się udać, a ja ci przyszlę lożę.
— „A z kimże ja na teatr pójdę?
— „Z kim zechcesz.
— „Z tobą przyjacielu, wyrzekłam nie śmiało.
— „Skoro tylko mnie zawezwiesz, będę bardzo szczęśliwy z możności towarzyszenia ci.
— „Ale na zawsze.
— „Nie wiąż się na zawsze, powiedz lepiéj że kiedy niekiedy tylko.
— „Sądzisz więc żem bardzo niewdzięczna?
— „Nie, sądzę tylko żeś kobieta. Ponieważ pierwszy raz się widzimy, więc się nie znamy, zaznajomienie jednak między nami powinno koniecznie nastąpić. Ciebie ja znam, jesteś aniołem, więc niema już mowy o tém; ale mnie bardzo daleko do uprzywilejowanéj twojéj natury. Proszę cię więc o pobłażanie i wyrozumienie, na jakie tylko zdobyć się jesteś wstanie, na wszystkie błędy moje. Szczególniéj mam jeden odznaczający się, to jest: mam nałóg zapominać czegoś i zostawiać coś w miejscach w których bywam, lecz to nie koniec na tém; większym jeszcze jest błędem we mnie, że niezmiernie się gniewam jak mi kto da postrzedz zapomnienie moje. Więc jeźli tu czego zapomnę, proszę cię schowaj to jak najspieszniéj, weź to sobie, i nigdy mi o tem nic wspomnij nawet; dobrze? przystajesz że na to?
— „Przystaję to już ułożone.
— „Mam jeszcze jeden nałóg, mówił daléj, że jak się przyzwyczaję przez kilka dni do jednego zawsze przychodzić mieszkania, tak potém godzin bawienia się mego zapominam: że trzeba mnie prawie wypchnąć za drzwi. Jesteś więc o wszystkiém uprzedzona, lecz wiesz także, że ten błąd ostatni po kilku dniach dopiero bytności i znajomości mojéj objawia się we mnie; zaspokój że się co do dnia dzisiejszego.
— „Czy to już wszystko? zapytałam uśmiechając się.
— „Niestety! nie, największy, najcięższy, najgorszy, zostawiłam na sam ostatek: Wystaw sobie, że jestem wierny ale samolubny w mojém przywiązaniu, tak dalece, że błąd w téj mierze pochłania cały przymiot. Gdy kogo kocham, (a nie wiem czy zgadłaś że cię kocham,) staję się natenczas prawdziwym tyranem; męzczyzna czy kobieta, wymagam od niéj zaraz, aby nikogo prócz mnie nie przyjmowała; staję się zazdrosnym, podejrzliwym, smutnym, jak wracam do siebie, to tylko płaczę, nie wychodzę, i nie bywam już u nikogo.
— „Może nie jestem taką jak inne kobiety, odpowiedziałam, ale podług mnie ten błąd jest cnotą.
— „No to szczęście! mówił daléj widać że się doskonale rozumiemy i porozumiemy.
— „A nadewszystko jeżeli nie masz innych błędów oprócz tych o których mi mówiłeś.
— „Nie, odrzekł, pominąwszy niektóre przyzwyczajenia, z których się mogę poprawić, nie znam do siebie innych tylko te trzy największe i nawet bardzo wielkie błędy. Całe to wyznanie i wymówienie, oraz czego po tobie żądam bardzo jest podobne do kontraktu ślubnego, nie prawdaż, moje dziecię? To też i jest nim w istocie, tylko na trochę mniéj poważną stopę, i trochę mniej obowiązującém niż inne ugody, bo od ciebie zerwanie go zawisło, to jest, jeżeli go znajdziesz uciążliwém dla twego interesu lub twego serca. Zacząwszy więc od dnia dzisiejszego, nie powinnaś od nikogo niczego żądać, tylko wszystkiego odemnie samego. Ja na siebie biorę całą przyszłość twoją. Biorę także odpowiedzialność za szczęście twoje, to nazwać można małżeństwem rozsądku. Byłaś ubogą, ja cię zrobię bogatą; ja byłem samotny? teraz, dzięki tobie, nim nie będę.
— Pojmujesz drogi Tristanie że niepodobném mi było nie szanować i nie kochać człowieka podobnie do mnie przemawiającego, i w mojéj niewinności do tegobym była przyszła, że gotowabym była błogosławić moją matkę, za to co zrobiła.
— Zresztą nie zwiódł mnie: wyjąwszy tylko zazdrość jego; do któréj nie miał sposobności okazać mi ją, bo mnie zawsze samą zastawał, doskonale mnie przekonał o dwóch drugich błędach swoich.
— Zaczął od tego: że zapomniał u mnie pugilaresu z dwoma tysiącami franków, i gdy mu chciałam go oddać wpadł w złość ogromną.
— Potém rzeczywiście, w kilka dni po pierwszéj swéj wizycie, zamiast przyjść o drugiéj godzinie, przyszedł o ósméj, i zapomniał odejść, a że ja go nie śmiałam za drzwi wypchnąć, bo nie dosyć z nim byłam zpoufaloną, więc nazajutrz rano, siedział w tém samém miejscu o podobnéj godzinie. To mnie przekonało, że chociaż dnie jedne po drugich następują, nie są jednak podobne do siebie, dodała Lea z westchnieniem.
Nie można się domyśleć, jakiéj roskoszy doznają kobiety, będące tém czém była Lea opowiadając przeszłe życie swoje. Chcą zawsze zwalić na okoliczności pierwszy błąd swój, to jest pierwsze ogniwo tego nieskończenie długiego łańcucha, które nazywają miłościami swemi. Słysząc je mówiące, myślałbyś że się urodziły dla wypełnienia i wykonywania cnót spokojnych, dla podzielania najczystszych uczuć, i że tylko jakaś fatalność je zgubiła. O! bo też jakichże ta złośliwa fatalność nie używa tortur i niesłychanych mąk, aby zwyciężyć i tryumfować z czystéj dziewiczéj duszy? najpierwéj używa rozumowania, co wcale nie może się nazwać głupstwem, bo przecież przez rozumowanie szatan nagadał Ewie różnych rzeczy i tém ją zgubił; potém na pomoc temu rozumowaniu, przybywają niezbędne pomocnicze środki, jako to: pojazdy, kaszmiry, klejnoty, i t. d. a że kobieta w takim wieku nie ma jeszcze ustalonéj opinii religijnéj i politycznéj, nie gardzi więc złotem, otaczającém obrazy świętych i bezbożnych, królów i obranych niby bohaterów. I wobec tych pokuszeń, dusza upada, i to sprawiedliwie! bo w co by się też obróciły cnotliwe kobiety, gdyby wszystkie ogółem takiemi być mogły?
Jednakże są niektóre, mówiące prawdę. Są pomiędzy niemi takie jak Lea, które śród zepsucia i występku natchnione były duszą godną niebios, które chociaż zetknięciem się z nieczystością splamiły duszę, są jednak wstanie zachować ją nieskalaną i nienaruszoną, jak czasem znaleść można djament w kałuży. Takie kobiety ulegają, albo woli od ich woli silniejszéj albo najpierwszemu słowu ich serca. A że nie znajdują w koło siebie żadnéj z tych naturalnych podpór, które Bóg dzieciom daje; szukają jéj, i jeżeli ta podpora się złamie pod oparciem na niéj rąk ich, odchodzą smutnie zbolałe, i muszą wracać do tego świata i otoczenia, w które je urodzenie ich rzuciło i w które towarzystwo je popycha. Ale takie kobiety, powiedzmy prawdę, są cząstką wyjątkową, są wynalezioną poezyą występku, biorącego swój początek w miłości; jest to pierwszy upadek pierwszéj kobiety! Najczęściéj jednak bywają to córki fałszywych rodziców, postępujące drogami jakie im oni wskazali. Matka radami pomaga im do upadku, córki skłonnościami swemi bywają wciągnięte, a przypadek reszty dokonywa. Jest to spadkowość trwała i ciągła, jest to dziedzictwo nigdy nie przeczone, i nie powiemy na to: To szczęśliwie! ale wymówimy to wieczne słowo: tak być musi.
W istocie, cóżby się działo śród towarzystwa, które chociaż może cnót nie posiada, ale dziedziczy cnotliwe imiona na pokrycie występków swoich, co mówię stałoby się w takiem towarzystwie z biednym dzieckiem, jakiejś nierządnicy, które choćby samo z siebie najczystszém, najnięwinniejszém było, ale na któremby odbijała się chańba matki jego? Młode dziewczęta uciekałyby od niego, nawet i młodzi ludzie pogardzaliby tém sercem, w którém może skarby cnót, miłości i szczęścia są zamknięte. My szczerze wyznamy, że lubimy społeczeńswo takie jakie jest i być może, ze wszystkiemi jego błędami, z jego wdziękami, fałszywą barwą, z jego uczuciami i namiętnościami. Właśnie wielkie sprzeczności tworzą wielkie obrazy.
Pozwólmy światu obracać się tak samo jak się dotąd obracał. Wymagać od społeczeństwa ciągłéj doskonałości, jest to samo co wymagać po kobietach, aby zawsze miały jednakowe wdzięki, a kwiaty woń nieustającą, na cóż się to więc przyda? Gdy w piękny dzień letni, przechodząc przez las i w miejscu wpół ozłoconém promieniem słońca, a wpół ocienioném drzewami, spotkasz dwoje kochanków z jednostajnie, jak ich kroki, bijącemi sercami, których piękne oczy wyrażają miłość a uśmiech szczęście; czy przystąpisz do téj kobiety, któréj piękność w zadumienie cię wprawi, a pyszniłbyś się jéj miłością: czy przystąpisz do niéj po to, abyś się jéj zapytał, jakie dotąd życie wiodła? każda kobieta przychodząca na świat została obdarzona jednostajnym kapitałem miłości! No! otóż tak jest, te które widzisz że smutne, blade, przygasłe, które pogardzają poważnemi ludźmi, z których jak im się podoba potrafią dutków zrobić: to są te, które ufając pierwszéj swojéj miłości, powierzyły kochankowi swemu, cały skarb, całe bogactwo miłości dziewiczéj, i które raz ztrącone z niewinności swojéj, widziały uciekającego kochanka, jakby złodzieja z kosztownym skarbem, nie zostawiającego im choćby tylko trochę ułudy za całą jałmużnę. Gdy potém, żalem i boleścią tak im serce uschnie, że nawet ból się w nie już nie w ciśnie; spojrzą się w zwierciadło, ujrzą się pięknemi jeszcze, i w miejsce miłości zażądają zemsty: stają się Wtedy owemi okrutnemi kobietami, których wejrzenie pali a całus nie pocieszy; wtedy grają w grę nierówną, bo nic nie mają do dania, tylko wszystko do wzięcia. To też, co za sztuka wieli uśmiechu co za strategia w spojrzeniu! ileż hołdujących! ile ofiar! i dla zemszczenia się nad jednym, nad którym jednak nie mszczą się, ileż to dusz straconych, którychby nie zgubiły te kobiety z łatwą miłością, których słyszysz śpiewy i śmiechy, w najwyżéj oświeconych oknach w nocy w Paryżu.
Nie należy także posądzać nas o stronne pochwały miłostek z temi ostatniemi; pokazujemy tylko dobrą i złą stronę tego wszystkiego. Gdyby nam kazano wybierać dla jakiego naszego bardzo ukochanego przyjaciela, taką miłość jaką nastręczała Manon Lescaut albo taką jak Wirginia, wybralibyśmy tę co kochanka Desgrieugo wzbudzała; bo z utraty takiéj miłości można się pocieszyć a z tamtéj umrzeć! Oto jest cała przyczyna. A teraz pozwalamy Lei kończyć swoją historyą, jak to bywało mówili ojcowie nasi czyli raczéj ojcowie ojców naszych.
— Od dnia pierwszéj wizyty hrabiego, mówiła daléj Lea, nie widziałam mego ojca. Bądź przypadkiem, bądź umyślnie, nie spotkałam się z nim ani razu u mojéj matki. Zdawało mi się że naganiał moje postępowanie, i instynktem jakimsiś nie pytałam się o przyczynę jego oddalenia; chodziłam codzień do moich rodziców na śniadania, obiady, i moja matka któréj zbytki wzrastały w miarę mego powodzenia, zdawała się mnie uwielbiać. Wszystko szło dosyć dobrze. Jednakże chociaż sobie powtarzałam: że mogę tak postępować, ponieważ matka mi tak radziła; od chwili jak hrabiego wizyty zaczęły bywać dłuższe; jakoś zaczęłam bywać pomięszana i jakby zawstydzona w przytomności mojéj matki, zdawało mi się nie do pojęcia, aby można było dobry był tym sposobem jak ona mi radziła zakupywać sobie. Postanowiłam nie widywać jéj tylko bardzo rzadko, i żyć zupełnie u siebie saméj. Zresztą cokolwiek tylko zażądałam, hrabia natychmiast uskuteczniał. Byłam zupełną nowicjuszką, trzeba się przyznać, w sztuce zbytkowania, i w moich kaprysach i fantazyach, nie niszczyłam go bynajmniéj; to też on z wykwintnym swoim gustem, przybywał w pomoc mojéj niewiadomości. Każdego dnia przybywał mi jaki nowy klejnot, przyniesiony od świeżo wsławionego jubilera: przybywały mi kaszmiry, koronki i t. p. a każdy z podobnych darów napawał mnie radością, jak dziecko, któremu nową zabawkę dadzą. Byłam szczęśliwą, jednostajném, codzienném szczęściem, wypływającém z braku namiętności: dnie upływały dla mnie jedne po drugich, także be zmian żadnych. Nie kochałam hrabiego, jak się kocha ulubionego sercem, kochałam go tylko jak przyjaciela. Gdy był nieobecny, żałowałam że go niema przy mnie. Nie byłam zazdrosną, nie zapytywałam więc myślą nawet gdzie on też być może. On także nie miał dla mnie szalonéj jak to mówią miłości ale nigdzie mu tak dobrze nie było jak wtenczas kiedy był zemną. Moje zadziwienie, jakie na wszystko okazywałam, uszczęśliwiało go, i cieszył się otwierając mi na raz już wejście w ten świat: radował się z tego, ze mi mógł powiedzieć: „patrzaj, i używaj” W pierwszych chwilach, kiedy bywaliśmy na teatrze Włoskim lub operze wielkiéj, nie posiadałam się z radości gdy za otwarciem loży naszéj, wszyscy się odwracali, i kiedy szmer uwielbień i zazdrości moja przytomność wzbudzała, gdy dla mnie zapominano na chwilę Grisi; ten tryumf mnie upajał, a radość przyczyniła mi piękności, bo mogę wyznać, żem wtedy była bardzo piękną. Tu Lea że trzymała się, jakby dając sposobność Tristanowi, aby jéj powiedział: że nie zmieniłaś się nic od owego czasu.” Lecz Tristan nie wymówił ani słowa, Lea więc wróciła do opowiadania:
— Wielkie bogactwo i piękna kochanka, zciągają do człowieka posiadającego jedno z tego dwojga (a hrabia posiadał to oboje) wielką liczbę przyjaciół. Pojmujesz, że byłam nieznaną wszystkim tym młodym ludziom, pomiędzy któremi żył mój jedyny i wieczny rycerz. Tak dalece, że ustawicznie mnie lornetowali, i zdawało mi się że słyszę z poza lornetek: „Zkąd u djabła wynalazł tę kobietę?” hrabia pysznił się że mnie nie znano i że ja nikogo nie znałam, bo to nie jest rzecz łatwa mieć nieznaną kochankę w Paryżu.
Przyjaciele tedy, różnych używali sposobów aby mi mogli być przedstawionymi: kłaniali się hrabiemu z najdaléj jak go ujrzeć mogli, czy to na spacerze czy w teatrze, i nie wiedzieć co wymyślali, aby mogli być przyjętemi do naszego pojazdu albo naszéj loży; lecz hrabia odpowiadał im najuprzejmiejszym ukłonem, najmilszym i wdzięcznym uśmiechem, i na tém się rzecz cała kończyła.
Niezmiernie to ich intrygowało, a ciekawość zwiększała moje powodzenie. Najpewniejsza byłam, że nazajutrz, po okazaniu się na teatrze lub spacerze, gdzie mnie do zbytku uwielbiano, ujrzę służącego pana hrabiego z nowém jakiem pudełeczkiem, w którym coś nadzwyczaj ciekawego i pięknego odbiorę. Oskarżają nas że niszczymy mężczyzn. Matki mówią do synów swoich: „Strzeżcie się kobiet z teatru.“ Kobiety żony, mówią do swych mężów: „Nie bywajcie u aktorek.” Ale mój Boże! coby ci bogaci ludzie robili bez nas? Przeszliby po większéj części na tym świecie jak ludzie nie znani, gdyby nas nie mieli. Przedajemy im sławę w równéj zapłacie wartości, i niech sobie mówią co chcą, ale zaręczam ci, że często bardzo dary ich nie wynagradzają przykrości.
— Co do mnie, nie mogłam się uskarżać. Mała bardzo liczba kobiet mogła być tyle ile ja byłam szczęśliwą. Tyle tylko właśnie kochałam, ile potrzeba było abym poznała dobrą a nie złą stronę miłości. Byłam więc zupełnie zadowoloną z życia które pędziłam, szczególniéj kiedym go porównywała z życiem jakiebym była przymuszona prowadzić. Podług wszelkiego podobieństwa, musiałabym była zostać szwaczką, wstawać o siódméj godzinie, ść w pogodę jak i słotę, w grubych trzewikach, po robotę: i poprzestać po cało tygodniowej pracy, na przechadzce niedzielnéj; musiałbym była, tak samo nie zamężna jak i wtedy byłam, kochać kogoś, może jakiego brudnego rzemieślnika albo najwięcéj kupczyka. Bardzo to smutne takie życie, przynajmniéj złego punktu jak ja go widzę. Zamiast tego, jedno słowo zrobiło mnie bogatą, wesołą, któréj wszyscy zazdrościli; bez tego słowa byłabym została ubogą, smutną, i zazdroszczącą innym. Zresztą, to słowo nie znaczyło nic innego, tylko to, co Ewa do Adama w raju wymówiła, a do tego nie miałam jak ona odpowiedzialności utracenia raju.
Czy sądzisz drogi Tristanie, że to łatwo oprzeć się pokusom? że skoro młoda dziewczyna niczyjém przywiązaniem niestrzeżona, znajdzie się nagle między lakierni dwoma sprzecznemi położeniami, jakie ci opisałam, nie skłoni się na stronę świetniejszą, która naturalnie zdaje jéj się lepszą? a potém gdy myśli, jak w tenczas ja myślałam, że ten pierwszy związek, trwać wiecznie będzie, i że zostanie kobietą tak szanowaną, jak każda inna kupująca sobie imię posagiem swoim, albo mężczyzna przedający to imię? Do tego jeszcze, ta złota kopalnia z któréj co dzień czerpie i którą jednakowo zawsze widzi obfitą, czy nie zdaje jéj się że nigdy wyczerpaną być nie może? nie myśląc nad tém, że najmniejszy kaprys losu może ją zniszczyć. Nie przewiduje, że gdy się to stanie, gdy nastąpi wyschnięcie złotego źródła, potrzeba zbytku pieniędzy tak jéj się stanie konieczną że przedaje ciało i duszę, nad czém bardzo się może pierwszy raz wahała.
— Jednakże, jak ci mówiłam, zdawało się, że los mój zmienić się nie może tak prędko. Hrabia mnie zawsze kochał, a miłość jego zwiększyła się jeszcze, gdym mu powiedziała, że byłam przy nadziei. Od téj chwili, postanowiłam sobie, cała się poświęcić memu dziecięciu, żeby przyszło na świat nie z imieniem swojéj matki, za które późniéj musiałoby się rumienić. Odtąd, przysięgam ci, roskosze i uciechy świata, zdawały mi się czcze bardzo; wzdychałam tylko do chwili, kiedy będę mogła wątłéj i słabéj istocie wylać całe uczucie, całe przywiązanie, którego mu w dzieciństwie zupełnie brakowało, a którego tak pragnęłam. Jest w sercu kobiety jedna strona niebiańskiéj czystości, ostatni odbłysk błękitu rajskiego, to jest: miłość macierzyńska. Nie zdaje mi się aby znaleść się mogła kobieta, jakkolwiek spodlona, nikczemna i pogardzona od wszystkich, któraby na pierwsze drgnienie dziecięcia w swém łonie, nie doznała wrodzonego, samoistnego, religijnego uczucia, jakiegoby doznał tonący uchwyciwszy się brzegu i dziękujący Bogu za wybawienie. Czuje, pojmuje, rozumuje, że to co się w jéj łonie zawiera, nie jest to tylko dziecię, ale jest także przebaczeniem, bo widać że jéj Bóg nie potępił, gdy jéj daje takie szczęście! Co się jeszcze przyczynia do miłości matki to ta potrzeba opieki, którą każda kobieta czuje a wywrzeć nie może inszym sposobem, tylko w dzieciństwie nad lalką, zostawszy, zaś kobietą nad dzieckiem. Wasze prawa, zwyczaje i przemoc, tak nas z wszystkiego wydziedziczyły, tak z nas zrobiły przedmiot niepotrzebny do postępu towarzyskiego, że my wątpimy zawsze o sobie; i że dopiero w tenczas uczuwamy naszą wyższość, gdy we wnętrznościach naszych nosimy zakład od Boga nam dany! tak, bo nie wam silnym i pysznym, ale nam istotom wątłym Bóg dziecię powierza. Państwo, rządzenie kilką milionami ludzi już dojrzałych i wyrobionych, niczém nam się zdają w porównaniu téj miłéj istoty, powierzonéj nam do wyrobienia i doskonalenia, bo dopiero wtenczas jak podrośnie jak się jéj serce w zburzy namiętnościami, w tenczas tylko jest w stanie zapomnieć czasem matki swojéj dla ojca, miłości dla samolubswa. To co ci mówię, zdaje ci się obce, dziwne, nieprawdaż? i dziwisz się moralności którą wynurzam, po filozofii jaką z przesadą udawałam. Z kobietami styczność mając, nie trzeba się niczemu dziwić, mój drogi Tristanie; i jeżeli świat ma się wtedy dopiero skończyć, kiedy serce nasze poznaném zostanie, to świat narażonym jest trwać wiecznie jak jego stwórca; gdyż my same się nie znamy. Ale co jest najpewniejszém, to to, że w téj chwili jeszcze czuje tak jak wtenczas czułam: że gdyby mi Bóg dał dziecię, natychmiast oddaliłabym się od tego świata w którym, żyję a jakby urosło, jabym go tyle ukochała, że zmusiłabym go aby mnie błogosławiło i przebaczyło.
— Stanęło na tém: że byłam przy nadziei, że hrabia mnie uwielbiał, i że nie spodziewałam się tego co mi się wydarzyć miało.
— Przez kilka dni miałam pozostać sama: Urabia zmuszony był oddalić się. Ta okoliczność, to osamotnienie zbliżyło mnie trochę do matki mojéj, którą, jakem ci powiedziała rzadko widywałam. Otóż razu jednego o godzinie dziesiątéj w wieczór, siedząc czytałam książkę, gdy usłyszałam stukanie do drzwi. Wstałam i poszłam otworzyć, bo moja służąca była gdzieś wyszła — wszedł mój ojciec. Był tak zmieniony, tak mizerny, miał wzrok tak dziki, żem go się przestraszyła. Jednakże, niezamknęłam drzwi przed nim, mówiąc:
— „Wejdź mój ojcze!
Starał się uśmiechnąć i pocałował mnie, Poprowadziłam go do mego pokoju, prosiłam żeby usiadł, i wymówiłam:
— „Jak też to już dawno nie widziałam cię mój ojcze!
— „To prawda, odpowiedział: to też widzisz, ze naprawiam ten błąd, przychodząc dzisiejszego wieczora do ciebie. Wiedziałem że jesteś sama, tak, bo sama jesteś, nieprawdaż?
— „Tak jest mój ojcze.
— „Byłem więc, pewny że ci w niczém nie przeszkodzę: przyszedłem przeprosić cię, bo cię bardzo kochani moja droga Leo.
— To mówiąc, zbliżył się do mnie i uczułam oddech jego gorący, któren także winem czuć było: wstałam więc i chciałam stać lub przejść się trochę.
— „Ty się mnie boisz? przestraszam cię? odezwał się.
— „Nie mój ojcze, odsuwam się żeby nam było wygodniéj.
— „Ależ bo ja chcę żebyś mnie bardzo kochała, bo ja cię tyle kocham!
— Jeden tylko na świecie człowiek powiedział mi ten wyraz, i mój ojciec powtórzył mi go tym samym akcentem, z tém samém uczuciem jakem go pierwéj słyszała. Tym razem prawdziwie się przestraszyłam powstałam i wyjść chciałam.
— On także się podniósł, pobiegł za mną, objął mnie rękoma, usiadł, i posadził mnie na swoich kolanach.
— „Słuchaj mnie, mówił cichym głosem i z tém samém wejrzeniem które mnie tyle przerażało, że aż się trzęsłam, wiesz dla czego nie przychodziłem cię odwiedzać? oto dla tego, że cię kocham.
— „Dla tego że mnie kochasz?
— „Tak jest, dla tego że cię kocham i że jestem zazdrosny.
— „Względem kogo zazdrosny?
— „Zazdroszczę człowiekowi któremu cię matka twoja sprzedała.
— „Przecież wiesz że cię także kocham.
— „Ale to nie dosyć, ja chcę żebyś mnie kochała tak jak tamtego kochasz.
— I czułam że mnie ściska rękami, jak kleszczami żelaznemi.
— „Czyś zmysły stracił mój ojcze! zawołałam, chcąc się z rąk jego uwolnić i wydrzeć z mocy jego.
— „Nie, nie jestem waryatem, śmiejąc się, odpowiedział.
— „To w takim razie, jesteś podchmielonym; puść mnie, bo będę wołać i krzyczeć.
— „Jeżeli krzyczeć zaczniesz, to cię zabiję.
— I w téj chwili, przysięgam ci, że byłby to zrobił.
— „Lecz doprawdy, czego chcesz? zapytałam.
— „Czego chcę? czego chcę? chcę żebyś była moją.
— „Twoją! twoją! mój ojcze?
— „Tak jest, moją, moją, bo cię kocham; moją, bo nie sypiam, nie myślę tylko o tobie; moją, bo cierpię jak potępieniec z téj miłości, która mi głowę i serce pali. Nie chcę już cierpieć więcéj, pragnę cię posiadać i posiadać będę, tego wieczora, tej chwili nawet; tak, musisz należeć do tego, który dopóty chciał uchodzić za twego ojca, póki byłaś dzieckiem, ale nie teraz; nie, nie jestem twoim ojcem; jestem, czyli byłem tylko kochankiem twojéj matki; otóż tak jest wszystko.
— Wstydziłabym się mój drogi Tristanie, opowiedzieć ci całą tę scenę i walkę jaką ztoczyć musiałam, potém jego oświadczeniu. To coby było mogło mnie zgubić, właśnie mnie uratowało: w chwili gdy mnie siły opuszczały, noga mi się pośliznęła, czołem trąciłam o nogę od mego łóżka, a ten człowiek, tak straszny dopóki się gniewałam i byłam silniejszą na widok mojéj boleści siał się bezsilnym. Upadł mi do nóg, płakał, przepraszał.
— Obiecałam wszystko dla niego uczynić, aby mnie samą już zostawił.
— Odszedł przecie.
— Oh! czas też był, żeby sobie odszedł.
— W pięć minut potem, służąca moja powróciła.
— „Maryo odezwałam się, rób paczki składaj wszystko, wyjedziemy jutro.
— Nazajutrz rano wyszłam, kupiłam sobie pojazd pocztowy. Zabrałam co tylko miałam z pieniędzy i klejnotów, kazałam żeby konie do stelmacha przyprowadzono, gdzie od samego już rana rzeczy moje były poodnoszone. Napisałam do hrabiego: że wielkie zdarzenie, podobne nieszczęściu, zmuszało mnie natychmiast wyjechać. Przesiałam mu skazówkę, którędy przejeżdżać będę i gdzie się zatrzymam. A o dziesiątéj godzinie zrana toczył się mój pojazd po drodze do Lugdunu. Cała jeszcze byłam przerażona i zgnębiona sceną wczorajszą, moja zaś służąca nie pojmowała nic, co mnie mogło zmusić do tak szybkiego wyjazdu.
— Lecz to nie wszystko, gdy nieszczęście już zawita do jakiego domu, zostawia za sobą zawsze drzwi otwarte dla wejścia.
Powiedziałam ci, że napisałam do hrabiego i przesłałam mu skazówkę podróży mojéj. Zamierzałam sobie jechać pocztą do Lugdunu: tam, zatrzymać się dni parę, aby dać czas hrabiemu by mi odpowiedział, potém statkiem parowym popłynąć do Marsylii, gdzie jeszcze, kilka dni zatrzymać się chciałam, a ztamtąd udać się do Włoch; bo zdawało mi się, że Francya nie dość mnie od mego ojca przedzieli. Zresztą, dawno już pragnęłam i żądałam odbyć tę przejażdżkę; prawda że wołałabym była pod innym pozorem i w inném usposobieniu podróżować, tém bardziéj, że jechałam sama, a dawniéj myślałam że z hrabią wszystko oglądać będę.
— Napisałam mu: że zmuszoną byłam wyjechać, alem mu ani słowem jedném nie dała do zrozumienia powodów tego wyjazdu. Słowa ulatują a pismo zostaje, a że gdybym była prawdziwą przyczynę opisała, byłabym tém bardzo oskarżyła mego ojca, nie śmiałam zatem powierzyć tego wszystkiego papierowi, który z łaski niedość regularnéj poczty we Francyi, idzie Bóg wie w jakie miejsca. Skazówka którą mu przesłałam, powinna go była przekonać, że nie od niego uciekałam, a niewiadomść tego co mi się przytrafiło, i chęć dowiedzenia się, powinny były podniecić ciekawość i przyspieszyć jego wyjazd. Gdyby raz znalazł się obok mnie, byłabym mu wszystko powiedziała, pewna będąc że byłby postąpienie moje pochwalił.
— Przybyłyśmy do Lugdunu. Wstrzymam się od opisu téj drugiéj Francyi stolicy. Przepędziłam w nim dwa dni; drugiego dnia zastałam list hrabiego poste restante, w którym widać było że bardzo był zdziwiony nagłą moją emigracyą; oświadczał mi, nie pytając się o przyczyny mego odjazdu, że go ten bardzo zmartwił, tém bardziéj, że interesa familijne zmuszały go zatrzymać się na miejscu, dłużéj niż to sobie z początku wystawiał. Do tego listu przyłączony był wexel do wypłaty, któren o bardzo wiele przewyższał koszta mojéj podróży. Mogłam więc podróżować jak wielka jaka pani, własnym moim powozem; lecz byłam już zmęczona, i myślałam że w statku parowym odpocznę.
Przez te parę dni które przepędziłam w oberży, uważałam, a raczéj zmuszona byłam uważać, młodego człowieka, który ze mnie oczu nie spuścił: gdym wychodziła, pewna byłam ze go na wschodach spotkam; gdym wracała, najpewniejsza byłam że go znajdę patrzącego przez okno; ze dwadzieścia razy twarz w twarz spotkaliśmy się, i ze dwadzieścia razy zdawało mi się że do mnie przemówi; lecz czy że nie śmiał tego uczynić, czy że nie wiedział jak mnie zaczepić, poprzestał na patrzeniu się na mnie, i na ukłonieniu mi się jak się zwykle kłania sąsiadom, których często napotykamy. Zresztą, zdawało mi się, że nie zwracam uwagi na jego grzeczności, choć nieme ale nieustanne; więcéj niż te zasługiwały; zdawało im się, że musiał by być bardzo zarozumiałym, gdyby mógł myśleć że ja na niego uważam; śmiałam się, myśląc, że może jemu się wydaje, iż ja się na pierwsze spojrzenie szalenie w nim rozkocham: co zresztą mogłoby się było każdéj innéj kobiecie wydarzyć, bo był młody, i jak to mówią ładny chłopiec; zdaniem mojém, jest to smutna nazwa, zwłaszcza gdy się ją nadaje męzczyźnie, choćby najmłodszemu, samą jedną bez dodatku innych zalet. Do tego miał to jeszcze, na co się wiele kobiet daje łatwo ułowić, to jest piękną nogę, i piękne ręce, ten podwójny znak rasowy; ubierał się wytwornie chociaż niby skromnie, chód miał zgrabny i palił fajkę poważnie, co jest rzadszém niż się zdaje.
Za krótko jeszcze natenczas żyłam na świecie, abym mogła była odgadnąć do jakiej klassy społeczeństwa mógł ten młody człowiek należeć: czy posiadał imię i dostatki towarzyszące szlachectwu, czy był finansistą. To tylko wiem, żem dla niego była, dzienną kwestyą żywotną i że wszystko co tylko robił zależało od tego co ja robić będę. Przyznaję się, że w oczekiwaniu listu owego, te drobiazgi dosyć mnie bawiły; kobieta zawsze jest szczęśliwą, jeżeli wie że ktoś ją ściga wzrokiem lub myślą, i że przy okoliczności, ten ktoś, stać się może dla niej podporą lub przyjacielem.
— Jednakże po odebraniu listu, zapomniałam o tém dzieciństwie, które jak miarkujesz nie mogło mnie wiele obchodzić, i przygotowałam się do wyjazdu.
— Gdy o czwartéj zrana, bo o téj godzinie ten wygodny statek odchodzi, zeszłam, spotkałam na dziedziéńcu mego sąsiąda, który w stroju podróżnym spokojnie palił swoje cigarette.
— „No! powiedziałam sobie, jeżeli ten pan za mną jedzie, to się naraża na długą podróż.
— Rzeczywiście, jakem jechała po spiczastym bruku tego miasta, widziałam że się tą samą co i ja drogą udawał wszedł do statku do którego i ja wejść miałam, i gdy musiałam przejść ze stałego lądu na ruchomy żywioł, chociaż deska była dość szeroka, nie byłam jakoś dosyć śmiałą; natenczas z głębokim ukłonem przybliżył się i podał mi rękę, pomógł mi przejść i ukłonił się powtórnie, a wszystko to odbył, nie wymówiwszy ani słowa! ah! mój drogi Tristanie, jaką też powierzchowność przybiera przypadek, aby się zamienił potém w przeznaczenie!
— Prawda, odpowiedział Fabiano, zaczynam rozumieć.
— Wcale nie, nie rozumiesz i mogę powiedzieć że niepodobieństwem jest abyś mógł zrozumieć.
— No! w takim razie mów daléj.
— Mówię daléj, uśmiechając się odpowiedziała Lea: Od téj chwili, znajomość już była zrobioną, a przynajmniéj pierwszy krok do niéj. Szło już tylko o najmniejszą choćby okoliczność, o troszkę chociaż rozumu ze strony mego nieznajomego a o cokolwiek dobréj woli z mojéj strony, aby znajomość lepsza nastąpić mogła. Zapewniam cię, że to jest bardzo zabawnie dla nas kobiet, gdy nie mamy co lepszego do roboty, uważać na tysiączne sposoby, których mężczyźni używają, aby się do nas zbliżyć i z nami się zapoznać. Często bardzo zachwycone byłybyśmy gdyby do nas zagadali szczególniéj w podróży, ale trzeba żeby zaczepili i przemówili rozumnie i dorzecznie, bo dla wartości rozsądnéj rozmowy przebacza się nie właściwe jéj zaczęcie. A potém, te wieczne zapytania które w ich oczach zgadujemy, te szpiegowania nas kto jesteśmy? zkąd przybywamy? gdzie się udajemy? wszystkie te rzeczy, na których mogą opierać swoje wyrachowywanie, zakładać swoje plany o których szczęściem dla nas nie wiedzą, dają nam pierwszeństwo w téj małéj walce, to jest, my spotykamy się korzystnie pod cieniem, a oni oświeceni blaskiem słońca. Mój nieznajomy patrzył ciągle na mnie, aż do czasu, dopóki przez schodki nie zeszłam do miejsca przezemnie najętego. Statek parowy przeznaczony do pływania na małéj rzece, jest zwykle bardzo brzydki; to też jak weszłam do sali nizkiéj sali do tego gorącéj i dusznéj, w któréj cały dzień pozostać musiałam; gorzkom żałowała żem swój pojazd porzuciła, i poszłam na pomost, gdzie wszyscy prawie podróżujący znajdowali się, dla przypatrzenia się znoszonym pakunkom. Widno było, widziałam więc na końcu statku, mego nieznajomego, opartego łokciem o poręcz. W tém, służąca moja zbliżyła się do mnie i odezwała się z radością:
— „Pani! znalazłam salonik dla pani.
— „Salonik? zapytałam.
— „Tak jest pani; na końcu statku, jest salonik umeblowany i zupełnie od wszystkich oddzielony.
— „No! i możemy go nająć?
— „Nie pani, nie można.
— „Ale będziemy z niego pożytkować?
— „Już najęty.
— „A więc to zupełnie dla mnie, jak gdyby go wcale nie było.
— „Nie pani, powiedział mi kapitan że jest najęty przez jednę tylko osobę i że ta podzieliłaby się może z panią mieszkaniem; tém bardziéj można się téj grzeczności spodziewać, że to jest młody człowiek który salonik najął.
— „Aha! zgaduję teraz! wyrzekłam do Maryi.
— „Co pani zgaduje?
— „Zgaduję że to ten młody człowiek oparty na poręczy najął go pewnie, i czeka tylko aby kapitan się pokazał, puczem niezawodnie przyjdzie ofiarować go nam.
— „Pani zgadła, ja prosiłam kapitana, żeby zaproponował właścicielowi saloniku, o ustąpienie go pani, o widzi pani że się przybliża do niego.
— „Patrzaj, właściciel saloniku zbliża się teraz do nas: miejmy minę jak gdybyśmy go nie widzieli.
— „Pozwól Pani, abym mógł jéj ofiarować pokoik który nająłem.
— „Doprawdy! ależ boję się i nie śmiem pozbawiać go pana.
— Właściwe wyrażenie tych którzy przyjmują.
— „Przyjmując, zrobisz mi pani łaskę.
— „Ależ panie, wyrzekłam, chcąc mu wynagrodzić tę grzeczność, przynajmniéj całkowitego odstąpienia nie przyjmę, udział w połowie, to przyjęłybyśmy.
— „Lecz ja się boję nieprzyjemności pani zrobić zamiast przysługi, podzielając z nią pokój. Taka jest pogoda, tak miło na pokładzie, że mogłabyś pani bez żadnego sobie wyrzutu zostawić mnie tutaj.
— „Nie przyjmuję, tylko z warunkiem wspólności mieszkania.
— „Niech będzie wola twoja pani, mówił dalej, tém bardziéj, że ta pani wola jest dobrodziejstwem.
— „I oddalił się, mówiąc, że idzie wszystko przygotować, aby mnie mógł przywoicie przyjąć.
— W istocie, jakeśmy weszły, zastałyśmy go zajętego układaniem poduszek, posiadałyśmy, on stał, dopóki go nie poprosiłam aby usiadł także.
— Gdy się znajdujemy pierwszy raz z człowiekiem takim, który ma w życiu naszém zająć wielką rolę, jest coś tajemnego w sercu naszém co nas o leni ostrzega; doznaje się natenczas jakiejś niewyraźnej trwogi, bo niewierny czy mu wierzyć czy go się strzedz winniśmy. Chociaż miał ruchy i całe obejście się jak tylko można najwykwintniejsze i wytworne, jednakże obawiałam się tego młodego człowieka, nie tak jak się obawia kobieta mężczyzny którego się boi pokochać, ale tak, jak się strzeżeni jakiegoś raptem ukazanego cienia wieczorem, którego dobrze rozpoznać nie możemy i strzeżemy się. Byłam najpewniejsza wewnątrz duszy, że go nigdy kochać nie będę, a jednak nie rozumiem dla czego, czułam że wielki wpływ wy wrze na życie moje.
— Nie wiem jak się to stało, ale zaszła pomiędzy nami jakaś jakby poufałość, taka jaka bywa pomiędzy ludźmi, którzy chociaż się nie znają, żyli jednak w takim samym świecie i zachowali pamięć jego; cytował mi wszystkie sławne imiona w Paryżu, wszystkie słynne w modzie kobiety, i nadzwyczaj był obznajmiony ze wszystkiemi intrygami kulisowemi i salonowemi, z łaski których wiadomości, rozmowa nie upada nigdy, tak, że rozmawiając o tém wszystkiém, godzina śniadania nadeszła: jedliśmy je razem.
— Po śniadaniu, przedstawił mi: że dobrzeby było żebym wyszła na pomost dla odetchnięcia świeżém powietrzem, i dla napatrzenia się na brzegi Rodanu, które są bardzo ładne; przystałam na to; usiedliśmy oboje w tym statku.
Natenczas, poufała rozmowa między nami, znów się rozpoczęła, a że to było na wolném powietrzu i w nieprzytomności Maryi służącéj, siała się bardziéj jeszcze poufałą.
— „Pani jedziesz do Marsjlii? zapytał się mnie, mój towarzyszysz podróży.
— „Tak jest panie, odpowiedziałam.
— „Ale pani nie zabawisz się w tém mieście, które tak mało daje zajęcia pięknym paniom Paryzkim.
— „Nie, czekam tylko na kogoś, a potém jadę do Włoch.
— „To się ma rozumieć, że pani natychmiast pojedziesz, bo toby było świętokradztwem dać pani długo czekać.
— „Tak się spodziewam.
— „A więc pani, do owego czasu, jeżeli statkiem podróżować będziesz, możemy razem tę drogę odbyć, a ponieważ pewnie pierwszy raz udajesz się na południe Francyi, raczysz pozwolić mnie, znającemu dobrze całą tę okolicę, iż się zajmę wyborem hotelów dla pani, gdzie się tylko zatrzymać zechcesz, i wszystkiemi jéj rzeczami i pakami: bo toby było nadto dla niéj utrudzającém.
— „Przyjmuję grzeczność pana.
— „A ja pani za to bardzo wdzięczny jestem, dodał, bo nie mając nikogo ktoby smucił się moim odjazdem, ani też nikogo któryby przybycia mego wyglądał, gdybyś do tego jeszcze pani nie pozwoliła mi być ci choć w czemkolwiek użytecznym, to prawdziwie niewiem coby się zemną działo w mojéj samotności, nim dojdę do miejsca przeznaczenia mego.
— „Więc pan daleko się udajesz?
— „Do Afryki.
— „Ależ tam udają się w dwóch tylko celach, to jest: albo się zbogacić, albo dać się zabić.
— „Właśnie też jadę tam dla jednéj z tych dwóch rzeczy.
— „Więc panu się zdaje że nie jesteś dość bogatym?
— „Nie, nie znajduję się dość szczęśliwym.
— „I jedziesz pan?...
— „Do mego pułku; jest to takie same samobójstwo, jak każde inne; za to przynajmniéj ziomkowie są, wdzięczni a Bóg je prędzéj przebaczy.
— „Przynajmniéj, aby w niebie jak na ziemi, nie brano chęci za uczynek.
— „Natenczas byłbym potępiony, ot cała rzecz!
— „Jednakże, dopiero co mówiłeś mi pan z wielkim zajęciem i prawie z zapałem o Paryżu.
— „Naturalnie, tak samo jak wygnaniec mówi o kraju który opuścił: jak umierający mówi o uciekającém od niego życiu: jednakże zamiast lubić, powinienbym przeklinać Paryż, z przyczyny Paryża jadę do Afryki. Nie jestem dość bogatym, abym mógł zostać aktorem codziennéj pustoty odgrywanéj w Paryżu, w tym prawdziwym teatrze, a nadto wiele mam próżności, abym chciał zostać tylko figurantem.
— „Jest przecie z tysiąc sposobów, z których jakikolwiek byłbyś pan wybrał, pewnieby był lepszym o tego któryś sobie upodobał.
— „Jakież by to mogły być sposoby?
— „Ożenienie naprzykład.
— „Otóż! pan w téj chwili podobna jesteś do kata, odpowiedział uśmiechając się, który w chwili spełnienia wyroku, na skazanym na ścięcie, mówi mu: „Zetną ci głowę, lecz żebyś był chciał. byliby cię powiesili.
— „O mój Boże! odpowiedziałam mu, jest mnóstwo pocieszonych, którzy do życia powrócili.
— „To chyba dla tego, odrzekł, że powróz się zerwał, czyli inaczej mówiąc, że żona umarła; a że to jest tylko prawdopodobieństwo, a mnie chodziło o rzeczywistość, więc nie mogłem się żenić. A zresztą, po co robić nieszczęśliwą kobietę, która niepopełniła innego występku, tylko ten że posag wniosła?
— „To sprawiedliwie, ale z czasem mógłbyś ją pan pokochać.
— „To nieba rdzo łatwém do uskutecznienia, kiedy się już inną kocha.
— „Ach! to pan byłeś zakochanym?
— „Niestety!
— „I to dla uleczenia się z miłości, jedziesz pan się dać zabić?
— „Niezawodnie.
— „Sposób jest dość pewny.
— „Na wielkie dolegliwości, wielki ratunek być powinien.
— „Czyż była taka nieubłagana?
— „Wcale nie.
— „W takim razie nic nie rozumiem.
— „Nie dość byłem bogatym, oto jest cała przyczyna. Wiesz pani, że są kobiety dające, miłość, ale są inne które przedają swoją miłość a ja miałem nieszczęście kochać jednę z tych ostatnich, tak, że idąc ze zniechęcenia w zniechęcenie: doszłem aż do postanowienia, i to dla spełnienia tego postanowienia, ten statek mnie wiezie: dziękuję tylko niebu żem panią spotkał, to mi przynajmniej drogę osłodziło.
— Wszystko było mi powiedziane z takiem przekonaniem, że zaczęłam uczuwać litość nad biednym chłopcem, który tak młody jeszcze, tyle się już na życie uskarżał, ze go aż chciał porzucić. Mówiłam sama w sobie: otóż to kobiety, nie wiedząc o tém, i to tylko może być całą ich wymówką, doprowadzają do tego, iż nie jeden młody człowiek traci duszę, i traci życie, które, inna dobra kobieta mogłaby uczynić szczęśliwém. Mówiłam sobie jeszcze, że gdybym była wolną, to podobnego jemu człowieka chciałabym kochać, i że o ile się kobieta zniża, dzieląc bogactwa swego kochanka, o tyle się podwyższa, podzielając boleści i cierpienia jego. Myślałam sobie i powtarzałam tysiące rzeczy uczciwych i rozumnych, z których może nie jedną mniej rozważnie dokonałabym była, gdyby nie to, że czułam wewnątrz duszy czy sumienia, ten głos odzywający się do mnie: że ta która ma zostać matką, powinna zapomnieć tego że jest kobietą.
— Przez ten czas, mój nieznajomy, patrzył napromienię słoneczne, złocące wierzchołki gór otaczających rzekę i zaciemniających ją miejscami. Już to przyznać można, że był zupełnie pięknym; i w gruncie serca zasmuciłam się, że ołowiana kula ma zgruchotać to stworzenie Boga, którego w téj chwili serce biło obok mego, i który żył i oddychał jedném zemną powietrzem. To znów myślałam sobie, że nie każdy chcący być zabitym, ginie; że może łatwiéj jeszcze kula paść w przestrzeń ogromną, niż w ten mały punkcik jaki człowiek tworzy w przestrzeni.
— „No! zobaczysz pan, że powrócisz jeszcze pułkownikiem i z orderem.
— „I o jednéj ręce może; odrzekł mi, oh! życie dopiero wtenczas zdawać mi się będzie szczęśliwém, jak moi współziomkowie zawieszą mi wstążkę czerwoną na piersiach: „Odebraliśmy rękę, daliśmy za to krzyż; rachunek skończony.”
— Rozmowa w tym samym tonie trwałą ciągle, on, udawał odludność, żal do ludzi i całego świata; ja przesadzając nadzieję; tak dojechaliśmy do Arles. Przybywszy do tego miasta, zaprowadził nas do hotelu północnego; i zajął się żeby wszystkie nasze rzeczy tam przeniesiono. W kilka chwil późniéj, wrócił do nas. Niepodobna było znaleść na świecie usłużnejszego i grzeczniejszego człowieka; poszedł potém na wspólny obiad, (table d’hôte) mówiąc: że po księżycu obejrzy szranki, co mnie wcale, jako utrudzoną, nie kusiło mu towarzyszyć. Marya i ja jadłyśmy w swoim pokoju: nazajutrz o szóstéj zrana byłyśmy już na statku, który nas miał odwieść do Marsylii, zawsze pod opieką naszego nieznajomego.
— Zdawał się być tak samo smutnym jak dnia wczorajszego, ale miał takie sposoby tłomaczenia swego smutku, że wzbudzał pociąg mimowolny. Mówił mi: że w dzieciństwie stracił ojca, a matki nigdy nie znał, ale z takiém czuciem z taką czcią mówił o swoich rodzicach, żem sobie wystawiała tylko, jak to dziecię moję wspominać, mnie po mojéj śmierci będzie, i dziękowałam Bogu, że wlał w serce dziecięcia tyle wdzięczności dla matki. Naostatek, mówił mi o takich tylko rzeczach, które, gdyby nawet przed najsamolubniejszemi niewiastami powtarzane były, sprowadziłby im musiały, łzy do oczu a litość do serca, tak dalece, że gdyśmy przybyli do Marsylii, starałam się wszelkiemi sposobami odwieść go od wyjazdu: Powiedziałam mu, żeby zemną został, że czekałam na kogoś, że potém z nami podróżować będzie, i koniecznie wynajdziemy sposób rozerwania go w smutku; natenczas przepraszał mnie, że nie umiał być wesołym, że mnie zasmucił, ręką posuwał po czole i uśmiechnął się czasem do mnie, jak się uśmiecha brat do siostry; zresztą, w całych jego opowiadaniach i śród mego spółczucia, nigdy najmniejszego do mnie słowa nie wymówił, któreby tchnęło lub wspomniało miłość. Powiedział mi: że byłby szczęśliwym, podzielając szczęście nasze, lecz że nie mógł ofiary moj fj przyjąć; że się już zapisał i że musi kończyć podróż swoją.
— Już więcéj nie nalegałam.
— Przybywszy do Marsylii, zajechaliśmy do hotelu wschodniego, gdzieśmy razem z nieznajomym weszli: on to zamawiał dla mnie mieszkanie, i w chwili gdy się o nie gospodarza zapytywał, ujrzałam przybywającego, jedynego przyjaciela hrabiego, którego kilka razy widziałam: przywitał się zemną: zdawało się, że był zdziwiony, iż mnie w towarzystwie nieznajomego postrzega; ukłonił się i poszedł. Zrozumiałam zaraz, ile taka zażyłość była sama w sobie nieroztropną, chociaż niewinną, i jaką krzywdę najmniejsze posądzenie moich postępków mogłoby mi przynieść, lecz pomyślałam, niech no raz hrabia będzie przy mnie, tak mi łatwo będzie zniweczyć jego podejrzenia, że nawet nie myślałam o tém więcéj.
— Oh! co tym razem to rozumiem wszystko! wymówił Tristan:
— I cóż rozumiesz? z wątpliwością zapytała Lea.
— Rozumiem: że przyjaciel hrabiego, jak każdy przyjaciel w takim razie, napisze do hrabiego że cię widział z obcym, dla tego żeby mu mógł największą zrobić przykrość, i że ty nie zgrzeszywszy karę poniesiesz.
— Tylko to rozumiesz?
— Tak jest.
— To mi dowodzi téj jednéj rzeczy; żem umiała tak dobrze ułożyć moje opowiadanie, żeś się nie domyślił rozwiązania; możesz tedy mój biedny przyjacielu powrócić do stanu słuchacza; z wszelką wolnością wygwizdać sztukę jeżeli ci się nie podoba, ale tę będziesz miał zawszę pociechę, że usłyszysz; historyę prawdziwą — Pierwsza rzecz o którą się — zapytałam, była: gdzie jest poste restante!
— „Jeśli pani chcesz, odpowiedział mój towarzysz, mogę ci do niéj towarzyszyć bo wiem gdzie jest.
— „Myślałam że pan nie czekasz listów? odpowiedziałam z uśmiechem.
— „Któż to wie? odpowiedział, zostawiłem w Paryżu wielu kolegów, z których przez oddalenie może się porobili przyjaciele.
— „Przyjęłam jego rękę, on nie znalazł nic na poczcie, ale ja zastałam list hrabiego, w którym kazał mi abym na niego zaczekała, że nie może prędzej jak w ośm dni przyjechać; do tego listu przyłączony był bilet do wypłaty jak zwyczajnie. Powróciłam z moim Wertherem i napisałam zaraz do hrabiego. Wiesz zapewne jak się dnie przepędzają w Marsylii, w słońcu i w kurzawie; siedziałam więc ciągle zamknięta u siebie; o godzinie drugiéj, mój sąsiad zwykle przysyłał prosić o pozwolenie przedstawienia mi się; rozmawialiśmy razem aż do godziny obiadowéj, jadaliśmy tym sposobem, że on schodził na dół a ja u siebie; wieczorem zaś wychodziłam, czyli wychodziliśmy, bo zdawało się że już został nie oddzielonym rycerzem czyli towarzyszem moim — Już trzy dni byłam w hotelu, i zawsze prawie z nim mnie widywano, gdy, zaproponował mi abym poszła na wielki teatr, którego truppę niezmiernie mi chwalił. Przystałam na to, wtedy prosił mnie o bilet do mojéj loży, bo spodziewał się, że będzie mógł przyjść do niéj choć na chwilę, ukończywszy interes jakiś, jak mi powiedział.
— Wieczór przeszedł jak było ułożonem i tylko że o dziesjątéj przyszedł mnie zaprowadzić, i wszedł razem zemną na teatr. Nigdy mi się nie zdawał być tak wesołym jak wówczas.
— Nazajutrz rano, zostałam obudzona jakąś wrzawą pod mojemi drzwiami. Potém z gwałtownością ktoś wszedł do mego pokoju: tylko co miałam zapytać się, co znaczy takie nieprzyzwoite postępowanie, gdy ujrzałam przed sobą urzędnika policyi, i usłyszałam na korytarzu stuk jak kiedy broń opierają o ziemię.
— „Chciej pani pójść zemną, wyrzekł do mnie ten człowiek.
— „A to dla czego? zapytałam.
— „Aby się usprawiedliwić przed prokuratorem królewskim, z kradzieży o którą jesteś oskarżoną, nie, żebyś miała czynny w niéj udział, ale tylko o wspólnictwo.
— „Ja wspólniczką złodziejstwa? wykrzyknęłam, ależ panie! chyba się mylisz!
— „Wskażesz to pani przybyłaś tutaj przed trzema dniami z młodym człowiekiem?
— „Tak jest panie.
— „No! więc, ten młody człowiek nieodstępujący pani, i z którym byłaś wczoraj w teatrze, znikł dzisiaj rano ze srebrami należącemi do gospodarza hotelu.
— „On?
— „Tak jest pani.
— „Ale ja żadnym sposobem nie powinnam być w to wmieszaną: panie, spotkałam tego młodego człowieka, na statku parowym, oświadczył mi że jedzie do Afryki, i oddawał usługi jakie się zwykle ofiarują saméj kobiecie: nie tylko że domyśleć się nie mogłam, że on jest złodziej, ale nawet nie wiem nazwiska jego.
— „Ja wtem nic nie mogę pani poradzić, dostałem rozkaz abym dostawił i dostawiam panią. Oto jest cała moja władza. I chciéj więc pani ubrać się i iść za mną.
— „A jeżeli odmawiam iść za panem? Bo wreszcie to jest nikczemnością tak sobie zemną postępować.
— „Jeżeli pani odmówisz iść dobrowolnie, siły użyjemy.
— „Ależ przynajmniéj to jest w mocy pana, abym nie przechodziła pod strażą przez miasto. Bo umarłabym ze wstydu, pierwéj nimbym doszła do miejsca.
— „Sam tylko towarzyszyć pani będę. Zresztą, warta na to się tu ukazała, aby schwycić złodzieja, jeżeliby tu się znajdował i przechowywał.
— Służąca moja nadbiegła właśnie kiedy się umawiałam, zapłakana, przestraszona, niewiedząca co się to wszystko znaczy.
— „Maryo! zawołałam na nią, daj mi wszystko co potrzeba do ubrania.
— „Przeszła do przyległego pokoju i powróciła, z krzykiem:
— Pani jesteśmy okradzione!
— „Okradzione! wykrzyknęłam z kolei.
— „Tak jest pani, zamki u pak są poodrywane, i prócz kilku mało znaczących rzeczy, wszystko zabrane!
— Natenczas nie zważając że ten pan się znajdował w pokoju, porwałam się z łóżka i pobiegłam do tłomoków; pieniądze, klejnoty, papiery i wexle, wszystko zostało zabrane.
— „Panie! wyrzekłam, wracając i porwawszy na prędce szlafrok na siebie, nie tylko że nie jestem wspólniczką tego złodziejstwa, ale nadto jestem jego ofiarą.
— „Oh! znamy się na tém, uśmiechając się odpowiedział.
— „Jak to pan to znasz?
— „Tak jest pani, to jest sposób wywinięcia się od oskarżenia, ale powtarzam pani, że mam rozkaz aresztowania jéj, spiesz się, bo już i tak straciłem wiele czasu.
— Co do mnie, byłam jakby pozbawioną przytomności. Ten młody człowiek który mnie tyle zajmował, był więc tylko złodziejem, ja byłam zarazem zwiedzioną przez niego i jego ofiarą. Nie mogłam wierzyć wszystkiemu com widziała: tak byłam pognębiona, uciśniona, żem nawet łez na ulgę znaleść nie mogła.
Gdy już byłam gotową, kazano mi zejść ze schodów. Wszyscy byli w oknach, i weszłam do pojazdu wśród tłumu z pomiędzy którego spojrzenie mnie oskarżało, a każde słowo co wychodziło z ust jakich, było obelżywym dla mnie.
— Jakżeż to się skończyło? zapytał Tristan.
— To się skończyło, jak powinno się było skończyć. Lubo prokurator królewski był szanownym człowiekiem i cierpiał nademną, chociaż opowiedziałam mu podróż moją i wszystko co mogłam, aby udowodnić niewinność moją, jednakże dwa dni przebyłam w więzieniu, w końcu których wypuszczono mnie. Znalazłam się więc w obcém mieście, sama jedna, bez żadnych zasobów, i nieznana nikomu, prócz tego że zaraz w pierwszéj chwili mego przybycia oskarżona byłam o złodziejstwo.
— Na pisałam do hrabiego.
— Hrabia mi odpowiedział, że odebrał mój list, ale zarazem odebrał drugi od swego przyjaciela, w którym dowiedział się o nikczemném mojém postępowaniu, że nie byłam już godną nie tylko miłości ale litości jego nawet, i że od dnia tego nie chciał mnie znać więcéj.
— Po takiéj odpowiedzi, poznałam, że wszystko z mm zerwaném zostało, i że nie mogłam już ani zakołatać nawet do jego litości.
Powróciłam do hotelu aby odebrać wszystkie rzeczy moje, to jest te które mi zostały. Zapłaciłam co się należało; gospodyni domu bardzo mnie przepraszała. Rozmyśliłam się, że odtąd będę musiała być bardzo oszczędną; najęłam sobie pokoik w prywatnym domu, i powiedziałam Maryi że może szukać sobie miejsca. Biedna dziewczyną, nie chciała na to żadną miarą przystać, i chciała bez zapłaty służyć mi. Lecz bardzo się temu oparłam i ona zaczęła szukać sobie służby.
— Napisałam znów do hrabiego, nie o to już aby mi wrócił swoją miłość lub spółczucie, ale swój szacunek. Powiedziałam mu: że na przyszłość, nie chcę, nie powinnnam nic a nic od niego przyjmować, i że przysięgałam mu na głowę dziecka mego, iż byłam niewinną wszystkiego co mi sprawiedliwość i on zarzucali wspólnie.
— Nie odpowiedział mi nawet. To smutném dla mnie było, mój przyjacielu. Spaść z mego szczęśliwego położenia w nędzę, tak nagle, w moim wieku! to odejmowało najsilniejszą odwagę! i przysięgam ci, że często kiedy wyszłam na Prado wieczorem na spacer, chodząc nad brzegiem morza, i rozmyślając o zamglonéj i niepewnéj przyszłości mojéj, jak widnokrąg ciemny ociemniający sobą przestrzeń morską, czułam jakąś potrzebę odpoczynku, jakby chęć śmierci; i gdy bałwany zwilgocały mi nogi, zdawało mi się że po mnie przychodzą, a jednakże nie miałam téj chwilowéj odwagi, oddzielającéj nieszczęście moje od śmierci, a życie od wieczności. Każdego dnia mówiłam do siebie: „choćbym też umarła, nikłby się tém nie zasmucił.” Codzień jednakże powtarzałam sobie: „żem źle zrobiła kiedym wczoraj nie umarła.” To słowo: ona nie żyje, przechodząc koło uszu tych co mnie znali, począwszy od rodziców aż do obcych, nie byłoby obudziło żadnéj pamiątki, i nie wywołałoby pewnie ani jednéj łzy, nie zostawiałam więc żadnéj boleści za sobą. To co mnie jednak najwięcéj od samobójstwa wstrzymywało, to ta mała istota, któréj nie mogłam odmówić poznania tego świata do którego Bóg ją stworzył. To dziecię serca i krwi mojéj, za kilka miesięcy miało światło niebieskie ujrzeć, i miało mnie pocieszyć za wszystko com wycierpiała. Byłam nieszczęśliwą, ależ nieszczęście było moją kolebką, a to przemijające szczęście którego doznałam, było przypadkiem, o którym powinna byłam jak o śnie nieprawdopodobnym zapomnieć; postanowiłam więc sobie żyć; po trochu, łzy moje osuszyły się, boleść uśmierzyła, i gdym wracała na przechadzkę nad morzem, już nie wyrazy zwątpienia ale słowa nadziei słyszałam w głosie przedwiecznym.
— Przez chwilę miałam myśl wstąpić do teatru, którego pierwsza śpiewaczka, z pewnością, nie miała takiego jak mój głosu; ale oprócz tego że potrzebaby było miejsca jéj pozbawić, co nie byłoby dla niéj dogodnie, bałam się nadto utrudzać, a utrudzając się, zabić tém moje dziecię, moją jedyną na tym świecie nadzieję. Bardzo mały miałam sposób utrzymania się. Przedałam jedyny pierścionek który na palcu mi pozostał; chodziłam po wszystkich magazynach prosząc o robotę, szycia czy haftowania, to byłoby mnie zajęło i zarazem żywiło; lecz po wszystkich magazynach miano już swoje szwaczki, i starania moje spełzły na niczém. Pojmujesz, że każdy przyszły dzień nie uśmiechał mi się. Gdy przypadkiem lub dla powietrza wyszłam, zawsze znajdowali się rozmaici młodzi ludzie; którzy jakby za mną chodzili, drżałam z obawy aby który mnie nie zaczepił; gdy wieczorem wracałam do domu, znalazłam się samą, pośród nocy, i wysławiłam sobie że mogę zachorować i umrzeć w boleściach bez żadnego ratunku, wtenczas trwożyłam się i przerażenia mego nie umiem ci opisać. Okropne takie życie wiodłam przez pięć miesięcy! o! pewna jestem? że w dzień ostatniego sądu, każda z chwil tamtych wielką w rachunku moim wagę stanowić będzie.
— Co do złodzieja, ma się rozumieć że niewiedziono gdzie się podział.
— Oh! on odegrał doskonale swoją rolę: nie był tak głupim aby mnie chciał na miłość złowić, złapał mnie na litość. Nie powiedział do mnie: „kocham cię“ ale powiedział: „cierpię” kazał się żałować, i gdy już raz postawił się na stopie przyjaciela mego, mógł natenczas, poglądać i uważać co robię i co mam do wzięcia. Miałam do czynienia z najzręczniejszym oszustem, i ta jakaś obawa którą na pierwsze jego do mnie zbliżenia się doznałam, była bardzo sprawiedliwą. Zabraniem mi kilkunastu klejnotów i kilku bankowych biletów, ten człowiek zniszczył szczęście moje, przyszłość moją całą i wydzierał może imię dziecięciu memu. Nie dość że mnie pogrążył w ubóstwo, ale nadto podał mnie w pogardę u jedynego człowieka którego szacunek chciałam zachować. Takie to bolesne rozmyślania z początku skłaniały mnie do samobójstwa, a późniéj schylałam tylko moje czoło i sen traciłam.
— Moja przygoda narobiła wielkiego hałasu w mieście, i zciągnęła na mnie jakiś odgłos, jakąś niby sławę, tak dalece, że rzadki był dzień w którym bym nie odebrała jakiegoś listu, z wyrażeniem uczuć i poświęceń dla mnie. Te uczucia poświęceń i wylania, były w takim sposobie oświadczane, że byłyby mnie drogo bardzo kosztowały, postanowiłam więc sobie, późniéj nie otwierać nawet tych wszystkich listów.
— Pewnego dnia, zastukano do moich drzwi. Rzecz to była tak niezwyczajna, że zadrżałam. Otworzyłam, była to jakaś gruba kobieta, ubrana zbytkownie ale bez gustu, co znamionuje coś bardzo pospolitego, podle wzbogaconego.
— Pojmujesz po co do mnie przyszła, ja, nie domyśliłam się: Powiedziała mi, że ktoś, dowiedziawszy się jakie nieszczęście mi się przytrafiło i z jaką odwagą go znoszę, bardzo się mną zajmuje i chciałby mnie wyrwać z tego nieszczęśliwego położenia, w które mnie kradzież tego nikczemnika pogrążyła. Użyła całéj sztuki, nie ograniczyła ofiar, i ten wąż starał się zabłyszczeć w moich oczach wszystkiemi błyskotkami brylantowéj łaski swojéj. Pozwoliłam jéj wygadać się do końca, bardzo się rozszerzyć, bardzo wiele obiecywać; i gdy skończywszy zapytała się mnie jaka moja odpowiedź? udałam że nie zrozumiałam celu jéj odwiedzin, i wymówiłam podnosząc się, aby i ona się podniosła, że może wrócić do mego protektora nieznajomego, i powiedzieć mu, że choćbym miała uchodzić za niewdzięczną, nie przyjmuję jednak jego protekcyi. Kobieta zawstydzona prawie, odeszła odemnie i nigdy mi się więcéj nie przedstawiła. Potem kiedy niekiedy spotykałam ją, miała zawsze minę jakby chciała coś do mnie przemówić, uśmiechała się nawet, lecz ja przechodziłam moją drogą i zdawałam się nie znać jéj nigdy.
— To najgorsze było, że na mnie straszny czas nadchodził; pomimo największéj oszczędności, jedno za drugim wychodziło, i wyszło wszystko prawie; jednego dnia uczułam pierwsze bóle, myślałam że już umrę. Gdy ustały, wyszłam z domu i udałam się do prokuratora królewskiego.
— „Ah! to ty moje dziecię? odezwał się.
— „Tak jest panie, ze łzami w oczach odezwałam się. Przychodzę błagać twojéj dobroci o jedne dla mnie przysługę.
— „Mów.
— „Pan pamięta nieszczęście jakie mi się przytrafiło?
— „Oh pamiętam, moje dziecię.
— Pan wiesz że mnie zostawił bez żadnego funduszu?
— „Wiém.
— „Otóż panie, dzisiaj jestem bliska rozwiązania. Gdybym tylko sama cierpiała, nie wymówiłabym jednego za sobą słowa, ale moje biedne dziecię, w którym od pięciu miesięcy mam nadzieję, i które tylko przy życiu mnie utrzymuje, moje biedne dziecię mogłoby umrzeć z braku starania o nimé, przyszłam pana prosić abyś mi dopomógł do umieszczenia się w szpitalu.
— „W szpitalu?
— „Tak jest, możesz że to pan zrobić?
— „Zapewnie, że mogę.
— „Ah jak pan jesteś dobry!
— „Chciałbym co więcéj uczynić dla ciebie.
— „Oh! ja tylko oto proszę!
— „Ja wiem jakeś się prowadziła przez ten cały czas, odpowiedział mi, prawdziwy anioł z ciebie!
— W téj chwili, tak szczera pochwała z ust surowego człowieka, przedstawiającego ludzką sprawiedliwość na ziemi, wiele mi dobrego i pociechy przyniosła; oh! takie słowo o mnie, mógł dziecku memu powtórzyć!
— Zadzwonił, napisał kilka słów, i kazał mnie do szpitala miejskiego zaprowadzić, gdzie mnie szczególniéj polecił.
— To też czas był na to właśnie.
— W wieczór, boleści na mnie przyszły i trwały dwa dni całe. Wszystkie bóle jakie tylko Bóg w pierwszéj chwili gniewu swego wymyślił na karę, z poddaniem się wycierpiałam. Drugiego dnia nad wieczorem wszystko już było skończone. Ledwie że przyszłam do siebie, zaczęłam wołać żeby, mi oddano moje dziecię. Dziecię było nie żywe. Natenczas płakałam, krzyczałam, chciałam umrzeć, chciałam żeby mnie razem z nim pochowali: byłam prawdziwą waryatką.
— Wpadłam w ogromną gorączkę, w obłąkanie; potém wszystkiém wpadłam w mocny sen, i to mnie uratowało.
— Kiedym się przebudziła, byłam tak znękana, zmęczona, wyniszczona cierpieniami, że nie miałam już sił cierpieć jeszcze. Instynktowo szukałam mego dziecka? nie mogłam głową ruszyć zosłabienia, a ręce moje tak po przykryciu moim go szukały, jak ślepy szuka drogi. Jakem się już długo naszukała, przypomniałam sobie co mi doktór powiedział, i łzy puściły mi się z oczu.
— Natenczas usłyszałam głos blisko łóżka mego, wymawiający te słowa: „biedna dziewczyna.”
— Sercem tylko podziękowałam téj która mnie tak żałowała, bo inaczéj nie mogłam.
— Oh! cóż ci powiem? Gdy sobie wspomniałam żem była w szpitalu, i że jeżeli mnie z niego jako umarłéj nie wyprowadzą, to nie znajdę nigdzie wsparcia i przytułku, tylko przedając się drugi raz, i to jeszcze jeżeli choroba nie pozbawi mnie piękności; oh, jakżesz wtenczas byłam nieszczęśliwą! a do tego dodaj, wszystkie jęki, narzekania, boleści, nędzę w łachmanach która mnie otaczała, a przyznasz, że to wszystko nie było wstanie rozweselić mi duszy. Lecz w ogóle religią moją jest ta która zbawia i pociesza; i gdy po moich dwudniowych cierpieniach, otworzyłam oczy i ujrzałam Chrystusa na krzyżu ze słoniowéj kości, którego ciągłe cierpienia, zdawały się zachęcać mnie do znoszenia chwilowych boleści moich i uczyły znosić je cierpliwie, modlitwa wydobyła się z duszy mojéj do tego godła wszystkich boleści ludzkich. Ta modlitwa zaspokoiła mnie, serce mi się wzniosło, a w nocy przy słabem świetle lampy, zdawało mi się że widzę Chrystusa ukoronowanego kwiatami, przez synów tych samych ludzi, którzy go cierniem ukoronowali w Kalwaryi, widziałam mówię Chrystusa, uśmiechającego się do mnie jakby wymawiającego: miéj nadzieję. Jednéj nocy nie spałam, było to właśnie téj nocy, która nastąpiła po mojem wybawieniu od śmierci. Usłyszałam jak drzwi sali otworzono, zwróciłam oczy w tę stronę i ujrzałam wchodzącego księdza w towarzystw!e siostry miłosierdzia. Ta, pokazała mu łóżko jedném tylko od mego przedzielone; ksiądz przybliżył się do tego właśnie łóżka na którém słychać było chrapanie, usiadł, nachylił się, i słuchał spowiedzi téj która na nim umierać miała. Potém powstał, wymówił nad umierającą słowa rozgrzeszenia, pomodlił się i widziałam jak powolnym krokiem odchodził. Ten Boży sługa otwierał bramę do życia ziemskiego, dziecku przychodzącemu na ten świat, i bramę wieczności duszy ztąd wychodzącéj, tym jednym kluczem, który się nazywa: przebaczenie.
— Nazajutrz jak dzień już nastał, chrapanie ocieliło. Doktór odwiedzający salę chorych, przysunął się do owego łóżka, potwierdził czyli zapewnił że chora już nie żyje; natenczas przykryli prześcieradłem to co było przed kilką godzinami kobietą. W godzinę potém wyniesiono trupa, zmieniono bieliznę i wszystko się skończyło.
— Gdy patrzyłam na to wszystko, z tą nerwową ciekawością, która nas skłania do patrzenia się nawet na rzeczy boleść nam przynoszące, usłyszałam ten sam głos, który pierwéj zawołał: biedna dziewczyna! wymawiający teraz wczasie gdy trupa wynoszono „biedna kobieta!“ Chciałam natenczas ujrzyć tę która tak się nad wszystkiemi cierpiącemi litowała, i postrzegłam kobietę w łóżku obok mnie na pół siedzącą, opartą łokciem i patrzącą tak jak ja na tę scenę. Gdy już wszystko się skończyło, upadła na łóżko i ujrzała mnie wtenczas.
— „Czy widziałaś? zapytała mnie.
— „Dałam znak potwierdzający.
— „To smutne nieprawdaż?
— „Okropne! wymruknęłam.
— „To najmniéj dziesiąta którą widzę umierającą, mówiła daléj.
— „Czy dawno tutaj jesteś?
— „Dwa miesiące.
— „Lecz zdaje się że już jesteś zupełnie uleczoną.
— „Tak jest odpowiedziała, to też spodziewam się że za trzy lub cztery dni opuszczę szpital.
— I na to wspomnienie jakaś radość błysnęła w oczach choréj.
— „Ale ty musiałaś bardzo cierpić, bo słyszałam cię okrutnie krzyczącą?
— „A ja słyszałam żeś mnie żałowała, oh! dziękuję ci.
— „Biedne dziecię! bałam się, żebym nie była zmuszoną patrzeć się i na twoją śmierć jeszcze. Kiedy stare ciało jak nasze wyrzucają do fossy, to jeszcze dość naturalnie i nie taki żal bierze, bo przeżyłyśmy nasz czas, i nie mamy czego już oczekiwać tutaj; ale jeżeli młoda jak ty dziewczyna umiera, która ma całą przyszłość przed sobą, to bolesno patrzeć.
— „Smutna to przyszłość, na którą się patrzy przez okna szpitalne!
— „Oh! co to ma do tego! Bóg miłosierny i dobry, miéj nadzieję!
— „Tak, widzę że trzeba ją mieć koniecznie.
— „Ty nie masz chyba rodziców, bo nikt nie przyszedł dowiedzieć się o ciebie.
— „Nikogo nie mam.
— „Ależ przecie ojciec twego dziecięcia?
— Nie odpowiedziałam jéj ani słowa, tylko zaczęłam płakać.
— Przebacz mi, wymówiła; bo bardzo mnie obchodzisz, jesteś taka młoda, taka ładna! oh! tak rozumiem, że szpital musi się zdawać bardzo smutny, kiedy nikt z kochanych przez nas nie przyniesie nam trochę świeżego powietrza i nadziei.
— „Więc ktoś przychodzi do ciebie? obcierając łzy zapytałam się.
— „Tak jest, przychodzi moj syn do mnie.
— „To masz syna? mój Boże jakieś szczęśliwa!
— „Oh! do tego dobrego i poczciwego chłopca.
— „I dla czegóż dozwolił abyś była w szpitalu?
— O! nie oskarżaj go! zawołała matka; to ja tego chciałam sama. On pierwejby z głodu umarł, niżby dobrowolnie zaniechał mnie pielęgnować. Alem mu powiedziała: mój chłopcze, zarabiasz czterdzieści sous dziennie, to nie dosyć aby można żyć samemu i utrzymać chorą matkę, nie możesz sobie tego zbytku pozwolić abyś sam ją dozierał, pielęgnował i utrzymywał w chorobie. Pozwól mi pójść do szpitala, to nie upokarza, bo tam Bóg chorych przyjmuje. Przez ten czas pracuj, oszczędź sobie czegokolwiek i przychodź odwiedzać mnie, oto cię tylko proszę. To też mój kochany syn przychodzi do mnie trzy razy na tydzień, i przynosi mi swoje łakotki, bo wie żem łakoma; on tak moim chimerom jakby jakiemu dziecku dogadza; i jeszcze odkłada co może i chowa, żyje dziesięcioma sous dziennie, a myśli tylko z rozkoszą o chwili kiedy stara jego matka ztąd wyjdzie. Tym sposobem wyleczyłam się, i ta moja kuracya grosza mego chłopaka nie kosztowała, przeciwnie mamy teraz czterysta franków. A gdybym była w domu chorowała, to byłoby mi gorzéj, bo onby zarabiać nie mógł pilnując mnie, i bylibyśmy całą naszą oszczędność wypotrzebowali; teraz rozumiesz?
— „Rozumiem, i wychodząc będziesz jeszcze szczęśliwą, to nadewszystko dobre.
— „A ty moje dziecię co myślisz z sobą zrobić?
— „Niewiem, nie znam tu nikogo, i jak wypotrzebuję resztkę pieniędzy która, mam, to pozostanie mi chyba śmierć jedna.
— „W twoim wieku umierać? daj temu pokój; znajdą się przecie litościwe i miłosierne dusze które ci użyczą opieki.
— W téj chwili drzwi od sali otworzono.
— „Otóż patrzaj, z radością zawołała do mnie, to mój syn.
— Był to słuszny chłopak, z fizognomią wyrażającą dowcip i charakteryzującą ludzi z części południowéj Francyi. Gdy spostrzegł matkę, nie do opisania miły uśmiech szczęścia znać z serca, przebiegł mu po twarzy.
— „Dzień dobry matko! odezwał się całując strarą, która się zaczęła poprawiać dla zbliżenia się do niego.
— „Dzień dobry mój synu! cóż to mi znów przynosisz? czyż ty chcesz zniszczyć się już dla mnie zupełnie?
— „Nie ma tego niebezpieczeństwa, to są pomarańcze, a wiesz przecie że tutaj nie bardzo drogie.
— Patrzyłam z rozczuleniem na tę scenę, powtarzając sobie w duchu: więc są jeszcze na ziemi prawdziwe matki i prawdziwi synowie? młody człowiek postrzegł że się patrzę na niego, wtedy usiadł przy mojéj sąsiadce, i na wzajem ciągle się na mnie patrząc, pewnie ją o mnie zapytywał, bo słuchał co mu matka mówiła, a ze mnie oka nie spuścił. Pozostał jeszcze może z dziesięć minut przy łóżku matki, ale już ani słowa nie słyszałam co rozmawiali, tylko gdy odchodził, jeszcze na mnie rzucając spojrzenie, wymówił: do po jutra!
— Byłam zdrowsza, moja sąsiadka dzieliła się ze mną swemi pomarańczami, i bez przestanku rozmawiałyśmy z sobą: zdawało się, że mnie pokochała bardzo. Za parę dni syn jéj powrócił jak był obiecał, była radość z obopólna; tylko że rozmawiali tak cicho że nic usłyszeć nie mogłam, a młody człowiek bezprzestannie na mnie patrzył. Tym razem wychodząc odezwał się: „do jutra.“
— Moję dziecię, odezwała się do mnie kobieta po wyjściu syna, ja jutro już cię porzucę; ależ nieprawda że pozwolisz abym przychodziła cię odwiedzać?
— „Jak to, już wyjdziesz ztąd? zapytałam.
— „Przecież już dwa miesiące tego dnia wyglądam.
— „Mój Boże! w cóż ja się obrócę gdy pani już nie będzie, bo jesteś jedyną osobą która mi dała dowody przywiązania od sześciu miesięcy.
— Bądź spokojną, mówię ci, że będę przychodziła do ciebie i będę miała o tobie staranie.
— Myśl, że pozostanę sama w tym szpitalu, robiła mnie nieszczęśliwą; jest czasem w życiu, naszém takie położenie, w którem smutek nasz przyciąga obcych, i których spółczucie jest dla nas konieczną potrzebą; w tenczas dla serc naszych stają się przyjaciółmi, rodzicami, krewnemi, i jak zmuszeni jesteśmy rozdzielać się z niemi, zdaje nam się że część duszy naszéj z sobą unoszą, jak listek od kwiatka unosi cząstkę jego woni.
— Nazajutrz, kobieta która już od kilku dni wstawała i mogła chodzić, odeszła ze swym synem. Ja wszystko objęłam co po sobie zostawiła. Uściskała mnie i obiecała że ile tylko czas i interesa jéj pozwolą odwiedzać mnie będzie.
— Opowiadać ci jaki mnie ogarnął smutek po jej odejściu, jest niepotrzebném: są czasem bez wielkiéj przyczyny zgryzoty, które dosyć jest napomknąć duszy aby je zrozumiała.
— Przychodziłam jednakże do zdrowia. Poczciwa kobieta, ozdrowiawszy zupełnie, co drugi dzień mnie odwiedzała, i przynosiła mi rozmaite w chorobie dozwolone przysmaki, których nie mogli mi w zakładzie dostarczać. Gdy zaczęłam wstawać, odezwała się do mnie:
— „Mam cię o coś prosić.
— „Oh! o co powiedz!
— „Ale boję się że na to nie przystaniesz.
— „Powiedz jednak.
— „No! moje dziecię! powiedziałam memu synowi, bo nic bez niego nie robię, gdyż zupełniem od niego zawisła, powiedziałam mu ileś ucierpiała, i ile razy tutaj gadaliśmy cicho, to zawsze było o tobie: wtedy on się tak do mnie odezwał: „moja matko, zapytaj się téj panny, czyby nie chciła przyjąć u ciebie pomieszkania, ty matko miałabyś o niéj staranie, a ona o tobie. Już ani ty ani ona nie będziecie samotne. Ona niech zajmie mój pokój, ja zostanę u mego majstra, bo mi nawet to zaproponował. Będziecie obydwie szczęśliwe, a ja cieszyć się będę że będziesz miała moja matko kogoś przy sobiee, co cię będzie kochał i mnie zastąpi, boć ja przecie zawsze przy tobie być nie mogę.” Powiedziałam, mu że z tobą pomówię o tém; ja nie śmiałam ci tego przedstawić dla tego że nie jestem bogatą, bo prawie pracą a nie dobrym bytem chcę się z tobą dzielić.
— „Z płaczem wdzięczności rzuciłam się na szyję kobiecie, dziękowałam jéj z głębi serca i powiedziałam że z wdzięcznością ofiarę jéj przyjmuję.
— Ozdrowienie moje wkrótce nastąpiło, i wszystko się stało jak było umówione. Porzuciłam szpital i poszłam mieszkać z nową moją matką, tak bowiem ją nazywałam.
— Poczciwa kobieta, nie skłamała, nie była bogatą; pracowałyśmy cały tydzień; w niedzielę syn jéj przychodził i cały dzień u nas bawił; chodziliśmy we troje spacerem na obiad do Montredor, pięknéj wioski rzuconéj jak gniazdko nad brzegiem morza; albo do Prado, wracaliśmy wieczorem trzymając się za ręce, weseli jeżeli nie ze wszystkié smzczęśliwi. Odmiana jaka zaszła w mém życiu, była tak wielką, że sama w sobie była już dla mnie rozrywką. Odnalazłam dawną rodzinną nędzę, ale z tą różnicą że mnie kochano. Jeżeli się znalazło że można się było zebrać na jaki podarunek, to z pewnością mnie go ofiarowano. Matka nazywała mnie córką swoją, a syn siostrą. Zdaje mi się, że właśnie w tém mieszkaniu prawie pod strychem w Marsylii, przepędziłam najszczęśliwsze chwile życia mego.
— Jakże bo też to miło, czuć że się jest kochaną, że usta które cię całują są echem rzetelnie kochającego serca.
— Ponieważ przy robocie siedziałyśmy dnie całe, więc pracując śpiewałam, głos mój zawsze był równie piękny, tak, że zachwycałam starą kobietę, która nigdy w życie nie słyszała podobnego koncertu. Wieczorem, syn jéj przychodził przepędzać z godzinę czasu z nami, i przez cały czas co u nas zastawał, prosił mnie abym śpiewała, mówiąc że nie usnąłby gdyby mnie nie słyszał. Biedny chłopak! hojnie był od natury przymiotami obdarzony, ale te były pod szeroką obsłoną, był djament w granicie; to serce miał naiwne i poetyczne, tłomaczenie się słodkie i obrazowe, jakie zwykle posiadają mieszkańcy południa, których język jest ciągłą melodyą. Prawie tyle było mi miło słyszeć go rozmawiającego z matką językiem prowanckim, ile im miło było słyszeć mnie śpiewającą; kiedy niekiedy śpiewał ze mną, potém nagle się wstrzymywał, pozwalał memu głosowi rozciągać się, a sam z otwartemi ustami, z głową pochyloną, rękami złożonemi, słuchał mnie jakby w zachwyceniu. Często powiedział mi:
— „Zdałby ci się bardzo fortepian do towarzyszenia.”
— Odpowiedziałam nie raz, że mój głos wieleby na tém zyskał, i myślałam że taka moja odpowiedź nie ściągnie żadnych następstw; gdy pewnego dnia ujrzałam przybywający instrument, któren biedny chłopiec za zapracowane i oszczędzono przez siebie pieniądze mi kupił. Już bardzo wiele narobili podarunków mojéj próżności, ale ten był pierwszy ofiarowany memu sercu, to też płakałam z radości i wdzięczności jęk dziecię. A w wieczór zaczęłam łajać mego wspaniałego przyjaciela, za nadto wielką hojność jego, potém mu dziękowałam śpiewając wszystko co tylko chciał. Był zachwycony. O północy nie myślał jeszcze o odejściu, późniéj odchodząc powiedział mi, że odtąd już tylko tą nadzieją żyć będzie, że mnie nazajutrz wieczorem śpiewającą usłyszy, bo głos mój był rajem dni niego.
— Nazajutrz, ta sama muzyka i ta sama rozkosz dla wszystkich. Stara kobieta nieposiadała się z radości, że mój śpiew tak uszczęśliwiał jéj syna, który powiedział mi, że nie chce abym pracowała, że kiedy się ma taki głos i takie palce jak moje, to te powinny tylko służyć i dopomagać pierwszemu a nie zatrudniać się igłą i bielizną. Chociaż sobie gadał co mu się podobało, ja z mojéj strony nieprzestawałam pracować w czasie jego nieobecności; lecz wieczorem, gdy nadchodziła godzina w której zwykle, przychodził, siadałam do fortepianu, aby na sam początek przybycia mój głos posłyszał. Miałam dla niego jedno z tych uczuć czystych, braterskich, jakieby dusze uwolnione z ciał mogły mieć jedne dla drugich; w niebytnosci czasem matki jego, uważałam, że się zbliżał do mnie, że mnie brał za ręce, całował je z uniesieniem, potém raptownie wstawał, nie wymawiając słów które mu się z serca cisnęły a które ja zgadywałam, a on nie śmiał wyjawiać.
— Wreszcie pewnego dnia, gdyśmy byli sami, bez żadnych przygotowań i okrążeń w mowie, zapytał się mnie; czy chciałabym zostać jego żoną?
— Natenczas podziękowałam mu za to co mi ofiarował, starałam się dać mu do zrozumienia, że to było rzeczą niepodobną, że kobieta poślubiająca uczciwego jak on człowieka, powinna mu przynieść, gdy jest jak ja biedną, choć przynajmniéj przeszłość swoją bez zarzutu; że ja, byłam tylko straconą istotą, niegdyś jak towar sprzedaną, i że to co on teraz we mnie bierze za cnotę, jest tylko skruchą i żalem; że gdyby mnie prosił abym była jego kochanką, przystałabym na to, bom niczém więcéj być nie warta; i że ponieważ przedałam ciało moje za pieniądze, mogłabym oddać serce moje za miłość, ale żoną jego być nigdy nie mogę.
— Natenczas powiedział mi, że mnie nadto kocha aby mógł mnie robić tylko kochanką swoją; odszedł z pełnemi łez oczyma i w zdętém od żalu piersiami, i nazajutrz wcale nie przyszedł.
— Jednakże podług zwyczaju usiadłam do fortepianu, a po godzinném śpiewaniu i graniu, gdym go nadchodzącego nie ujrzała, wstałam i oparłam się w oknie; dostrzegłam go w tenczas przyciśniętego do muru, jak można ukrywającego się i patrzącego na dom matki, który natenczas stał się moim. Biedna kobieta, zaczęła być o niego niespokojną, alem ją zapewniła że nic złego przytrafić mu się nie mogło; opowiedziałam jéj wszystko co on mi i ja jemu powiedziałam.
— Pocałowała mnie w czoło, mówiąc: że byłam uczciwą dziewczyną.
— Nazajutrz syn jéj jeszcze się nie pokazał, ale na trzeci dzień nie mógł wytrzymać i przyszedł. Przyjęłam go jakby nic między nami nie było zaszło. Zapytałam go czy mam zaśpiewać, z ochotą przyjął moje oświadczenie, a czém więcéj śpiewałam tém bardziéj rozczulał się i łzy mu mimowoli płynęły, co zobaczywszy zatrzymałam się.
— „Śpiewaj daléj, wymówił, nie chcę aby matka moja widziała że płaczę.
— Takie położenie obiecywało że z każdym dniem stawać się będzie przykrzejszym. Odmówiłam małżeństwa z tym biednym chłopcem tak dla jego jak i dla mego dobra. Dusza czuje czasem nagle i gwałtowne wyrzuty, i w tenczas zamyka się sama w sobie, gotowa jest na wszelkie poświęcenia, lecz potrochu odzyskuje pierwotne swe żądze niezawisłości i swobody, i przy pierwszéj wydarzonéj chwili ulata po nad warownemi mury swego postanowienia; wtedy, im więzy jéj dłużéj trwały, tém swoboda zdaje się być słodszą i milszą. Poznałam to że nie mogę przez całe życie poprzestać w dzień na haftowaniu a w wieczór na śpiewaniu, i często, zwłaszcza gdy śmierć mego dziecka odjęła mi pobudkę do zupełnego nawrócenia się mego, widywałam we śnie Paryż z którego wyszłam, i wszystkie odurzające uciechy jego, które szumiały mi w uszach i jakby do siebie wzywały. Byłoby największą nikczemnością i zdradą iść za tego poczciwego chłopca, któremu bym była nieszczęście zrządziła, a dosyć już miałam własnych żalów, aby sobie jeszcze za drugich wyrzuty sumienia sprowadzać.
— Przez ten czas, odgłos się rozszedł po Marsylii że miałam głos piękny. Z początku śpiewałam pomiędzy rzemieślnikami i rzemieślniczkami; śpiewałam im po Prowancku bom dobrze tym djalektem mówiła, i nadzwyczajnie mi się powiodło: potém śpiewałam mieszczanom, i do tego przyszło że mi po sto franków za wieczór ofiarowali, co było wielką bardzo rzeczą dla poczciwych Prowanczyków, mało bogatych aby byli rozrzutnemi.
— Przyjmowałam te zapłaty; gdybym była sama, z pewnością byłabym ich odmówiła: lecz zarabiając pieniądze, znajdowałam się w możności wywdzięczenia poczciwéj kobiecie za jéj dla mnie poświęcenie się, i za wszystko co dla mnie czyniła. Jednakże te pieniądze nie zrządzały zwyczajnych skutków, a szczególnijé takich jakie na mojéj matce wywierały. Dobra kobieta zaczęła bywać smętną i raz powiedziała: że mi nieprzedała ani swego pokoju ani swego serca, i że czuła się nieszczęśliwą gdy jéj za to płaciłam. Syn wcale już nieprzychodził, nie mogłam wymyśleć żadnego sposobu, aby im zręcznie i bez obrazy ofiarować te małe kwoty pieniężne które zarabiałam. Zdawało się, że zazdroszczą iż ja od obcych a nie od nich mam pieniądze.
Bywały także publiczne koncerta, na których śpiewywałam i gdzie niezmiernie mnie chwalono. Jeden zdających koncert, powiedział mi, że ma zlecenie szukać osoby, ze świetnym głosem i ugodzić ją; że gdybym posiadała język włoski, mógłby mnie zamówić do jednego z pierwszych włoskich teatrów. Odpowiedziałam mu, że jeżeli tego żąda w parę miesięcy go się nauczę; powiedział mi na to, że warto abym się natychmiast do téj nauki wzięła, że to czas jest właśnie i nic nie będzie za parę miesięcy spożnioném. Opowiedziałam to wszystko co mi mogło niezależną przyszłość zapewnić, mojéj przybranéj matce, jak ją nazywałam; ale to zamiast rozweselić zasmuciło ją niemało, i odpowiedziała mi tylko łzę obcierając:
— „Porzucisz nas!
— W téj chwili, przysięgam ci, byłam skłonniejsza raczéj wszystkiego się wyrzec, niż taką łzę drugi raz ujrzeć. Lecz szczęściem postąpiłam sobie na wzór naszego wielkiego ministra, który strzegł się zawsze pierwszego dobrego wzruszenia. Zaczęłam szukać metra włoskiego języka, co łatwem bardzo było do znalezienia w Marsylii, bo wszystkie prawie białe kartki poprzylepiane na rogach ulic, pełne są imion profesorów do tego języka. Znalazłam jednego dość młodego i pięknego chłopca, muszę to powiedzieć: zapytałam go się o cenę, odpowiedział mi: że dla mnie to bez zapłaty dawać będzie; odrzekłam mu na to, za drogo, i poszłam do innego, który się ze mną, za dwadzieścia franków miesięcznie ugodził. Od tego dnia rachując, Rossini zajął miejsce Webera i Mozarta, a w końcu dwóch miesięcy śpiewałam i mówiłam po włosku, tak dobrze jak Grisi.
— Po dwóch miesięcach, ten pan co koncert dawał, przyszedł i ugodził mnie na pięćset franków miesięcznie; dla mnie to było bardzo dobrą spekulacyą. Wymagałam w Marsylii, aby mi pozwolono dać koncert, cała sala napełnioną była i odtrąciwszy wszystkie koszta, zyskałam ośmset franków. Dałam pięćset franków mojéj poczciwéj kobiecie, która stawała się coraz smutniejszą, i która w zamian dała mi mały krzyżyk złoty, który zawsze religijnie zachowałam i który jak widzisz noszę i teraz.
— Na prożnoby było mówić ci, co się działo od rana w dzień mego odjazdu: wszyscyśmy płakali układając tłomoczki jak gdyby nie chcąc tracić czasu. Matka płakała, syn płakał, ja płakałam, ona z całego serca, on łzy wstrzymując a ja ze wzruszenia widząc ich żal i przywiązanie do mnie. Wszystkie przedmioty do których wzrok mój przyzwyczaił się, teraz w chwili odjazdu zdawały mi się być potrzebą serca mego. Te ciemne i ogorzałe ściany, te pstre obrazy, na które po tygodniach całych jednego spojrzenia nie rzuciłam, teraz oczu oderwać od nich i nasycić się ich widokiem nie mogłam. Chciałam unieść plan pokoju, abym natychmiast po wyjeździe, pamięcią w nim spocząć, mogła, i żebym za przebudzeniem się zaraz do niego pielgrzymkę codzienną myślą odbywała. Nie przestawałam powtarzać biednéj matce, że przyjadę umyślnie ją odwiedzić, całowałam jéj łzy, ręce i suknie. Chciałam zabrać z sobą moją muzykę, i fortepian. Wszystkie natenczas bolesne wspomnienia przeszłości przyszły nam obydwom na pamięć, zamiast aby przyszłością zakoloryzowały się i nadzieją uświetniły. Dla tych którzy się rozłączają, taka jest potrzeba łez wylewania, tak się obawiają aby te nie ustały, że umyślnie dotykają się wszystkich stron duszy. To też obydwie ze starą poczciwą kobietą, rozmawiałyśmy tylko o okolicznościach i miejscu poznania się naszego; a przy śniadaniu, które sama dla mnie przyrządziła i zmuszała pożywać go, choć wcale jeść nie mogłam, pewna byłam że usłyszę słowa: „Czy pamiętasz? i że potém słów jéj zabraknie i skończy na płaczu.
— Ani ona ani ja nie śmiałyśmy się spojrzeć na zegar z kukułką, który tyle obojętnych dla nas wybił godzin, a na którym każda teraz minuta unosiła i porywała jednę więcéj pociechę. Zdawało nam się, że gdybym nie pojechała aż nazajutrz, zyskałybyśmy całą wieczność szczęśliwości.
— Jednakże godzina nadeszła! trzeba było odjechać. Wewnętrznie, w milczeniu, przyrzekliśmy sobie nabrać i mieć odwagę na ten rozdział. Wysłałyśmy łódką nasze rzeczy, i wszyscy troje zeszliśmy piechotą do przystani.
Jakób ani słowa nie przemówił.
— Przybywszy do przystani, staranie o rzeczy i formalności na komorze przerwały wielką naszą boleść. Serce miałam ściśnione; bardziéj jak przy śniadaniu do którego mnie dobra matka przymuszała, a które mnie dławiło w gardle. Wsiedliśmy do łódki, która nas do statku parowego odwiozła; prosiłam kapitana aby pozwolił dwom osobom odprowadzającym mnie wejść na statek; zezwolił na to. Byliśmy więc razem do chwili wypłynięcia statku, lecz żadne z nas nie śmiało ust otworzyć, bo pewni byliśmy, że za pierwszem słowem łkania by się na nowo rozpoczęły; patrzyliśmy się tylko na rudel i całą machinę, która nam była zupełnie obojętną, ale to nas jakoś upoważniało do nie patrzenia się jedno na drugiego; to przecież było czemsiś, gdyż żebyśmy się byli raz rozrzewnili i nieulegali potrzebie patrzenia na rzeczy obojętne, wzrok jednego z nas na drugiego wzniesiony, byłby tego samego co i słowa dokazał.
— Szósta godzina wybiła — trzeba było zostającym, statek porzucić. Matka Jakóba, tym razem szlochania nie wstrzymując rzuciła, się na moją szyję, całowała mnie i ledwie uściskami nie udusiła. Co do Jakóba, ten całując mnie w czoło, z najsmutniejszém jakie może być wejrzeniem wymówił:
— „Bywaj pani zdrowa!
— „Pani! wymówiłam tonem wyrzutu.
— „Bądź zdrowa siostro! poprawił się.
I wielkie łzy długo wstrzymywane wydobyły mu się z oczu i spłynęły po twarzy.
— Ścisnęłam mu rękę i matka z synem zeszli ze statku.
— Pozdrawiałam ich ręką, my także ruszyliśmy z miejsca: gdyśmy już wypłynęli z przystani, poszłam na tył statku i patrzyłam się w stronę wieżyczki, bo pewna byłam że ich tam ujrzę i poznam znaki ich pożegnalne.
— W istocie poruszali chustkami, nie mogąc w takiém oddaleniu mnie pomiędzy innemi podróżującemi rozpoznać, lecz tak byli pewni, że ja im odpowiadam, jak ja pewna byłam że na mnie patrzą.
— Potrochu brzegi niknąć zaczęły, już nic dojrzeć nie mogłam, ale zdawało mi się że ich widzę pod ręce prowadzących się, i wracających smutnie do miejsca które pewnie na wieki porzucałam.
Wystąpiłam pierwszy raz w Florencyi, gdzie pozyskałam największe wszystkich zadowolenie; wystąpiłam w roli Łucyi. Odtąd powróciłam do życia, do którego byłam przeznaczoną i całkowicie mu oddaną. Napisałam do mojéj poczciwéj kobiéty, że jéj będę stopięćdziesiąt franków miesięcznie przysyłać, i chcę aby już pracować przestała. Z początku pisywałam do niéj codzień, potém pisywałam dwa lub trzy razy na tydzień, potém jeden tylko list na miesiąc przesyłając jéj umówioną kwotę.
A w końcu skończyłam na tém, żem zupełnie pisywać przestała, szczególniéj gdy bankier mój odebrał polecenie, aby każdego pierwszego dnia miesiąca przesłał jej stopięćdziesiąt franków.
— Otóż to takie serce nasze! niestety! postrzegamy długość życia nie przez boleści które cierpiemy, ale przez boleści których zapominamy.
— Zapytasz mi się pewnie drogi Tristanie, jak to być mogło że zarabiając pięćset franków miesięcznie potrzebowałam mieć swego bankiera.
— Oh! mój drogi przyjacielu! moje piękne i dobre postanowienia uleciały jak te ptaki, które zdaje nam się, żeśmy przyswoili ustrzygając im skrzydła, a którym jednak te skrzydełka codzień po trochu odrastają: hrabia miał następcę jak każdy panujący ma swego, w państwie dobrze urządzoném. Ten następca był nawet księciem, wprawdzie księciem włoskim tylko, jednakże kareta nasza miała herb z książęcą koroną i to mi dosyć pochlebiało. A potém był bardzo bogaty, chociaż nie bardzo umysłowy; ale że był żonatym, w tém było wynagrodzenie. Żona jego miała kochanka, jak to zwyczajnie się zdarza w tym pięknym kraju; ten kochanek był przyjacielem jój męża, a że był także i moim przyjacielem, prosiłam, go aby mego księcia długo niekiedy u siebie zatrzymywał. Przez ten czas przyjmowałam barona francuzkiego, i jak widzisz, robiłam z zagranicą przymierze; zdradzałam Włochy, ani mniéj ani więcéj jak to czynić zwykli wielcy czasem jenerałowie.
— Otóż dla tego potrzebowałam bankiera.
— Byłam śpiewaczką w modzie, a dwór mój składał się złudzi rozmaitych krain. Wiodłam życie dość wesołe, którego szczegółów zamilczę i tylko ogólny zrobię ci zarys. Po skończonym roku porzuciłam Florencyą, zrobiwszy na moich sześciu tysięcach franków pensyi, pięćdziesiąt tysięcy franków oszczędności, summę, którą przy zbytkach moich jeszcze zebrać mogłam.
— Zamówiono mnie do Wenecyi, z tą różnicą, że miesięcznie ofiarowano mi tysiąc pięćset franków.
— W Wenecyi te same mnie spotkały powodzenia co we Florencyi, taki sam dwór, taki sam dochód, ten sam bankier. Dyrektorowie teatrów włoskich, mają szczególny i dziwny sposób spekulowania: gdy cię raz do swego teatru zamówią, uważają cię za swoją własność, za swoją rzecz, za swoje dobro. Gdy ci się powodzi, gdy nikt inny prócz tego który cię kupił, mieć cię u siebie nie może; umieszczają cię w swoim domu; i tym sposobem prócz tego co ci płacą, wynajmują cię swoim kolegom innym dyrektorom, na dwa lub trzy miesiące, za cenę podwójną lub potrójną jaką od nich bierzesz.
— Gdy czas najmu wyjdzie, powinnam przyznać, że cię sumiennie na twoją posadę wracają, i w takim stanie w jakim cię wzięli. Nie wiedziałam nic o takiem wexlowaniu ludźmi, ale na potem obiecałam sobie to wynagrodzić Pierwszego roku pobytu mego w Wenecyi, gdy się mój rok podług umowy skończył, dyrektor chciał abym na drugi rok ugodę potwierdziła, powiedziałam mu że przystanę, pod warunkiem: że zamiast tysiąc pięćset franków, dostawać będę trzy tysiące franków miesięcznie. Z początku odmówił, lecz gdy z Neapolu chciano mi dać żądaną przezemnie płacę, mój Wenecyanin zaczął się rozmyślać, i nareszcie przystał. Jemu więc dałam pierwszeństwo, tém chętniéj, że lubiłam miasto, a chociaż w ogólności znajdowałam go nieporządném; ale znałam teatr, nabrałam jakichsiś w niém nałogów i zwyczajów, które musiałabym była zmienić przenosząc się.
W owéj epoce, mój drogi Fabiano, nie byłam już pracującą dziewczyną w Marsylii, i nie byłam jeszcze tém, czém teraz jest śpiewaczka w Medyolanie. Przemienienie moje jednak było zupełne: byłam jak tylko być można najbardziéj pustą istotą z Włoch całych, i czy to było w naturze mojéj abym taką była, czy życie teatralne do tego mnie przywiodło, lub że życie w Wenecyi pobudzało mnie do wesołości i uciech, ale rzeczy wiście o niczém nie mówili, tylko o moich wydatkach, o moim dowcipie i o moich miłostkach. Świat z moich salonów, napływał do teatru, a że co tylko było wytwornego, miłego, uwielbiało mnie, a zatem sala rozstępowała się na huk dawanych mi oklasków. W nocy śpiewałam w mojéj gondoli wśród trzech lub czterech wybranych, a nazajutrz spałam dzień cały. Po prostu mówiąc, byłam królową miasta; kwiaty, śpiewy, dowcip, miłość, wszystko składano mnie saméj; byłam w wojnie otwartéj z wszystkiemu pięknemi kobietami i to nie mało przyczyniło się do ustalenia mojéj sławy.
Pomiędzy wszystkiemu którzy mi się przedstawili, i których byłam pewna, że zawsze ujrzę czekających na mnie, wczasie mego występowania na scenę, znajdował się młody piękny człowiek, ale w całym znaczeniu tego słowa piękny, markiz rzymski. Markizowie rzymscy znajdują się dosyć często we Włoszech. Ten ciągle mi hołdy składał, i zdawał się być bardzo we mnie rozkochanym; pomimo to, czyli dla tego właśnie że tak bardzo był mną zajęty, nie słuchałam go wcale; my kobiety, nie jesteśmy nigdy tyle powabnemi i zachwycającemi z tymi których przywiązania pewne jesteśmy; całéj wabności, uroku, wdzięków, używamy zwykle na przyciągnienie tych, którzy jak nam się zdaje, mało nas cenią; tych, wszystkiemi siłami i sposobami przytrzymać przy sobie chcemy. Co do rzetelnie zakochanych, o tych się najmniéj troszczymy, pewne bowiem jesteśmy, że ich nazajutrz znajdziemy wtem samem miejscu, w którém ich wczoraj zostawiliśmy.
— Tak sobie więc postępowałam z moim rzymskim dworakiem.
— Każdego ranka przysyłał mi kwiaty, codzień odwiedzał mnie. Chociaż czasem znalazł dla siebie drzwi moje zamknięte, nie zrażał się niczém; zawsze a zawsze znalazł sposobność wcisnąć się za kulisy, i tam mi nieustanne robił grzeczności.
— Z tą wytrwałością odznaczającą się, od tak dawna mi hołdował, że przez litość, a bardziéj może przez znudzenie, gotowałam się uczynić mu wynagrodzenie i tym sposobem wykwitować go za tak długą miłość. Gdy pewnego dnia, niespodziewając się i nie przewidując szczęścia jakie go spotkać miało, a którego tak już był bliski, zrobił mi propozycją, zgadnij jaką?
— Zapisał ci cały swój majątek?
— Nie.
— Zycie swoje? zabił się?
— Nie.
— W takim razie kiedy ani jedno ani drugie, to nie zgadnę.
— Oświadczył mi, że chce mnie zaślubić.
— I przyjęłaś?
— Spodziewam się.
— I małżeństwo nastąpiło?
— Zobaczysz.
— Nadzwyczajnie zdziwiłam się tém jego oświadczeniem, które w istocie nie mogło mi być nieprzyjemném. Zamiast mego po prostu tylko imienia Lei, przybrać nazwę rodzinną, i to wielkiéj jeszcze rodziny, a zamiast śpiewaczki zostać markizą, to mi się dosyć podobało. Markiz po oświadczeniu, powiedział mi: że mnie już od roku kocha, i że nie posiadając nad ten innego sposobu, dawno już chciał mi swoją rękę ofiarować, lecz go wstrzymywała bojaźń, żebym nad stopień który mi dać może, nie przekładała przeszłéj mojéj niezawisłość, którą gdy raz żoną jego zostanę, trzeba będzie porzucić. Odpowiedziałam mu, że żadne poświęcenie nie będzie dla mnie niepodobném i przykrém, dla okazania się godną imienia które mi nadać zamyśla, że na przyszłość tak serce moje zamknę, jak zamknięta jest księga przeznaczenia dla ciekawych swego losu, że drzwi moje dla tych tylko otwarte będą, których on sam mi wymieni, i że z łatwością opuszczę teatr.
— Wyraźnie przeciwił się ostatniemu memu postanowieniu, mówiąc, że tyle się będzie pysznił być mężem kobiety z talentem i wielbionéj od wszystkich, ile czuje szczęścia poślubiając mnie, którą nadewszystko kocha; że chce abym została w teatrze, gdzie mnie najpierwszy raz ujrzał, i gdzie nie mógłby się odzwyczaić od codziennego mnie widywania.
— To wszystko bardzo mi dogadzało. A więc ponieważ on mi się oświadczył, a ja to oświadczenie przyjęłam, zaślubiny nastąpiły z wielkiem zgorszeniem szlachty, z wielkiem zadziwieniem moich przyjaciół i z osłupieni całéj publiczności.
— Poczém, jak gdyby nic nie zaszło, wystąpiłam w roli Normy.
— Trzeba powiedzieć, żem bardzo złe postanowienie zrobiła, o czém przekonałam się bardzo prędko. Są położenia mężczyzn bardzo podle i nikczemne, zależne od zbezczeszczonego bytu kobiet, których są kochankami albo opiekunami. Dzieje się tak nie raz, że niektórzy młodzi ludzie będąc pierwéj bogatemi, zniszczywszy rozpustą majątki, kończą, przyjęciem takiego stanowiska w świecie; tylko że mając sławne i wielkie imiona, drapią się po większych i piękniejszych drabinach, i zamiast żeby niemi pogardzali, żałują ich jeszcze. Gdy taki człowiek postrzeże się zniszczonym na sercu, na majątku, na wszystkiém, gdy postrzeże że nie może połączyć się z odpowiedniém jemu imieniem i rodziną, i z majątkiem równającym się majątkowi jaki dawniéj posiadał, stara się natenczas ożenić z aktorką, zarabiającą czterdzieści lub pięćdziesiąt tysięcy franków rocznie; nie przeszkadza jéj wtenczas prowadzić życia jakie przed zamęściem wiodła, ale pod warunkiem, ze ten sposób życia i dochód z nim podzielać będzie; a potém gdy świat się dowie o wszystkiém co się dzieje, wszystko złe, całą winę zwalają na żonę; naganiają może trochę młodego szlachcica że ją poślubił, ale czyn jego wymawiają wielką namiętnością, spędzają na szaloną miłość to, co tylko było wyrachowaniem z jego strony. Uchodzi wtedy za ofiarę; gdy w tém wszystkiém pokazuje się, że żona tylko oszukaną została.
— Oto jest dosłownie sidło w jakie wpadłam. Z tą, tylko różnicą, że mój piękny mąż, w całém tém postępowaniu wybrał drogę bardzo grubijańską. Muszę wyznać, że z obawy, czy późniéj się nie zmienię, ale przed zamęściem jeszcze, postanowiłam sobie zmazać wszystkie dawne przewinienia moje, najczystszém i najprzyzwoitszém na przyszłość postępowaniem, i istotnie tak postępowałam. Ale to już nie obchodziło Markiza, który chociaż na majątku zniszczony, lubił jednakże prowadzić życie na wzór bogatych; zdało mu się to nawet bardzo wygodnie, zażądać odemnie abym mu dostarczyła drugą taką summę jaką mieć mogłam z teatru. Znalazłam z mojéj strony takie wymaganie nikczemném, podłém i niezdarzającém się w świecie i kiedym stanowczo odmówiłam podobnego przedsięwzięcia, natenczas wybił mnie; i ile razy markiz wracał z rozpustnych zchadzek swoich przychodził mówić mi o pieniądze których dać mu nie chciałam albo nie mogłam, najokropniejsze wtenczas odbywały się między nami sceny.
n
— Pojmujesz, że podobny sposób życia zdawał mi się nieznośnym, i że pewnego dnia gdy ugoda moja z dyrektorem skończyła się, sprzedałam po kryjomu połowę klejnotów moich, i zgromadziwszy wszystkie za nie pieniądze, zresztą funduszów które mi pozostały, ociekłam do Rzymu. Zdawało mi się żem rozsądnie, miasto święte za miejsce méj ucieczki wybrała, było to bowiem miejsce urodzenia mego męża, teatr na którym musiał z niedorzecznościami swemi i długami występywać; bez wątpienia musiał zostać z tamtąd wypędzonym i pewnie nie mógł tam więcéj się pokazywać.
Mimo to odmieniłam imię, i z Lei zostałam Nathalją.
— Nathalja! wykrzyknął Tristan powstając nagłe.
— Tak jest, Nathalja, odpowiedziała młoda kobieta.
— Oto! to prawdziwie cudowne.
— W czém? proszę cię.
— W czém?
— Ale tak jest.
— W tém, że cię znam i w dziwnym rodzaju. Czy chcesz żebym ci koniec twéj historyi opowiedział?
— I owszem chcę, tém bardziéj że sobie odpocznę.
— I że ci opowiem jeden epilog o którym nic nie wiesz.
— Mów prędko.
— Twój mąż wynalazł cię w Rzymie. nieprawdaż?
— Prawda.
— Gonił za tobą wieczorem, bo podług twego przewidzenia nie śmiał śród białego dnia wychodzić.
— I to prawda także.
— Pewnego wieczoru, gdyś go ujrzała nadchodzącego, chcąc wyratować się, niewynalazłaś nic lepszego nadto, że spotkawszy przechodzącego młodego człowieka, wezwałaś jego ratunku i obrony.
— Daléj, daléj mów ciągle.
— Ten młodzieniec nie odmówił ci swojéj opieki, nazajutrz bił się z twoim mężem, przeszył mu okropnie na wylot piersi szpadą; to zrobiło takie na mężu twoim wrażenie, że zaraz umarł:
— Mówisz jak Mojżesz; a potém co daléj?
— Potém pojechałaś do Neapolu, gdzie nieznajomy za tobą pospieszył, i żyłaś z nim uczuciowo, sentymentalnie, spodziewał się że się z tobą ożeni; gdy pewnego dnia, a to było w piątek, powracając z przechadzki przez nieuwagę wpadłaś w wodę. Natenczas, twój towarzysz rzucił się w nurty aby cię z nich wyrwać, jak cię już raz wyrwał że szpon męża twego, ale nieszczęście chciało, że rzuciwszy się w wodę jak Absalon, wypłynął z niéj jak Sokrates, z czego gdyś się okropnie śmiała, rozgniewany i obrażony porzucił cię w obcym tłumie, który będąc pierwéj świadkiem twego w wodę upadku, podzielił późniéj twoją pustą wesołość.
— Ależ z ciebie czarno-księżnik. Ja chcę końca historyi któréj nie wiem wcale.
— Otóż koniec jéj taki: Henryk wrócił do Paryża, z rozpaczy że cię postradał, co teraz bardzo pojmuję, poszedł powiesić się w lasku Bulońskim, zupełnie w tém samém miejscu gdzie ja się zabić chciałem.
— Jak to! tyś także chciał się zabić?
— Tak, tylko z tą różnica, że dla ważnéj bardzo przyczyny.
— Dziękuję ci za miłe słowo! odrzekła uśmiechając się Lea; lecz przebaczam ci to dla miłości opowiadania twego: mów więc daléj!
— Istotnie, powiesił się; ja także strzeliłem do siebie z pistoletu, i tak jak to się zwykle zdarza obydwóch nas wyratowano.
— Jakimże sposobem dowiedziałeś się history i mojéj w Neapolu?
— On przed samą śmiercią opowiedział mi ją.
— I cóż się z nim stało?
— Co się z nim stało? Jest teraz kochankiem téj Henryki, która dawniéj była twoją przyjaciółką.
— O! masz słuszność, mówiąc: „że to cudowne.“ Teraz nie brakuje mi już nic do skończenia historyi, tylko dowiedzieć się, co się z Henryką stało.
— Co do tego, odrzekł Tristan, chcąc aby ostatnie wypadki jego z Hnryką nie doszły do wiadomości Lei; nic a nic niewiem.
— To nieszczęśliwie, miałabym ukończoną moją dramę. Napisałabym do niéj, a onaby mi opowiedziała wszystko co jéj się przydarzyć mogło, od czasu jakeśmy się rozłączyły.
— Tak to nieszczęśliwie, odrzekł Tristan, ciesząc się już wewnętrznie że o wszystkiém zamilczał, ale ja muszę wiedzieć co się z tobą działo po odjeździe Henryka.
— To nie bardzo ciekawe; zjadłam i wypotrzebowałam wszystko co mi pozostało, przybyłam do Medyolanu, i ugodziłam się w teatrze pod pierwszém i prawdziwém mojém imieniem, którego już nie porzucałam. Z początku, mieszkałam u naszego impresario, w tém co ty teraz zajmujesz mieszkaniu, a potém przeprowadziłam się tutaj. Oto jest cała moja historya. Teraz czekajmy wypadków, których podług wszelkiego prawdopodobieństwa będziesz jeżeli nie przyczyną to przynajmniéj świadkiem. Widzisz teraz mój drogi Fabiano, widzisz mój najdroższy, wymówiła młoda kobieta białemi rękoma objąwszy szyję tenora, widzisz, żem ci najskrytsze myśli i życie moje opowiedziała jakby przed Bogiem moim; widzisz, że niepodobieństwo abym mogła być nieszczęśliwszą jak dotąd nią byłam. A wiesz co? że jednak dla ciebie poświęciłabym cały otaczający mnie blask i zbytek; dla szczęścia należenia wyłącznie do ciebie samego, dla pędzenia sam na sam z tobą życia, wyrzekłabym się świata całego. Będzie dla nas wystarczać tego co sobie zarobimy. Ty przeprowadzisz się do mnie, i będziemy szczęśliwi, bo ty mnie kochasz, nieprawdaż? a ja ciebie tyle kocham!
— Myślałem o tém, odrzekł Tristan, ale powtarzam ci mój drogi aniele, niezmieniajmy życia naszego; pozostań w swoim zbytku, którego ja ci dać nie mogę, a który jest twoją atmosferą, i kochaj mnie zawsze trochę, oto cię tylko proszę; dzisiaj słuchasz tylko serca twego, a późniéj żałowałabyś może tego cobyś zrobiła; wierz mi zostań niezależną.
— Ty mnie nie kochasz, wymówiła młoda kobieta, opadając na tył krzesła.
— Dziwaczko! zawołał Tristan, całując jej nogi.
Nastąpiło potém milczenie. Po kilku minutach, weszła Rozeta mówiąc:
— Pani! to pan przyszedł.
— Słowo powiedz mój drogi! a ja go wcale nie przyjmę.
— Pozwól mu przyjść. Odpowiedział tenor.
— Niech przyjdzie, odpowiedziała śpiewaczka służącéj swojéj.
Przedscenny widz wszedł do pokoju.
Lecz przedstawiła obydwóch tych panów a jednego drugiemu.
— Mój książę! wymówiła, pozwól mi przedstawić ci pana Fabiano naszego pierwszego tenora, którego cudowny talent wkrótce będziesz uwielbiał. Fabiano się skłonił, książę to samo uczynił.
— Teraz mój kolego! wymówiła Lea, jakby kończąc zaczętą rozmowę, przed przybyciem księcia, możesz pan powiedzieć naszemu impressario, że jeżeli czeka z twojém wystąpieniem na mnie tylko, może publiczności oznajmić twoje wystąpienie, kiedy mu się tylko podoba; co do mnie jestem gotową.
Tristan wtenczas pożegnał młodą kobietę, która go do drzwi odprowadziła.
— No i cóż, zawsze chcesz żeby tak było jak dawniéj? wymówiła do Tristana.
— Dla twego szczęścia.
— Więc do wieczora, wymówiła z miną poświęcenia się i uległości.
— Lecz jeżeli nie będziesz samą?
— Będę nią.
— Lecz jeżeli nie pójdzie sobie?
— Pójdzie.
— A gdyby wrócił?
— Nie powróci ponieważ już jest. To jest przewidziane artykułem kodeksu non bis in idem.
Otóż tedy, nasz bohater, najspokojniejszym sposobem zaczynał być najszczęśliwszym człowiekiem, ze wszystkich stworzonych na święcie ludzi; życie jego już nie było zamknięte w ciemnych ramkach, o które ustawicznie się uderzał, ale płynęło śród kwiatów, po nad któremi widział widnokrąg lazurowy ze złotem. Jakby jaki basza, usypiał w swoim seraju, śród słodkich i upajających myśli, napędzonych wyperfumowanym wachlarzem sławą i miłością, i odpędzającym z czoła jego, uwagi smutne, którym by się mogło zachcieć na niém osiąść.
Tak właśnie odaliski odpędzają od przeświętnéj twarzy Sułtana, nieznające winnego uszanowania muchy, którym się także zachciwa usiąść na niéj. Oto są pomysły poetyczne, któremi się kołysał i upajał nasz bohater w godzinach wolnych, przepędzanych sam na sam z próżnością, w których to rozmyślał: że miał najpiękniejszą w Mędyołanie kochankę, że sam był jednym z najpiękniejszych także chłopców, że miał wkrótce wystąpić, i nabyć wielkiéj sławy; i do tego posiadał jakby dwa filary podpierające te jego wiarę: zapomnienie przeszłości, a nadzieję przyszłości.
Można więc pojąć, że Tristan nie zrobił niedorzeczności; odmawiając kuszące bardzo oświadczenie, które mu Lea robiła; domyślił się po całém jéj opowiadaniu, że to była kobieta jedna z tych od których nietrzeba było przyjmować, wybuchów czułości, u których, gdy chwila pierwszego uniesienia przejdzie, mogą to samo uważać za niedorzeczność, za co trzebaby im być wdzięcznemi, jakby za jaką wielką ofiarę z ich strony. Z początku uwierzył w jej jakąś poetyczną naturę i zupełną excentryczność: lecz słysząc ją opowiadającą mu swoją historyą, pomiarkował po niektórych słowach, poniektórych skazówkach, że charakter jéj był zwyczajnym kobiet charakterem, może mniéj jadowity mniej zepsuty od charakteru wielu jéj towarzyszek, lecz lekkością bardzo do nich zbliżony. Przez teleskop swego rozumu rozbierał tę miłość błyszczącą na jego niebie, i dostrzegł że ta miłość nie była stałą gwiazdą, ale przemijającym mateorem, rodzajem błędnego ognika który za najmniejszym powiewem wiatru mógł ustąpić i zniknąć. Nie chciał więc budować sobie rzeczywistego cierpienia, na niepewném szczęściu.
Jednakże śpiewaczka tak naiwnie opowiedziała swoje życie, tak przyznała się do swych wad błędów, tak mało wynosiła swoje przymioty, że było oczywistém, iż można było zrobić sobie z téj kobiety nie tylko miłą i przyjemną kochankę ale nawet dobrą i szczerą przyjaciółkę. Tego właśnie żądał Tristan, któremu miłość Lei nastroiła wszystkie struny próżności, który mówił sobie: ponieważ ona mnie tyle kocha, to i nie jedna może mnie także kochać jeszcze, i ona, równie także może kochać innego. A ponieważ kocham ją bez wielkiego uniesienia, bardzo być może iż inną pokocham z namiętnością; przezornie jest więc i roztropnie, nie związywać rąk sobie, czyli że lepiéj zrobię gdy zachowam moją niezawisłość.”
— To nie było źle rozumowanem, na człowieka od kilku dni rozkochanego. Prawda i to, że ten rozkochany był jednym z tych sybarytów, co to nie pojmują innéj dla siebie kochanki, tylko taką, która się jedwabiami i tywtykami obwija, i dla których najpierwszą roskoszą życia, jest świetny byt powierzchowny, bogactwa i wszystkie zbytki nie tylko roskoszą życia, źle powiedziałam, ale niezbędnym warunkiem do szczęścia. Gdyby był przyjął to co mu Lea ofiarowała, ich wspólny dochód ledwie i bardzo ledwie, byłby wystarczył na utrzymanie zwyczajnego jéj teraźniejszego zbytku. Ona byłaby się z odwagą starała znosić, to, co nazywała poświęceniem dla człowieka którego kochała; bo kobieta lubiło sobie powtarzać nawet choćby to było fałszém, (znać dla nieodzwyczajenia się) jak ci co mając krótką pamięć, dla niezapomnienia numeru domu i ulicy, przez całą drogę numer nazwisko ulicy powtarzają sobie. Zresztą, to jest zachwycającym w kobietach, gdy robią taką ofiarę jak naprzykład Lea Tristanowi robiła, robią to z dobrą wiarą, to jest wierzą w to co mówią, co jest dowodem pierwiastkowej naiwności, z któréj jakieś szczątki zostały im w sercu, tak jak we flaszce po gdańskiéj wódce, w kto rój ani kropli napoju nie zostało, ale gdzie niegdzie dojrzeć można kawałeczek złota. Możesz być pewnym, że gdy ci co kobieta ofiaruje w uniesieniu miłosnem, ofiaruje ci to szczerze, na serio, że łzy i całusy towarzyszące tym ofiarom, są szczere, i że tyle będzie na doprawdy smutną gdy ofiary odrzucisz, ile radosną i szczęśliwą, gdy je przyjmiesz. No! otóż tak, gdybyś zamiast robić sobie z miłości roskosz, chciał wyciągnąć z niéj naukę, i powiedzieć jéj: „przyjmuję.” Wtedy, jeżeli cię ta kobieta trochę kocha, możesz rachować na dwa miesiące zgody i miłego pożycia, a nawet porozumienia się, jeżeli zaś rzetelnie cię kocha, w miesiąc możesz już sobie głowę roztrzaskać.
Są dwa rodzaje uważania serc ludzkich, jedni, i tych jest daleko mniejsza liczba, uważają serce, za skład świętości, miłości, wzniosłych i szczytnych myśli; drudzy, których liczba niezliczona, uważają go za odbicie uczuć fizycznych i roskoszy cielesnych: nie postrzegą się nawet, że mają serce, chyba przy stoliku gry, albo przy kobiecie; natenczas muszą aż ręką przyciskacie część piersi w któréj bije serce, i do któréj cała prawie wtedy krew napływa. Wypada jeszcze i tę uwagę dodać że człowiek rozumny nie będzie rozkochanym boby w takim razie niebył już rozsądnym. Przecież to stanowi mądrość co nie jest głupstwem; a że miłość jest wadą i błędem, to oczywista rzecz, bo nawet zawsze po niéj następuje kara, i w tym jeszcze dowód, że kochający nie jest rozumnym bo nie byłby rozkochanym gdyby posiadał rozum. Miłość bowiem czy ją będziemy uważali za błąd lub szczęście, za występek lub cnotę, za marzenie niebieskie, czy za ciało mteryalne, tak zajmie, zapełni i zapcha serce że jéj w niém za ciasno i musi przynajmować komorne w mózgu, w którym stałe mieszkanie mądrość sobie obrała.
Powiemy naostatek, że niech mężczyzna będzie najostrzejszéj czystości w obyczajach, nie będzie jednak nigdy wstanie zaręczyć za siebie, że nie zwaryuje i nie zakocha się w zgubionéj kobiecie; że za nią nie będzie chodził jak cień za ciałem; i że dosyć do zdziałania w nim téj przemiany, dosyć mówię, aby wymówiła do niego to słowo: „kocham cię” a nazajutrz: „nie kocham cię już” i jeźli się podoba téj pogardzonéj od wszystkich kobiecie, zrobi z owego mędrca ateusza, a z żyjącego trupa.
Odpowiedzą może na to ludzie poważni, pogardzający tém rodzajem kobiet: my ich nie widujemy nigdy, i jeżeli je spotykamy, odwracamy w inną stronę kroki nasze.
Duże baryłki z prochem, nie widują nigdy także małych iskierek, chcielibyśmy się tylko dowiedzieć, czy też to te małe iskierki boją się baryłki z prochem?
Wywód z tych wszystkich rozbiorów, wypadł nam taki: Że każdy mężczyzna dostał od natury równą dozę miłości, którą jak bogaty i samowolny spadkobierca może szafować podług woli swojéj, może ją wypotrzebować na raz jeden, na jedno słowo miło do niego wymówione. Taki jeżeli od razu wszystko straci, odchodzi smutny, blady, zrozpaczony, bo pozimowym ostrym wietrze, który nie tylko zwiał listki z drzewa, ale drzewo nawet osuszył, nie można spodziewać się, aby tchnienie wiosenne jakkolwiek mile i cieple, drzewo zmarłe ożywiło.
Wolno mu jednak nie trwonić od razu miłości, wolno mu przedzielić ją na kilka razy, i zamiast od razu rzucić złoty pieniądz, wydawać tylko zdawkową monetę. Taki oszczędny, tak samo jak pierwszy, zachowa swoja ułudę a mniéj dozna męczarni. Każda wiosna obdarzy go świeżemi zielonemi gałązkami, a jeżeli znajdą się tam niektóre zżółkło i uschnięte, tak będą pokryte świeżemi, że ich sam nie dojrzy.
Nareszcie, gdyby się, znalazł jaki mędrzec nie znany, a którego byt i przedstawienia przewidzieliśmy wyżej, i chciał nam jeszcze co mądrze dowodzić, powiemy mu:
Na stu indywiduach, jest dziewięćdziesiąt zdrowych, których nazywają głupcami, a dziesięciu którzy się nazywać każą mędrcami. Ci więc, którzy dla słabości żołądka nie jedzą wiele, niechże pozwolą śpiewać i śmiać się jedzącym, i niech nie naganiają potraw od których się sami wstrzymują, jakoby te były ziemi, ale niech przyznają że te potrawy im szkodzą.
Owóż tedy, nasz Tristan miał wyśmienity żołądek, w całéj mocy tego wyrazu, i widzieliśmy, że właśnie myśląc o żołądku, dostrzegł tajemne nocne odwiedziny impresario. Potém, miał tę zdawkową monetę, która go skłoniła przyjąć tytuł kochanka od serca przy Lei, o czém już mówiliśmy. Jednakże on bardzo kochał swoją żonę, lecz w téj miłości było więcéj spójności dusz, pociągu, aniżeli miłości zmysłowéj. Taka miłość mogła zgasnąć (jeżeli tylko zgasła) nie posypawszy mu serca popiołem, i niepozbawiwszy go ułudy. Miłostki bowiem w które się wplątał po rozdzieleniu z Ludwiką, przypominały mu tylko miłostki młodości.
Każdą rzekę, a szczególniéj rzekę życia miłéj jest przepływać we dwoje. Kiedy się jest samotnym, rozmyślania zamieniają się w smutek; wysepki zdają się być zaporami. Boisz się zawsze, żeby cię wiatr nie rozbił jak Lapeyrousa i nie osadził w samotności jak Robinsona. Gdy się płynie we dwoje, to wtedy mając do uściśnienia ręce porzucasz wiosła; nieuważasz już i nie śledzisz gwiazd po niebie, bo możesz patrzeć na oczy; i jakikolwiek będzie czas, pewnym jesteś, że niech cię wiatr gdzie chce uniesie, zawsze twoja łódka natrafi na takie miejsce, w którém znajdziesz dość liści na posłanie i dość przestrzeni do mówienia o miłości.
Tristan miał taką naturę, którą osamotnienie i opuszczenie byłoby zabiło; potrzebował zawsze mieć kogoś koło siebie dla odnawiania mu wrażeń. Fatalność zabrała mu Ludwikę którą mu opatrzność dała. To też teraz mało mu szło o to jakiego rodzaju ma towarzyszkę, dość że ją miał, w tém zupełnie zdał się na los i przypadek. Przed niejakim czasem była Henryka, o któréj w téj chwili zapomniał, albo do któréj nie miał już urazy, co w miłości nazywa się początkiem zapomnienia, teraz była Lea, i trzeba przyznać że chybaby musiał być chorym, dziwakiem, tetrykiem, odludkiem, hypokondrykiem, żeby mógł się uskarżać na los który mu przypadek nastręczał.
Nadto i tę miał, jeszcze pociechę będąc kochankiem Lei, że się mógł zemścić na Henryku, który dla niej chciał sobie życie odebrać, i że dowiedział się o pierwszéj miłości pani de Lindsay.
Dla człowieka który sobie powiedział: „chcę aby życie moje jak romans przeszło, a każdy dzień tego życia powinien być rozdziałem.” Powinien był być zadowolonym: wypadki spiesznie jedne po drugich następowały. Lecz wszystko co dotąd go spotkało, niczém jest w porównaniu z tém co mu przyszłość gotowała.
Tym czasem był zupełnie szczęśliwym.
Dzięki spotkaniu się z impresario i ugodzie jaką z nim zawarł mógł być pewnym że z głodu nie umrze.
Dzięki znajomości z Leą, pewnym był że nie umrze z miłości jak Werter: To prawda, że mógł umrzeć z miłości jak Rafael.
Co do Lei, rozmyśliwszy się, skończyła na przyznaniu słuszności Tristanowi, a ponieważ Lea była mądrą kobietą, nieobraziła się na nowego kochanka, upoważniającego ją do zatrzymania dawnego, doskonale pogodziła te dwie miłości, jednę serdeczną, drugą kieszonkową. Zresztą, można się bardzo odwołać do kobiet z takiemi rzeczami. Nie ma złodzieja, nie machinisty, któryby potrafił otworzyć i zamknąć drzwi, zasunąć firankę, zrobić ład i porządek w porzuconych rzeczach w pokoju, jak to śliczne stworzenia, blondynki lub brunetki, których oczy kryją duszę a usta przeczą oczom.
Trzeba i to przyznać, że książę nie był przechwalającym się i wielomownym, jak to przystało dla jego stanu i wieku. Dość było powiedzieć mu jedno słowo ażeby odszedł, a cztery żeby został: to też Lea niedołężna jak kreolka, wymawiała tylko jedno gdy był u niéj, a dwa jak sprowadzić go chciała.
Byłoby występkiem, więcéj nawet, byłoby niegrzecznością, ze wszystkiém oddalić z domu człowieka tak dobrze wychowanego, którego przytomność nie była utrudzająca, a oddalenie sprowadziłoby wielkie spustoszenie.
Że oddalono Edwarda, to bardzo naturalnie Edward został zbytkowności nadmiarem, i Lea nadto kochała Tristana, albo też nie posiadała takiego bogactwa serca, aby sobie pozwalać mogła na taki zbytek. W téj chwili, serce Lei zwróciło się ku Tristanowi, i zastanowiło się zupełnie. Trzeba więc było umilknąć, wziąść postanowienie i czekać aż wiatr z innéj strony zawieje.
Tak też Edward uczynił, i dobrze sobie postąpił; jednakże nieprzedsiębrał tak mądrego postanowienia nie używszy pierwéj wszystkich sposobów. Jeden który mu się najpierwéj przedstawił w umyśle, i który zaszczytnie dowodził że nie próżno ufał ludziom, był ten, że zaskarbi sobie łaski i względy Rozety. Służąca nie mogła nic więcéj dla niego uczynić, nad to, że mu rozpowiedziała nową i gwałtowną miłość swój pani dla Tristana, czém napełniła mu boleśnie serce. A gdy baron chciał zacząć rozdział o uwodzeniu i prosić o ów klucz od raju, którego szczęśliwym posiadaczem był na teraz Tristan, wtedy serce młodéj dziewczyny zamieniało się w granit, stawała się nie ubłaganą jak Parki, i przecinała nitkę nadziei młodego człowieka, nielitościwie zamykając mu drzwi przed nosem.
Zresztą, odgłos o téj miłości Lei dla Tristana, rozszedł się po całém mieście i bardzo był korzystnym dla naszego bohatera. Edwardowi był to winien, bo on sam nikomu tego nie powiedział; kochankowie odsądzeni na to się jedynie zdadzą, że pomyślności swoich następców jak najlepiéj rozgłaszają. Przyjaciele Edwarda, zaraz postrzegli że zerwało się dobre porozumienie między nim a Leą, i nieomieszkali okazać mu ubolewań swoich, na które odpowiedział ze swobodną miną:
— To ja sam zerwałem z nią stosunki; cóż chcecie, namiętnie rozmiłowała się w niejakim Fabiano, w tenorze teatru tutejszego; nie można już teraz widywać jéj; nie wypada nawet bywać u niéj; strasznie się zbezczeszczą.
I z obojętną miną spojrzał przez lornetkę na jakąś kobietę, a gdy śpiewaczka ukazała się na scenie, serce mu gwałtownie biło; wieczorem udał się za jéj pojazdem, błąkał się do nocy koło jéj domu, i wrócił do swego mieszkania wyrywając sobie z wściekłością włosy.
Ale niechby Edward co chciał mówić, w oczach tych wszystkich którzy nie mieli przyczyny do nienawidzenia Tristana, w oczach samego barona, chociażby tego nigdy nie przyznał, Tristan był wytworny tak jak nim mógł być ktokolwiek inny. Od czasu jak związek jego ze śpiewaczką był wiadomy, przybycie jego do orkiestry robiło nie jakie wrażenie; ubrany był zawsze z gustem, szlachetnie, skromnie ale bardzo wytwornie: oczy miał zawsze bardzo piękne, zęby bardzo białe, i nigdy nie zaciemnił kółka odznaczających się ludzi pomiędzy któremi się znajdował. Jeżeli zdaniem mężczyzn było: że Tristan jest szczęśliwy, zdanie kobiet przyznawało Lei: że ma smak dobry; nie jedna byłaby chętnie zastąpiła śpiewaczkę.
Fabiano czekał zawsze epoki swego wystąpienia, które spóźniał jak mógł tenor mający odjechać; co do impresario, gdy przychody przez ukazywanie się codziennie Lei na scenie były jednakowe, nie naglił o to, bo wołał że Tristan pewniejszy siebie wystąpi.
Co do naszego bohatera, ten regularnie śniadanie jadał u impresario.
W dwie godziny po śniadaniu następowała próba, na któréj widywał Leę, potém szedł się ubierać, i ze śpiewaka robił się dandy, następnie jadł obiad i chodził na teatr; po teatrze spacerował z godzinę, przy końcu któréj przechodził koło domu Lei; jeżeli okno zastał otwarte, mógł wejść natychmiast, jeżeli tylko trochę uchylone było, powinien był czekać aż wyjdzie dobrze nam znana osoba, jeżeli zaś ze wszystkiém okno było zamknięte, mógł wracać do siebie i marzeniem rzeczywistość zastąpić.
Powiedzmy dla zaszczytu śpiewaczki, że odkąd poznała Tristana okno prawie zawsze otwarte było, rzadko kiedy uchylone, a wszystkiego raz tylko zamknięte.
Trzeba także dla zaszczytu śpiewaka powiedzieć, że owego wieczora spokojnie do siebie wrócił, mówiąc: „to sprawiedliwie to słusznie.” Co dowodzi, że Fabiano akuratnie tyle tylko kochał swoją śpiewaczkę, de potrzeba było aby mógł się zakochać w innéj.
Już prawie półtora roku upłynęło od czasu jak Tristan porzucił Paryż, gdy jednego dnia powiedział mu impresario:
— Mój przyjacielu! przygotuj się, bo niezawodnie za ośm dni wystąpić musisz.
Ośm dni przeszło na wprawieniu się. Tristan, jak się domyślać można, był niespokojnym trochę, i ledwie przestał śpiewać, nie mógł usiedzieć na miejscu, biegł zaraz do Lei albo na przechadzkę.
Oczekiwany dzień nadszedł przecie.
Ten dzień cały, to jest do szótéj godziny w wieczór, tenor przepędził u Lei; o ósméj godzinie miał ukazać się na scenie; porzucił więc kochankę i poszedł się ubierać.
Gdy niezmiernie zamyślony powracał i zajęty był swoim wystąpieniem a naglony godziną, usłyszał w jedném oknie, przy ulicy przyległéj domu śpiewaczki, śpiewającą papugę: Tak, złoto jest tylko chimerą. Był to głos jego papugi, albo, jeżeli nie jego papuga to śpiewała, przynajmniéj dziwne jakieś podobieństwo istniało między tym ptakiem, a tym którego w Paryżu zostawił.
Gdyby był piorun uderzył u stóp naszego bohatera, mniejby nim został zdziwiony.
Spojrzał na zegarek, zważył że może ukraść pięć minut czasu, wszedł zatém do domu: służąca stała w progu.
— Pani masz papugę w domu?
— Tak jest panie.
— A do kogo należy?
— Do jednego cudzoziemca.
— Który się nazywa?
Niewiem jak się nazywa, przyjechał od dwóch dni z żoną, i dla tego tylko znam go że jest sąsiadem mojéj pani.
— Ludwika pewnie sprzedała biednego Źakota, pomyślał Tristan. Biedna Ludwika! I zawsze wyśpiewuje: „złoto jest tylko chimerą“ ta papuga? zaczął głośno mówić Tristan, obracając się do służącéj, którą niezmiernie dziwiły te zapytania tyczące się ptaka.
— Tak jest panie, to nawet nie jest przyjemnie słuchać zawsze jednego śpiewu.
— Czy właściciel tej papugi wyszedł?
— Tak jest panie.
— Dziękuję pani, powrócę jutro. To szczególna myślał sobie nasz tenor, znaleść tę papugę tutaj, ona tylko śpiewa te słowa Scribego z taką czystością i tak wyraźnie wykonywa muzykę Mejerbeera. Ten pan pewnie zezwoli na tu abym ją odkupił: dowiadując się gdzie i jak ją nabył, dowiem się czego może o mojéj żonie.
Musimy powiedzieć, że Tristan zupełnie zapomniał o swojém wystąpieniu, gdy trącił się u impresaria, który niespokojny że Tristan nie przybywa, szukał go przed domem, a postrzegłszy go, pobiegł na jego spotkanie i wrócił go do rzeczywistości.
— Zkąd u djabła przychodzisz moj drogi? wymówił do niego, pewny jestem żeś się zakatarzył.
— Jak się nazywa druga na lewo ulica?
— Powiem ci to jutro.
— Ale bo to bardzo ważne dla mnie.
— W imię nieba! idź ubieraj się mój drogi, będziemy w innym dniu o tych rzeczach rozmawiali.
Tristan zniknął w głębi domu, poszedł do swojéj loży, usiadł, i zamyślił się i byłby tak do północy rozmyślał, gdyby impresario który za nim gonił, nie kazał go czém prędzéj ubierać.
Już też czas rozpoczęcia sztuki nadszedł.
Cały świat zna Otello, szczytny utwór, słynnego poety angielskiego. Ci tylko nie znają go którzy czytali Otella Ducisa.
Otóż w roli Otella Rossiniego chciał Tristan pierwszy raz wystąpić. To prawda, że poemat wioski naturalnie nie więcéj wart od naszéj francuzkiéj trajedyi, lecz poeta miał podpory w muzyce; a przy téj wiersze otrzymają przebaczenie. Aby tylko wiersze jakkolwiek bądź wyraziły że Desdemona jest niewinny, że Jugo jest zdrajcą, a Otello zazdrosnym, więcéj już nie potrzeba. Poezyą zawiera w sobie własną swoją muzykę, a muzyka swoją poezyę. Dziesięć pięknych wierszy równie mogą natchnąć rozmyślaniem i marzeniem jak największy ich oddział: wyzywamy największego poetę, niechaj zdoła dorzucić cokolwiek bądź do ostatniéj myśli Webera, lub największego muzyka niech zdoła dodać piękności ostatnim wierszom Gilberta.
Jednakże opera potrzebuje słów, jak obraz potrzebuje wytłumaczenia; trzeba zawsze czegoś, coby poprowadziło myśl kompozytora na sam przód, a potém żeby w widzach wzbudziło zajęcie; tak jak w wielkich, borach i lasach, gdy się idzie szukać powietrza, drzew, słońca i cieniu, potrzeba także i ścieszki choćby nawet najgorszéj, prowadzącéj z jednego miejsca na drugie, i zabezpieczającéj, od zbłądzenia, którą dojdzie się tam gdzie człowiek sobie dojść zamierza.
A potém, opera niech ma jakikolwiek wątek, niech sobie będzie z czegokolwiek wysnuta, niech tylko przypomina wielkie z przeszłych czasów osoby, te dawne typy, przeszłe w zwyczajne jak n. p. Otello i Desdemona Hamlet i Ofelja; odnosimy ją zaraz do głownéj myśli podstawę jéj stanowiącéj z wszystkiemi jéj do szczegółów w przedstawieniu wymagalnościami; jako to, chórów, śpiewów, duetów, tryjów, kwartetów; opera tak przebiega przez dzieło poety, i tak w niém wiele piękności naniszczy, jak dziecię chcące zebrać bukiet w pięknym ogrodzie, więcéj narwie, zepsuje, zgniecie i zdepcze kwiatów, niżeli ich w bukiet ułoży.
Jednakże najpewniejszą jest rzeczą, że jeżeli w jakimkolwiek języku i w jakiéj bądź sztuce, Otello Szekspira ma jakiego prawego brata, to oczywiście, nawet niezawodnie, ma go w Otellu Rossiniego.
Zasłona podniosła się wśród największéj ciszy; po chórze, Desdemona odśpiewała swoją cavatinę, w któréj opłakuje nieobecność swego męża, potém płacze na to samo ze swoją służącą, co tworzy zachwycający duet, o którym nie marzył angielski poeta.
Nadchodzi potem ojciec z Rodrygiem, oznajmia córce że musi poślubić tego ostatniego; ztąd wypływa trijo, w którém każde z nich utyskuje i co dowodzi, że gdy Desdemona, naprzód płakała sama, potém ze służącą, potém z ojcem i Rodrygiem, więc opera zapowiada że zupełnie nie zanosi się na to aby miała być wesołą lub pustą.
Wśród tego tercetu ukazuje się Otello w głębi teatru, na tarasie widzianym tylko przez widzów.
Takie było pierwsze wejście Tristana.
Wszystkie oczy w niemém oczekiwaniu zwróciły się na niego; dopiero wielkie nastąpiło wzruszenie, gdy zaczął swoją wojenną cavatinę.
Po trochu, zaczął się głos jego uwalniać od wzruszenia, które go w pierwszéj chwili ogarnęło, zaczął się wznosić tak czysty, że po lodowałem milczeniu którém go początkowo przyjęto, nastąpił cichy ale ogólny szmer uwielbienia; wszyscy nachylili głowy jedni do drugich, jak kiedy letni wonny wiatr przelatuje nad zbożem, i wszystkie przed nim pouginają się kłosy. Rachując już od téj chwili i słysząc ten pochwalny szelest, Tristan zaraz pojął że ma całą sale za sobą, że pierwsze wrażenie było dla niego korzystném, że tym sposobem pewny mógł być jak najlepszego powodzenia; nabrał więc odwagi.
Już zupełnie przyszedł do siebie, gdy mu wypadłe śpiewać duet z Jagiem, gdy ten ostatni zaczyna mu rzucać podejrzenie na Desdemonę. Ostatnia jeszcze nuta nie była znikła kiedy, cała sala jednozgodnie jakby jedném wiedziona uczuciem zerwała się i klaskała w ręce.
Tristan skłonił się podług obyczaju włoskiego i wyszedł za kulisy, gdzie impresario zachwycony rzucił mu się na szyję. Zacny człowiek wyrachował dobrze i gdyby przedstawienie tak się skończyło jak zaczęło, mógł być pewnym że bardzo się z bogaci.
Po wielkim chórze, Doży, ojca i Desdemony, Ottello znów wszedł wyliczając swoje bitwy i zwycięztwa, prosząc o nagrodę za wszystkie czyny swoje, to jest o rękę Desdemony.
Po odśpiewaniu tego ustępu, w którym każdy swoją rozpacz odmalował, zasłona spadła śród ogólnego całéj sali oklasku.
Dopieroż to wczasie między aktu, zaczęły się opowiadania tworzyć, i historya naszego bohatera zaczęła z ust do ust krążyć, czém daléj tém mniéj coraz podobna doprawdy. Już przestał być człowiekiem zwyczajnym, zrobiono go wielkim bohaterem, którego przygody w miarę jego talentu rosły a rosły. Biedny tenor, mógłby był słuchać opowiadań w sali, niedomyślając się że to o nim mówili.
Tak jak impresario przewidział, wielka po myślność i pochwały poszły od kobiet, były w zachwyceniu. Pomimo ciemnego pokrycia twarzy tenora, dostrzegły że był ładnym. To też gdy po pierwszym akcie był przywołanym, mógł był upaść pod ogromem brawów i oklasków, jak Tarpeja pod puklerzami.
Przed początkiem pierwszego aktu, słabo się nim zajmowały. Ponieważ sala Medyolanska mieściła wszystkie najwytworniejsze kobiety; nagany i pochwały miały swoje pole; widziano w jednéj po drugiéj loży przybywające kwiaty arystokratyczne, które gdy się raz już zgromadziły, uformowały rodzaj girlandy strojem uśmiechami i klejnotami odznaczającéj się; cudowny i czarujący to był widok. Najprzód trzeba było uważać, rozbierać, naganiać swoje stroje, swoje uśmiechy, swoje klejnoty; zresztą tenor jeszcze się był nie ukazał, czekano na niego, i w chwili gdy więcéj jak od ośmiu dni ciekawość podbudzona, miała być zaspokojoną; zamiast powiększać się i sama sobą zużyć, wolniała; już nie potrzebowano robić wniosków, bo za podniesieniem zasłony nastąpić miała pewność.
Jednakowoż dla tych co widzieli a szczególniéj dla tych co widziały Tristana w teatrze przed jego wystąpieniem, ciekawém było jak wytworny młody człowiek wyda się w stroju Maura. Aktorowie ogólnie, a szczególniéj tenorowie, wyłączamy jednakże jednego, mają tę wadę że się bardzo źle ubierają; myślą, i to jest bardzo naturalnie że tak myślą, iż od nich wymagają tylko pięknego głosu, i że strój ich aby tylko był bogaty, mniéj już na tém zależy aby był prawdziwym: w tém bardzo się mylą. Sztuki piękne, nie są współzawodniczkami między sobą, ale przyjaciółkami, jedna drugiej pomocy potrzebującemi; trzeba żeby poezya miała harmonią muzyczną a muzyka żeby miała wdzięk poezyi. No, otóż aktor posiadający już te pierwsze dwie, gdy jeszcze przyłączy do nich malarstwo, i odrazu, bez wymówienia słowa, bez wyśpiewania jednéj nuty, wchodząc na scenę da poznać osobę, którą w roli przedstawia, taką, jaką ją odmalowywał historya, jaką sobie widz w wyobraźni utworzy, w takim razie aktor ma podwójną zasługę, i naturalném następstwem ma także podwójne powodzenie.
To też w pierwszym akcie gdy Tristan wystąpił w kostiumie historycznym podobnym do Otella Delacroigo, i tak jakby z płótna i z ram zstąpił ożywiony tchnieniem malarza, wszyscy mimo zepsutego gustu włoskiego, już się dobrze o nim uprzedzili. Może inny, miałby był ubiór bardziéj powabny, lecz mniéj prawdzie; wierny; inny możeby był więcéj aktorem lecz mniéj artystą dziękowano w duszy tenorowi, że zrobił to, czegoby inny nie był uczynił, jak dziękowano Talmie, że grał Cinnę jak rzymianie z czasów Augusta, a nie jak wielki pan z czasów XIV-go Ludwika. Sala była pełna, wyjąwszy jednę łożę na przeciw sceny, ta jedna była jakby ciemna próżnią swoją i miała minę wybitego zęba w pięknéj buzi; każdy niecierpliwie czekał drugiego aktu. To co się działo za kulisami, było w związku z tém co się robiło w sali. Fabiano przeszedłszy do loży, słuchał pochwał, nie słuchając rad impresaria: ten ostatni biegał z miejsca na miejsce, z uradowaną miną, błyszczącym wzrokiem, i zdawało się jakby w każdéj chwili do każdego wymawiał: „nie omyliłem się” był w najwyższym tryumfie i szczęściu. Z za kulis pobiegł na korytarze, z korytarzy na salę; wszędzie odbierał dzięki i pochwały należne tenorowi, a którego tylko był dostarczycielem. Tak był szczęśliwy, że powiedzianoby że się wcielił w Tristana i w jego tryumf. Zaspokoiwszy się raz o swego tenora, i nie spuściwszy go z oka ani za kulisami, chciał jeszcze jako widz nacieszyć się widokiem jego; w obwili gdy zapowiedziano drugi akt, i gdy każdy wracał na swoje miejsce, zbiegł skrytym przejściem; a widząc że nikt się na niego nie patrzy, zastukał do drzwi które mu ładna rączka otworzyła; Zamknął drzwi, z dworszczyzną ucałował rękę która się otwieraniem dla niego trudziła i usiadł sobie w kącie. Drugi akt rozpoczął się.
Otello wszedł na scenę, i przyjęty był ogólnym rąk klaskaniem; widziano szczególniéj wszystkie małe piękne rączki uderzające jedna o drugą.
Czekano sceny wyzwania.
W chwili kiedy Fabiano miał ją rozpocząć, i gdy wszyscy za kulisami i na sali szeptali mające się śpiewać słowa; loża która dotąd była pusta otworzyła się; mimowolnie Tristan zwrócił oczy na tę lożę przerywającą powszechną cichość, wlepił nieruchomie wzrok w kobietę w niéj siadającą, podniosł rękę do czoła, jak gdyby bojąc się aby zmysłów nie utracił szczególniejszym sposobem jęknął, i wykrzykując: „To ona! to ona“ wybiegł jak szalony ze sceny, nie myśląc co publiczność zrobi.
Proszę teraz pojąć osłupienie wszystkich, położenie Rodryga, uniesienie złości impresaria i pusty śmiech widzów.
Ucieczka Tristana była tak raptowna, z taką siłą wykonana, że nikt nie miał przytomności zatrzymać go; przeszedł kulisy, udał się na korytarze prowadzące do sali, w chwili kiedy do niéj miał ze swojéj strony drzwi otworzyć, impresario ze swojéj także je otworzył; obydwa twarzami się spotkali ledwie że nie uderzyli. Wystawcie sobie dwa posągi, jeden Pustoty a drugi Strachu uderzające o siebie; nigdy marmury na grobach nigdy w okropnych balladach o strachach, nigdy nawet w przerażających dziwnych snach, nie można było wyobrazić sobie, a cóż dopiero oczami ujrzeć bledszéj twarzy od twarzy biednego impresaria; ten nieszczęśliwy ze szczytu radości i szczęścia spadł tak nieprzygotowanie do bojazni, że twarz jego zdaje się nawet rysy jéj zmienione zostały; usta otwarte, policzki przeciągnięte, zapadłe i blade, oddech krótki suchy, pałający, nogi tak pod nim drżały że zdawało się iż padnie i skona.
— Gdzie lecisz? wykrzyknął, resztką zbywającego mu w piersiach głosu, zamykając drzwi i sobą tamując przejście Tristanowi.
— Pozwól mi pan przejść! wyjęknął Fabiano — Gdzież bieżysz? powtórzył starzec.
— Muszę ją widzieć!
— Kogo?
— Muszę z nią mówić!
— Z kim?
— Z moją żoną.
— Z twoją żoną?
— Tak jest.
— Ale zwaryowałeś!
— Bynajmniéj.
— Ależ twojéj żony tu niema wcale.
— Widziałem ją!
— Gdzie?
— W loży na przeciwko.
I nieszczęśliwy Tristan przesuwał ręką po czole potem oblaném. Co do impresaria, siły jego wyczerpnęły się, drżał jak te światełka fosforyczne drżą pod palcem gdy zapałkę o mur trzemy.
— Aleś się zwiódł, omylił! wyjęknął.
— Nie; a papuga którąm słyszał...
— Jaką papugę?
— Jéj papugę.
— Gdzie?
— W drugiéj ulicy na lewo.
— Tracisz przyszłość swoją całą.
— I cóż mi to szkodzi?
— Niszczysz mnie.
Tristan zbliżył się chcąc drzwi zdobyć.
— Słuchaj, wymówił impresario z resztką w sercu nadziei i wyciągając ręce, chcesz że jednéj rzeczy?
— Jakiéj?
— Czy nie zezwoliłbyś, abym ja na twojém miejscu poszedł rozmówić się z twoją żoną?
— O wcale nie: ja sam chcę z nią mówić.
— Przyjdzie do twojéj loży, obowiązuję się sprowadzić ci ją, tylko dokończ twojéj roli.
— Już niemam głosu.
— Oznajmię publiczności.
— Odejdź że pan do djabła!
— Nie wyjdziesz!
— Zobaczymy!
— Więc mnie zabijesz!
— No! to cię zabiję!
To słowo impresaria natchnęło rozwagą.
— Czyż cię już nic nie wstrzyma?
— Nic na świecie.
— Więc dobrowolnie mnie niszczysz.
— Chcę tylko pomówić z moją żoną i nic więcéj.
— Ależ to jest nikczemnością co mi wyrządzasz.
— Może być.
— Lecz przypomniéj sobie, żeś ubrany jak Otello, nieszczęśliwy młodzieńcze!
Fabiano tracił już cierpliwość, wyciągnął rękę do drzwi.
— Przejdź! odrzekł impresario, oddalając się, i unosząc klucz z sobą, zamknąwszy pierwéj drzwi na dwa spusty, czego tenor nie postrzegł, i uciekał z całej siły zostawiając Tristana aby sobie na próżno ręce mordował.
Impresario przybiegł do teatru, ledwie tyle mając siły że się mógł na nogach utrzymać. Można sobie wystawić co się tam działo.
— Cóż tedy? pytano go ze wszystkich stron.
— To zbójca, odpowiedział.
— Gdzież się podział?
— Niewiem.
— Cóż poczniemy, co tu robić?
— Trzeba zrobić zapowiedzenie.
— I cóż zapowiedzieć?
— Że nagle został dotknięty waryacyą.
— Więcéj nic?
— Powiedz, że jest nadzieja uratowania go; tym sposobem będą się spodziewali ujrzeć go jeszcze.
I w czasie kiedy zasłonę podnoszono i przemawiano do publiczności, biedny człowiek wrócił do siebie, upadł na krzesło, i oparłszy głowę o ręce, płakał nad nieszczęściem które go mogło ze wszystkiém zniszczyć.
Tristan zaś namordowawszy sobie rąk na próżno, wrócił do swojéj loży, spiesznie się rozebrał i zwyczajny strój wziął na siebie. Machinisci widzieli go przechodzącego jakby cień jaki, jak Wilhelm w Leonorze; potém sądząc że do ucieczki pieniądze mu będą potrzebne, wrócił do domu, który jak sobie przypominamy był przyległy do teatru, wszedł do swego mieszkania, wziął wszystkie jakie miał pieniądze w kieszeń, to jest dwa tysiące pięćset franków pensyą naprzód za 3 miesiące zapłaconą i to co od Edwarda wygrał: chciał wyjść aby spotkać żonę przy wyjściu jéj z teatru, lecz w chwili gdy brał za klamkę, usłyszał hałas na schodach i stąpania coraz zbliżające się; wniósł zatem że go chcą zaaresztować, i wrócił do mieszkania.
Przyszła mu myśl schronić się oknem, i zbliżył się do niego; wysokość jaka go oddzielała od ziemi którą ledwie mógł dojrzeć, przekonała go o niepodobieństwie kuszenia się aby ją przeskoczyć, i już odstąpił na chwilę od tego przedsięwzięcia, ale na pierwsze stuknięcie do drzwi, znów powrócił do projektu uciekania oknem. Zdało mu się natenczas, że drzewo rosnące przed oknami, gałęź jedną jakby rękę do niego wyciągało, że gdyby się dobrze rzucił, byłby wstanie pochwycić ją w skoku i za jéj pomocą na dół się dostać. Uderzenia we drzwi zaczęły się powtarzać i stawać coraz częstszemi, wyrzucił więc kapelusz i płaszcz na ogród, wstąpił na wierzch okna i rzucił się w powietrze. Szczęściem zdołał uchwycić gałęź, która gdy się nagle pod nim ugięła, uczuł jakąś niespokojność przez chwilę, lecz z gałęzi na gałęź, raniąc sobie trochę ręce, dostał się do pnia, któren objąwszy rękoma, jakby był Pilad Oresta objął, tryumfalnie dostał się do ziemi.
Natenczas podniósł kapelusz i płaszcz swój i myślał tylko o sposobie wydobycia się z ogrodu. Tym razem już nie potrzebował spuszczać się, ale i owszem wstępować musiał, i już nie skakać z okna na ziemię ale z ziemi skoczyć na mur.
Gdy szukał miejsca, z któregoby wieść na wierzch muru najdogodniéj mu było, posłyszał głosy. Spojrzał się ku oknom i ujrzał je bardzo oświetlone. Schronił się w gęstwinę i widział przesuwające się cienie jakby kilku osób po za szybami. Domyślił się, że drzwi wybili i szukali go zawzięcie. Dobrze więc zrobił że uciekł, tém więcéj, że prócz lekkich zadarć po rękach, nic sobie złego nie zrobił, i że aby go tylko nie przyszli szukać do ogrodu, miał zawsze nadzieję że się z niego wydobędzie.
Ujrzał światła zbliżające się do okien, potém cienie w oknie otwartém, i osoby podnoszące światła nad głowy swoje i patrzące w ogród. Usłyszał nawet wyraźnie impresaria wymawiającego:
— „On tam musi być, idźmy go szukać w ogrodzie.”
To napędziło trochę obawy naszemu bohaterowi. Pierwsza mu myśl przyszła aby przeskoczyć przez mur na ulicę. Znalazł mały wzgórek, który byłby mu użyczył pomocy w tém przypadku; już się gotował przywieść zamiar swój do skutku, gdy posłyszał podobne głosy w ulicy, i zważył sobie słusznie, że i z tamtéj strony przygotowali się do pilnowania go i że z którejby kolwiek strony chciał uciec, wszędzie go w przeciągu kilku minut pochwycą.
Zaczął więc biegać po ogrodzie, szukając wszędzie dla siebie ratunku, gdy znalazł się przed wielkim drzewem które mu już raz tak wiele było pomocném. Pomyślał sobie, że mógłby się ukryć na niém. Rozwaga i zimna krew zaczęły mu po trochu wracać, wziął więc chustkę od nosa i rzucił ją pod murem, wrócił potém do drzewa i zaczął się na nie wdrapywać, z tą samą zręcznością jak pierwéj gdy był zmuszony spuszczać się z niego.
Drzewo było zagęszczone gałęziami, noc była ciemna, schronienie więc wcale było dobie.
Ci co Tristana szukali, weszli małą furtką, widział ich zbliżających się, serce mu tak biło i skakało, jak czasem bije i rzuca się podróżnemu schronionemu także na drzewie, gdy widzi zbliżającego się niedźwiedzia.
Szukali go wszędzie, lecz naturalnie, nie w tém miejscu gdzie się znajdował; i właśnie ten poczciwy impresario szukając i patrząc czy go nie znajdzie koło muru, znalazł chustkę jego, którą Tristan naumyślnie dla odwrócenia ich uwagi w inną stronę, sam pod mur rzucił.
— Panowie! zawołał, umknął już szczęśliwie.
— Którędy? wymówili inni, zbliżając się.
— Tędy.
— Jakże to pan wiedzieć możesz?
— Oto jest chustka, którą pewnie przeskakując mur zgubił.
— To prawda! a więc już daremno go szukać.
— O! ja wiem gdzie go znajdę! odrzekł impresario.
— Czy tak pan myślisz?
— Pewny jestem nawet.
— Czy chcesz pan abyśmy ci towarzyszyli?
— Nie, nie potrzeba.
— Oto dobrze! pomyślił sobie Tristan, wybieg doskonale się udał, pójdzie mnie szukać u Lei.
Trzeba przyznać, że z nie małą pociechą tenor ujrzał jak wyszli z ogrodu i drzwi za sobą impresario zamknął. Jednakże nie zaraz porzucił drzewo. Zapewnił się pierwéj że już do niego nie wrócą i że nie będzie widzianym ani do strzeżonym. W kwadrans, zszedł z drzewa, na palcach przeszedł ogród, i doszedł do muru na który za pomocą wzgórka, rąk i nóg, w drapał się. Ale niesczęściem dla niego, nowa się trudność zjawiła: mur który od ogrodu mógł mieć pięć lub najwięcéj sześć stóp wysokości, od ulicy miał ich dwanaście lub piętnaście; skacząc z takiéj wysokości, narażał się na złamanie rąk lub nóg, albo wszystkiego razem, i na to aby go jak lisa w jamie schwytano.
Położenie jego nie było bardzo przyjemne; zmierzył znów wzrokiem oddalenie, widział że jest znaczne i że go zaczepiać nie wypada. Usiadł spokojnie na murze, jak mógł starał się zrobić niepostrzeżonym, i czekał mówiąc sobie:
— Poczekam, może kto przechodzić będzie.
Tristan zaczął rozmyślać o swojéj przygodzie, gdy w tém posłyszał stąpanie; spojrzał się w stronę z któréj się chód słyszeć dawał, i postrzegł grubego i wielkiego jegomości, wracającego spokojnie pewnie do domu i idącego pod murem.
Fabiano przygotował się, czekał, aż jegomość ów nadejdzie pod niego, i w chwili kiedy można było linię prostą od nóg tenora do głowy grubego pana wyciągnąć, nasz bohater rzucił się na biednego przechodzącego, upadł mu zgrabnie (musimy przyznać) obydwoma rękami na plecy, i tym sposobem skrócił sobie połowę drogi którą miał do przebycia; z pleczystego jegomości zeskoczył na ziemię a uciekając krzyknął tylko:
— Dzięki ci panie!
Zacny jegomość, potoczył się i wywrócił na ziemię, nie pojmując zkąd mu się zwalił człowiek na plecy; zapewniwszy się, że ani ręki ani nogi nie złamał, zamiast narobić krzyku, podniósł się cicho, otrzepał z kurzu suknię, nie sprowadziwszy nikogo aby się podziwiał jego przygodzie, i spokojnie poszedł w swoją drogę.
— To dowodzi, że mędrcy się znajdują we wszystkich krajach, i że Tristan upadł właśnie na takiego mędrca.
A więc, mówił do siebie Tristan, moja żona jest tutaj! ale ten stary jegomość co z nią jeździ, kto też to być może?
I ustawicznie to sobie powtarzając biegł w stronę gdzie mieszkała Lea, myślicie może że biegł ujrzeć kochankę? wcale nie, udawał się tam, bo nie wiedział gdzie się schronić żeby doczekać gdziekolwiek do jutra.
Wistocie, jutro, było dla niego słowem odgadującym zagadkę, było prawdą, było papugą. Przybył do Lei, oglądając się wkoło czy go kto nie ściga.
Śpiewaczka go czekała.
Tristan miał zburzoną i całkiem przewróconą minę.
— Zkąd u djabła przychodzisz? zapytała młoda kobieta, nie mogąc wstrzymać uśmiechu na widok przestraszonéj twarzy kochanka.
— Przychodzę z drzewa i z muru, odpowiedział Tristan.
— Co ci się stało tego wieczora?
— O! żebyś wiedziała...
— Usiądź i opowiedz mi, to będę wiedziała.
— Najpierwéj trzeba abyś zabroniła wejścia do siebie wszystkim na świecie.
— A to na co? czyż o tym czasie może mnie kto odwiedzić?
— Impresario który mnie szuka.
— Właśnie przeciwnie, przyjmę go jakby nigdy nic nie było.
— Więc chcesz mnie wydać jak Józefa?
— Nie, ale chcę cię ukręć w takie miejsce, z któregobyś mógł wszystko jak Neron słyszeć.
— Dobrze. Wystaw że sobie...
— Zaraz, zaraz; dla czego krzyczałeś:...to ona! to ona!“
— „Bo istotnie była to ona.
— Któż to ona?
— Nie zgadujesz?
— Nic.
— Moja żona.
— Twoja żona? Tak jest.
— I to widząc twoją żonę straciłeś głowę?
— Tak jest.
— I mnie to przychodzisz rozpowiadać? mnie? a to zabawnie!
— Leo! jesteś moją przyjaciółką?
— Jestem nią.
— No słuchaj mnie pierwéj, a potém sądzić będziesz.
— Słucham.
— Wystaw sobie...
W téj chwili zadzwoniono.
— Otóż on w chodzi! gdzież się ukryję?
— Za moje łóżko.
— Nie zatrzymuj go długo.
— Bądź spokojny.
Lea stanęła w oknie.
Rozeta oznajmiła impresaria.
— Niech wejdzie, wymówiła śpiewaczka.
Zamknęła okno.
Mały człowieczek wszedł, przebijając mury, szukając po meblach, wskroś przenikając niszę, n>a się rozumieć wzrokiem tylko.
— No! i cóż? jedyne było słowo, które do Lei wymówił, składając ręce na brzuchu i wilgotnym okiem spoglądając na śpiewaczkę.
— Tak jest, odpowiedziała tym samym tonem, tylko z największą wewnętrznie chęcią śmiechu.
— Widziałaś co się siało?
— Widziałam.
— Cóż na to mówisz?
— To co pan.
Impresario upadł na krzesło.
— Otóż jestem zniszczony!
— Dziękuję za słowo miłe dla mnie, odrzekła Lea.
— Stary wyciągnął do niej rękę. Nie możesz przecie grać razem Otella i Desdemony.
— Sprawiedliwie pan mówisz.
— Zabije mnie! Co na to począć?
— Puścić go.
— Piękny sposób!
— Jednakże jedyny który pozostaje. Może go potém odzyskasz.
— Gdzie?
— Powróci zobaczysz pan.
— Nigdy.
— Któż to wiedzieć może?
Na to słowo, które w ustach Lei mogło mieć szczęśliwe znaczenie, powstał przybliżył się do niéj, wziął jéj obydwie ręce w swoje, i na pół przyklęknąwszy wymówił do niéj:
— Gdzie on jest?
— Niewiem.
— To niepodobna!
— Zaręczam panu.
— On jest tutaj.
— Tutaj?
— Tak jest.
— Szukaj go pan; jeżeli go znajdziesz, grywać będę darmo przez cały rok: lecz jeżeli go nie znajdziesz w takim razie płacę mi podwoisz.
Impresario usiadł, to było jego odpowiedzią.
— Ale mówiłeś z nim, zapytała Lea.
— Mówiłem.
— I cóż ci powiedział?
— Że chciał widzieć się z żoną.
— Więc ją widać kocha bardzo? wyrzekła.
— On waryuje dla niéj; dla tego samego, oszukałabyś się gdybyś przez jednę minutę ukrywała człowieka, który mnie niszczy a ciebie zdradza.
— Masz pan słuszność, winien być ukaranym. Chcesz pan zjeść ze mną wieczerzę? wymówuła Lea, nie gniewając się że natychmiast kochanka ukarać mogła, i która ostatnie słowa wymówiła obracając wzrok swój ku niszy.
— Tristan dusił się.
— Dziękuję ci, odrzekł Impresario, muszę zaraz odejść.
Tristan odetchnął.
Impresario powrócił.
— Zapewniasz mnie że go tu niema moja miluchna Leo?
— Zapewniam.
— Doprawdy.
— Doprawdy?
— No! wiesz co zrobię?
— Powiedz.
— Powiedział mi, że słyszał śpiewającą papugę w drugiéj ulicy na lewo od teatru.
— No! to cóż?
— Ta papuga należy do jego żony.
— Cóż złego?
— Otóż jutro pójdę na druga ulicę na lewo, i wejdę do domu gdzie jest papuga.
— A potém co zrobisz?
— Potém poproszę że chcę się widzieć z panią papugi, i znajdę mego tenora.
— Jakim sposobom?
— Od chwili gdy go niema u ciebie, nie może być gdzie indziéj tylko u żony.
— To sprawiedliwie. Cieszę się i pochlebia mi to, że pierwej do mnie niż do niej przyszedł.
— Ona mi go odda, zrobimy zapowiedzenie, i wszystko się naprawi.
— Więc myślisz że go tam znajdziesz?
— Teraz prawie pewny tego jestem.
— No to odejdź mój mistrzu teraz, a jutro przyjdź mi opowiedzieć wszystko.
— O trzeciej godzinie będę tutaj. Bądź zdrowa moję dziecię!
— Żegnam pana. Rozeto! zawołała na służącą, odprowadź pana.
I gdy impresario wyszedł, śpiewaczka udała się do sypialnego pokoju, Tristana zastała stojącego z rękami założonemi, opartego o ścianę.
— Słyszałeś? zapytała śpiewaczka.
— Słyszałem, odrzekł tenor.
— Kochasz swoją żonę.
Tristan nic nie odpowiedział.
— I przychodzisz prosić mnie o gościnność, mnie? to jest znak zaufania, albo się nie znam na uczuciach.
— Moja droga Leo! odrzekł Tristan, zbliżając się do kochanki.
— Moja biedna Leo, powinienbyś był powiedzieć. Przebaczam ci, musisz być głodnym? nieprawdaż?
— Nie, odpowiedział z roztargnieniem Tristan.
— Chcesz jeść wieczerzę?
— I owszem.
— Odpowiedzi twoje dziwny związek maja.
Lea zadzwoniła.
— Rozeto daj nam wieczerzę.
Tristan był zamyślony.
— Jak też to jest zajmującym, kiedy młody mężczyzna je wieczerzę ze swoją kochanką, w dzień znalezienia żony swojéj! powinieneś był zachować ubiór Otella, stosowniejszym byłby dla ciebie i do okoliczności w któréj się znajdujesz, niż ten któryś przywdział.
— Przebacz mi zdziwienie...
— Wzruszenie chciałeś mówić.
— Czyż możesz myśleć?
— Jak to! wszakże to bardzo naturalnie, że żona która cię tak kochała, przyjechała cię widzieć grającego rolę Otella: przybyła w towarzystwie jakiegoś pana; to jéj ojciec pewnie, nieprawdaż?
— Nie.
— Może jej brat
— Nie.
— Kimże więc jest dla niéj?
— Nic niewiem.
— Doprawdy! a to ciekawe!
Wszystko to wymówione było tonom ironii, ukrywającym jeżeli nie złość wewnętrzną, to przynajmniéj żal w złość przechodzący.
— No! siadaj mój gościu, już dano wieczerzę.
Tristan machinalnie cię uśmiechnął.
Ostatnie śpiewaczki słowa, tyczące się nieznajomego towarzystwa Ludwiki, całą myśl Tristana zajmowały.
— No! no! nie bądź tak smutnym, zobaczysz jutro te biedne dziecko, ten wzór małżonek.
Widok niespodziewany żony, tak przewrócił, całą istotę biednego chłopca, że zupełnie zgłupiał: i nie mógł znaleść ani jednego dorzecznego słowa, ma odpowiedź swojéj kochance.
Gdy wieczerza się skończyła. Lea powstała i odezwała się do niego:
— Teraz, mój gościu, mój przyjacielu, masz pokój dla siebie gotowy, dobréj nocy ci życzę.
— Co chcesz mówić?
— Chcę powiedzieć, że musisz potrzebować spoczynku, a przynajmniéj samotności, dla rozmyślania o ważnych dzisiejszego wieczora wypadkach. Oto jest twój pokój, wymówiła przechodząc przez salon i pokazując mu inny sypialny pokój, z osobném wyjściem na schody, będziesz mógł wyjść choćby i najraniéj jeżeli ci się podoba, a teraz dobranoc.
Tristan nadzwyczaj się zmięszał, przysunął się do Lei i chciał ją wziąść za rękę.
Dziękuję ci za twoją wdzięczność, mój drógé Fabiano, bo pewnie o niej chcesz mi mówić; aleś mi doprawdy nic nie winien, dałeś mi naukę którą bardzo, aż nadto przepłacasz moją dla siebie gościnność, i jeżeli jedno drugiemu może być co winno, to chyba ja tobie.
I ukłonem niegrzecznym, nawet pogardliwym, pożegnawszy go, odeszła do swego z Rozetą, zostawiając Tristana odurzonego, jak ten kruk któremu lis ser porwał.
Tristan usiadł na swojem łóżku, mówiąc do siebie:
— Kto też to może być ten stary jegomość?
Impresario nic w nocy nie spał.
Ledwie wstał, to jest o siódmej zrana, zaszedł do Tristana, myśląc że go może znajdzie w jego pokoju.
Była to nadzieja niepodobna do ziszczenia ależ i takich nadziei potrzeba w wielkich nieszczęściach.
Pokój był pusty.
Zszedł do siebie, co minuta patrzył na zegar żeby się doczekał godziny, w którejby mógł przedstawić się żonie Tristana.
Tristan, także wsiał i zapytał się czy Leę mógłby widzieć, ale Rozeta odpowiedziała, że jéj pani nie była widzialną dla nikogo, i ten wyraz nikogo wymówiła ze znaczącym przyciskiem.
Może już była dziesiąta godzina, kiedy służący impresario wszedł do niego mówiąc:
— Panie, jest tu jakaś pani, która chce się widzieć z panem.
— Czy znasz ją?
— Nieznam panie.
— Czy powiedziała ci swoje nazwisko?
— Nie chciała mi go powiedzieć.
— Czy młoda?
— Tak jest panie.
— Czy piękna?
— Tak jest panie, o ile sądzić można przez zasłonę, która jéj całą twarz okrywa.
— I cóż ci powiedziała?
— ZŻ ma z panem do pomówienia o bardzo ważnych rzeczach.
— Poproś jéj.
Młoda kobieta, zasłonięta, jak to służący oznajmił, weszła, ubrana najwytworniéj ale i najskromniéj jak tylko być może, w ubraniu ranném, weszła do gabinetu impresaria, który się porwał z miejsca, skłonił się podał fotel.
Piękna odwiedzająca usiadła i zaczekała chwilę, jakby dla ochłonięcia ze wzruszenia. Mały człowieczek usiadł także i przemówił:
— Pani! czemuż winien jestem te zaszczytne jéj odwiedziny?
— Czy jesteśmy sami? panie, zapytała młoda kobieta.
— Sami.
— Pewnym pan jesteś tego?
— Najpewniejszy.
— Bo to o czém mam panu powiedzieć, pan jeden tylko wiedzieć możesz.
— A więc to jakieś zwierzenie się?
— Więcéj jak zwierzenie. jest to spowiedź.
— Słucham pani.
— Byłam wczoraj w tetrze na przedstawieniu Otella.
— Ah pani! byłaś świadkiem nieszczęścia które się zdarzyło.
— Przychodzę dzisiaj dowiedzieć się, czy oznajmienie uczynione publiczności jest prawdziwe?
— Jakie oznajmienie? zapytał impresario, zapomniawszy już tego szczegółu.
— Że tenor postradał zmysły.
— Czy panią to bardzo obchodzi?
— Nad wyraz mocno obchodzi, powiedz mi pan prawdę a wdzięczność moja dla niego będzie nieskończona.
— Ah! no! więc tedy powiem pani że oznajmienie było fałszywe.
— I jakaż to przyczyna takiego przypadku?
— Przyczyna szczególna bardzo; ten młody człowiek śpiewający, przez najdziwniejsze okoliczności został oddalony od swojéj żony która myślała że on nie żyje; postrzegł ją w loży wczoraj i ten widok tak go zmięszał, że uciekł ze sceny.
— I cóż się z nim stało?
— Nic niewiem.
— Jakże pan możesz o tych szczegółach wiedzieć.
— On sam mi to powiedział, kiedym mu wzbraniał porzucać kulisy i lecieć na salę w któréj chciał koniecznie z żoną się zobaczyć.
— W istocie to ciekawe bardzo, i nie powrócił do siebie?
— Oszem wrócił, ale ociekł pierwéj nimeśmy przyszli po niego.
— I żadnego niema o nim śladu?
— Żadnego.
— Czy nie miał w Medjolanie jakiego przyjaciela u którego się może przechowywa?
— Nie, miał tylko kochankę, nasza, pierwszą śpiewaczkę.
— Ah! miał kochankę! powtórzyła młoda kobieta z pewnym rodzajem wzruszenia.
— Mój Boże pani! może źle robię że ci to wszystko objawiam, aleś mnie pani prosiła żebym ci prawdę mówił.
— Mów pan daléj, bardzo cię oto proszę!
— No! otóż pani! śpiewaczka go nie widziała.
— A jednakże kocha ją?
— Tak jest, ale na nieszczęście, widać że nie dość ją kochał.
— Co pan chcesz przez to powiedzieć?
— To chcę powiedzieć że gdyby ją był bardzo kochał, byłby żony zapomniał, nie byłby się jéj widokiem tak zmięszał, nie byłby ze sceny ociekł i mnie tém niszczył.
— Mój Boże przebacz mi pan że ci te wszystkie zadaję pytania, ale późniéj dowiesz się pan jaką te wiadomości cenę mają dla kogoś, a natenczas pewna jestem że mi przebaczysz. Racz więc pan powiedzieć mi jeszcze czy wiesz dla jakich okoliczności oddalił się od żony?
— Chciał się zabić, i istotnie strzelił do siebie, ale ranił się tylko i uratowano go, oto jest rzecz cała.
— Przez kogo był uratowany?
— Przez kobietę.
— A potém?
— A potém ta kobieta przywiozła go z sobą do Włoch.
— Lecz dla czegóż, jeżeli kochał swojo żonę nie wrócił zaraz do niej? zapytała nieznajoma z nowém wzruszeniem.
— Tego właśnie nie śmiem powiedzieć pani.
— Dla czego?
— Gdyż rozgłoszenie jego przygody, mogłoby najokropniejsze skutki sprowadzić na Tristana, i że jeżeli go wynajdą wołałbym aby go wsadzili do teatru aniżeli do więzienia.
— Przysięgam panu że skoro tylko ztąd wyjdę tak postąpię jakbym o niczém nie słyszała, albo o wszystkim zapomniała.
— Więc powiem pani, oto zabił człowieka.
— Co pan mówisz!
— Zupełnie mimowolnie, to prawda; ów człowiek widział że Tristan do siebie mierzył, chciał mu pistolet wyrwać z ręki i przeszkodzić samobójstwu, pistolet w ręku Tristana wystrzelił i nieszczęśliwy wybawca zabitym został, Tristan przyszedłszy do siebie, pojął że popełnił mimowolny występek i bojąc się aby nie został za trzymanym, więzionym a może i straconym, porzucił na zawsze Francyą.
— Wszystko to bardzo szczególne wymówiła odwiedzająca młoda kobieta, a pan jakim sposobem poznałeś go?
Impresario wtedy opowiedział jej całą historyą nad wielkiem jeziorem.
— A więc panu wszystko winien?
— Tak jest pani, pojmujesz pani jaką mi krzywdę wczoraj zrobił.
— Pojmuję panie, będziemy się starały tę krzywdę wynagrodzić.
Impresario uśmiechnął się z miną wątpiącą.
— Teraz odezwała się nieznajoma, ufność za ufność, przysługa za przysługę; powiedziałeś mi pan takie rzeczy, którychbym się nigdy bez pomocy pana nie dowiedziała, i od wczorajszego dnia z jednego zadziwienia wpadam w drugie; teraz, mam panu powiedzieć kto ja jestem i prosić go o nową przysługę.
— Mów pani.
— Jestem siostrą żony Tristana.
— Pani?
— Tak jest panie.
— I siostra pani nie widziała wczoraj u siebie swego męża?
— Nie panie.
— Ani dzisiaj rano?
— Także nie widziała. Czy Tristan wiedział gdzie mieszka?
— Wiedział.
— Jakim sposobem tego się dowiedział?
— Przez papugę którą siostra pani ma w oknie i która właśnie śpiewała znajomą mu piosneczkę w chwili, kiedy koło domu w którym żona jego mieszka przechodził.
— Zgaduję, ale siostra moja nie tylko nie widziała męża swego, ale nawet nie chce go widzieć.
— Tego nie rozumiem wcale.
— Zaraz pan zrozumiesz, moja siostra wysłała że Tristan na prawdę umarł już od ośmnastu miesięcy, codzień modląc się na jego grobie.
— Jak to na jego grobie?
— Tak jest panie.
— Chciej mi to pani wytłumaczyć?
Natenczas nieznajoma opowiedziała staremu wszystko jak było; jak jéj siostra uratowaną została przez starego doktora, jak tenże nieznając Tristana upomniał się o ciało jego w składzie umarłych, i jak przypadkiem, widać ze pochowali kogoś innego w mniemaniu że to Tristan.
— Ah! rozumiem, odrzekł impresario; więc płacząc ciągle na jego grobie, przyszło do tego że się uspokoiła, potem pocieszyła, gdy w tém wczoraj ujrzała go żyjącego.
— Zupełnie tak jak pan mówisz, to tylko wtem wszystkiém szczęśliwie wypada, że on ze swojej strony także się pociesza.
— Wreszcie, pani tutaj przyszłaś, dla dowiedzenia się gdzie jest Tristan?
— Przeciwnie panie, z prośbą przyszłam abyś go pan jak tylko możesz najdłużéj mógł zatrzymać, żeby dać czas siostrze mojéj do wyjazdu.
— To znów nie rozumiem dla czego?
— Moja siostra została wyratowaną, przez doktora o którym mówiłam.
— Przez cały ciąg jéj długiéj choroby, była pielęgnowaną i usługiwaną przez siostrzenicę tego doktora, przez najsłodsze i najmilsze stworzenie jakie na tym święcie spotkać można było. Gdy siostra moja ozdrowiała, ta młoda osoba błagała ją aby przy niéj zamieszkała. Po utracie Tristana i w epoce gdzie mnie nie było w Paryżu, pokochała moja siostra tę miłą istotę, przyjęła jéj ofiarę z serca pochodzącą, która ją wyrywała z opuszczenia । samotności, i została przy niéj; wkrótce siostrzenica znów zachorowała, moja siostra nawzajem najtroskliwsze miała o niéj staranie. Lecz pomimo nauki i wiadomości swego wuja który się liczy do pierwszych w Paryżu lekarzy, nie mógł jéj uratować i umarła. Pojmiesz pan rozpacz starca po zgonie siostrzenicy tak przez niego ukochanéj. Powiedział natenczas Ludwice że to tylko mogłoby go pocieszyć, gdyby ona przy nim pozostała, i że zlałby na nią całą miłość ojcowską którą miał dla swojéj krewnéj. Ona odpowiedziała mu jak powinna była odpowiedzieć: że nie może pozostać w jego domu, że młoda osoba umierając zerwała związek jaki ją w jego domu trzymał, że tak jak ona obca, nie mogłaby wynaleść przyzwoitéj przed światem wymówki, gdyby pobyt swój w jego domu przedłużała To wszystko mu przedstawiając, płakała bardzo; gdyż starzec był dla niéj nadzwyczaj dobrym, kochała go jak ojca. Wtedy wziął jéj obydwie ręce w swoje i odezwał się:
— Moje dziecię, jestem stary, nie będę żył długo, ty tylko jesteś wstanie uszczęśliwić duszę która ma tylko kilka lat przepędzić na téj ziemi; chcesz że zostać moją żoną? moją żoną z uśmiechem powtórzył, jak się jest zwyczajnie żoną kiedy w twoim wieku poślubia się człowieka tak jak ja starego, moją żoną co do nazwy, moją córką co do serca?
— Biedny starzec drżąc cały i ze łzami w oczach czekał, co mu na to Ludwika odpowie.
— Ludwika przyjęła oświadczenie starca. Nie było to nawet z jéj strony poświęceniem, gdyż powiadam panu że go kochała jak ojca, i nie pojmowała świętszego obowiązku, ani innego uczucia nad tę aby otoczyć szczczęściem ostatnie lata poczciwego człowieka, szczęściem które ona tylko zlać na niego mogła: teraz jest jego żoną, jego tylko jedyną myślą i przedmiotem życia. Pojmujesz więc pan że nie może widzieć się z Tristanem i że gdyby go znalazła, lub spotkała się z nim, mąż jéj umarłby z boleści.
— To sprawiedliwa rzecz, odrzekł impresario, przechodząc. z jednego w drugie zadziwienie.
— A wreszcie to nie wzruszenie radosne, lecz raczéj zdziwienie było przyczyną że Tristan wczoraj wykrzyknął: „to ona!“’ a potém zbiegł ze sceny. Od czasu jak się rozdzielił z Ludwiką nie troszczył się wcale ani o jéj szczęście ani o jéj życie. Gdyby był szczerze żonę swą kochał, byłby tak bardzo na fałszywe oskarżenie nie zważał, mogąc się łatwo usprawiedliwić, nawet tym listem który był do żony przed śmiercią niby swoją napisał, na ostatek więzienie nie byłoby wieczne a z pewnością byłoby z nim podzielone. Przysięgam panu że ona niema żadnego ciężącego jéj na sercu wyrzutu, teraz czuje się wolną, to jest nie związaną żadną względem Tristana powinnością ani obowiązkiem. Teraz jest żoną dwóch mężów, z których pierwszy od dwóch lat blisko zapomniał jéj i bardzo łatwo się pociesza, jeżeli (jeszcze rzecz wątpliwa) potrzebuje pocieszania; pociesza się mówię ze śpiewaczkami: drugi zaś umarłby gdyby ją utracił. Gdyby słuchała serca swego, możeby Tristanowi przebaczyła; lecz Ludwika zasięga rady od powinności swojéj; a powinność jéj nakazuje uszczęśliwiać człowieka który nie myśli, nie żyje, nie oddycha, tylko chęcią uszczęśliwienia jéj czém tylko może. Otóż to chciałam panu powiedzieć. Teraz pan znasz tajemnicę, któréj spodziewam się, nikt prócz pana i mnie wiedzieć nie będzie. Ja nawzajem dowiedziałam się wszystkiego com powinna była wiedzieć za godzinę wyjadę z Ludwiką; jeżeli kiedykolwiek ujrzysz pan Tristana, opowiesz mu naszą dzisiejszą rozmowę. Mąż Ludwiki jest stary, dodała, jutro może być wdową, gdy będzie wolną i niezależną, może mogłaby to zrobić czego dzisiaj nie może. Od dziś aż do owego czasu, który może nigdy nie nadejdzie, lub prędko przyjść może, Ludwika dla mego jest jakby umarłą, tak jak on był i jest nim jeszcze dla niej. Żegnam pana, w godzinę odbierzesz pan list z uiszczeniem długu Tristana który za niego spłacamy.
— Poczém siostra Ludwiki wstała, pożegnała się i wyszła.
Impresario nie rozumiał co się to wszystko miało znaczyć, gubił się w labiryncie tak rozmaitych okoliczności.
W godzinę po wizycie siostry Ludwiki odebrał list, czyli w kopercie dziesięć tysięcy franków.
Wówczas zrozumiał wszystko.
Napisał do Lei jakie go odwiedziny spotkały, całą swoją rozmowę z nieznajomą i następstwa tej rozmowy.
Po odebraniu tego listu, Lea tak się gwałtownie śmiać zaczęła, że się, Rozeta aż przelękła i weszła do pani swojéj.
Tristan nic nie rozumiał zkąd się wzięła Lei taka wesołość, którą słyszał w niebardzo oddalonym pokoju; a o przyczynę któréj nie śmiał pytać.
— Powiedz niech zaprzęgną, idź do księcia, i oznajmij mu, że czekam na niego aby ze mną na wieś pojechał.
W pół godziny potém, książę w pojeździe czekał na Leę.
— Nie trzeba pewnie nikomu nic mówić? zapytała cicho Rozeta w chwili gdy Lea wychodziła.
— I owszem, oddasz ten list Fabianowi.
— Kiedy pani wróci?
— Jutro może.
I śpiewaczka zeszła, śmiejąc się do rozpuku.
— Co takiego się słało? moja najdroższa, zapytał książę Lei z czego tak bardzo się śmiejesz?
— Z najosobliwszéj z najoryginalniejszéj historyi jaką można wymyśleń a która szczęściem jest prawdziwą.
— Któż jéj bohaterem?
— Nasz tenor.
— Ten wczorajszy? zapytał uśmiechając się książę.
— Tak jest ten sam.
— Opowiedz że mi to wszystko.
— Bardzo chętnie.
I w chwili gdy pojazd ruszył. Lea zaczęła opowiadać historą Tristana opuszczając to co powinna była opuścić.
Rozeta dopełniła zlecenia pani swojéj i także nie mogła się wstrzymać od śmiechu, na widok wyrazu twarzy Tristana, gdy dowiedział się dziwnéj nowiny którą impresario opisał śpiewaczce.
— Pobiegł nie zważając że może być poznanym do domu w którym słyszał papugę; ale mu powiedziano że od godziny ci do których papuga należała, wyjechali pocztą na drogę do Sesto Calende.
Tristan narobił sobie wiele rozmaitych wniosków o osobie towarzyszącéj Ludwice, lecz niepomyślił nigdy o cieniu prawdy. Wiadomość którą odebrał, była tak dla niego dziwną i szczególną że aż jéj wierzyć nie mógł, i nawet przez chwilę myślał, że ten list od impresaria był żartem przez Leę wymyślonym, lecz gdy się raz zapewnił o wyjeździe żony, niezmiernie się zasmucił, zmartwił i uczuł się być przygnębionym; powrócił do śpiewaczki aby doczekać mógł nocy dla opuszczenia Medyolanu i udania się w pogoń gdyby mu się to udało, za swoją żoną.
Lea nie powróciła. I tego samego wieczora napisawszy list pożegnalny do kochanki, w którym się odmalował jak ofiarę losu; Tristan udaj się do hotelu gdzie jadł bardzo złą wieczerzę, wczasie gdy mu poszli wynaleść furmana który go miał zawieść do Sesto Calende.
— Tristan potrzebował pasportu, niezapomniał o tém, a gdyby też zapomniał był, przypomniałaby mu była służąca, wołająca na służącego.
— Oto są pasporta przyniesione z policyi.
Od téj chwili nasz bohater nie doznał spokojności, aż dopóki nie pochwycił tak wielce szacownego kawałka papieru. Jazon nie żądał tak gorąco runa złotego jak Tristana pasportu. Trzeba było tylko, co do Tristana, aby sobie roztropnie postąpił i nie złapał jakiéj kobiety albo jakiego starca pasportu w takim bowiem razie byłby na próżno zdobył nazwę złodzieja. Tego bardzo się strzedz trzeba żeby nie popełnić na nic nie przydatnego złodziejstwa.
Tristan wszedł do biura hotelowego, zapłacił sztuką złota swoją wieczerzę i wczasie kiedy służący poszedł szukać zdawkowéj monety; on podniósł klapę od biórka, przejrzał niektóre pasporta, uważał bowiem tylko rysopisy i znalazłszy jeden nos prosty, oczy czarne, włosy czarne, i wszystko co się ściągać mogło do opisania naszego tenora, przywłaszczył go sobie.
Nie uważał nawet na wypisane nazwisko, tak się bowiem śpieszył i bał aby go chłopiec posługujący na uczynku nie złapał. W saméj rzeczy gdy służący powrócił, zastał go już oglądającego obrazy na ścianach co w każdym kraju znamionuje postawę człowieka z czystém sumieniem i najedzonego, dwie rzeczy których w tej chwili Tristan nie posiadał.
W pół godziny potém był na drodze Sesto Calende.
Powiecie mi: twój Tristan panie autorze jest tylko łotrem i nic więcéj; gdyż kradnie teraz pasport, ukradłszy pierwéj trzy miesięczną zapłatę impresariowi.
To prawda, że uważając ze strony kodexu i moralności, nasz Tristan bardzo zboczył z prostéj drogi, ale znów zważając na okoliczności i wypadki, trzeba mu wiele przebaczyć. Czyż w tém jego była wina że go nieszczęście tak ścigało, że go aż do samobójstwa doprowadziło? a samobójstwo jego niebyłoż najprawsze, jakiem tylko samobójstwo być może? i czy pan Bóg przez wzgląd na przyczynę nie byłby mu skutku przebaczył? byłoż to winą jego że rozwiązanie tragiczne życia jego pełnego boleści, dało początek rozmaitym przygodom szczególnym? nawet niekiedy koniecznym i mając umarłego czyli nie chcący zabitego ciążącego na sumieniu mógłże inaczéj postąpić? Czyż winą jego było, że po ugodzeniu się pieniężnem z impresario a nawet po ugodzeniu miłosneni z Leą, widok jego żony tak całą istotę pomięszał że wziąwszy najfałszywiéj jakiś ton, drugiego już wyśpiewać nie mogli krzycząc jak wąryat poleciał do niéj, czyli za nią? czy był co temu winien, że udręczony przez swoją kochankę, zmuszonym został uciekać jak zbrodniarz jaki i ukraść pasport niewinnemu jakiemuś podróżującemu, który teraz, nie wiedzieć jaką sobie da radę bez niego?
Cóż obcięlibyście aby był zrobił? Chcielibyście żeby umarł? Ależ {prócz tego była by to niedorzeczność wielka dla byle czego umierać, a szczególniéj drugi raz tego próbować co mu się raz tak widocznie nie udało; a zresztą niema zwyczaju aby się zabijać wtedy, kiedy jak Tristan, mąż jakiś dowie się, że żona jego ma już innego męża.
Nie mógł więc co innego zrobić jak to co zrobił, tém bardziéj że jego grzechy nie mogły zrządzić i sprowadzić wiele złego osobom przeciw którym wykroczył i chwilowo tylko w kłopot je wprawiał. Impresario dostał dziesięć tysięcy franków, a podróżujący właściciel pasportu, wkrótce mógł dowieść skradzenia lub zguby świeżego pasportu, mając dawny wizowany.
Zrobiwszy te uwagi ciągnijmy daléj naszą historyą.
Gdy Tristan przybył do Sesto Calende, chciał przed oddaniem pasportu zobaczyć jakie miał nazwisko. Przyjemność jest wielka w posiadaniu pasportów, dla tego że rysopisy mogą służyć dla całego świata, zawsze są podobne i niepodobne nigdy. Tristan nacieszywszy się nosem prostym i t. d. zaczął uważać na inne szczegóły.
Włosy czarne, mówił daléj sobie, tak to zupełnie ja jestem; oczy czarne, nos garbatawy podbródek zaokrąglony, płeć jasna, twarz ściągła, broda czarna; naturalnie wszyscy do tego rysopisu podobni; nie mam wprawdzie brody, ale mogę się kilka dni nie golić i w kilka dni będę żywym wizerunkiem tego pana.
Potém zaczął szukać nazwiska a znalazłszy go: choć był samotny, tak się przeraźliwie rozśmiał że aż oberżysta nadbiegł.
Tristan zaspokoił zacnego człowieka i odprawił go od siebie.
— De Saint Ile! powtórzył nasz Tenor odczytując nazwisko, de Sainte Ile a to sprawiedliwie się zdarzyło! on mi porwał kochankę a ja jemu pasport, więc pokwitowaliśmy się; zdąjc mi się żem mu jeszcze cokolwiek dłużny.
I Tristan śmiejąc się w myśli z kłopotu w jakiem się jego współzawodnik znajdzie, starannie złożył pasport, i pełen na przyszłość ufności, kazał dać sobie śniadanie, co dowodzi że Tristan nieobznajmił się jeszcze ze zwyczajami włoskiemi, bo byłby się uwolnił od tego zatrudnienia.
Dopóki mu nie przynieśli zupełnie przeciwnéj rzeczy od téj którą sobie zamówił: Tristan nie mając co lepszego do roboty, zaczął sobie rozmyślać.
— To niepodobna! powtórzył sobie, czytając zawsze list impresarja.
I nie wierzył.
— A jednakże tu są w tém liście takie rzeczy których on nie mógł odgadnąć.
I znów wierzył.
— Może ona zmówiła się z impresario i tym sposobem chcą mnie do siebie powrócić.
I biedny chłopiec wszystkich sprężyn szukał, aby sam siebie przekonał że nie był w położeniu trudném i śmieszném.
A co go najwięcéj dziwiło, to było to, że w całym tym liście nie znalazł ani słowa któreby go przekonać mogło że Lea go żałowała albo przynajmniéj wspomniała. Nigdy żaden historyk tak sucho i tak zimno faktu żadnego nie opowiadał, myslałbyś czytając list że czytasz historyą Francuzką przez Anquetila.
Biedny chłopiec im więcej rozmyślał o tém całém zdarzeniu, tém więcéj wykrzykiwał:
— To niepodobna! w tym się ukrywa jakiś podstęp.
Jednakże przypominając sobie okoliczności, które poprzedziły i towarzyszyły spotkaniu jego z żoną, zmuszony był żnaleść w nich jakiś związek z opowiadaniem Lei. Swoboda Ludwiki, jéj suknia razem z twarzą na których nie było śladu żałoby, a na których zdawało mu się że ślad jéj wiecznie pozostać był winien; jegomość tajemniczy w loży, wszystko to rzucało jakąś rozpaczliwą wyraźność, jasność i niezaprzeczone prawdopodobieństwo na list cały.
Wyciągnął jeszcze, i te następstwo złego listu, że nie tylko Ludwika opuściła Medyolan z najstalszém postanowieniem uciekania od niego, ale nadto unikania wszystkich miejsc gdzie by go spotkać mogła.
To było dla Tristana rzeczą tak dziwną niepojętą, aby Ludwika mogła przyjść aż do tego stopnia obojętności względem niego; że chociaż rozumem wierzył, sercem uwierzyć nie mógł. Jak bo też mógł sobie to wystawić, aby Ludwika która go tyle kochała, z którą przez rozmaite przeszedł cierpienia, a wiadomo że boleść razem znoszona bywa mocniejszym częstokroć, między ludźmi węzłem niż sama miłości jak tu sobie mówię, wystawić, aby Ludwika po tak krótkiém owdowieniu, mogła już pójść za mąż i nie porzucić drugiego męża dla pierwszego? gdyż niepodobieństwem było aby mogła kochać starca tyle, ile kochała młodego Tristana.
— „O kobiety! kobiety!” mówił do siebie Tristan; a nie uważał na to że Ludwika znalazłszy go po osmnasto miesięczném oddaleniu, porzuceniu przez niego i zapomnieniu i nie troszczeniu się o jéj los byt i szczęście; większe od niego miała prawo żalić się i wykrzyknąć: „o mężczyzni! mężczyzni!” wykrzyknąć mówię te słowa, które w ustach kobiet zawierają wymówkę rzetelną, fałszywą, możebną i t. d. otóż właśnie list zdziałał skutek jakiego Lea oczekiwała. Jeżeli z jednéj strony kochanek chciał być żałowanym przez tę którą opuszczał; z drugiéj strony Lea chciała aby po niéj płakał, i bez wymówki, bez żalu, chciałaby go była sprowadzić do Medyolanu. Roskosz jéj byłaby bez granic, gdyby mogła była widzieć, troski, udręczenia, boleść i smutek w które list ten pogrążyć mógł tenora.
Natenczas dopiero zaczął zapóźno żałować, że tyle ufał w miłość swój żony a tak mało wierzył w miłość śpiewaczki. Wtedy wyrzucał sobie że krzyknął na widok Ludwiki, że nie był wstanie pokonać wzruszenia go ogarniającego, że porzucił Leę, która jak się zdawało kochała go bardzo, i to dla niego zrobiła, czego Ludwika dla pamięci jego nie uczyniła. Miłość jednéj wzmagała się obojętnością drugiéj, a próżność przybywszy w pomoc Tristanowi: widział po za tym listem Leę pogrążoną we łzach i rozpaczy: gdy przeciwnie śpiewaczka, która wprawdzie nie mogła zrzucić z siebie powłoki melancholicznéj, (powiedzmy i to, że z tą jéj było bardzo do twarzy) śpiewaczka mówię po téj mgle, wystawiła się na promień słoneczny, to jest pozwoliła aby koło niéj zaświeciły jak hryzality różne piękne motyle dotąd ukrywające się w cieniu.
Tristan więc był smutnym, wszystko co mu się przytrafiło oddalone było niezmierną przestrzenią do komiczności. Zdawało mu się że opatrzność znudzona jego niedorzecznościami zaczęła go opuszczać w chwili gdy jéj pomocy najwięcéj potrzebował. Siedział więc w żałosnéj postawie, głowę miał pochyloną, trzymając w obu rękach przeklęty papier, do którego zawsze powracał, rozważając sobie że za jednym zamachem tracił żonę (do czego się już był trochę przyzwyczaił, przyznać się musimy) kochankę do któréj utraty powinien się był codzień przygotowywać, i utracił także położenie i dobry byt, co było rzetelném nieszczęściem.
Szczęściem że nie miał czasu wypróżnić bardzo swego worka, lecz jednakże tę summę którą niegdyś z taką pociechą rozważał, bo go miała niby doprowadzić do uiszczenia jego nadziei, teraz widział ją w prawdziwém jéj świetle. Dopóki nie wiedział że jego żona za mąż poszła, dopóki nadto był pewnym jéj cnoty, aby mógł ją posądzać, że oddała się jakiemu bogatemu kochankowi, uważał więc starca nieznajomego jako dowód łaskawéj opatrzności o któréj do téj chwili nie wątpił, że wskrzesiła pewnie jakiego bogatego krewnego. Ten więc krewny który wyratował z nędzy żonę, byłby może najszczęśliwszym gdyby i męża mógł wyratować; dwa bowiem dobre czyny więcéj warte jak jeden, mógł pragnąć połączyć ich oboje. Tak sobie Tristan myślał i wyrachowywał skromnie, że założywszy ręce, będzie im tylko opowiadał swoje podróże, będzie spokojnie używał bogactw nieznajomego; ten nieznajomy będąc starym, umrze błogosławionym przez nich, zostawiając im cały majątek.
Jak widzimy, to niepodobieństwem było skromniéj rozumować, i z większą jak Tristan naiwnością, nadzieje w pewność zamieniać. Poznać możemy w podobném przekonaniu człowieka, że ufał i był zapewnionym że go opatrzność nie opuści; w teraźniejszym więc zawiedzeniu się Tristan był tak zdziwiony i zgnębiony, jakim byłby człowiek mający przyjaciela, zawsze mu pieniędzy pożyczającego, a który nagle by się dowiedział, że ten przyjaciel umarł nic mu nie zapisawszy.
Jednakże podróżowałoby się i cierpiało na próżno, gdyby się żadnéj korzyści ztąd nie odniosło; torba, worek i serce naszego bohatera w miarę wypróżniania się z pieniędzy i urojeń, nabierały potrójną dozę filozofii, która bywa czasem przydatną w złych przygodach.
Trisjan widząc że nie może podołać takiéj fatalności, uznał się zwyciężonym, spodziewając się tym sposobem zaspokoić ją cokolwiek, złożył list, schował go do kieszeni, popatrzył na swoje śniadanie, ^dziękując nieszczęściu że mu apetyt odebrało, bez czego byłby doznał przy wszystkich zawodach serca, zwiedzenia żołądka w dodatku; potém zadzwonił i oberżysta wszedł do niego.
Miłość własna tego człowieka, dotkniętą została na pogardę jaką podróżny dla jego śniadania okazał. Nasz bohater winien był tkliwośći draźliwości swego podniebienia, że musiał dwa razy tyle zapłacić, za rzecz któréj nie użył.
— Teraz, odezwał się do oberżysty czy znajdę tutaj jaki pojazd któryby gdziekolwiek bądź odjeżdżał?
Oberżysta pogardliwie się na pytanie uśmiechnął; i litując się nad człowiekiem który mógł coś tak niedorzecznego powiedzieć a tak smacznego śniadania nie jeść, odpowiedział:
— Tak jest panie są tu pojazdy rozmaite.
— A gdzie się udają?
— Wszędzie.
— To nie jest miejscem, to wszędzie.
— Gdziekolwiek także nie jest miejscem, powiedz pan gdzie chcesz jechać a ja ci powiem który pojazd trzeba nająć.
— To sprawiedliwie.
Oberżysta z zadowolenia mile się uśmiechnął.
— Nie chcę już Włoch.
— A dla czego pan nie chce już naszego kraju?
Tristan wskazał na śniadanie.
Oberżysta umilkł; i gdyby nie było już zapłacone, znak tenora byłby go drogo kosztował.
— Nie chcę już Francyi, odezwał się podróżujący.
— Ten kraj nie był krajem oberżysty, już nie tylko że się za nim nie ujął ale owszem dodał:
— We Francyi zimno.
— Tak jest; wprawdzie tam jadać można śniadania.
— E! panie wszędzie śniadać można.
Trisian znów stolik ze śniadaniem pokazał.
— Więc gdzież pan chce jechać?
— Mam ochotę udać się do Szwajcaryi.
— Peuch! zrobił grymas oberżysta; mały kraj, małe borany, mali ludzie.
— Tak jest; ale mały kraj umie dobrze przyjąć, mali ludzie są dobrzy i grzeczni a małe baranki są kruche i miękkie do jedzenia.
— Więc pan jedzie do Szwajcaryi?
— Tak jest.
— A w którą część Szwajcaryi?
— Wszystko mi jedno i obojętne.
— Jest właśnie pojazd który ztąd do Szwajcaryi wyjeżdża, akuratnie za dwie godziny.
— I myślisz pan że znajdę w nim miejsce?
— Myślę że pan znajdziesz a spodziewam się że nie znajdziesz.
— A dla czego się pan spodziewasz że nie znajdę miejsca?
— Bo musiałby pan czekać do jutra i czekałby u mnie.
— A niech mnie djabli porwą, jeżeli tu kiedykolwiek nogą wstąpię.
— Czy pan chce abym poszedł dowiedzieć się czy jest miejsce dla niego?
— Nie. Sam po to pójdę.
Tristan zszedł i udał się do pojazdu.
Było miejsce i wziął je dla siebie.
I tak jak Bias wszystko przy sobie nosząc, włożył ręce w kieszenie, i udał się do bióra pojazdów.
Przybył właśnie gdy wołano pana Van-Diek.
Na to nazwisko gruby jegomość zasiadł miejsce, w tyle pojazdu, a że wkrótce nie omieszkano zawołać: pan Le Saint Ile, Tristan miał przyjemność zabrać miejsce obok grubego jegomości, który zresztą sądzony z powierzchowności, obiecywał być miłego i łagodnego charakteru.
Gdy wszyscy podróżujący zostali wywołani, gdy wszyscy już po zajmowali swoje miejsca, konduktor zbliżył się do tyłu pojazdu w którym tylko pan Vank-Diek i Tristan sami siedzieli.
— Brakuje tu kogoś, odezwał się konduktor bo tu się rachują trzy miejsca a dwie tylko są osoby.
— Ja nająłem dwa miejsca, odezwał się pan gruby.
— Więc pan czekasz na kogo?
Nie, ale tym sposobem będzie mi wygodniéj.
Konduktor uśmiechnął się na taką wspaniałość, i zamknąwszy drzwiczki, poszedł usiąść na swoje miejsce na koziołku.
Gruby pan spojrzał się na Tristana i odezwał się:
— Tym sposobem nie będziemy ściśnieni i utrudzeni.
— To prawda panie, odpowiedział Tristan i bardzo wielbię ten pański zbytek tém bardziéj że z niego korzystam.
— Pojmujesz pan: że się nie łudzę; i wiem żem gruby. Przypuśćmy że mogłoby się znaleść trzech podróżnych, równie jak ja grubych do tyłu pojazdu; dwóch musiałoby zabić trzeciego i wyrzucić go na drogę, żeby potém byli wstanie swobodnie oddychać. Nieprawdaż panie?
— Ha! trochę się ścisnąwszy, odezwał się Tristan ze skromną miną, możeby nie byli przymuszeni udawać się do tak bolesnéj ostateczności.
— Pan Van-Diek zaczął się śmiać intonacya bogatego człowieka i do tego bardzo zdrowego mówiąc: „mam prawo robić to co robię.“ Jest to zwyczajem moim zakupywać dwa miejsca, nigdy od tego nie odstępuję: Raz tylko kaducznie się złapałem.
— Cóż się panu przytrafiło?
— Właśnie w téj epoce zamieszkiwałem Francyą, i miałem służącego dosyć rozlazłego; łotra który otwierał mi klatkę z ptakami pod pozorem że klatka śmierdziała, i że trzeba było dać odetchnąć świeżém powietrzem tym biednym stworzeniom, które-to biedne stworzenia widząc drzwiczki od klatki otwarte, więcéj złapały powietrza niż im dać chciano.
— Joeriz byłby tego nie wynalazł, jakkolwiek jest głupim.
— Łotr, któremu raz wieczorem powiedziałem, pokazując mu wazony z kwiatami w moim ogrodzie: „Piotrze! będzie burza, trzeba te wazony poznosić” potém spokojnie wracam do domu, aż ten gamoń powyrzucał kwiaty na ziemię a wazony próżne poznosił.
— Chyba pan obstalowaleś sobie, aby ci stworzyli takiego człowieka?
— No! otóż dla tego to mówię panu, że po takich figlach, powinienem był go się wystrzegać.
— Zdaje się.
— Pewnego dnia mając wyjeżdżać pilno i będąc zatrudnionym, mówię do niego:
— „Piotrze! najmij mi dwa miejsca w dyliżansie.
— „Dwa miejsca zapytał?
— Tak jest dwa miejsca; mówię mu wyraźnie.
„Wraca i oddaje mi bilet, mówiąc: że moje, dwa miejsca zamówione. Te dwa miejsca tak jak zawsze były dla mnie samego. Przybywam na pocztę, wsiadam na tyle pojazdu i zaczynam się już układać kwadratowo jak to pan tylko co ujrzeć mogłeś, gdy w leni widzę przybywających dwóch ogromnych podróżnych którzy się koło mnie pakują. Wtedy wołam na konduktora i mówię mu:
— „Tu zaszła pomyłka.
— „Dla czego pan tak sądzisz?
— „Gdyż ja otrzymałem dwa miejsca. Zobacz pan pod nazwiskiem Van-Dick czy niema dwóch miejsc zapisanych?
— „Jest istotnie tak jak pan mówisz.
— A no! w takim razie jeden z tych panów niema prawa pozostać tutaj.
„Konduktor znów spojrzał na swoją kartę.
— „To pan mylisz, odpowiedział mi; są istotnie dwa miejsca zamówione dla pana, ale jedno w tyle pojazdu a drugie dla wierzchu. To jeszcze był koncept dowcipnego pana Piotra, którego natychmiast oddaliłem z wielką radością moich sąsiadów.
— Jak to panie! odezwał się Tristan, to ta przygoda panu się przytrafiła?
— Mnie samemu, panie: albo pan ją znasz?
— Oddawna, i nie mało rozweseliła nie tylko mnie ale moich wesołych rodaków; jakże teraz będę pysznym i szczęśliwym, jeżeli kiedykolwiek wrócę do Francyi, że będę mógł im powiedzieć, iż znałem bohatera, któremu ta przygoda się przytrafiła!
— Tak jest panie, mnie samemu to się zdarzyło, ale zapewniam cię, że w chwili jej wydarzenia nie zdawała mi się śmieszną, zmuszony zostałem tak niewygodnie jechać aż do Brukselli.
— Pan jesteś Belgijczyk?
— Nie panie, jestem holender.
— To piękny kraj, mówił daléj Tristan obiecując sobie w duszy zabawić się kosztem swego sąsiada.
— Za mało oceniony przez Woltera, nasz kraj bogaty!
— Tak mówią.
— Malowniczy, niepospolity, osobliwszy.
— Tak zapewniają. Zdaje się, że pan bardzo Holandyą kochasz?
— Bardzo! panie bardzo! zawsze się kocha miejsce gdzie się rodziło, kocha się swoje nawyknienia, rodzinę, bogactwo.
— Oto człowiek szczęśliwy! pomyślał sobie Tristan, westchnąwszy głęboko. I podparł się łokciem w swoim kątku, pod czas gdy pan Van-Diek wyciągnął z kieszeni żurnal francuzki i przygotowywał się go czytać, a na przygotowanie zażył bardzo głośno dobrą szczypię tabaki.
Pan Van-Diek rozwinął swój żurnal i nie postrzegł się że mu z niego list wypadł.
Tristan list podniósł i oddał go swemu sąsiadowi.
— Gubisz pan ten papier, odezwał się.
— Bardzo przepraszam żeś się pan trudził.
Holender uśmiechnął się poznając pismo na liście.
— To list od mojéj żony, wyrzekł.
Tristan zrobił głową i oczyma znak taki, który dałby się wytłomaczyć na podobne słowa „ah! to pan jesteś żonatym! winszuję panu” zamiast tego, „to co mi pan mówisz, nie obchodzi mnie wcale.”
— Pan czy żonatym jesteś? zapytał Holender.
— Nie panie.
„Mogę powiedzieć że nie jestem żonatym, pomyślał sobie Tristan, bo prawie nim nie jestem.
— Tém gorzéj, tem gorzéj, powiedział pan Van-Diek.
— To względnie.
— To zawsze gorzéj.
— Lecz jeżeli żona nie dobra?
— Zawsze żona dobra.
— O śmiało i wspaniale pan mówisz.
— To tylko jest prawdą panie, każda żona nie rodzi się dobrą przyznaję to ale nią się stanie.
— Staraniami około niej naszemi?
— Bardzo rzadko.
— Przez miłość któréj dozna.
— Czasem.
— Więc przez obojętność?
— Tak jest panie, właśnie przez obojętność dla niej. Żona koło któréj zadajemy sobie wiele pracy i mamy około niéj tkliwe starania, przyjmie postać słabéj i cierpiącéj, żona którą uwielbiamy, stanie się tyranem naszym dopóki ją kochać będziemy, a ofiarą gdy miłość nasza słabić zacznie, żona zaś która nie wie czy ją kochamy, lub nie kochamy, która cię widzi nie zachwycającym się nią, bez wszelkich nadskakiwać, któréj powiesz, „śniadanie jadam o jedenastéj obiad chcę jadać o szóstéj.“ Do któréj nigdy o interesach nie mówisz któréj nigdy nie zdajesz rachunku ze spraw swoich, która cię tylko widzi w czasie śniadania, obiadu i wieczerzy i która jest przekonaną że nie jest potrzebną do szczęścia i życia twego: żona taka panie, jest niewolnicą, cieszącą się twoim uśmiechem, uszczęśliwia się najmniejszą pieszczotą twoją. Wie, ze nie jest niczém więcéj dla męża, mniej może nawet mu potrzebną niż fajka którą pali i piwo które pije.
— Może teorya taka dobrą jest dla Holandyi ale niestosowną jest dla Francyi.
— Teorye stosowne i dobre dla jednego kraju. są dobremi i stosownemi dla wszystkich krain panie. Pan Bóg stworzył wszystkie kobiety na jednostajną formę i wszystkim im dał jednakowe serce.
— Tak jest, ale nie wszystkim im dał jednakowe twarze i jednakowe charaktery. Przyznasz pan przecie, że są kraje w których kobiety mają krew gorętszą i namiętności żywsze niż w pewnych innych krajach, i że pańska teorya która ci się zdaje dobrą w zimnym i wodnistym kraju, na nic by się niezdała we Włoszech i Francyi.
— Wątpię panie.
— Pozwól mi pan powiedzieć sobie, że się mylisz długą bowiem odbyłem naukę o kobietach, i jeżeli są ogólne prawa postępowania z niemi, zaręczam panu że jest także wiele wyjątków.
— Wszystko zważywszy, może i tak być jak pan sądzisz, odrzekł pan Van-Diek śmiejąc się; nie znam wszystkich kobiet. To tylko wiem, że jakem się ożenił, jest temu lat dziesięć, moja żona piękna brunetka dalibóg miała wiele zalotności, była wymagającą, nieporządną, miała zresztą wszystkie te błędy, które wy przez pochlebstwo francuzkie nazwaliście przymiotami. A że we dwa miesiące po ślubie, z łaski woli mojéj i z laski obojętności którą okazywałam i jéj saméj i jéj kaprysom, stała się porządną, wyrachowaną, oszczędną, łagodną, i że codzień jadam śniadanie o jedenastéj, a obiad o szóstéj, że nigdy słowem jedném nie znajduję w domu nic do naganienia; że przychodzę sobie i wychodzę kiedy mi się podoba i że nareszcie, zawsze znajduje ten sam wyraz twarzy i to samo dla mnie serce.
— Pan jesteś szczęśliwym człowiekiem.
— Dalibóg prawda, ot, patrzaj pan na pierwsze wyrazy tego listu: „mój drogi! z radością dowiaduję się o twoim powrocie, bo brak nam ciebie.
Julek cię z wielką niecierpliwością wygląda. Julek jest to mój syn, przerwał Holender.
— A! pan masz syna?
— Dziewięcio-letniego psotnika, ładnego blondyna.
Tristan spojrzał się na swego towarzysza podróży, z bardzo śniadą twarzą i z bardzo czarnemi włosami; nie mógł wstrzymać się od uśmiechu i zdawało mu się że odgadł tajemnicę, téj małżeńskiéj harmonii, tyle przez małżonka wychwalonéj.
— I powracasz pan teraz na łono rodziny? zapytał Tristan.
— Mój Boże! tak jest.
— Więc to podróż dla przyjemności tylko odbyta, ta z któréj pan wracasz? mówił daléj tenor znalazłszy rozrywkę w téj nowéj znajomości, a myśląc że nabędzie bawiącéj go nauki w rozmowie z Holendrem, zaczął być zaczepiającym i pytającym się z kolei, i tym sposobem nie dał upaść rozmowie.
— Tak była to podróż i dla przyjemności i dla interesów razem, odrzekł Holender.
— A! pan masz interesa i zajmujesz się niemi?
— Tak jest, mam dom ogromny handlowy i muszę dodać bardzo znany.
— A przez tenczas pani Van-Diek wszystko to w domu dopełnia co pan w nim będąc dopełniałeś?
— Oh! nie, biedna kobieta, nie dałaby sobie rady, mam pierwszego mego komisanta który jéj pomaga, chłopiec bardzo dorzeczny, z otwartą głową i słodkim charakterem.
— To prawda, odpowiedział Tristan wstrzymując śmiech który mu gwałtem chciał usta rozdzielić; to prawda, pan zmuszonym jesteś mieć komisanta.
— Dom nie mógłby postępować swoją drogą bez niego, ja muszę często oddalać się. Biedny chłopak ma dużo do roboty.
— Tak i ja sądzę.
— On to wszystko robi, czego im się robić nie chce.
Tristanowi się zdawało że odgadł myśl dowcipną w tém wymówieniu Holendra, lecz spojrzawszy się na twarz zacnego kupca, dostrzegł; że dobrodusznością i niewyrazistością holenderską, weszłą już aż w przysłowie, odwoływała posądzenie go o dowcip.
— Już pan dawno masz tego komisanta?
— Dwa lata, miałem inszego pieréj, ale to był ladaco, Eufrazya nie miała w nim zaufania. Eufrazya to jest imię mojéj żony. Tak dalece żem się z nim pożegnał, bo w ważnych sprawach od których zależy moja spokojność, słucham dosyć Eufrazyi, oszukiwał ją.
— Oszukiwał ją? powtórzył Tristan nie wiedząc w jakim sensie miał rozumieć te słowo.
— Tak oszukiwał ją, biédną kobiecinę, a jednakże ona go tak lubiła.
— Oh! pomyślał sobie Tristan, to już za wiele; ten biedny jegomość albo jest waryatem albo jakim Richelieon opasionym, i zapytał się znów głośno Holendra, a ten teraźniejszy nie oszukuje pańskiéj żony?
— O! co ten to jest wzorem, nadskakującym jéj i mnie; jeżeli tak ciągle sprawiać się będzie, zbogacę go, i ożenię nawet, jeżeli tylko Eufrazya nie będzie temu przeciwna.
— A czemuż by się miała temu przeciwiać?
— Bo tego więcéj lubi jeszcze a niżeli jego poprzednika.
— To może pański jaki krewny?
— Bynajmniéj.
— Lecz jeżeli go pan tak kochasz, cóż może przeszkadzać abyś go pan ożenił, i dał jego żonie jakiś obowiązek w domu swoim.
— Eufrazya by nie chciała.
— Dla czego?
— Bo jest zazdrosną.
— O twego komisanta panie?
— Tak jest.
Gdyby Tristan nie był zamkniętym prawie jak w pudełku, byłby pewnie na sześć stóp w górę wyskoczył; Holender opowiadał wszystkie te rzeczy z najcudniejszą zimną krwią, tak że można było posądzić że to czynił naumyślnie.
— Przebacz pan, wymówił tenor, że się odważam czynić pan i takie zapytania, lecz jeżeli pańska żona może być zazdrosną o żonę komisanta, pan powinieneś być zazdrosnym o komisanta; nieprawdaż?
— Ja?
— Tak jest pan.
— Dla czego?
— A do licha! wymówił Tristan, i posuwając pytanie aż do ostatniego krańca, dla dowiedzenia się co ma myśleć o swoim sąsiedzie; do licha, jeżeliż pańska żona tyło go kocha, więc on panu urywa cząstkę jéj miłości, którą pan całkowicie masz prawo posiadać.
— W błędzie pan jesteś.
— Jakim sposobem jestem w błędzie?
— Bo on mnie więcéj niż moją żonę kocha.
— Tak pan myślisz?
— Jestem tego najpewniejszym, a ponieważ on mnie więcéj kocha, niż Eufrazya jego, więcéj mi daje niż bierze odenmie. To jest reguła porównania oczywista.
— To sprawiedliwie, wymówił Tristan, namyśliwszy się przez chwilę, lecz cóż on robi dla pana?
— Naprzód powiedziałem panu, że wszystko to robi co mnie się robić nie chce: więc tedy...
— Więc tedy! przerwał Tristan spodziewając się że nareszcie otrzyma wytłomaczenie którego oczekiwał, więc tedy...
— Więc tedy, z najpoczciwszą miną i nie do pojęcia dobrodusznością odpowiedział Holender; on utrzymuje wszystkie rachunki, i mogę mu dać to świadectwo że się nigdy ani na szeląg nie pomylił; to on który wszystko zaspakaja i ułatwia w czasie mojéj nieobecności on idzie na przechadzkę z moją żoną, on ją wprowadza na bal: z niego jest, jak to mówią prawdziwy przyjaciel.
Ten człowiek jest prawdziwą tajemnicą dla mnie, pomyślił Tristan: albo jest wielkim głupcem albo wielkim filozofem.
— Pan jesteś bardzo szczęśliwym. odezwał się głośno, jakby robiąc odpowiedź panu Van-Diek na którą zdawał się oczekiwać, jak gracz w piłkę czeka aby mu ją partner oddał, jeżeli ją zgubił czyli pozwolił jéj upaść; pan jesteś bardzo szczęśliwym mając prawdziwego przyjaciela.
— Pan nie miałeś go nigdy?
— Owszem miałem.
— No! więc?
— No! więc, ja uratowałem mu życie, a on mnie przebił szpadą.
— W piersi?
— W łopatkę.
— To szczęście jeszcze że pana nie zabił; czy to bardzo boli dostać pchnięcie szpadą?
— To względnie, gdzie się pchnięcie dostanie.
— W ramię, albo w łopatkę?
— Nie wielka to rzecz, to zdaje się ze więcéj utrudza niż sprawia bólu.
— Właśnie sobie to myślałem.
— Dla czego się mnie pan oto pytasz?
— Bo pewnego dnia bić się miałem.
— Dla ważnéj przyczyny?
— Nie, dla tego że pewnego dnia jeden pan powiedział mi że Eufrazya mnie oszukuje i zdradza: ja wtenczas stałem, dałem mu więc policzek; gdybym był siedział nie byłbym mu nawet wcale odpowiedział.
— I cóż ten pan na to?
— Żądał odemnie zadosyć uczynienia.
— Pan wyzwanie przyjąłeś?
— Tak jest, przyjąłem, alem się nie bił.
— Przeprosił pana?
— Nie, daliśmy sobie randez vous na dzień jutrzejszy; a wróciwszy do domu. kommisant o którym mówiłem dopiero, podał mi dzienne rachunki. Był to ostatni dzień miesiąca bardzo zagmatwanego; trzeba było wypłaty różne robić, i cały zajęty temi wypłatami, zupełnie zapomniałem że nazajutrz bić się miałem. Część nocy przepędziłem na pisaniu liczb i położyłem się bardzo późno; było do tego wielkie bardzo zimno i o jedenastéj rano byłem jeszcze w łóżku uśpiony w najlepsze, gdy mie raptem przebudzono: ujrzałem natenczas przed sobą człowieka któremu byłem dał policzek wczoraj; zdawało się że był od zimna zkośniały.
— „Mości panie! odezwał się gniewnym głosem, już trzy godziny czekam na pana.
— „To cóż z tego? odpowiedziałem.
— „No! więc pan nie przybyłeś na rendez-vous?
— „Wiem o tém, panie, ponieważ leżę w łóżku.
— „Ale mości panie! mnie zimno jest tak długo czekać.
— „To mi obojętne, ponieważ mnie ciepło.
— „Więc pan nie chcesz iść za mną?
— „Dalibóg nie mam ochoty tak zębami jak pan dzwonić, tak mieć policzki blade a nos czerwony. O któréj godzinie byłeś pan na miejscu?
— O ósméj już panie.
— I czekałeś mnie pan?
— Aż do jedenastéj, to robi trzy godziny.
— „Zimno panu było?
— „Przeziąbłem, panie, i pewnie wpadnę z tego w chorobę, powiedział mi mój przeciwnik.
— „An no! mój zacny panie, znajduję żeś już dosyć ukaranym został, odpowiedziałem, za niedorzeczność którąś mi powiedział: przebaczam ją panu, wróć teraz do siebie. Połóż się w wygrzane łóżko, napij się filiżankę bzu dobrze ciepłego, i nic ci nie będzie: żegnam pana, nie popełniaj więcéj nieroztropności.
„I obróciłem się do ściany dla zaśnięcia; lecz ten jegomość nie przestawał hałasować i krzyczeć, natenczas zadzwoniłem i kazałem go za drzwi wypchnąć. Zdaje mi się że natenczas mój komisant którego się rzecz trochę tyczyła, bo ten pan wymienił jego jakoby miał być kochankiem mojéj żony, zadał mu późniéj pchnięcie szpadą; za co go połajałem, Eufrazya także była na niego zażalona że dla sporu życie swoje narażał, i od tego czasu nie słyszałem więcéj o moim wyzywaczu.”
Tristan patrzył na pana Van-Dicka z rzetelném uwielbieniem.
— Oto jest prawdziwie szczęśliwy człowiek! myślał sobie.
Przez tenczas, Holender jakby coś obojętnego opowiadał, rozkładał swój żurnal i wytrzepywał z niego tabakę. W chwili kiedy go już miał zacząć czytać, obrócił się do Tristana i spojrzał się na niego oczami już w okulary przystrojonemi.
— „Czy Pan się biłeś o kobietę? zapytał.
— „Tak jest.
Pan Van-Dick natenczas śmiać się zaczął i niby szukał paragrafu któren chciał przeczytać; zdaje się że go znalazł; bo jak tylko mógł najwygodniéj podparł się łokciem i bardzo uważnie czytać zaczął.
Co do Tristana, ten przez niejaki czas jeszcze patrzył się na tego oryginalnego człowieka pod tak pospolitą pokrywką; potém poglądał na poła przedstawiające się oczom jego; późniéj nie mając nic do czytania i utrudziwszy się myślami, także się usadowił w kątku pojazdu; nasunął podróżny kaszkiecik na głowę, i uczuwając tylko jednostajne, pojazdu kołysanie, zamknął oczy i pewnie zasnął.
Wiesz też kochany czytelniku co mi się przytrafiło? Oto zmuszony jestem w ciągu opowiadania mego zrobić przedmowę, a co gorsza, przedmowę niezbędną, bo inaczéj pogniewasz się ze mną, jeżeli to dotychczas jeszcze nie nastąpiło. Do ciebie się zatem udaję nieznany i pobłażający czytelniku, któryś mnie łaskawie czytał aż dotąd i raczyłeś się nieco zajmować opowiadaniem wiadaniem mojém, i pragniesz dalszego ciągli méj powieści.
— Widzisz, że nie jestem złych ludzi próżnych. którzy się odwołują do tłumu. Przypuszczam. z pokorą że jedna tylko osoba w święcie będzie mnie czytać, do niéj zatém, ktokolwiek by ona była, stosuje dzisiejszą przedmowę i proszę ją usilnie, aby raczyła ją odczytać.
Wyobraź sobie tedy, żem cię opuścił i udałem się do Hiszpanii, jest to winą z méj strony, wyznaję: winienem był pierwéj ukończyć tę powieść: lecz cóż chcesz! jestem młody i jak mówią trochę lekkomyślny, nasze słońce północne znacznie pobladło, niebo zaczęło się pochmurzać, bruk wilgotnieć; nie mogłem się oprzeć, jak jaskółka i odjechałem drogą oświeconą zaledwie słabym promieniem jesiennego słońca. Ujrzałam kraj piękny, i gdybym był go zobaczył rokiem wcześniéj, zamiast za prowadzić cię do Hollandyi z Trystanem, jak się to teraz stało, niezawodnie byłbym nieco zmienił podróż himeryczną mego bohatera i zawiódł cię do Kastylii lub Andaluzyi. Teraz już zapóźno, ale nie stracisz na tém i może niedługo znowu się zobaczemy, jeśli mi pozostaniesz wiernym, nad brzegami Manzanares lub Gdadalkwiwiru, Ale nie idzie tu teraz o Hiszpanią.
Dowiedz się zatém, mój przyjacielu, że powracając z Algieru, pojąłem całą wielkość winy przezemnie popełnionéj. Obiecałem sobie pracować w drodze aby ukończyć niniejsze przypadki. Rzekłem sobie; wszędzie gdzie się zatrzymamy trzy dni, zamknę się i zapominając, że jestem w Hiszpanii, udam się z Tristanem do Amsterdamu, i odeszlę kopią méj powieści P. Cadot wydawcy, który z całém zaufaniem dozwolił mi odjechać, czego pewnie teraz mocno żałuje. Otóż com sobie powiedział. Jakże więc natura ludzka jest słabą, a obietnice ulatują z wiatrem prędzej niż liście z drzew.
A jednak w czasie mej podróży miałem pomoc, która jak sam przyznasz, mogła mi być wielce użyteczną. Tą pomocą był mój ojciec.
Mógłby był wypoczywając po bezustannych trudach, udzielić mi wiele rad zbawiennych, z których i ty mój czytelniku byłbyś wielce zadowolony. Wiesz, cośmy robili? oto wziąwszy się pod ręce, jak dwóch włóczęgów wciągaliśmy w piersi świeże powietrze, oczy bawiliśmy cudami natury, a pamięć zbogacaliśmy wspomnieniami wypróżnialiśmy kieszenie, a mój papier pozostał czysty i Cadot, jak siostra Anna nie mógł się niczego doczekać.
Jednakowoż zatrzymaliśmy się w Madrycie, ale czyż było można choć jedną stronę napisać?
Wszyscy obchodzili tam uroczystość, żądałem aby mi wskazano dom, gdziebym mógł pracować; ukazano mi pałac konsulatu Angielskiego, udałem się tam, ale nie znalazłem ani konsula, ani mebli. Wszystkie pióra i papier były spotrzebowane wcale bezużytecznie, jakem to mógł dostrzedz, a handlujący papierem bez litości pozamykali swe sklepy. Potém, wyznam ci szczerze, nie byłem tyle okrutny aby się pozbawić słynnych widowisk, na których cały wielki świat się znajdował, a miałem jeszcze tyle czasu przed sobą, żem zawsze odkładał do jutra pracę przyobiecaną.
Jednakowoż przybywszy do Grenady postanowiłem wziąść się koniecznie do pracy. Przeznaczenie, które widać wzięło sobie za cel, abym nie dotrzymał danego słów a z zaciekłością mnie ścigało. Naprzód powóz (kiedy mówię powóz, jestem bardziej pobłażający dla naszego przewodnika, niż ty jesteś dla mnie), rzecz więc, która nas niosła z Toledo do Aranjuez przewróciła się, i cały zapas atramentu i papieru został na zawsze stracony. Zaledwie szczęśliwie matowano podróżnych i kiedyś może mój ojciec opowie ci tę historyą a zobaczysz że wzruszenie jakiego doznałem na widok niebezpieczeńtwa drugich współ podróżników, bo ja nie znajdowałem się na tym wózku mogło na długo oderwać myśl od opisywania wypadków Tristana.
W Grenadzie było jeszcze gorzéj. Podczas gdy nasi dwaj towarzysze Giraud i Boulanger rzucali szkice krajobrazów, gościnni sąsiedzi rzucali na nas kamieniami, z których jeden dosięgani mnie niżéj oka. Cal niżéj kochany czytelniku, byłbyś mnie opłakiwał. Tą razą wymówka była doskonała, była nawet bardzo dobra, miałem zawiązane lewo oko, a ponieważ było wiele rzeczy do widzenia w Grenadzie, a że mogłem tylko użyć oka prawego, pojmujesz zatém że potrzebowałem dwa razy tyle czasu i uwagi.
Niczem więc się nie zajmowałem.
Bawiliśmy ośm dni wmieście, gdzie zamierzałem tyle pracować, ale pozwól mi powiedzieć szczerze czytelniku, że choćbym był pozostał tam i miesiąc i Cadot się gniewał, nie napisałbym amni jednego wiersza. Dostatecznie zatém jesteś przekonany, że los mnie prześladował, i że jeżeli w Grenadzie, o mało mnie nie zabito, jak Orfeusza, tam gdzie byłem, o małom nie umarł jak Werther.
Sewilla była ostatni przeprząg Hiszpanii.
Teraz przyjacielu, wymagam całego twego pobłażania, słuchaj:
Bierz pocztę z Paryża do Bordo, z Bordo do Bayonny, jedź najpiękniejszą drogą w świecie, aleją z ogrodów angielskich, rozwijającą się jak wstążka biała jedwabna mieniąca się w cienie i słońce. W Bayonnie siadaj na pocztę, która cię powiezie do Madrytu, zobacz tam walkę byków i odjeżdżaj do Toledo. Obejrzawszy tam kościół katedralny, udaj się ku Grenadzie, gdzie uderz czołem przed rzeczywistością najpiękniejszego snu, jaki sobie możesz wyobrazić; zobacz Cordowę, a wyszedłszy z meczetu siądź do powozu co cię zaprowadzi do Sewilli, zwiedź kościół i Giraldę i tak się urządź abyś mógł zobaczyć taniec vito i tole w Anie Petra i Carmen, a potém napisz mi natychmiast, czy przez trochę czasu co pozostaje ci wtem mieście, można się zająć czém inném, jak tylko patrzeć i wyliczać to coś widział.
Wśród tych wszystkich zabaw i radości wistał mi zawsze Cadot-Dumocles nad głowa. Straszliwe i dziwne sny nie dozwalały mi zasnąć spokojnie. Aby ułagodzić bogów i oznaczyć kres téj bezczynności napisałem do Cadota o nadesłanie mi do Algieru dwóch tomów, które miały wyjść w czasie méj nieobecności, przyrzekając mu za powrotem przywieść trzy ostatnie.
Cadot przysłał mi książki. Zwiedziłem Algier, Tunis, Konstantyna. W Hiszpanii zanadto byłem oczarowany, abym mógł coś przedsięwziąć w Afryce, zaś zbyt przejęty narodowością, aby myśleć o pracy. Podziwiałem nasze kolonie. Widziałem tam naszych officerów bijących się jak Rzymianie i umierających jak Spartanie; przejęty byłem entuzyazmem i opowiadaniem; a o Tristanie ani mowy. Naówczas przytrafiło mi się to, co się zdarza studentom, którzy po upływie urlopu wracają do kollegium nie dopełniwszy włożonych na nich obowiązków; a tém samém obawiają się kary. Powróciłem do Francyi i ujrzałem w zamglonym horyzoncie Paryża grożącą postać Cadota, mego straszliwego przełożonego. Nie miałem odwagi ukazać się mu bez ważnéj wymówki. Odczytałem tomy od niego odebrane i dostrzegłem, co i ty czytelniku zapewne widziałeś, że są ubarwione błędami ortografii i znakami pisarskiemi, i umyśliłem sobie przybywszy do Paryża złożyć opóźnienia złe wydrukowanie dzieła, i zamiast przyznać się do winy, zamienić się w oskarżyciela.
Byłem jednak pewny, że po powrocie nudy nie dozwolą mi pracować, jak przygotowania przed odjazdem i zajęcie w podroży, pojechałem zatém do Marsylii. Nie bierz mi tego za złe, kochany czytelniku, mam w Marsylii przyjaciół, jak podobnych tu nie znajdę. Otoczyli mnie do koła, ustawiłem stół wśród nich, i tą razą przywiązałem się do krzesła: każę zapuścić żaluzye, aby nie widzieć słońca które jak mówi Mery, przepędza zimę w Marsylii, i biorę się do roboty.
Już zacząłem pisać tom piąty, gdy przypadkiem w Journal des Debats, wyczytałem o romansie pod tytułem Fabien napisanym a następnie spalonym przez mego ojca.
Oto sławny i czcigodny P. Lauglais mówi: „Panowie. Fabiennie został spalony, wychowany w seraju, znamy jego wybiegi. Fabien ukazał się pod tytułem: Przypadki czterech kobiet i jednej papugi, pod imieniem P. Alexandra Dumas syna. (Śmiech)“
Zrobiłem jak słuchacze, zacząłem się śmiać; ale ja nie śmiałem się z tego wyrażenia.
Rzeczywiście ten Pan, który zdawał się być wychowany w seraju, nie znał wybiegów, i mnie nie znał. Zanim przedsięwziął oskarżenie, powinien był zapewnić się o ile mi się zdaje, że to oskarżenie nie było ani impertynencyą ani potwarzą. mógł był zażądać od Cadota manuskryptu czterech pierwszych tomów tych przypadków, a Cadot byłby je mu pokazał, że były pisane mą własną ręką, i że oczekuje reszty tomów jeszcze nie wykończonych. Mógłby był wyszukać manuskryptu Fabien, o którego istnieniu twierdził, zamiast co ja powinienbym go wezwać o wyszukanie, on winien prosić autora mniemanego, mego dzieła, iżby opowiedział co z historyi czterech kobiet. Prawda, że każda chwila słynnego obrońcy jest policzona. Prawda, że taki człowiek jak on, nie ma czasu mną się zajmować, i nie mógł poświęcić czasu na przyjemność robienia cytacyi z Rassyna. Ja nie znam P. Langlais. Myślę, że uniesiony interesem swéj obrony, nie zważał na tak mały szczegół, i chciał tylko rozśmieszyć słuchaczów bacznych i podziwiających go, ale ja, co ukazuję się jako przydatek w słynnéj komedyi P. Langlois, odrzucam mą rolę, przychodzę skromnie mu powiedzieć jako autor dzieła dobrego lub złego, że niema prawa obrażać mnie ani w sądzie, ani w izbach, i że Alexander Dumas nie jest przekazicielem romansów spalonych swego ojca, skoro je drukuje, i że nie należy, jak śmiał wyrzec jakiś deputowany do orszaku P. Dumas, gdy ten odbywa podróż. Niewiem, jak to napisałem do wydawcy Journal des Debats, który nie zrobił mi zaszczytu umieszczenia w nim mego listu, sądząc zapewne; że nie wypada zrobić téj grzeczności synowi tego, który mu udzielił Montecristo, niewiem mówię, czy syn P. Langlais podpisze kiedy złą stronę ojca, z czego by miał zbiór dzieł kompletnych ale to wiem, że ja nie podpiszę złego romansu a to z dwóch przyczyn: pierwsza, że gdybym napisał zły romans, podpisałbym go sam, a druga że mój ojciec złych nie pisze.
Niechże zatem P. Langlais odwoła i naprawi ten piękny żarcik, który jak się domyślam wyszedł z jego ust nierozmyślnie, i który pozostał jak każde przymówienie się obrońcy w todze pozostawionéj w szatni; niech pomyśli, że to oskarżenie może być ze szkodą dla mnie na przyszłość; stawiając mnie jako złodzieja literackiego; jeżeli to oskarżenie doszło do sali sądowéj, i miało znaczenie, jak każde słowo wyszło z ust człowieka tak światłego.
Otóż, com ci miał powiedzieć kochany czytelniku, tyle hałasu za parę słów obrońcy, ale ja posiadam dumę ojcowską i jak wyrzekł nasz wielki poeta Musset.
„Zapytaj się ludzi biegłych dawnego i teraźniejszego świata.”
Zawsze się jest synem kogoś, jak mówi Bridoison. Zresztą niechaj będzie to dziecko, brunet lub blondyn, suchotnik, lub garbaty, niewidomy lub sparaliżowany.
Zawsze jest piękne, kiedy jest.
A teraz zabierz się kochany czytelniku, jeśli ci się podoba do czytania méj książki, jeśli cię zabawi, podziękowanie mnie się należy; jeśli cię znudzi nie oskarżaj mego ojca, którego przeprosiłem na końcu tego listu, za niestosowną pomyłkę. P. Langlais.
Wóz, którym jechali Van Dicku i Tristan, szedł jak inne ustawione na całéj linii do codziennego biegu, konie zszyją horyzontalnie wyciągniętą, dążyły wolnym, jednakowym biegiem, aż miło było patrzéć. Woźnica trochę drzemiący na koźle jak Hipolit puścił wolno lejce swym biegusom i budząc się za każdym wstrząśnieniem powozu po wybojach, uderzał je biczem dość łagodnie, tak że one uważały to więcéj za igraszkę niż za dowód gniewu; i dla tego nie biegły prędzéj, tylko prowadziły rozmowę po swojemu. Tym czasom woźnica zamiast dodawać odwagi do zniesienia trudów podróży, zamykał spokojnie oczy, nie czuły na piękności przyrody go otaczająéj. Zresztą nikt się na niego nie uskarżał, i był sumiennie przekonany, że ta kolebka, ciągniona przez dwa wychudzone koniska, ze względu na swoją starożytność i słabe zbudowanie, nie mogła być powierzona młodym łosiom, coby ją roztrzęsły, korzystała ona z przysłowia „powoli daléj zajedziemy“ i musimy wyznać, że trzymała się tego przysłowia z prawdziwą sumiennością i przekonaniem. Czasami wymijał nas jaki powóz pocztowy, którego bieg w porównaniu z naszą jazdą zdawał się być w galopie i znikał we mgle kurzu, a nie zdawał się być wcale dumnym z poniżenia powozu, zostawionego w tyle, nasz zaś przywoławszy na pamięć błędy ziemskie, dążył do swego przeznaczenia, upadły na siłach, jak dąży dusza do zbawienia zatopiona w wierze.
W podobném położeniu podróżny ma tylko trzy rzeczy do czynienia: rozmawiać, jeśli sąsiad ma chęć do tego, czytać, jeżeli ma książkę co go zabawić może, i spać, jeżeli sen przyjdzie.
Zatém Tristan rozmawiał, nie miął książki i drzemał.
Żeby zaś miał się niepokoić, kiedy stanie na miejscu, nie myślał o tém wcale; niewarte było będąc takim filozofem zajmować się tak błahemi rzeczami.
Van-Diek skończywszy czytanie nie zdawał się być bardzo zadowolony. Złożywszy swój Dziennik i zażywszy niuch tabaki pachnącéj, zaczął rozpatrywać okolice aby się przekonać na jakim miejscu się znajdowali: poczém wytarłszy starannie swe okulary, schował je do pudelka, i zdmuchnąwszy tabakę pozostałą na koszulę, usiadł zamyślił się jak człowiek, który niewie co daléj ma przedsiewziąść.
Tristan, co trochę drzemał, i czekał tylko okazyi aby się mógł przebudzić, ocknął się.
— I cóż! panie, rzekł skończyłeś czytanie?
— Tylko co. a pan wyspałeś się?
— Doskonale.
— Gdzież u licha jesteśmy?
— Niewiem.
— Zapewne nasz konduktor zatrzyma się gdzie na obiad!
— Miejmy nadzieję, tém więcéj, że taka wolna jazda, nie wiele go będzie kosztować, aby zatrzymał konie. Tyle razy zapytywałem siebie o czém może myśleć woźnica, który tyle czasu poświęca w drodze.
— On nie myśli o niczém, gdyby myślał byłby wytłumaczony.
— Cóż więc robi?
— Śpi.
— Daleko by miał lepiéj, żeby nas wiózł prędzéj a potém wcześniéj udał się na spoczynek.
— A potrzeba rządzenia czemsiś nierozłączna z harakterem człowieka, czy pan sądzisz, że jéj niéma? ależ ten woźnica jest królem, władcą państwa które przenosi gdzie mu się podoba, królestwa koczującego, a nie zna innéj woli nad swoją. Czy pan sądzisz, że on nas uważa za podróżnych, bynajmniéj, on nas uważa za rzeczy. Woźnica jest samowładcą, nieznającym żadnej nad sobą władzy. Pan i ja jesteśmy niewolnicy. Jeżeli jest żonaty, i gdy jedzie do żony, jedzie powoli; jeśli zaś jest kawalerem i ma wkrótce ujrzeć swą kochankę, jedzie prędko. Choćby ci było jak najpilniéj, choćby twój los, szczęście, nawet życie zależało od spiesznego przybycia, nie da ani jednego bata więcéj koniom, dla których więcéj ma szacunku, niż dla ciebie. Nie wolno ci nawet oddalić się i uciekać. On ciebie wziął, musi cię zawieść. Nie, mój panie, woźnica jest królem świata, wolnym jak Arab, możnym jak Sułtan, on ma w ręku cały świat, i więcéj jest nim zmordowany, niż Bóg, co go stworzył, on jest sybarytą, okrutnym, nieskazitelnym i w tém cała jego wada. Człowiek, który byłby tyle nierozsądnym; lub takim filozofem, coby wsiadł do podobnego powozu, jak ten chociażby był młody, bogaty, szlachetny, choćby się kochał, wszystko to nic nie znaczy; musi wyrzec się swéj godności, młodości, majątku i miłości przed tą niewzruszoną władzą, jaką jest woźnica. Musi się poddać jak męczennik i nie wolno mu nawet szemrać, jak to słyszałem w wodewilu jednego z waszych akademików francuzkich.
— Pan poznałeś gruntownie naukę serca ludzkiego odrzekł Tristan z uśmiechem, i to mnie bardziéj przekonywa, że jesteś szczęśliwym.
— Tak, jestem szczęśliwy odparł Van-Diek i zaraz ci wytłumaczę jakim sposobem: podróżuję, nieprawdaż? Zajmując jedno miejsce, miałbym niewygodnie; mając dwa miejsca, bardzo mi dobrze. Siadam do powozu. Jeżeli sam jadę zapłaciwszy za dwa miejsca, mam trzy; oto już jedna pomyślność, któréj się nie spodziewałem, a z któréj korzystam. Jeżeli mam towarzysza, rozmawiam z nim. Jeżeli zaś jego konwersacya interesuje mnie lub bawi, słucham go. Jeżeli mam ochotę rozmawiać z nim, rozmawiam. Jeżeli widzę, że niemamy do siebie sympatyi, jak ten pan, co nie zostawi wspomnienia w mojém życiu, zapominam, że jest obok mnie, rozciągam się na moich dwóch miejscach, wyciągam dziennik z kieszeni i czytam. Jeżeli dziennik znudzi mnie, zasypiam, jeżeli zaś spać mi się nie chce, posilam się, bo mam zawsze jakiś zapas żywności, jeśli nie głodny jestem, przypatruję się okolicy; a jeśli ta mnie nie bawi, rozmyślam, ale to dopiero na końcu, bo myśleć to męczy. Co zaś do woźnicy, któremu się zdaje, że mną rządzi, ja nad nim panuję. Jeśli jedzie prędko, napawam się roskoszą téj szybkości, jeżeli zaś jedzie zwolna mam w tém przyjemność być kołysanym. A tak robiąc się niewolnikiem okoliczności, staję się ich panem. Na gniew one się obrażają, na obojętność poddają się.
— A jestżeś pan pewny, że tak byc może?
— Jestem tego pewny. Czy pan nie jesteś tegoż samego zdania?
— Nie zupełnie, tylko to co u pana jest wypadkiem woli, to u mnie jest wypadkiem doświadczenia.
— Cierpiałeś pan kiedy?
— I wiele.
— I jeszcze cierpisz?
— Zawsze ponieważ patrzę.
— Już wiem różnicę. Pan nie kochasz nikogo. I ja również nie kocham nikogo, prócz siebie; pan jesteś odludek, a ja samolub, oto cala różnica.
Jestem zatem szczęśliwszy od ciebie, ale ponieważ jesteś młodszy, możesz kiedyś być równie szczęśliwym.
— Tak to prawda.
— Zapewne także spieszysz się przybyć na miejsce, a woźnica robi ci na przekorę?
— Wcale nie, nigdzie nic będzie mi lepiéj jak tutaj, i niewiem nawet dokąd jadę.
— Czy nie masz pan familii?
— Nie mam.
— Czy się żenisz?
— Ażeby zrodzić istoty, które będą kiedyś cierpić, jak powiada Hamlet. To napróżno; zresztą, nie mam majątku ani utrzymania.
— Cóż więc masz zamiar robić?
— Prawdziwie niewiem, może los znudzi się ciągle mnie prześladując, i stanę się na wszystko obojętnym.
W téj chwili powóz zatrzymał się.
Woźnica otworzył drzwiczki powozu, oznajmując że podróżni mogą iść na obiad.
Tristan i Van-Dick udali się na table d hôte.
— Niech panowie zajmą miejsca, rzekł Holenderczyk. Podróżni nasi zasiedli koło stołu przed talerzami próżnymi, woźnica zaś usiadł na boku, gdzie były półmiski.
Zaledwie siadł, jak tylko można połknął najprędzéj zupę, sztukę mięsa i jarzynę. zaczął wołać.
— Panowie spieszmy się!
— Czy widziałeś kiedy podobne, królestwo? rzekł Van-Dick do Tristana.
— Nie nigdy.
— Ten człowiek, jest potężniejszy odemnie.
— Czy mu zazdrościsz?
— Bynajmniej, to za nadto nużące; podziwiam go.
— Jakie znajdujesz ten obiad?
— Zły.
— A jednakże go jesz.
— Mam w tém racyą.
— Jaką?
— Potrzebę przyzwyczajenia się, moje jutrzejsze śniadanie będzie nie tak złe, mój obiad może będzie jeszcze lepszy, a za powrotem do domu, moje pożywienie zdawać mi się będzie wyśmienite.
— Wielki z pana filozof.
— Wiem o tém.
Gdy woźnica zupełnie ukończył obiad, wsadził naszych podróżnych do powozu.
Van-Dick zajął swoje dwa miejsca w karecie, wyjął zwolna fajkę, napełnił ją tytoniem, dotknął do ust, jak prawdziwy palacz, i skrzesawszy ogień, zapalił ją.
— Czy dym panu nie szkodzi? rzekł do Tristana, gdy tytoń zajął się od ognia.
Następnie oparł się o poduszki licho wysłanego powozu i w postawie trudnéj do opisania, wciągał i wypuszczał dym z swej fajki. Tristan patrzył z podziweniem na tego człowieka, dzień zaczął się mieć ku schyłkowi, zachód słońca odbijał się czerwono, mgła przejrzysta zachodziła na pola, jako posłanniczka nocy, a powietrze było tak spokojne, że dym, który wypuszczał z ust Van-Dick, pozostawał kilka chwil na miejscu, jakby niepewny, i dopiero powoli unosił się w górę.
Nie jesteśmy wstanie opisać uczuć jakich doznał nasz bohater, na widok szczęścia swego współtowarzysza. Van-Dick, zaś nie myślał o tém wcale, palił fajkę, przypatrując się jak dym kreślił koła czerwone, które potém zamieniały się na żółte i zielone uśmiechając się do dzieci wiejskich zabłoconych, biegnących z krzykiem koło powozu.
Daléj wszystko się zjednoczyło w jeden obraz: księżyc zeszedł, noc nadeszła, fajka Van-Dicka zagasła, oczy się zamknęły, o peryodyczne chrapanie przekonało sąsiada że usnął.
Tristan po długiém rozmyślaniu zmiennéj kolei losu, usnął także, a gdy się obudził za pierwszym brzaskiem jutrzenki, z przyjemnością podziwiał sen Hollenderczyka, który wkrótce potem rozbudził się. To podobieństwo natury ludzkiej podobało się Tristanowi jak również i Van-Dickowi. Znali się od bardzo niedawnego czasu, aby sobie mieli nawzajem wyznać te sympatyą, ale nasz bohater z przyjemnością słuchał teoryi kupca, który wracał do swoich zasad, i mówił sobie. Byłbym lepiej zrobił, niepokochawszy mojéj żony i nie zaślubiwszy jéj, tylko ożeni! się z jaką panną, którejbym nie kochał, a która by mi przyniosła w posagu jaki skład sera lub korzeni, utrzymywany przez jéj ojca, niż uczyć się medycyny, robić pastelki i wiersze, co mi się na nic nie przyda, tém więcéj, gdy się dowiaduje, że każda kobieta nie mniéj by mnie kochała od mojéj żony.
Gdy tak Tristan rozmyślał i łza smutku zawisła na powiece, Van-Dick przebudził się.
— A cóż mój panie, rzeki, dobrze ci się spało? — Nie bardzo.
— Zdaje mi się żeśny minęli Crevolę?
— Tak jest.
— Co ci jest mój młodzieńcze, zdajesz mi się być smutny?
— Jestem nim w istocie.
— Cóż takiego?
— Przychodzą mi myśli smutne, jakie sprawia rozłączenie.
— Czyś opuścił tych, których kochasz.
— Nie.
— Może jaka miłość?
— Wcale nie! jestem smutny, bo tam gdzie jadę nie będą mnie tak kochać, jak tam skąd wyjechałem.
— W twoim wieku, nie długo będziesz sam, bo Bóg obdarzył młodych miłością, aby sobie utworzyli rodzinę.
— A jeżeli miłość uleci?
— Pozostanie przyjaźń! jak mówią ludzie rozumni.
— A kiedy się nie ufa téj przyjaźni?
— Pozostają interessa, w których bądź pewny, że nie znajdziesz przyjaciół.
— Tak jest, ale aby robić interessa, potrzeba majątku, a ja go niemam.
— Trzeba roztropności, nic więcéj. Kiedym zaczął, tak jak mnie widzisz, nie miałem nic; a teraz mam pięćdziesiąt tysięcy liwrów dochodu, i znaczną fabrykę płótna.
— Tak, ale pan zdajesz mi się być synem chrzestnym jakiejś czarownicy.
— A panu co przeszkadza, abyś miał podobną matkę chrzestną?
— Miejsce już zajęte.
— Może ci kto dopomódz.
— Kto?
— Cały świat, naprzyklad ja.
— Pan!
— A tak.
— A jakim sposobem, mógłbyś mi pomódz?
— Oto chęcią przysłużenia się. Dasz mi swój rozum, a ja tobie utrzymanie. Cóż umiesz jobić?
— Wszystko niestety, i nic.. Znam się nawet na sztuce lekarskiéj.
— Umiesz pisać pięknie?
— Doskonale!
— Jesteś dobrym matematykiem?
— Wybornym.
— Mówisz jakim językiem?
— Mówię czterema.
— Jakimi?
— Francuzkim, niemieckim, angielskim i włoskim.
— I przy tém wszystkiém rozpaczasz?
Znam to wszystko dokładnie.
— Prowadziłeś kiedy jaki handel?
— Nigdy.
— Otóż to tak wy wszyscy, ludzie edukowani. Obawiacie się zabrudzić rąk dotykając materyi lub regestrów, chcecie być niedoskonałymi artystami, zamiast dobrymi kupcami. Nie ma jak handel mój młodzieńcze, i wierz mi, trząsać milionami, wyładowywać statki, grać z żywiołami i wypadkami, wszystko to ma swój powab i poezyą.
— Masz pan słuszność.
— Niezawodnie.
— I pan utrzymujesz, że mógłbym być panu do czego użytecznym?
— Tak mi się zdaje, mnie niedostaje twoich wiadomości, a tobie pieniędzy. Zrobimy korzystny układ dla nas obydwóch.
Tristan zbliżył się do Van-Dicka.
— Oh! panie, zawołał, ileż wdzięczności!
— Zabierasz pan moje miejsce, odrzekł z uśmiechem Holender.
Tristan się usunął.
— Nie masz pan mi być za co wdzięcznym, bo my robimy tylko interes, i nic więcéj, jestem zadowolony, że ci zrobię tę przysługę, ale również i to mnie cieszy, że na tém zyskuje mój interes.
— Ah! czy pan umiesz po angielsku?
— Doskonale.
— A po niemiecku?
— Jak na palcach.
— A po włosku?
— Jak Manzoni.
— Czegóżeś mi odrazu tego nie powiedział?
— Dzięki Bogu jeszcze jest czas.
— To pewno, i wiele żądasz za to wszystko?
— Ile panu się spodoba.
— Pan wiesz, do czego będziesz mi użytecznym?
— Niewiem.
— Mówiłem ci, że mam syna.
— I cóż?
— Otóż to dziecię tyle jest kochane od matki, że się nie chce z nim rozłączyć, zatém...
— Zatém pozostanie w domu, a pan zajmiesz się jego wychowaniem? czy rozumiesz pan?
— Doskonale.
— Ofiaruję ci za to trzy tysiące franków.
— A to majątek.
— Będziesz żył w moim domu, jak ja sam.
— Pan zanadto jesteś na mnie łaskaw.
— Czy teraz przybywasz z Medyolanu?
— Tak.
— Jak dawno, jak tam byłeś?
— Niedawno, ale dla czego mnie pan oto pytasz?
— Oto dla tego, że przejeżdżając przez Medyolan, spotkałem tam jednego z moich dobrych przyjaciół, lekarza, niedawno co ożenionego, i prosiłem go, czy nie zna kogoś, coby posiadał dwa lub trzy języki, a ponieważ mówisz, że posiadasz naukę medycyny, to, mnie zdziwiło, bo on już jest od niejakiego czasu w Medyolanie: czy nie znasz go przypadkiem?
— Jak się nazywa?
— Mametin.
— Nie znam go.
— Zresztą, to mnie nie obchodzi, skoro znam pana.
— A więc rzecz skończona.
— Ja tak myślę.
— A teraz już wiesz gdzie się masz udać.
— Ah! panie, przywracasz mi życie.
— Na co rozpaczać, kiedy się jest młodym?
— Będziesz musiał pracować, bo dziecko jest zepsute.
— Tem lepiéj.
— Bądź dobréj myśli. Ale muszę cię jeszcze uprzedzić o jednéj rzeczy.
— Słucham pana.
— Bardzo mi się podobasz, i poczytuję się szczęśliwym, że ci mogę uczynić przysługę, ale....
— Ale?
— Nie jestem sam w domu.
— Masz pan wspólnika?
— Nie, ale mam żonę.
— Będę się starał podobać pani Van-Dick.
— Staraj się, bo wiesz że spokojność domowa przedewszystkiem.
— Bardzo słusznie.
— Ale jeżeli mojéj żonie nie podobasz się, pomimo całéj przyjemności zatrzymania pana u siebie, będziemy zmuszeni się rozłączyć.
— Będę robił wszystko co zechce.
— To najlepszy sposób, być z nią w zgodzie.
Jak uważam, pomyślał sobie Tristan, że pani Van-Dick robi tyle dla męża, ile jéj mąż dla okoliczności, ona mu ulega, aby nad nim panować. I po téj krótkiéj uwadze, wyciągnął obie ręce do Van-Dicka, który je uścisnął serdecznie.
Wyobraźcie sobie radość naszego przyjaciela. Koleje losu tak się zmieniły dla niego po tylu prześladowaniach, że niepowinien był rozpaczać bez wyraźnéj obrazy Boga. Kilka słów, które usłyszał od Van-Dicka, zdawały mu się przy zmianie położenia, zmieniać całą przyrodę. Tristan znajdował drzewa przepysznemi, dzień jaśniejącym, słuchał szumu wody i podziwiał szmer całéj orkiestry skrzydlatéj, której nóty opadały na ziemię, jak naszyjnik, z którego perły wypadają jedna po drugiéj.
Ah! Leo! myślał sobie, udajesz złą i myślisz, że powrócę!.. Ach! moja żono! pójdziesz za mąż, i rozumiesz może, że dowiedziawszy się o tém umrę ze zmartwienia! Wcale nic, nie tylko jedna jesteś na świecie.
I nasz przyjaciel przejęty był radością nie do opisania.
Jeżeli po życiu awanturniczém, pełném wzruszeń, jakie prowadził, mógł być czém zachwycony, to pewnie życiem spokojném i monotonném jakie miał przed sobą. Kiedy sobie pomyślał, że bez trosk, bez obawy i narzekań (bo podług jego zdania, żona nie zasługiwała aby jéj miał żałować, chociaż każdą razą jak o niéj myślał serce mu się ściskało) będzie szczęśliwy, zasiądzie spokojnie w ciepłym pokoju, przed wielkiemi rachunkami przedstawiającemi znaczne interessa, na łonie familii, posłuszny jednemu z jéj członków, chyba by przeznaczenie w mięszało się, jeśliby tak piękny sen nic miał się spełnić.
Tristan robił już projekfa na przyszłość, jak Perreta: Hollandya, którą dotychczas gardził, przedstawiała mu się jako kraj zachwycający Słowa Woltera. „Adieu amaux, canards, canaille“ oburzały go jako potwarz. Ujrzał dopiero jednego potomka z tego kraju, co się miał stać dla niego ziemią obiecaną, a o którym poeta napisał wyż rzeczony epitet, i rzekł sam do siebie: albo poeta ten kraj obmówił, albo rodzaj ludzki się polepszył, bo Van-Dick okazał się dla swego towarzysza podróży w tak dobrym świetle, że winien mu był oddać tę pochwałę jako odwołanie dla potomności.
Co zaś do Hollendra, jakby to co robił było rzeczą najprostszą w świecie, nakładał spokojnie fajkę, którą miał zapalić, aby się zupełnie rozbudzić.
To co robił Van-Dick, było rzeczą najnaturalniejszą, i w postępowaniu jego nie było nic tak nadzwyczajnego i dziwnego, co umysł zabobonny i serce rozpaczające Tristana temuż przypisywało. W innych usposobieniach umysłów, Tristan uważał by to za traf, a Van-Dick nazwał by to opatrznością, że znalazł tak zdolnego człowieka.
Tak więc, młodzieniec był przepełniony uczuciami wdzięczności dla kupca. Chciałby był, żeby kto się ośmielił przerwać spoczynek VanDicka oddającego się przyjemności palenia łajki, a okazał by dowód wdzięczności zabijając napastnika.
— Mój kochany panie Van-Dick, rzekł do niego, pozwól mi, tak się nazywać, bo jestem wylany na twoje, usługi, tak jakbyśmy się znali od tat dziesięciu, i proszę abyś był przekonany o mojéj gorliwości i wdzięczności.
— Jestem przekonany o tém mój panie.
— Bo ja, widzisz pan, nie jestem tak jak drudzy, rzadko oświadczam się z przyjaźnią, ale kiedy robię takie oświadczenia, to te są szczere.
— Tém lepiéj, młodzieńcze, tém lepiéj, odrzekł Van-Dick wypuszczając kłęby dymu.
— Zjakąż przyjemnością zajmę się pańskim synem! już go kocham, jakby własne dziecię!
— Tém lepiéj, tém lepiéj.
— Cóż pan zamyślasz daléj robić z tym chłopcem?
— Handel, który ci niedawno wychwalałem, o tyle jest przyjemny, o ile potrzebujemy z niego zrobić majątek. Ale kiedy się już ma majątek, i idzie tylko oto aby go używać, traci wiele na swoich przyjemnościach Zatém, gdy mój syn doszedłszy do pełnoletności otrzyma kompletny majątek, nie chciałbym żeby był tém czém ja byłem. Chcę aby takie otrzymał wychowanie, iżby się potrafił znaleść w salonach; chcę aby prócz człowieka światowego mógł być artystą; chcę aby był, jeżeli nieczłowiekiem niepospolitym, to przynajmniej odznaczającym się.
— To dobrze pomyślane.
— Byłbym bardzo szczęśliwy, żeby się tak prowadził, jak sobie wyobrażam. Jego życie młodzieńcze odmłodzi mnie, bo ja, dzięki kupiectwu, nie byłem nigdy młodym. Chciałbym żeby śpiewał.
— Będzie śpiewać.
— Umiesz pan i śpiewać?
— Osądzisz pan.
— Chcę aby umiał rysować.
— Będzie rysował.
— Pan jak widzę wszystko umiesz.
— Powiedziałem to panu. Na nieszczęście, wszystkie te wiadomości jakie posiadam, coby się stały dla mnie szczęściem, gdybym miał majątek, a które pańskiego syna uczynią szczęśliwym, bo jest bogaty, były dla mnie ciężarem ile razy chciałem za pośrednictwem nich zapewnić sobie sposób utrzymania się. Czy pan to pojmujesz?
— Doskonale.
— I tak kiedy odmalowałem jaki obraz, i posłałem go na sprzedaż zamiast żeby go kupiono, oglądano go i sądzono o nim, a mnie, co potrzebowałem pieniędzy na życie, odpowiadano: „mamy wiele innych i piękniejszych” i opuszczano mój obraz dla przypatrywania się innym malowidłom, któremi nasz wiek dzisiejszy się szczyci. Gdym chciał wstąpić na deski teatralne i śpiewać w operze, ciągnął daléj Tristan, który się znajdował jeszcze za blisko Medyolanu aby odkryć całą prawdę, odpowiedziano mi: że nie jestem Rubini, Nourrit, Duprez, tak jak mi odpowiadano, że nie byłem Delacroix, ani Decamps; nakoniec gdy napisałem sztukę lub romans, i gdy się z tém udałem do redaktora łub wydawcy, zapytali mnie o nazwisko, a że nie nazywam się ani Hugo, ani Balzak, ani Sand, nie grano mojéj sztuki i nie wydano mego dzieła.
— To bardzo loicznie.
— Teraz przypuśćmy, że mam trzydzieści tysięcy liwrów rocznego dochodu; chociaż nie potrzebowałbym być ani malarzem, ani aktorem, ani poetą dla zapewnienia sobie bytu, znaleźliby się tacy, coby mnie ogłosili zdatniejszym niż Delacroix, Duprez i Hugo.
— Doskonale wyrozumowane.
— Rezultat zatém tego rozumowania jest: że człowiek możny, mający chęć zostać artystą, poznawszy co umiem, może w położeniu jakie zajmuje w świecie, wyrobić sobie sławę, nigdy nie szkodzącą, i nie będąc niczém, zostać czemciś. Pan zatém tyle dla mnie robisz, co tylko człowiek uczynić jest w stanie, a ja z kolei uczynię wszystko co będę mógł dla twego syn?
— Oddaję go zupełnie w twoją opiekę.
— Teraz widzę, rzekł Tristan, żeśmy się doskonale zrozumieli.
— Tak jest mój drogi panie, ale pozwolisz, że dodam jeszcze cokolwiek do twéj płacy.
— Nie.
— A zatém oddam syna na pensyą.
— Ależ panie Van-Dick, to niedobrze.
— A ja nie mogę zabierać ci wszystkiego czasu.
— To mnie uczyni szczęśliwym, a ztąd ja panu jeszcze pozostanę dłużnym.
— Powiedz zatém co dla ciebie mogę uczynić w zamian za tyle usług?
— Zachować mi swą przyjaźń, którą wysoko cenię.
— Już ją posiadasz.
— Nic więcej nic wymagam.
— Jak ci się podoba mój przyjacielu, odrzekł Van-Dick, podając jedną rękę Tristanowi a drugą wysypując popiół z fajki, jak ci się podoba, cały mój dom jest na twoje rozkazy.
Tristan płakał prawie z wdzięczności.
Zdawało się, że od téj chwili kupiec i śpiewak znają się od lat dwudziestu.
Tristan z każdym dniem coraz więcéj zjednywał sobie szacunek i przyjaźń Van Dicka. W ciągu podróży zdejmował szkice, co Holendra wprowadzało w zachwycenie, jakie sprawia dla człowieka bez talentu każdy przedmiot artystycznie wykończony przez innego, a gdy sam tego zrobić nie potrafi. Miał on wiele u siebie rysunków i obrazów, ale cenił je na równi ze sztychami, uważał je za ozdobę ścian, potrzebę włożenia coś w ramy, a nie za rozrywkę umysłową; teraz gdy zobaczył swego towarzysza kreślącego kilku pociągnięciami ołówka, to co miał przed oczyma, uczuł jakiś rodzaj uwielbienia dla niego, i zdawał się pojmować roskosz, jaką sprawia ta sztuka, którą dotąd uważał za nieużyteczną jeśli kiedy o niej pomyślał.
Jak to zachwycające! jak czarująca wołał Van-Dick patrząc pilnie na ołówek Tristana! a gdy ten szkic rozpoczął, z początku widząc go kreślącego pierwsze linie, nic nie pojmował, dopiero gdy krajobraz lub postać jaka ukazywała się z chaosu zarysów, poczciwy kupiec już nie wołał: że to zachwycające, ale cudowne.
Tristan tryumfował: stawał się niezbicie potrzebnym dla Van-Dicka, któremu odkrył nieznaną roskosz, a który zagrzebany w swoich płótnach i zajęty terminami wypłaty, nie pojmował, by zamiast pisania rachunków, można przez trzy godziny patrzeć z przyjemnością na osobę piszącą lub rysującą.
Tak przejechali Simplon, Valais. Z Villeneuve popłynęli statkiem do Lausanne, a przejechawszy Lausanne, Neuchatel i Bal, w Strasburgu wsiedli na statek, który Renem miał ich dowieść do Rotterdamu.
— Zobaczysz piękny kraj rzekł Van-Dick do Tristana, mówiąc mu o Hollandyi. Obiecuję ci że będziesz tam mógł robić krajobrazy.
— Będziemy rysować.
— Ulice i domy, jakich nigdzie nie widziałeś.
— To będzie do album dla pani Van-Dick.
— Moja żona będzie cię uwielbiać.
— Tak pan sądzisz?
— Jestem tego pewny.
— A zatém nie mam się czego obawiać.
— Niczego w święcie.
— Bo mówiąc otwarcie, potém cóś mi pan powiedział, obawiałem się czy się jéj podobam.
— Beczę ci za jéj przyjaźń, ona wielbi artystów.
— Czy umie śpiewać?
— Zdaje mi się, że mnie.
— To doskonale.
— Uważasz, kiedy jestem w kantorze, śpiew więcej mi sprawia dystrakcyi, niż przyjemności. Zresztą fortepian stoi bardzo daleko.
— To ja i pani Van-Dick przemienimy wieczorem będziemy się zajmować muzyką.
— Jak się wam spodoba, mój dom stanie się rajem.
— W którym pan będziesz bóztwem.
— O drogi przyjacielu!
— O dobry panie Van-Dick
I obadwa wziąwszy się pod ręce spacerowali po pomoście.
Tristan został powiernikiem, nieodbicie potrzebnym Van-Dickowi, który mu opowiedział całe życie swoje od młodości aż do wstąpienia w związki małżeńskie. Musimy wyznać, że od téj epoki nie opisywał naszemu przyjacielowi wszystkich szczegółów tylko mu rzekł krótko.
„Ożeniłem się i od tego czasu jestem szczęśliwy“
Tymczasem podróż miała się ku końcowi.
Zrana o ósméj, nasi przyjaciele wysiedli w Thiel na śniadanie.
Tego wieczora staniemy w Amsterdamie, rzekł Van-Dick, jeśli pospieszymy się ze śniadaniem, a jeżeli zabawimy się tu dłużej, to nie staniemy jak jutro, cóż myślisz?
— To zależy od pana kochany panie Van-Dick, masz żonę co cię oczekuje.
— Jest racya, trzeba czasem grać rolę kawalera.
— Jestem na twoje rozkazy panie.
Ukończyli zatém śniadanie, poczém najęli trzy miejsca w dyliżansie, i około południa wyjechali do Utrechtu, gdzie stanęli o siódméj. Tam obiadowali również spokojnie jak podczas śniadania.
— Cém dojedziemy do Amsterdamu? zapytał Tristan.
— Łódką.
— Co pan nazywasz łódką?
— Jest to rodzaj statku ciągnionego koniem, który może pomieścić ze sto osób.
— A czy jutro będziemy w Amsterdamie?
— O piątéj zrana.
Pojechali rzeczywiście i nazajutrz o tejże godzinie stanęli w porcie Utręcht.
— Otóż Amsterdam, zawołał Van-Dick z miną tryumfującą.
— Doprawdy, cieszę się żem tu przybył i że widzę to miasto, które pragnąłem od tak dawna poznać.
— Za półtory godziny zobaczysz je, od rzeki Hollender wysiadając na ląd.
— Jakto za półtory godziny! a dla czego nie zaraz?
— Ponieważ porty nie są otwarte, i dopiero około wpół do siódméj będą otworzone.
— Otóż to przyjemnie! i cóż przez tenczas robić?
— Znajdziesz tu domy otwarte na nasze przyjęcie.
— Oberże?
— Tak jest.
— A co znaczy ten tłum obdartusów?
— Oczekuje.
— Na co?
— Przybycia czółna, aby zanosić tłumoki podróżnym.
— A to co za obrzydłe cygany?
— To są żydzi.
— Wyglądają na bandytów!
— Są też nimi.
— Krzyczą jak psy. Czego oni chcą?
— Żądają twoich rzeczy.
— To tak jak w Liworno.
— Tutaj lepiéj, bo tu proszą a w Liworno sami zabierają.
— To prawda.. Czy mam im powierzyć rzeczy?
— Jeszcze nie, mieliby półtory godziny czasu aby nas okraść, oddasz im rzeczy skoro otworzą porty, a teraz zatrzymaj je przy sobie.
— A gdzie leży jama ukrywająca to stado kruków?
— W mieście; pokażę ci ją, to dosyć ciekawe, to się nazywa kąt żydowski.
I mówiąc to Van-Dick, kazał powieść swe tłumoki, które śledził wzrokiem nie bardzo pochlebnym uczciwości tego, co je ciągnął w swym wózku.
O w pół do siódméj otworzono porty, i tłum handlujących, z krzykiem rzucił się do miasta.
Już tak było szaro, że z trudnością byłoby wynaleść na calem niebie Amsterdamskiem kawałek błękitu.
— Piękny czas, rzekł Van-Dick oddychając z roskoszą ojczystem powietrzem.
— Co pan mówisz? zapylał Tristan, który dobrze nie zrozumiał.
— Powiadam, że czas jest piękny, odrzekł dobrodusznie kupiec.
— Cóż u kata, pomyślał nasz bohater, cóż dopiero Van-Dick nazywa niepogodą.
— Teraz, rzekł Hollender, chodź ze mną.
— Przeszedł ulicę Ultrechtską aż do pierwszego mostu, z tamtąd obrócił w prawo, i uderzając po ramieniu swego towarzysza, nie spuściwszy jednak oczu z żyda ciągnącego wózek z rzeczami.
— Co myślisz, zawołał o tym domu wprost?
— Czy ten z kamiennymi schodami?
— Ten sam!
— Wspaniały.
— To nasz dom.
— Bardzo ci go winszuję.
— I z drugiéj strony do mnie należy, tam są składy.
— Od dziś nazywać pana będę Krezusem.
Tym czasem Van-Dick wszedł na schody prowadzące do drzwi. Schody te o czterech stopniach zakończone balkonem, prowadziły na drugie podobnego kształtu i użytku.
— Van-Dick silnie zastukał.
Kobieta wyszła otworzyć.
— Ah! to pan! zawołała, nasza pani się zdziwi, pójdę ją uprzedzić.
— Czy jeszcze śpi?
— Tak panie.
— Zatem nie budzić jéj, ale śniadanie niechaj będzie gotowe punkt o jedenastéj, i ulokujcie tego pana w pokoju na drugiem piętrze. Jeżeli ci się chce spać, kochany przyjacielu, nie rob sobie subjekcyi.
— A pan, mój gospodarzu co będziesz robił?
— Ja przejdę się po ogrodzie, przeczytam dziennik, wypalę fajkę i będę korzystał z pogody.
— Pozwolisz pan towarzyszyć sobie?
— Z przyjemnością.
— Idźmy, rzekł do siebie Tristan postępując za służącą czerwoną i silną dziewczyną, gdyby nie to Niebo trochę za blade i ulice za ciemne, Hollandya wydaje mi się dość pięknym krajem.
Van-Dick oprowadził Tristana po całym domu, który był bardzo ozdobny. Zaprowadził go do składów, do których się schodziło po trzech stopniach na dół. Okna takowych składów wychodziły z jednéj strony na kanał książęcy, a z drugiéj na ogród; wzdłuż ogrodu urządzony był rodzaj korytarza prowadzącego do kantoru. Na około pełno było kwiatów i ptaków.
Tam to, skoro składy otworzono, udawał się starszy komissant, o którym wspominał Hollenderczyk. Ogród nie był bardzo obszerny, ale było w nim dość ogromnych drzew i tak wielki cień rzucających; że bezpiecznie zasłoniły by każdego od słońca, gdyby takowe świeciło w Hollandyi.
Drugie drzwi, równo odległe od prowadzących do składów, i wychodzące na ogród, wiodły do domu w którym zamieszkiwali pani Van-Dick i jéj syn, i gdzie także miał mieszkać Tristan. Podział mieszkań w tym domu był zwyczajny, i dla tego nie widzę potrzeby bliższego wyjaśnienia czy się wchodziło od ogrodu lub od kanału, zawsze te same schody prowadziły do pokoi, podzielonych na sposób Francuzki i zajmowanych na pierwszém piętrze przez pana i panią domu, to jest, że każde z nich miało swe osobne appartamenta, daléj jeden pokój syna Van-Dicka, drugi przeznaczony miał być dla Tristana, a trzeci dla służących. W téj saméj sieni były jeszcze dwa pokoje przeznaczone dla przyjaciół.
Van-Dick wszedł do pokoju Tristana, okazał mu wszystkie szczegóły, otworzył okna z objaśnieniem, że jedne wychodziły na ogród, a drugie na kanał Princes; to jest na ulicę któ przerzynał kanał, a na nim w niewielkich odległościach od siebie umieszczone były mosty.
— Masz tu ciągle zajęcie, dodał Van-Dick, bo tędy przechodzi wiele osób i przepływają lodzie z towarami.
— A gdzież wiozą te towary?
— To rzecz prosta; kiedy expediuję jaki obstalunek, naprzód przenoszę go z magazynu coś dopiero widział, na łódź czekającą przed bramą, która je odwozi aż do Y... gdzie się znajduje przystań; Tam przekładają towary z lodzi na okręt, który je wiezie do miejsca przeznaczenia; pójdziemy kiedy przypatrzyć się temu.
— Bardzo chętnie.
— W Harlem posiadam dom również znaczny.
— Czy dom handlowy?
— Tak jest, i że jest tylko odległy o trzy godziny drogi, służy mi w Niedzielę za cel przechadzki.
Van-Dick zamknął okno, i w chwili gdy miał wyjść usłyszał głos wzywający go.
— Ah! otóż mój syn!
Dziecię rzuciło się w objęcia ojca i zrobiło ukłon Tristanowi z zadziwieniem, jakiem bywają przejęte dzieci, gdy zmuszone są witać osoby nieznajome w domu swych rodziców.
— Przypatrz się temu panu, rzekł Hollenderczyk.
— Dobrze mój ojcze.
— On od dnia dzisiejszego zostanie u nas, a od jutra, musisz wszystko robić, co ci każę.
Dziecię rzuciło spojrzenie na ojca, które zdawało się mówić; dla czego?
— Ponieważ, odrzekł Van-Dick, ten pan zajmie się twém wychowaniem.
Dziecię leniwe jak inne, przeszło z zadziwienia do bojaźni.
Tristan zrozumiał to, i rzekł:
— Nie obawiaj się mój mały przyjacielu, nie jestem zły jak bakałarz, i jestem pewny, ze mnie wkrótce pokochasz. I mówiąc to pogłaskał go po przyjacielsku po jasnych włosach, a dziecię, które ochłonęło z pierwszéj obawy, rzekło do ojca:
— Mama się już przebudziła, pójdę ją uprzedzić o twojém przybyciu.
— Idź moje dziecko.
Chłopczyk zbiegł ze schodów i śmiało otworzył drzwi na pierwszém piętrze.
W godzinę potém, gdy Van-Dick i Tristan oparci o balustradę okna wychodzącego z dołu na ogród, rozmawiali, spokojnie przypatrując się kwiatom i drzewom, pani Van-Dick zeszła z góry i szukając męża znalazła go w sali jadalnéj. Obydwa zajęci rozmową przy oknie, nie słyszeli jak weszła, a ona zbliżywszy się do męża i uderzając go po ramieniu.
— Już godzinę cię szukam, rzekła, tonem nieco kwaśnym, nieco słodkim, a który zupełnie byłby kwaśny, gdyby nie obecność Tristana, któremu pani Van-Dick lekko się ukłoniła.
— My tu byliśmy kochana przyjaciółko, rozmawialiśmy z panem o Julianie. Przedstawiam ci pana Tristana, który od dziś stanowi część naszego domu; jest to człowiek bardzo godny pełen zasług, i podejmuje się edukacyi naszego syna.
Pani Van Dick drugi raz ukłoniła się naszemu gościowi, który skromnie uchylił głowy na pochwalę męża, a z uszanowaniem oddał ukłon żonie. Czekaliśmy cię już od czterech dni odrzekła pani Van-Dick, obracając się do męża, byliśmy prawie niespokojni.
— Mój Boże! zawołał Tristan, przerywając rozmowę, to moja w tém wina; tak, to ja o ile mi się zdaje jestem przyczyną spóźnienia pana Van-Dick; to mnie tylko samego należy oto obwiniać, a będąc obwinionym, będę prosił twego pani przebaczenia, bym nie wszedł do tego domu z niekorzystną rekommendacyą.
Pewien rodzaj uśmiechu, który zdawał się dziękować Tristanowi, że odgadł władzę kobiety, osiadł na ustach pani Van-Dick, w chwili, kiedy wyrzekła:
— Zyskałeś pan przebaczenie.
— Tém więcéj, że pan zajmował się tobą, droga przyjaciółko, dodał kupiec.
— Mną?
— Tak jest rzeczywiście, bo ci przynosi pełne album szkiców, które pozdejmował w czasie naszéj podróży.
— Ileż wdzięczności!
— Po śniadaniu pokażesz nam pan wszystkie te rysunki, bo dla podróżnych jak panowie strudzonych, posiłek nie zaszkodzi, a zdaje mi się; że już śniadanie podano.
I pani Van-Dick poprosiła męża i Tristana iżby zasiedli do stołu, oni bowiem obruceni od strony ogrodu, nie widzieli że stół nakryto.
Eufrozyna, ponieważ już wiemy jéj imię, zadzwoniła.
Tłusta służąca ukazała się.
— Powiedz P. Willem, rzekła pani Van Dick, że jesteśmy przy stole.
— Ale, ale, jakże się miewa ten drugi Willem?
— Zupełnie dobrze.
Willem wszedł.
Tristan nieco powstał.
— Mój Tristanie, rzekł Van-Dick, przedstawiam ci pana Willem, jest to drugi ja w tym domu, Willem, o którym ci wspominałem.
Tristan ukłonił się nowo przybyłemu, usiadł.
Van-Dick przedstawił z kolei Tristana P. Willem. Obadwa powtórnie się sobie ukłonili.
— A teraz, kiedy wszyscy się tu znamy, zabierzmy się do śniadania.
Eufrozyna, która przez ten czas rozebrała pokrajane cząstki.
Tristan wziął skrzydełko na usilne nalegania swéj sąsiadki, i podał talerz Van-Dickowi.
Była to kobieta, któréj niewiadomo czego brakowało aby była piękną twarz miała cokolwiek czerwoną rysy nieco pospolite, ale dość regularne. Oczy chwilami czułe, zmieniały się za najmniejszém wzruszeniem, i stawały się imponujące: widać było, że wpięli słodycz była wysileniem, bo obłudna powieka pani Van-Dick nie zawsze w czas ukazywała się aby zasłonić płoną podała talerz zawierający pokrajane połowę wzroku w chwilach złości lub gniewu. Usta odpowiadały zupełnie powiekom, to jest, że czasami były wilgotne i uśmiech na nich szczery, ale częściej, gdy pani Van-Dick zapomniała o przymusie, stawały się suche i uszczypliwe. Czoło miała wysokie, wązkie, okrągłe i błyszczące; i to jedno w całéj twarzy Eufrozyny było najwięcéj pospolite. Zdawało się, że pod tą jędrną skórą, krew szybko krążyła; ramiona miała okrągłe, co się nazywa piękne, ale których nie można było nazwać że są pięknie utoczone. Ruchy jéj były pospolite, ręce nie odznaczające się i niezgrabne. Pani Van-Dick prawie zawsze chodziła wygorsowana, ubierała się bez gustu, a zdawała się być przekonaną, że niema nad nią piękniejszéj.
Zresztą, jakiś rodzaj rozwiązłości zwierzęcej, już z natury pochodzącéj, bez ducha i bez woni, owionął całą jéj osobę. Mogła mieć lat trzydzieści pięć, a jednak mogła się podobać człowiekowi pospolitemu, który się myli i bierze gorącą krew za entuzyazm serca.
Była wymuszona, i starała się ukryć pod manierami wytwornemi, to co miała nie naturalnego i rażącego, tak, jak starała się ukryć pod blanszem zbytnią czerwoność twarzy; ta krew co jéj występowała na twarz na zbytnie gorąco lub zimno, czyniła ją podobną do Aspazyi z Maruis, sprawiała jéj ciągle zajęcie i wielką boleść, bo patrząc bezustannie w lustro naprzeciw niéj stojące, w miarę występującej na twarz czerwoności stawała się smętniejszą, zalotniejsza, a tém samém bardziéj nie miłą.
Pani Van-Dick lubiła często przybierać minę poważną, i dawać poznać że była duszą całego domu, Byłaby posunęła tę wadę nawet do udawania osoby nadzwyczajnie zatrudnionéj, bez któréj obejść się nie podobna, gdyby do tego udawania niepotrzeba było dużo się kręcić, i gdyby od takiego kręcenia, jéj twarz nie wyglądała fijałkowo i sino.
Gdy Eufrozyna nienawidziała kogo, to nienawiść była tém więcéj niebezpieczniejszą, bo była bez wyrozumiałości, i jak wszystkie jéj wady, bez rozsądku. I łatwo było ją obrazić, bo każdy musiał ją uważać za piękną. Trzeba także powiedzieć, że najmniejszą grzeczność brała za chęć zalecania się, i że można było mówić najbardziéj przesadzone pochlebstwa o jéj piękności, wdziękach i dowcipie, bez naruszenia opinii, jaką miała o sobie saméj, bez zarumienienia téj, która siniak nagle potrafiła zaczerwienić. Dodajmy jeszcze do tego, że byki w najokropniejszym sposobie nierozsądna: mieszała dowolnie Szekspira z Michałem Aniołem, i rozumiała, że Tureniusz był kiedyś adwokatem. Ponieważ była sentymentalną równie jak zalotną, miała szał cytowania we wszystkiém wzorów miłości, utworzonych przez poetów lub pozostawionych nam w historyi, jakoż cytowała z najzimniejszą powagą Juliette i Abeilarda, Heloisę i Romea, Petrarkę i Ofelią, Laurę i Pyladesa, i kontynuowała dalsze cytacye bez najmniejszego zmieszania się.
Z tego zatém przekonywamy się, że pani Van-Dick była osobą wcale nieprzyjemną, a jeżeli jéj ciało, ścisłe biorąc, miało w sobie coś zachęcającego, to jéj rozum i sposób wystawienia się tak dalece każdemu wstręt sprawiał, że nigdy człowiek rozsądny i odznaczający się nie mógł jéj pokochać.
W przeciągu dwóch godzin, Tristan doznawszy podobnego wrażenia, okazał znak podziwienia, które nie było na pochwalę pani Van-Dick.
Obok Eufrozyny siedział Willem; był również silny jak jego sąsiadka, na sztywnéj szyi chustka wązko obwiązana, cale odzienie obcisłe, ręce żylaste, włosy jasno blond, brwi mało odznaczające się, oczy jasno niebieskie, policzki różowe i ręce czerwone. Willom nie odznaczał się dowcipem, ale za to nie był za rozumiały, i nie wyrzekł słowa: kilka razy otwierał usta, a Tristan przez grzeczność zatrzymywał się i zdawał się oczekiwać co powie kommissant, ale ten przestraszony tą uwagą, zamiast co powiedzieć, pakował w otwartą gębę kawały ogromne pieczystego. Policzki zarumieniły mu się, ręce stały się jak purpurowe, na płacz mu się zbierało, a jednak nic nie wyrzekł: napróżno Eufrozytna rzucała na niego spojrzenia zachęcające, które zdawały się mówić: „jesteś piękny, mężny, przyzwoicie ubrany“. Willem pozostał ciągle smutny i zatrwożony, jak chuda kobieta wygorsowana gdy widzi na około siebie ramiona okrągłe i białe, zresztą, ten Willem musiał mieć dobre skłonności i serce czułe i pełne marzeń. Zdawało się, że ten rodzaj zamyślenia, który ogarnął całą jego osobę, pochodził ze zbytku krwi występująéj na twarz i ręce, i dla tego chciał to zaćmić przystrojeniem się elaganckiém. Nosił na szyi chustki białe, które nie tylko przez swą białość odznaczały czerwoność skóry Willema, ale nadto tak silnie ściśnięte, że aż krew na twarz występowała, ubierał się czarno, ale aby się okazać mniej niezgrabnym, kazał sobie robić suknie tak dalece ciasne, że go żenowały w pachach, niedozwalały rak podnosić, a ztąd sprawiały, że się bezustannie pocił, mając zaś nadzwyczaj ściśnięte ręce i szyję, krew występowała mu na twarz i ręce czyniła sine, a dla zbytnie obciśniętych rękawów przychodziło mu z wielką trudnością podnieść rękę do nosa.
Ale, jeżeli Willem miał chwile smutku, miał także godziny pociechy i radości. Pani Van-Dick kochała się w nim od dwóch lat, zdaje się że byli stworzeni jedno dla drugiego, ona będąc otyłą, stała się przedmiotem uwielbienia, dla téj natury silnéj, jak również Willem, podobny do kollosu czerwonego, pokochał tę grubą gołębice, która cała oddała się jego miłości.
Zresztą, dzień w którym Tristan ukazał się w tym domu, był dniem jednym z najnieszczęśliwszych w życiu Willema, bo znalazł w nowo przybyłym usposobienie człowieka jakim sam pragnął zostać; patrzył ukradkiem na tę postać odznaczającą się i arystokratyczną, jaką od tak dawna pragnał posiadać. Ile razy Tristan pogłaskał swe czarne wąsy ręką białą i delikatną, ile razy odgarnął włosy czarne jak heban, tak wdzięcznie odpowiadające twarzy bladéj i regularnéj, tyle razy Willem czuł w sobie jakąś boleść a dlań rodzaj uwielbienia. Podziwiał odzież Tristana, która tak doskonale poddawała się wszelkim ruchom noszącego, i ten zręczny krawat, w którym szyją dowolnie poruszał, nie robiąc fałdów i nie mnąc się, i to wszystko sprawiało głęboki smutek biednemu Willemowi, będąc jednak poczciwym miał nadzieję zaprzyjaźnić się z nowo przybyłym i nabyć tajemnice téj zręcznéj toalety i miłéj postawy, ile razy zatém Tristan odezwał się, tyle razy spostrzegał przed sobą postać uśmiechającą się i podziwiającą Willema.
Trzecią osobą był chłopczyk, w którym jakeśmy wyżéj powiedzieli, niebyło nic osobliwego, nad to, że miał włosy jasno blond, chociaż oboje rodzice byli bruneci.
Po skończoném śniadaniu, przeglądano rysunki. Van-Dick który je już widział, przejrzawszy kilka, poszedł do biura dla dowiedzenia się co zaszło w czasie jego niebytności.
Pani Van-Dick usiadła obok Willema, mały Edward położył głowę na kolanach matki, a Tristan przewracał szkice jedne po drugich jakby zmusił, co go wcale nie bawiło, ale przez co dobrze się przedstawił wszystkim.
Eufrozyna bardzo chwaliła. Willem robił to samo co ona, a Edward to co Willem, tylko ten ostatni pokazując palcem miejsca i widoki więcéj go zajmujące, zamazywał niektóre obłoki zostawiając nie zatarty ślad swego palca na całym rysunku. Poczém zamknięto album; Willem odszedł do pracy, Eufrozyna miała odejść do swego pokoju, a Edward pobiegł do swoich zabawek.
Van-Dick ukazał się, i zaproponował Tristanowi przechadzkę po mieście, dla pokazania mu niektórych osobliwości. Ten przyjął z chęcią, z czego Eufrozyna zdawała się być wielce zadowoloną, bo oddała mu ukłon z wdziękiem i powabnym uśmiechem.
Tristan skierował się ku drzwiom, za któremi znalazł Van-Dicka rozmawiającego ze służącą, która jakeśmy wyżéj powiedzieli była wzrostu wysokiego jak Willem, oczy miała dość piękne, włosy czarne, ręce żylaste, zresztą żywa, wesoła mogłaby uchodzić za posąg wolności.
Van-Dick spostrzegłszy Tristana, opuścił służącą.
— Czekałem na ciebie, rzekł.
— Oto jestem, wybacz pan, żem dał na siebie czekać.
Zeszli nad kanał aż do ulicy Utrechtskiéj, ztamtąd udali się na prawo, i Van-Dick pokazał swemu towarzyszowi kanał cesarski i książęcy, gdzie modnisie Holenderscy przychodzą przepędzać, piękne wieczory; targ na masło, gdzie czeladź krawiecka i szewcka wracająca z roboty za trzy sous posila się w tych obszernych sklepach jajami i korniszonami; daléj przeszli ulicę Large (szeroką) obejrzeli wieżę menniczną zbudowaną na moście, i weszli w ulicę, Veau, napełnioną kupcami wszelkiego rodzaju, a szczególniéj żydami, którzy zaopatrzywszy się w żywność przychodzą z krzykiem w celu sprzedania takowéj w téj części miasta; następnie obejrzeli plac Palais za którym znajduje się kolossalny Atlas przedstawiający cały świat umieszczony na jednéj podstawie.
Przejrzawszy wszystko co było godne widzenia, nasi podróżnicy, którzy strawili przeszło półtoréj godziny na odbycie téj drogi udali się ku kanałowi Princes i wrócili do domu około piątéj.
Obiad przeszedł jak śniadanie, tylko zdawało się Tristanowi, że Willem był trochę czerwieńszy, a Eufrozyna dostała większych kolorów.
Po skończonym obiedzie, poszli się przejść po ogrodzie, poczém Van-Dick zabrał z sobą Tristana.
Eufrozyna pozostała sama z Wiliamem.
Tristan długo przeciągnął rozmowę, nie chciał bowiem przerywać miłego sam na sam dwojga kochanków.
W godzinę potém, powrócił do salonu, a dziecko spać odesłali.
Tristan, pod pozorom utrudzenia podróżą, prosił o pozwolenie oddalenia się, co mu też natychmiast udzielono.
Eufrozyna nie przestała być zachwycającą dla swego gościa; wypytywała się jaki mu pokój przygotowano, i czy wszystko było urządzone według jéj rozkazów.
Tristan wszedł do swego pokoju.
Zrobiwszy znajomość ze wszyslkiemi, znalazł dom ten bardzo miłym, i przyrzekł sobie być w zgodzie z osobami w tym domu zamieszkałymi.
— Pani Van-Dick, myślał sobie, ma się za sentymentalną, piękną i dowcipną; powiem jéj że uwielbiam Werthera, będę się śmiał z jéj dowcipków, i przezwę ją Ninon. Willem jest w pretensyi żeby się pięknie ubierać, sam obstaluję dla niego odzież; w Niedzielę sam mu zawiążę chustkę na szyję, a będzie mnie uwielbiał. Młody Edward jest próżniaczek, nauczę go zabijać chrabąszcze i grać na fortepianie aryą przy świetle księżyca. Co do pana Van-Dick, który mi się zdaje być najlepszym w święcie, będę, mu pomagał prowadzić korrespondencyą zagraniczną, i rzucę się w ogień za niego jeśli tego będzie wymagał.
I tak rozmyślając Tristan położył się skoro wybiła ósma godzina.
Nie upłynęło czterech godzin jak zasnął; gdy się przebudził, dopiero spostrzegł, że zapomniał zamknąć okna wychodzącego na ogród, i że mu zimny wiatr nocny sen przerwał; podniósł się więc chcąc zamknąć to okno, gdy w tém zdało mu się, że słyszy kogoś rozmawiającego w oknie na pierwszém piętrze. Wychylił głowę, a dzięki nocy i zapuszczonym zazdrostkom nie będąc od nikogo widziany, słuchał.
Zobaczył jakiś cień, przystawiający do muru drabinę, i ujrzał wytkniętą rękę z okna, która takową przymocowała.
— Czy mogę wejść? wymówił głos, po którym Tristan poznał Willema.
— Możesz! odpowiedział drugi który był Eufrozyny.
— A pan Van-Dick?
— Śpi.
— Jesteś tego pewna?
— Najpewniejsza.
— Otóż jestem mój aniele.
I gruby Willem wstąpił nogą na pierwszy szczebel, który aż zatrzeszczał pod jego ciężarem, poczém doszedłszy do okna, wszedł do pokoju i Tristan nic już więcéj nie usłyszał.
— Wybornie, pomyślał nasz bohater, to czysta scena z balkonem z Romeo i Julii Szekspira.
I zamknąwszy okno, już miał się położyć, gdy wtem usłyszał jakiś szmer w sieni, otworzył zatém drzwi od pokoju, zeszedł po cichu aż do bramy przez którą się wchodziło, i przyłożył ucho do zamku. Zdawało mu się, że głos pochodzi z prawego rogu sieni od strony okna.
— Athenais, odezwał się głos, po którym Tristan poznał Van-Dicka, gdzież u djabła jesteś?
— Oto tutaj.
— Zawsze się kryjesz.
— Obawiam się, aby pani nie usłyszała.
— Moja żona śpi.
— Czyś tego pewny?
— Najpewniejszy.
— Głosy oddaliły się, a Tristan słyszał idących po schodach które prowadziły do mieszkania nad jego pokojem znajdującego się.
— Athenais, rzekł do siebie! to ta wysoka dziewczyna, którą niedawno widziałem; otóż jestem między dwoma miłostkami: na pierwszem piętrze to Szekspir, a na drugiem Molier; tam komissant został Romeem dla swéj kochanki, a tu pryncypał jest Gros-Rénem dla Marinetty. Cieszy mnie to co widzę; zastanę zawsze dobry obiad pochlebiając służącéj, która jak widzę, ma największą władzę w tym domu.
I Tristan, cały drżąc z zimna położył się w łózko, w chwili gdy pierwsza uderzyła.
Nazajutrz, Tristan ile razy spotkał się oko w oko z Willemem lub Van-Dickiem, tyle razy z trudnością przychodziło mu wstrzymać się od śmiechu. Zresztą, na twarzy żadnego z nich nie można było dostrzedz najmniejszéj obawy lub wyrzutu. Gdy nadeszła godzina obiadowa, komissant zbliżył się. do kupca, a ten czule ścisnął go za rękę, poczém zbliżywszy się do Eufrozyny pokłonił się z uszanowaniem, ale biegłe oko Tristana potrafiło dostrzedz w tym ukłonie pewną oznakę miłości i miłego przepędzenia nocy.
Van-Dick zaś w téj chwili odwrócił oczy w inną stronę, a tém samém nie mógł nic dostrzedz. Poczém Willem poszedł do Tristana, który, oszczędzając mu połowę drogi, z życzliwością dotknął swą białą i delikatną ręką dużéj i czerwonéj ręki kommissanta.
— Jakże się pan miewasz? zapytał ten ostatni czerwieniąc się, jak ten, co zaczyna mówić pierwsze wyrazy zdania oddawna przygotowanego.
— A pan, panie Willem?
— Doskonałe, bardzo dziękuję: szmer wody na kanale, czy nie zawcześnie pana przebudził?
— Nie mogłem go słyszeć, bo mój pokój wychodzi na ogród.
Willem zaczerwienił się jak wiśnia, ale jedno spojrzenie Eufrozyny, potrafiło go uspokoić.
— Czy pan masz jakie książki? zapytał kommissant, musisz być przyzwyczajony późno zasypiać.
— Przeciwnie, odrzekł Tristan, chcąc uspokoić biednego chłopca, a tém samem być z nim w zgodzie, przeciwnie, zasypiam wcześnie snem twardym, który trwa aż do dnia białego. Tristan nie pomylił się, bo twarz Willema wypogodziła się zupełnie.
Usiedli do stołu, Willem między Eufrozyną a dzieckiem, a Tristan obok Van-Dicka i Eufrozyna.
Podano kotlety, jaja na miękko i herbatę.
Co za wyborne kotlety, zawołał Tristan, pozwól pani powinszować sobie dobréj kucharki; dopiero drugi raz mam zaszczyt zasiąśdź przy waszym stole, a zdaje mi się, że nigdzie nie miałem lepszéj uczty.
I mówiąc te słowa, Tristan spojrzał ukradkiem na Van-Dicka, który bardziéj oswojony z podobnemi rzeczami niż kommissant, nie zwracając uwagi na spostrzeżenie swego gościa, rozkrawał uważnie jajko, a otworzywszy patrzył na nie z przyjemnością smakosza.
— Rzeczywiście odpowiedziała Eufrozyna Athenais jest doskonałą kucharką, spokojną, przychylną, za co też oboje ją bardzo lubimy.
Zdawało się Tristanowi, że na te słowa Willem i Eufrozyna spojrzeli na siebie z uśmiechem, gdy tymczasem pan domu, jak wielki znawca połykał białko od jaja.
Edwardek, który naturalnie nic nie mieszał się do rozmowy, tłukł niezręcznie jaja zamiast ich otwierać, i wylewał na talerz białka pomięszane z żółtkami.
Willem kazał odmienić talerz i sam mu przyrządził jajko, a Van-Dick patrząc na Tristana, zdawał się spojrzeniem mówić:
— Patrzno jak on jest dobry i uprzedzający.
Tristan odpowiedział inném spojrzeniem pełném uwielbienia, które każdy podzielał, nawet gruba i tłusta służąca.
— Mój przyjacielu, rzekł Van-Diek do Tristana, musisz mi zrobić jedną przysługę.
— Bardzo dobrze, odrzekł Tristan, czém więcéj będę ci użytecznym, tém więcéj będę szczęśliwym.
— Tak jest, prowadził daléj kupiec, moja żona wskaże ci co masz czynić, bo ja wyjść muszę; będziesz łaskaw napisać dwa czy trzy listy.
— Z największą chęcią.
— Wiesz, że trzeba pisać do domów handlowych:: do Schmidta w Dreźnie, do Antonini w Florencyi i do Williama w Londynie; a ty mój Willemie wyexpedyujesz paki z towarami, liczę na ciebie.
— Bądź spokojny panie Van-Dick.
— Gdzie idziesz dzisiaj mój przyjacielu? zapytała Eufrozyna, zamieniając szybko spojrzenie z Willemem, które zdawało się mówić: „będziemy sami.”
Willem wskazał na Tristana, co znaczyło: „A z nim co zrobimy.”
Ale Eufrozyna uspokoiła kochanka uśmiechem, który zupełnie przekonał Tristana, że ona niema go w podejrzeniu, iż wie o jéj stosunkach z komissantem.
— Otóż za ten uśmiech zemszczę się, pomyślał nasz przyjaciel.
— Idę do Harlem, odpowiedział Van-Dick, muszę zobaczyć tamte magazyny.
— Wszystko było dobrze podczas pańskiej niebytności.
— Nic nie szkodzi, przejdę się; pójdę piechoty do portu w Harlem, tam najmę powóz i przybędę wieczorem na obiad. Jeżeli o szóstéj punkt nie będę, siadajcie do stołu, bo u nas jest zwyczaj na nikogo nie czekać, dodał Van-Dick obracając się do swego gościa, choćby to był pan lub pani domu.
— Już mnie o tem uprzedzono, odpowiedział Tristan.
— A teraz moja droga żono, odchodzę, i mówiąc to Van-Dick podniósł się, pocałował żonę w czoło, co wywołał westchnienie zazdrości z piersi Willema, za które żona śmiało wynagrodziła go uśmiechem.
Van-Dick odszedł, Tristan zaś, chcąc powziąść objaśnienie o listach, które miał pisać towarzyszył mu do drzwi. Przybywszy tu Van-Dick, zatrzymał się, a uchyliwszy drzwi od kocimi, rzekł do Athenais.
— O szóstéj punkt moje dziecko, pamiętaj.
— Bądź pan spokojny, odrzekła gruba dziewczyna z oczami czarnemi i złośliwemi, i która po wczorajszéj scenie, dumna miłością pana, zdawała się Tristanowi nie brzydkiém stworzeniem.
Van-Dick, zamienił z nią spojrzenie nie podobne do spojrzenia pana domu zalecającego obiad kucharce; poczém uścisnął jeszcze raz rękę Tristana i wyszedł zapaliwszy cygaro.
— Panie! panie! wołała Athenais na Tristana wracającego na górę.
Tristan wrócił się.
— Czego chcesz moje dziecię? odrzekł Tristan, nazywając ją, tak jak Van-Dick
.
— Panie, rzekła Athenais zbliżając się do Trislana, jeżeli we Francyi wasze zwykłe obiady nie są podobne do naszych, nierób ceremonii.
— Dziękuję.
— Jeżeli z rana przed jedenastą zechcesz się napić filiżankę mleka, kawy lub czekolady, powiedz mi, a ja ci przyniosę do twego pokoju.
— Bardzo dziękuję moje dziecię, dopiero po jedenastéj zaczynam mieć apetyt.
— Możeś pan zwyczajny jadać kolacyą?
— Wcale nie.
— Powiedz pan prawdę, przygotuję na dziesiątą coś z drobiu i butelkę bordo, cóż pan na to?
— Po tysiąc razy dziękuję moje dziecię, nie jadam nigdy kolacyi.
— Zresztą, mówiła daléj uprzejma dziewczyna, gdyby panu na co ochota przyszła, powiedz tylko mnie, mnie saméj, a będę pamiętać o nim bo i nasz pan to mi zalecił.
— Bardzo dziękuję.
— Jestem na twoje usługi, dodała gruba dziewczyna tonem pół pokornym pół protektorskim, i wróciła do kuchni, w któréj jak łatwo się domyśleć, dzięki przyjaźni pana domu, rządziła jak w małém królestwie. Rzeczywiście nikt nie miał prawa rozkazywać Athenais oprócz Van-Dicka, bądź dla tego że pan domu nią się opiekował, bądź też, że nie miano powodu użalania się na nią pod względem kuchni; nikt powtarzam, nawet Eufrozyna panująca nad Van-Dickiem, ani nawet Willem panujący nad Eufrozyną, nie miał prawa przewodzić nad Athenais.
Była to więc jakaś szczególna łaska dla Tristana, że się ofiarowała na jego usługi, a pochodziło to stąd, że albo Van-Dick usilnie go polecił, lub też sam się jéj dobrze zarekomendował.
Tak rozmyślając Tristan, wszedł na górę, a chcąc być w zgodzie ze wszystkimi, szedł po schodach z hałasem, aby mógł uprzedzić o swoim powrocie Eufrozynę i Willema, i aby nasi kochankowie, w razie, jeżeli korzystali z nieobecności Van-Dicka, mogli sobie przypomnieć że jeszcze ktoś znajduje się w domu, przed kim należało się ukrywać.
Tristan wszedł do pokoju, w chwili, kiedy Willem miał odejść od Eufrozyny.
— Czekałam na Pana, wyrzekła pani Van-Dick; Tristan skłonił się.
— Ja zaś odchodzę do bióra, powiedział Willem; poczém ukłonił się i wyszedł.
— To bardzo przyjemny młodzieniec ten Willem, rzekł Tristan.
— To prawda, odpowiedziała Eufrozyna, nieznacznie czerwieniąc się.
— Podczas całéj podróży, Pan Van-Dick nieprzestawał go chwalić, i muszę wyznać; że te pochwały nie były przesadzone.
— To człowiek bardzo prawy, w którym mój mąż pokłada zupełne zaufanie.
— To zaraz widać, ma fizognomią szczerą, otwartą i odznaczającą się.
I Tristan zadowolony temi pochwałami, którego zupełnie pogodziły z czułą Panią Van-Dick, zmienił rozmowę, aby nie zanadto widocznie przesadzić w pochwałach kommissanta.
— Będziesz Pani tak łaskawa powiedzieć mi co mam napisać do Schmidta, Antonini i Williama?
Eufrozyna wyszedłszy z zadumania w jakie ją wprawiły pochwały oddawane Willemowi, i spojrzawszy na naszego bohatera z wdzięcznością, odpowiedziała:
— Proszę mi wybaczyć, tak jestem roztargniona, że zapomniałam o tych listach.
I powstawszy, udała się do pokoju męża, aby zabrać potrzebne papiery.
Tymczasem Tristan rzekł do siebie:
— Ani wątpić, że szalenie kocha swego Willema.
A gdy nie wiele mu na tém zależało, czy ona kocha lub nie swego pucołowatego kommissanta, zaczął się przypatrywać haftowi, który Eufrozyna tylko co zaczęła.
— Pan przypatrujesz się téj fraszce? rzekła powracając Pani Van-Dick, tonem nie wymuszonym.
— Podziwiam tę pracę, Pani.
— Pan jesteś zbyt dobry — to będzie nie złe.
— A Pani zanadto skromna, bo to jest godne pochwały.
Eufrozyna pięknie podziękowała Tristanowi; robota na kanwie, rzekła, jest dla mnie jedyną rozrywką przeciw nudom.
— Więc Pani się czasem nudzisz?
— I często: a więc Pan znajdujesz tę robotę niezłą?
— Prześliczną.
— Tém lepiéj, to będą szelki dla P. Willema.
— Pan Willem tyle jest szczęśliwym.
— On jest tyle dobry, tak uprzedzający dla męża i dla mnie, że czasami, aby go wynagrodzić, robię dlań jaki podarunek, a on jest tak bezinteresownym, że te małe podarunki odemnie pochodzące, przyjmuje z takiém uczuciem, jakby one były wielkiéj wartości.
— Pojmuję to dobrze.
— Jeżeli Pan sobie życzysz, to możesz pisać listy tu w tym pokoju, a ja wezmę się do haftowania.
— Z przyjemnością, Pani.
— Oto są listy, na które trzeba odpisać: że mój mąż zezwala na dostawę, której żądają, i oczekuje tylko listu z awizem aby towary te wyexpedyować.
— Bardzo dobrze, czy nic innego nad to jeszcze się nie doda?
— Nic.
Tristan przyrządził, kałamarz, papier pióra i usiadłszy przy stole wziął się do pisania.
W chwili gdy siadał, zobaczył, że Pani Van-Dick zamieniła spojrzenie z Willemem, który siedząc w swém biórze blisko okna, mógł doskonale rozmawiać z kochanką jeśli nie głosem to przynajmniej gestami.
Eufrozynie zdawało się, że Tristan to zobaczył, i dla tego też zrobiwszy drugie poruszenie głową zupełnie inne od poprzedniego, rzekła mu:
— Mówię dzień dobry synowi, który się bawi w ogrodzie.
Poczém Tristan usiadł, jakby te słowa Eufrozyny zbijały zupełnie jego przypuszczcnie.
Rzeczywiście Edward bawił się w ogrodzie, tylko w położeniu w jakim się znajdował, nie mógł widzieć matki.
Tristan poprzestając na tém wytłomaczeniu się, zaczął korrespondencyą, i dość prędko ją ukończywszy, wytłomaczył treść onej pani Van-Dick po francuzku.
— Doskonale, zawołała, Pan uwolnisz męża niego z wielkich kłopotów, jeżeli zechcesz czasem uczynieniu podobną przysługę jak dzisiejsza.
I ta kobieta, cała w pretensjach aż do śmieszności, dołączyła do tego zdania tak prostego, spojrzenie, jakiego zwykle nasze oczy używają przywylaniu uczuć serca.
Tristan, który się zaczynał już oswajać z nawyknieniami Eufrozyny, nie został wcale zdziwiony tą mową oczu, i skończył na najprościejsze podziękowaniu nie spojrzawszy wcale tak jak Werter patrzył na Karolinę.
— Czy mogę być Pani jeszcze w czém użytecznym? dodał.
— Nie, już wszystko jest skończone; czy Pan chcesz już odejść?
I Eufrozyna wymówiła to takim tonem, jakim kto inny powiedziałby: „Umieram!“
— Jeżeli Panią nie nudzę, to bardzo mi jest przyjemnie pozostać w éj towarzystwie.
— O jakże jesteś dobry!
I uśmiech wdzięczności podobny do tego, jaki okazujemy osobie która nam uratowała życie, przebiegł po ustach Pani Van-Dick.
— Opowiedz mi Panie Tristan, jakim sposobem zrobiłeś znajomość z moim mężem?
Tristan opowiedział.
— To dziwne, od rzekła Pani Van-Dick: są szczególne przeznaczenia.
I zdawała się głęboko rozmyślać, jakby to opowiadanie żywo ją dotknęło.
Zapewne życzy sobie ona, pomyślał Tristan, aby rozmowa nasza przybrała postać sentymentalnéj, miejmy się na baczności.
— Rzeczywiście, dodał, wzdychając, ktoby to powiedział, że przybędę do Hollandyi i stanę się członkiem domu tak gościnnego i tyle na mnie łaskawego?
A dla pochlebienia Eufrozynie, Tristan wydał drugie westchnienie.
— Van-Dick powiadał mi, żeś mu Pan się od razu podobał.
— Ja zaś, Pani, uczułem zaraz jakąś sympatyą do niego.
— Bo też z niego człowiek bardzo godny, nieprawdaż?
— Tak jest, Pani.
Eufrozyna znowu westchnęła.
— Przed kilku minutami, pomyślał sobie Tristan, kazałaby mi powiesić swego męża.
— Czyś Pan wiele podróżował?
— Dosyć.
— A zatem i wieleś widział.
Tristan zrobił znak potwierdzenia.
— Musiałeś więc uważać rzecz bardzo dziwną!
— Jaka?
— Oto, że prawie zawsze los robi sobie igraszkę łącząc dwie natury, które wzięte oddzielnie, są prawie doskonałe, a które połączone zostają w ciągłéj niezgodzie.
— To prawda, Pani.
— Tak to ja sobie tłomaczę nienawiść, jaką często żona ma dla męża, kochanego i szanowanego od innych.
— Pani oskarżasz oto los; rodzice lub krewni mają w tém także niejaki udział.
— To prawda Panie Tristan, co mi mówisz, i to mnie przekonywa, że odbyłeś długą naukę serca ludzkiego.
I Eufrozyna znowu zaczęła wzdychać.
Tristan ułożył minę smutną.
— Tak więc, ciągnęła Pani Van-Dick, mój mąż jest najlepszy człowiek w świecie.
— Dobrze, pomyślał nasz przyjaciel, otoż zwierzenia następują.
— Godny szacunku, mówiła daléj, z najlepszém sercem dla przyjaciół; zasługujący na szacunek tych, którzy go dobrze poznają. Otóż czy mi Pan uwierzysz? a mówię to Panu dla tego, ponieważ zdajesz się sympatyzować ze mną, tak jakbym w nim widziała dawnego przyjaciela, otóż więc nie byłam nigdy szczęśliwą z Panem Van-Dick.
— Co Pani mówisz! zawołał Tristan, udając zadziwienie i okazując współczucie.
— Czystą prawdę, prawdę smutną, niestety! Van-Dick przede wszystkiém jest człowiek trudniący się handlem, mogący uszczęśliwić kobietę czterdziestoletnią, ale nie młodą dziewczynę, jaką byłam gdym za niego poszła, bo wówczas miałam lat szesnaście.
— Jakto! przerwał Tristan, Pani masz już rok dwudziesty szósty? a wyglądasz zaledwie jakbyś miała lat dwadzieścia dwa, i gdy spojrzę na tego chłopczyka co się bawi w ogrodzie, nie mogę uwierzyć, żeby to miał być twój syn, a raczéj założyłbym się, że on jest bratem Pani.
Pani Van-Dick, która miała dobrze lat trzydzieści pięć bardzo była zadowolona z téj grzeczności, i spojrzenia jakiemi dotąd darzyła Tristana, niczém nie były obok tego jakiem mu zapłaciła w téj chwili.
— Oh! wy Francuzi pochlebcy, jakże was można poznać! zawołała.
— Ja, pochlebca? Pani mnie jeszcze nie znasz.
— Oh! wiem ja, jaką jestem. Znam doskonale mój wiek i nietylko wydaję się na lat dwadzieścia sześć, ale nawet jakbym miała trzydzieści.
— Pani chcesz żartować.
— Niestety! tyle już wycierpiałam.
I wszystkie westchnienia, jakie dotychczas wydała pani Van-Dick, niczém nie były w porównaniu z tém, jakie wydała przytem wykrzyknieniu.
— Niech no tylko tak idzie daléj, pomyślał Tristan, to w domu tym nie zawsze tak będzie głupio.
— Cierpiałaś pani? odparł Tristan, jakiż więc szatan zazdrosny o twą piękność, potrafił zaćmić dni twego życia i pozrywać kwiaty na twój drodze?
Poczem Tristan ugryzł się w usta, co jak wiadomo ma znaczyć sposób wstrzymania się od śmiechu.
— Pan wątpisz, bo tak jak wszyscy patrzysz na powierzchnią, nie zastanawiając się nad głębokością.
— Proszę mi darować zapytanie, ale w czemże pani jesteś nieszczęśliwą? Mąż panią kocha, syn uwielbia, jesteś młodą, bogatą, piękną, mężczyźni cię wielbią, chybaby byli niewidomi, a kobiety zazdroszczą alboby nieposiadały miłości własnej. Czegóż możesz więcej pragnąć?
— A czyż za nic pan liczysz zniweczenie wszystkich marzeń młodości; czy sądzisz pan, że gdym była panną, o takim bycie marzyłam na przyszłość? Ah! moje sny młodości, gdzieście się podziały!
I Eufrozyna, podniósłszy oczy ku Niebu, opuściła głowę na piersi, co na całéj kuli ziemskiéj jest oznaką głębokiego smutku.
Otóż, rzekł do siebie Tristan, poznałem śmieszną i obrzydliwą kobietę; gdyby mąż jéj był mnie o tém uprzedził, niewiem czybym był tutaj przyjechał; biedny Willem!
Tristan, zastosowawszy minę do okoliczności, słuchał co mu pani Van Dick daléj powie.
Kchałeś się pan kiedy? zapytała Eufrozyna.
— Kochałem pani.
— Ile razy?
— Raz jeden.
Pani Van-Dick spojrzała na niego z uwielbieniem.
— Oh! jak to pięknie, zawołała, raz jeden tylko się kochać. A onaż kochała pana?
— Tak sądzę.
— A teraz?
— Teraz, ona już nie żyje.
— Biedny młodzieńcze!
I łzy? jakby na rozkaz, zabłysły w oczach Eufrozyny.
— Zapewne to była jaka panienka, którąś pan wykradł, mówiła daléj pani Van-Dick, chcąc wynaleść coś romantycznego w życiu Tristana.
— Nie, pani, to była moja żona.
— Pańska żona?
— Tak jest.
— Pan kochałeś swą żonę! a więc są na świecie żony kochane od mężów.
— Nie powinnaś pani wątpić o tém, że twój cię ubóstwia.
Pani Van-Dick kiwnęła głową.
— To mi wszystko jedno, odparła, bo pan nim się ożeniłeś, toś się zalecał swej żonie, nieprawdaż?
— Tak jest niezawodnie.
— Wieczorem, przechadzaliście się oboje po alejach cienistych i odosobnionych.
— Rzeczywiście.
— Ona ściskała pańską rękę, a w nocy marzyliście jedno o drugiem?
— Tak zupełnie.
— Niestety! westchnęła.
— Ależ tego szczęścia, które pani tak błogo malujesz, samaś doświadczała.
— Nie, i to szczęście jest tylko snem, który się jeszcze nie zamienił w rzeczywistość.
„To nie bardzo pochlebne dla Willema pomyślał Tristan.“
— Ale wzamian tego szczęścia, którego pani żałujesz żeś dotąd nie kosztowała, znalazłaś, szczęście domowe, radość na łonie familii, i spokojność z zapewnienia losu. Jeżeli twoja przeszłość, a w twym wieku pani nie możesz mówić o przeszłości; jeśli zatém twoja przeszłość minęła bez namiętności, to jest spokojnie, to i twa przyszłość będzie bez dolegliwości. Na drodze twego życia, gdzie każdy dzień, mija dla ciebie bez wstrząśnień, twój horyzont ukazuje się zawsze tak czysty jak dnia poprzedniego: nakoniec, marząc tylko o miłości, nie podlegasz jéj złudzeniom, pamiątkom i żalom, mnie zaś, co jestem w równym wieku z panią gdyby pozwolono zrobić wybór między twojem a mojem szczęściem, nie wąchałbym się wybrać twoje, bo pani możesz być jeszcze szczęśliwą, ja zaś już nigdy.
Poczém rzekł sam do siebie.
„Jeżeli ma serce, nie będzie się użalać, że jej odmawiam.”
— Właśnie też chciałam. doświadczyć jednéj z tych gwałtownych namiętności, tego szału miłości, choćby przyszło umrzeć lub cierpieć wiecznie. Zresztą wszystkobym przełożyła nad tę jednostajność, do jakiéj nie jestem zrodzoną.
Pomyślno pan, że już dziesięć lat żyję tym sposobem, a czy sądzisz, że to jest przyjemnością dla kobiety młodéj i jak mówią przystojnéj, żyć z mężem który zajęty jest kupiectwem, i między składami płótna?
„A o kommisancie nic nie wspomina ta poczciwa pani Van-Dick” pomyślał Tristan.
Ah! gdybym w miejsce tego nudnego męża mówiła Eufrozyna z udaną exaltacya, znalazła męża rozkochanego, podobnego panu, byłabym bardzo szczęśliwą! bo pan zdajesz mi się być jednym złych ludzi co szalenie kochają.
— Hola! rzekł sam do siebie Tristan, widząc jakie spojrzenia towarzyszyły przy wymówieniu tych wyrazów. Czyby pani Van-Dick chciała oszukiwać Willema? To prawda, pani, dodał głośno, kochałem szalenie, ale podobna miłość pali serce i zostawia tylko po sobie stos popiołu w którym nie znajdzie ani jednéj iskierki ognia.
Tristan wymówił te słowa głosem żałosnym, w celu zupełnego odczarowania Eufrozyny, gdyby ta, znając go zaledwie od wczoraj, uczuła dlań tę namiętną miłość, jakiej oddawna pragnęła się oddać.
Eufrozyna nie przestawała haftować, ale jéj oczy, zamiast być utkwione w pracownią Willema jak dawniéj, zwracały się ukradkiem na Tristana, który trzymając pióro w ręku, kreślił coś na papierze.
— Co to pan robisz? zapytała Eufrozyna.
— Rysuję część ogrodu, do którego przytyka ten starożytny dom, zawierający w sobie tyle piękności.
— Muszę się pana o coś zapytać, panie Tristan.
— I owszem.
— Ale czy zezwolisz na to? dodała Eufrozyna łącząc wszystkie powaby uśmiechu i spojrzenia.
— Możesz że pani o tém wątpić?
— Nie śmiem.
I Eufrozyna zrobiła minkę, jaką uwielbiamy u dzieci piętnastoletnich, a która jest tak śmieszną u kobiet mających lat przeszło trzydzieści.
— Ośmiel się, pani, odrzekł Tristan, bo go już ta scena nie bawiła, i zaczął się obawiać, że co dotąd uważał za kokieteryą, było cos jeszcze gorszego.
— A zatém chciałabym, żebyś pan odmalował mój portret.
— Z największą, przyjemnością, a nawet wdzięcznością, bo malarz jest dumny i szczęśliwy, kiedy może oddać twarz posiadającą tyle wdzięku.
— Pan jesteś tyle dobrym, a zatém zezwalasz?
— Nawet oto proszę.
— Jesteś zachwycający, i mówiąc to pani Van-Dick, wyciągnęła swą pulchną rączkę, na któréj Tristan złożył pocałowanie.
— A więc rzecz skończona, i od dziś jestem na twoje rozkazy.
— Od jutra, jeśli pani pozwolisz.
— Jak się panu podoba.
— Tylko proszę o sekret.
— Czy przed panem Van-Dick?
— Przed wszystkimi.
— Bądź pani spokojna, nikt o tém wiedzieć nic będzie.
— Czy to będzie miniatura?
— Tak jest pani, odpowiedział Tristan z namysłem, jeden z tych portretów, co niewidocznie przechodzą z ręki do ręki, i które mogą bez najmniejszego podejrzenia spoczywać całe życie na sercu. Pan wszystko odgadujesz, odparła Eufrozyna, czerwieniąc się i rzucając poufne spojrzenie na Tristana, nie można przed panem nic ukrywać: tak jest, życzę sobie mieć podobny portret. Poczém Eufrozyna rzuciła okiem ku oknu, a Willem zdawał się zrozumieć to spojrzenie, co chciało wyrzec: „Myślę o tobie.”
Następnie Tristan powstawszy rzeki sam do siebie: „portretem z nią się z kwitujęt“.
— A cóż! pan wstajesz? zawołała pani Van-Dick, tonem, jakby miała powiedzieć:
„Jakto, twoja matka nie żyje?
— Tak jest, pani.
— Pan odchodzisz?
— Nie, idę tylko do syna pani, któremu mam dać dzisiaj pierwszą lekcyą.
— Dla syna, opuszczasz matkę?
— Muszę koniecznie.
— Idź więc panie Tristan, ale po skończonéj lekcyi proszę wrócić, trochę sobie porozmawiamy; bo niema rozmowy, jak z Francuzami.
— Jeżeli Pani pozwolisz...
— Rozkazuję! po czém pani Van-Dick znowu wyciągnęła rękę ku Tristanowi, który zniósł odważnie tę ostatnią próbę, a zaledwie wyszedł z pokoju, wydał, westchnienie dowodzące radość, że się od niéj uwolnił.
Eufrozyna zaś, gdy została sarną, wstała, poszła do lustra przejrzeć się, czy w czasie téj rozmowy toaleta jéj nie zrujnowała się: poczém przypatrując się sobie z uwielbieniem, uśmiechnęła się ustami i oczyma, rozważyła czy ten uśmiech był jéj do twarzy; następnie zająwszy swe miejsce przy oknie posiała Willemowi drugi podobny uśmiech, którego tylko co się nauczyła.
Willem, widać tym uśmiechem swéj kochanki był zachwycony, bo nigdy bardziéj twarz Hollendra nie zajaśniała taką radością, jak w chwili, kiedy ujrzał postać uśmiechającą się Eufrozyny.
Tristan zaś nie spieszył się bardzo z ukończeniem lekcyi z Edwardem; kazał pójść chłopcu do swego pokoju, sam zaś obróciwszy się do okna, z łatwością mógł śledzić umizgi (strzelania oczami) Willema i Eufrozyny, które stawały się tém więcéj czulsze, gdy pani Van-Dick nie miała potrzeby strzedz się.
Zdawało się nawet Tristanowi, że go uwiadomiła o portrecie, sądził przynajmniéj z oznak zadowolenia, jakie okazywał kommissant, gdyż o mało ubranie na nim nie popękało takie wykonywał obroty.
Jednakże nasz bohater znudzony jednostajnemi miłostkami kochanków, chcąc sumiennie udzielać lekcye synowi Van-Dicka, przekonał się po licznych zapytaniach, że chłopiec umiał tylko czytać i pisać i to jeszcze bardzo niedokładnie, bo wiele słów pisał ortografią dziwaczną i nieużywaną.
Tristan westchnął sobie, pomyślawszy ile trudności przezwyciężyć musi, ale że tylko początek zdawał mu się być trudnym, a raz przyzwyczajony do zalotności matki i do syna nieuka, uznał, ze dom kanału książęcego nie będzie dlań bardzo nieprzyjemnym.
Tristan z tych dwóch niedogodności, przekładał drugą, bo zamiast powrócić do pani Van-Dick, pozostał aż do obiadu słuchając różnych głupstw Edwarda, Van-Dick przyjechał podług obietnicy, podczas obiadu Tristan uważał że Willom wpatrywał się w Eufrozynę, jak Paweł w Wirginią.
Zresztą, kommissant, który ośmielił się coś powiedzieć wprzód się dobrze zaczerwieniwszy, zdawał się mieć jakąś szczególną skłonność do Tristana.
Z szacunku, jaki zrazu dla niego uczuł, zamiast przejść prosto do zazdrości, jak czynią pospolicie ludzie nikczemni, pałał żądzą zawarcia prawdziwéj przyjaźni z swym nowym towarzyszem; spodziewał się bowiem, nabrać tego odznaczenia się wyższości francuskiéj, jakie cechowały Tristana, bo niechcemy pozbawiać go egoizmu nieodłącznego naturze ludzkiéj. Tristan pojął od razu życzenie Willema, i robił wszystko co mógł, aby nie żenować kommissanta, bo nie mając najmniejszej chęci współubiegania się z nim wołał mieć w nim przyjaciela.
Na nieszczęście, jeszcze raz powtarzamy, Willem był bojaźliwy, a pierwsze kroki Tristana mocno go zakłopotały; wstydząc się równie swego języka, jak ubrania, nie mógł okazać naszemu bohaterowi uczuci zapału jakimi tchnął dla niego. Potrzeba zatem było aby Tristan odgadł te uczucia w spojrzeniu i uśmiechu Willema, w których można było dostrzedz, dzięki i życzliwość.
Tak więc, Tristan, stal się prawdziwym rywalem Eufrozyny, bo jeżeli Willem patrzył na swą kochankę z miłością, to na Tristana z uwielbieniem; jeżeli całe serce oddal piękności kochanki, to oczy wyłącznie zwracał na ubiór swego przyjaciela. Co rano Willem przybiegał powitać Tristana, a jeśli ten ostatni miał na sobie inną chustkę lub kamizelkę niż dnia poprzedniego, Willem podziwiał je podobnie jak niewiadomy, kiedy, po wyleczeniu go, pierwszy raz ujrzy światło dzienne, i zbliżywszy się do niego, powtarzał:
— Co za piękną chustkę pan masz na szyi.
— Panie Willem odrzekł Tristan, mam dwie zupełnie takie, czy pozwolisz ofiarować sobie jedną z nich?
— Nie wiem czy mogę....
— Racz przyjąć, powiedział Tristan, przedmiot ten pochodzi z Francyi, podobnego nie znajdziesz pan tutaj.
Willem nieskończenie dziękował, a Tristan życzył sobie nie tylko przyjęcia daru, ale nawet sam mu tę chustkę na szyję zawiązał, a chwile te były dniami szczęścia dla Willema.
Ponieważ jednak nasz Hollender był młodzieniec bardzo delikatny, i nic nie przyjmował bez wywzajemnienia się, robił zatem podobnego rodzaju prezenta Tristanowi. Tylko obawiając się iżby nie uczynił złego wyboru, kupował mu najczęściéj chustki na szyję czarne i kamizelki ciemne, nad których pięknością unosił się Tristan i natychmiast się w nie ubierał.
Zresztą, Tristan jakeśmy już wyżéj powiedzieli, miał wielką skłonność do Willema, podobał mu się bowiem jego sposób myślenia, prosty, szczery, owa naiwność posunięta aż do pokochania Eufrozyny; zresztą, czuł, że Willom tak go uwielbiał, iżby się w ogień za nim rzucił, co też z drugiéj strony Tristan byłby nieochybnie dla Willema uczynił. Jest w naturach ludzkich, sobie przeciwnych i różnorodnych, coś nawzajem przyciągającego się. I tak, jeżeli znajdziemy dwóch ludzi, którzy nie są w stanie zrozumieć się, jeżeli ich dwa charaktery nie potrafią się z sobą zgodzić, to jednym z nich jest Tristan a drugim Willem; jeden wykwintny w całym układzie, a drugi niezgrabny w ruchach; tamten wystrojony jak człowiek światowy, ten zaś jik kommissant; tamten duchowy i pełen powabów, ten nie śmiały wmówię i wątpiący osobie; tamten sceptyk do kobiet, ten zaś ufny w miłości pani Van-Dick.
A jednakże, obadwa mieli jakiś znak wspólny po którym się poznali, a tym znakiem było serce; także Wiliom niewstydził się podziwiać i wychwalać wszystkich zalet jakie posiadał Tristan, pragnąc od niego je nabyć a ten zaś wcale nie był dumny z ich posiadania, chciałby był ile możności zaszczepić je w swym przyjacielu.
Zresztą, jak stworzenie nic może być zupełnie opuszczone od Boga, i ma w sobie jakiś ukryty przymiot, który kiedyś ukaże się światu, tak wypada zbliżyć światło do tego kosztownego kamienia, którego musimy szukać wgłębi duszy jak perły na głębinie Oceanu. Gdyby nie było nurków, nie mielibyśmy pereł.
Tristan więc, jak biegły nurek, odkrył serce bez skazy Willema, ale nie poprzestał na tém i rzekł do siebie: „obok téj kopalni złota, musi być jakaś żyła kruszcu, po któréj wynajdę drugą kopalnią.“
I w tém nie pomylił się.
Tak więc Willom, który wydawał się śmiesznym gdy nic nie mówił, lub gdy chciał co powiedzieć, skoro ułożył sobie jaką myśl oddał ją bardzo loicznie i nacechowaną rozsądkiem: najwięcéj go kosztowało wymówienie pierwsze go zdania, poczém wymówiwszy je i przełamawszy zaporę wstrzymującą słowa, jakkolwiek rumienił się i obawa tłumiła dźwięczność głosu, i podziwiał wszystkich jasnością wyrażeń, a nawet zwracał na siebie uwagę przez wiadomości jakie posiadał.
Tak też i Tristan, gdy pierwszy raz zobaczył Willema otwierającego usta, i nie śmiało mówiącego, śmiał się z niego, teraz zaś, miał największą przyjemność. Ośmielił go, zachęcając do mówienia i okazując znaki zadowolenia. Pochlebiał mu, jak głaszczą konia lękliwego gdy ma przechodzić miejsca napełniające go strachem, i Willom zwolna nabierając odwagi, stał się jednym złudzi, którzy chociaż swą rozmową nie zachwycają, przynajmniéj z przyjemnością posłuchać ich można.
Z tego to powodu nastąpiło zbliżenie tych młodych ludzi, nie zbliżenie udano rąk, które się zrywa jednym kaprysem, ale zbliżenie serc, które sprawia, że jeden na drugiego może liczyć, że obadwa doskonale się porozumiawszy, kiedyś mogą żądać wzajemnéj usługi, któréj pewnie jeden drugiemu nie zdoła odmówić.
Nie trzeba jednak rozumieć, żeby Willem i Tristan stali się odtąd nierozłącznymi, bynajmniéj, widywali się ledwie dwie godziny na dzień, ale zbliżali się ku sobie z serdecznością, i ile razy się widzieli, sprawiało im to wiele szczęścia. Oto wszystko.
Ale może mnie zapytacie, dla czego ten poczciwy i szlachetny Willem oszukuje swego pryncypała uwodząc jego żonę?
Na to tak wam odpowiem:
Mąż, nie bywa oszukany gdy wierzy w miłość swéj żony, gdy kocha ją, i gdy nie wie, że ona kocha innego. Ale pan Van-Dick nie był z tego rodzaju mężów.
A zresztą, jeżeli znajdziecie przejrzysty i świeży strumyk, który ma wam ugasić pragnienie, a obok niego z jednéj strony cień a z drugiéj słońce, czy was to niepokoi, że pod tą przezroczystą wodą znajduje się chwast wraz z mułem?
Miłość, jaką nasz kommissant pałał dla Eufrozyny, odznaczała się taką młodzieńczą silą i ufnością, że ten związek, który z początku zdał się być śmiesznym dla Tristana, późniéj wzbudził w nim szacunek, z powodu szczęścia jakie sprawiał dla obojga kochanków; i Tristan zamiast wyśmiewać, więcéj się jeszcze przywiązał do swego przyjaciela. Zresztą, zupełna spokojność w tym domu, zdawała się spoczywać na tej miłości i zgoda panowała wszędzie. Van-Dick, zapewne z obawy zgorszenia, wszystko co robiła służąca znajdował doskonaleni, ona też robiła co chciała; Eufrozyna, mając swój własny interes aby oszczędzać męża, pochwalała postępowanie Van-Dicka; Willem, którego oczy, myśl i dusza zwracały się do kochanki, nazywał arcydziełem wszystko co taż zrobiła; Tristan zaś, jako potrzebujący ich wszystkich, zjadał przysmaki służącéj, pochwalał spekulacye męża, podziwiał dowcip pani, i uwielbiał uczciwość kochanka.
Jednakowoż czasem musiał szukać roztargnienia zewnątrz domu, bo nie miał w nim tak poufałéj zażyłości ani miłości, i kiedy Van-Dick poszedł do kuchni a Willem do salonu, nie pozostawało mu jak utworzyć oddzielną gruppę z Edwardem, chłopcem nie bardzo przyjemnym. Zatém nasz przyjaciel, który nie złorzeczył opatrzności, że mu zesłała także towarzyszkę, chociaż nie podobną do żadnego z dwóch typów jakie mu się przedstawiały, wychodził po obiedzie zapaliwszy cygaro, i patrząc w obłoki szukał zawsze jakiegoś bóztwa.
Na nieszczęście, jego nadzieje równie jak cygaro ulatywały z dymem, i zawsze ukazywały mu się postacie Ludwiki, Henryki i Lei.
Ciągle jednak ta ostatnia go ścigała. Im więcéj upływało czasu i stawiało zaporę między nimi, tém więcéj jéj żałował, i więcéj niż kiedyś ukazywała mu się milszą, przyjemniejszą i bardziéj oryginalną. Wyrzucał więc sobie często, że ją tak nagle porzucił, powtarzając sobie: że nie takie powinno nastąpić rozwiązanie, na tyle poświęceń ze strony téj dziewczyny. Musimy tu wyznać, na zawstydzenie nas samych, że człowiek wtenczas dopiero jak zostanie sam, opuszczony od wszystkich, przypomina sobie swą kochankę i słodkie godziny z nią przepędzone, a jednak; kiedy się było szczęśliwym kochankiem tego drogiego cienia, którego dziś żałujemy, tak dalece przywykamy do tego szczęścia codziennego, jakie nam sprawia miłość drogiéj nam osoby, że ona nas czasem nudzi, i uważamy ją za zbyt jednostajną. Tak też i życie Tristana będąc zbyt jednostajne, nie miało w sobie nic oryginalnego, ani nie obfitowało w żadne wypadki. Tak więc, praca w tym nowym domu, tak szczęśliwym w porównaniu z innymi, gdzie trwają kłótnie i niezgody, zrazu była dlań zajmującą, ale ponieważ i miłość często nudzi, zatém i ciągiem zajęciem musimy się utrudzić, zwłaszcza, kiedy to zajęcie koncentruje się między kucharką, kupcem płótna, jego żoną i kommissantem.
W wieku Tristana, przy jego, wychowaniu i charakterze, nie dosyć było prowadzić życie jednostajne i regularne, potrzebował on koniecznie jakiegoś zewnętrznego wynagrodzenia, uosobionego w kobiecie, w takiéj, któraby mu przypominała: Henrykę, Ludwikę i Leę.
O tém to wszysikiém marzył Tristan, robiąc portret pani Van-Dick, i gdy jego oczy, szukające niedotykalnego punktu na którym utkwił swą myśl, spotkały przypadkiem Willema i Eufrozynę, którzy jeżeli nie dotknięciem ręki, to choć spojrzeniem zbliżali się do siebie, naówczas, podziwiał szczęśliwą naturę tłustego kommissanta, że potrafił wybrać sobie na kochankę istotę tak śmieszną, jak pani Van-Dick.
Pojmiecie łatwo, że pozycya jakiéj szukała Eufrozyna do miniatury, nie była małą rzeczą. Malarz musiał jéj dać poznać wszystkie, jakie miały Madonny Rafaela, w innéj bowiem postawie nie chciała się ukazać oczom Willema. Nasz przyjaciel z trudnością zdołał jéj to odradzić, że wszystkie dziewice Rafaela trzymały na ręku Dzieciątko Jezus, i że zatem pani Van-Dick musiałaby wziąść na kolana swego Edwarda, jeśli by chciała koniecznie mieć podobieństwo do Najświętszéj Panny.
Zrobiła przegląd wszystkich malarzy i ich dzieł sławniejszych. Tristan ją oczarował, i chciałaby być dla Willema tą Magdaleną, któréj obnażone łono pokrywają złote włosy, ale musiałaby okazać malarzowi swe cuda ukryte; wstyd Eufrozyny przewyższył chęć podobania się, gdy już miała objawić ten zamiar Tristanowi.
Przebiegli więc wszystkich, a Eufrozyna jeszcze się wahała; obrazy jednych, jak Perugina Holbeina i Rafaela były za nadto niewinne na portret miłości tajemnéj; drugich, jak Titiana, Giorgiona i Albana za nadto były obnażone na portret miłości sentymentalnéj.
Musiała zatém poprzestać na położeniu dziewiętnastego wieku, w sukni z téjże epoki, głowa w papilotach, z kwiatem we włosach, suknia wygorsowana, ręce gole, uśmiech mdły, i oko wilgotne.
Gdy wszystko zostało ułożone, Tristan wziął się do roboty. Znał on bajkę o ośle, który chce naśladować figle psa, uważał więc za rzecz nierozsądną, to proste naśladowanie wdzięków. Z czego wynika, że gdy z konieczności utkwił wzrok w pani Van-Dick, myśl jego bujała gdzie indziéj, w wspomnieniach i pamiątkach; gdy więc te myśli i wspomnienia opanowały i niepokoiły jego serce, podobnie jak muchy wiecie, które szmerem swych skrzydeł przerywają naszą pracę. Tristan wzdychał, a Eufrozyna, która sądziła, że jest przyczyną i celem tych westchnień, stawała się więcéj czułą i wymuszoną.
— Co panu jest? zapytała pierwsza, słysząc go wzdychającego, zdajesz się być smutnym?
Ma się rozumieć, że przy wymawianiu tych słów, ścisnęła usta, jak mogła, aby nie okazała malarzowi swych ust wielkich.
Tristan widząc jakiéj doznawała trudności rozmawiając tym sposobem, i uważając to za rzecz nadzwyczaj śmieszną, odpowiedział:
— Nie masz pani potrzeby żenować się w rozmowie, bo mogę robić portret choćbyś rozmawiała i byłeś tylko pozostała w jednéj i téj saméj postawie, to wszystko pójdzie dobrze.
Eufrozyna cokolwiek się zarumieniła na tę uwagę malarza, poczém dodała z nieznanym wdziękiem.
— Ale to wszystko nie tłumaczy mi westchnień, jakie tylko co słyszałam. Co panu jest? Przyjmij mię za swą przyjaciółkę i powierniczkę, mój Tristanie, i powierz mi swe cierpienia, bo my kobiety lepiéj się na tém znamy niż wy: są moralne cierpienia, które my lepiéj potrafimy leczyć niż najwięksi filozofowie.
Ta myśl, tak prosta i szczera; takim głosem wymówioną została, że Tristan zdziwiony podniósł wzrok na panią Van-Dick, zapytując sam siebie, czy wśród wszystkich wad i śmieszności odkryje u niéj serce i naturę podobną do Willema.
Dla tego też chcąc wynagrodzić to odkrycie, odpowiedział Eufrozynie jak każdej innéj kobiecie:
— Rzeczywiście, jestem smutny, bo wśród szczęścia jakie panią zewsząd otacza, moje wspomnienia gnębią mnie. A niemogąc oprzéć się żądzy, tém większego jéj wynagrodzenia, dodał z uśmiechem wdzięcznym:
— Widząc cię pani tak zachwycającą i pomyślawszy, że ten portret przeznaczony jest dla osoby cię kochającej, mówię sobie, że ja i pani sprawimy komuś szczęście, które mnie pewno nigdy nie spotka. Wzrok gorący pani Van-Dick wysunął się z pod powieki na pół przymkniętéj, jak promień słoneczny, gdy się przebija przez szpary okiennicy, nie jest bardziej gorętszy i silniejszy.
Ponieważ, ciągnął daléj Tristan, który był tego zdania, że na tym świecie trzeba szukać rozrywki gdzie się zdarzy, i który w téj chwili zakładał całą przyjemność na zabawieniu się kosztem pani Van-Dick, ponieważ, gdy cię widzę pani tak młodą i piękną, przypominam sobie widmo, również piękne które mi znikło z przed oczu, i którego już nigdy nie ujrzę!
Słowo, również piękne jak pani Van-Dick działało tak silnie na jéj próżność że doszło aż do głębi serca, i wywołało rumieniec z radości na twarz Eufrozyny.
— O! nie, odrzekła, wdzięcząc się, ja nie jestem tak piękna, pan żartujesz ze mnie, ja jestem najmniéj piękną z kobiet, któreś kochał, bo przypuszczam, żeś kochał ich wiele; najmniéj piękna z nich, była pewnie jeszcze piękniejszą odemnie, ale wdzięk twarzy nierówna przymiotom serca, i można być pocieszonym po miłości i przyjaźni; opowiedz mi więc swe zmartwienia.
— Otóż! pomyślał Tristan, ta kobieta może być szczęśliwą.
I patrzył na nią bacznie, jakby szukał w jéj twarzy jakiegoś rysu ukrytego, i którego pędzel nie jest w stanie oddać dopóki oczy malarza doskonale go nie uchwycą.
I pani Van-Dick na dopełnienie myśli i ulepszenie postawy przybrała uśmiech mdlejący.
— Czy pan nie masz już matki? dodała.
— Nie mam.
— Am braci, ani sióstr?
— Nie, pani.
— Ani familii?
— Nie, odrzekł smutno nasz przyjaciel, bo to wyliczanie jego samotności pogrążyło go w zamyślenie.
— Biedny młodzieńcze! A więc chcę, abyś tu znalazł przywiązanie, jakiego ci nie dostaje. Van-Dick będzie twoim bratem, ja siostrą. Pozwalasz na to?
Pani Van-Dick wyrzekła to tonem tak szczerym i serdecznym, że Tristan zaczął żałować, że ją uważał za śmieszną, nie poznawszy się co w niéj było dobrego, i został przekonanym, że ją źle sądził.
— Dziękuję pani, odpowiedział, z szczerością, dziękuję za wszystko co chcesz dla mnie uczynić, bo chociaż jestem trochę uleczony z cierpień jakich doznałem na tym świecie, przychodzą jednakże chwile smutniejsze od innych, i wówczas ośmielę się korzystać złego, co mi dziś pani ofiarujesz.
— To tak, i będziemy prowadzić miłą gawędkę a pan będziesz jedyny, dla którego moje marzenia dawniejsze i myśli teraźniejsze nie będą tajemnicą. Aż dotąd nie znalazłam duszy, któraby odpowiadała mojéj, i zdolnéj pojmować wszystko co ja doświadczam; mój syn jest zbyt młody, a mąż... jest moim mężem. Będziesz mi opowiadał swoje zmartwienia, a ja panu opowiem moje cierpienia; widzisz więc, że egoizm z méj strony wyrównywa sympatyi w domaganiu się o twą przyjaźń i ufność. W tém wszystkiém było trochę przysądy i pretensyi, w oczach jéj można było wynaleść chęć podobania się; obawa także, aby nie wymówić imienia Willema, była dość widoczną: ale kobiety nie są istoty zupełnie doskonałe, i to już dość za nią przemawiało, w porównaniu z wyobrażeniem jakie Tristan powziął o niej przy pierwszém spotkaniu.
— Chętnie przyjmuję, odpowiedział Tristan, ale czy przyjmując to, nie zrobię komuś przykrości? i czy nasze rozmowy i zwierzenia się, powiedz mi pani szczerze, ponieważ od téj chwili jestem twoim przyjacielem, nie zniszczą komuś szczęśliwych i oczekiwanych chwil, jeżeli ten ktoś nie będzie naszym trzecim przyjacielem?
— O kim chcesz mówić, mój kochany Tristanie? zapytała Eufrozyna z podziwieniem.
— O osobie dla któréj robię ten portret.
— I dla kogóż sądzisz że będzie ten portret?
— Czy pozwolisz mi pani powiedzieć wszystko co myślę?
— Mów proszę.
— Dla Willema.
— A więc, mogęż pana prosić o jedną przysługę.
— Żądaj pani jakiéj chcesz.
— Oto iżbyś nic niewspominał o portrecie Willernowi.
— A więc chcesz mu pani sprawić niespodziankę?
— Nie, odparła Eufrozyna rumieniąc się, ten portret nie dla niego.
— A dla kogóż? Widzisz pani, rzekł Tristan, jestem przyjacielem zbyt wymagającym. Jeszcze jest dość czasu do odwołania obietnicy przyjaźni i ufności, jeżeli pani uważasz mnie za zbyt wymagającego.
Eufrozyna ciągle patrzyła na Tristana, jakby chciała się zapewnić, czy może mu odkryć prawdę.
Zdaje się, że oblicze malarza było czyste, bo mu odpowiedziała:
— Ten portret będzie dla...
Ale w chwili gdy miała wymówić imię, jakaś nowa uwaga wstrzymała to imię na ustach, i powiedziała:
— Jak będzie skończony, będę prosić pana abyś go doręczył osobie dla któréj jest przeznaczony.
— Zastosuję się do woli pani, od rzeki Tristan uśmiechając się, a zlecenie to wynagrodzi mi tajemnicę. Ale, dodał, już dosyć długo jesteś pani w jednéj pozycyi, a zaczyna się ściemniać, jeżeli sobie życzysz, odłożymy robotę do jutra?
Eufrozyna podniosła się, oparła głowę na ramieniu Tristana, i wdzięcząc się przypatrywała się portretowi.
— Pochlebco! zawołała, nie jestem tak ładną jak na portrecie.
— Ależ pani, odrzekł Tristan, zechcij przejrzeć się w zwierciedłe.
— Gniewasz się na mnie? dodała Eufrozyna wyciągając rękę do malarza.
— A to za co?
— Za to, żem ci nie powiedziała, kto będzie posiadał ten portret.
— Nie myślałem o tém.
— A więc widzę, że będziemy dobrymi przyjaciółmi.
I na znak przyjaźni, pani Van-Dick uścisnęła rękę Tristana, co i on też podobnie uczynił.
Poczém, jeszcze raz uśmiechnąwszy się, wybiegła skacząc, jakby chciała dać do zrozumienia, że licząc sobie lat dwadzieścia sześć, zaczęła się starzéć w jedenastym.
— To śmieszne, mówił do siebie Tristan, chowając ołówki i pędzle, ta kobieta nie jest ani młoda ani piękna; jest niezgrabna i śmieszna, ale zdaje się być w gruncie uczciwą, a zresztą, w wieczór w ubraniu negliżowém, nieco wygorsowana... Dalibóg, ta kobieta ma jeszcze coś takiego...
Wieczór był piękny, powietrze przyjemne, Tristan po skończonym obiedzie zapaliwszy cygaro wyszedł do ogrodu.
Jedna z pryjaciołek przybyła odwiedziéć panią Van-Dick i dla tego obiedwie pozostały w salonie.
Willem udał się za Tristanem i wziął go pod rękę.
Był on smutny, coś widocznie czyniło go niespokojnym, jakieś przeczucia tajemne trapiły tę dobrą duszę, przeczucia, o których Tristan pewnie się dowie bo z całego postępowania kommissanta widać było, iż ma zamiar zwierzenia się.
Tristan również zaraz to odgadł po smutnych myślach, jakie opanowały serce Willema i przyćmiły świeżość jego cery, jak spostrzegamy chmurkę okazującą się z zachodu na błękitném niebie.
Tak przeszli razem na około ogród: Willem pałający żądzą żebygo zapytano, otwierał co chwila usta chcąc zacząć coś mówić, i natychmiast je zamykał z westchnieniem; Tristan zaś napawając się cygarem, pięknością wieczoru i szczęściem, że o niczém nie potrzebuje myśléć nie chciał pierwszy zacząć, chociaż gotów był słuchać co mu kommissant powie, i pocieszyć go gdyby tego zachodziła potrzeba.
Jednak wzdychania Willema stawały się coraz częstszemi i w końcu przybrały charakter nieustającego splenu, że byłoby okrucieństwem nie zważać na to.
— Co ci jest kochany Willemie? zapytał wreszcie Tristan, zdajesz się być tego wieczoru nadzwyczaj smutnym.
— Tak jest, odpowiedział kommissant, kiwnąwszy głową.
— Cóż ci tedy jest, powiedz, rzekł mu czule nasz mentor, co ci się przytrafiło?
— Nic niestety!
— To zapewne coś takiego, co mi nie możesz powiedziéć, albo nie masz we mnie zaufania.
— Oh! Panie Tristan, możesz że tak sądzić?
— A więc mi powiedz, co ci sprawia tyle smutku.
— A nie będziesz pan żartował ze mnie?
— Jakżeś nierozsądny, mówić mi takie rzeczy czyż mnie nie uważasz za swego towarzysza, a następnie przyjaciela?
Willem zaczerwieniwszy się ścisnął za rękę Tristana i prosił o przebaczenie za to co wyrzekł.
— Posłuchaj panie Tristan, tyle jesteś rozsądnym, iż niepodobna abyś nie uważał co się tu dzieje.
— Nic nie uważałem mój drogi Willemie, prócz że Van-Dick jest człowiekiem uczciwym, którego poważam, pani Van-Dick piękną kobietą którą szanuję, a ty dobrym i uczciwym chłopcem, którego kocham.
— I nic więcej?
— Nie.
— Z pewnością?
— Z wszelką pewnością.
Na to Willem zamilkł.
— I cóż odparł Tristan podobno masz mi coś powiedzieć?
— Tak jest.
— I nie śmiesz?
— Nie.
— Dla czego?
— Ponieważ obawiam się bo pan dopiero co powiedziałeś, że jestem uczciwym chłopcem, a gdy usłyszysz co ci powiem zmienisz względem mnie swą opinią. Otóż nabawiasz mnie niespokojności odparł śmiejąc się Tristan, choć jestem pewny i przekonany o tém com ci dopiero powiedział.
— Alboż to moja wina? rzekł sam do siebie Willem, to było nad me siły, mógłbym raczéj umrzeć niż opierać się temu.
— Cóż tedy ci się przytrafiło tego wieczora, kochany przyjacielu?
— Panie Tristan...
— Naprzód mów do mnie kochany Tristanie, albo rozumieć będę, że mnie tak nie kochasz jak ja ciebie. Willem uścisnął rękę swego przyjaciela.
— Otóż!..zatrzymał się.
— Otóż rzekł z wysileniem, jest tu jedna tajemnica o któréj pan nie wiesz.
— Doprawdy. Jakaż?
— Ale tak jakbym ją odkrył nic nie mówiąc.
— Z ostatnim słowem zamrze.
— Otóż kochany panie Tristan mówił kommissant oglądając się, czy go kto nie widzi lub nie podsłuchuje, otóż ja jestem kochankiem pani Van-Dick.
— Tęgi z ciebie zuch odrzekł spokojnie Tristan powątpiewając jeszcze o jego ufności.
— I to pana me przestrasza?
— Cieszę się razem z wami.
— Ależ to jest podłość, zdrada, takie postępowanie.
— Jak to rozumiesz?
— Uwodzić żonę człowieka, któremu wszystko winienem.
— A więc teraz już jesteś z nim kwita.
— Gdybyś pan wiedział, kontynował kommissant zbyt przejęty, aby dać uwagę na ten żart, otóż gdybyś pan wiedział ile się opierałem téj fatalnéj namiętności i ile wycierpiałem, jaką toczyłem walkę z honorem i miłością, w końcu pojmiesz, żem uległ.
— Ależ mój kochany Willemie oskarżasz się żeś popełnił błąd, który prawdziwie niczém nie jest.
— A więc to com popełnił nie jest złem?
— Wcale nie; każda rzecz ma swą wymówkę i twoja miłość więcéj jak wszystko.
— Czynisz mnie bardzo szczęśliwym panie Tristan, kochany panie Tristan.
— Naprzód to nie twoja wina, że pani Van-Dick jest piękną.
— To prawda.
— To nie twoja wina, żeś ją pokochał.
— I To prawda.
— Nareszcie i to nie twoja wina, że ona cię pokochała. To wszystko prawda. O! dzięki ci dzięki. Mów proszę, daléj.
— Uczciwy i dobry chłopak, pomyślał Tristan, poczém dodał, są jeszcze inne wymówki.
— Jakież?
— Van-Dick zdaje się że nie bardzo kocha żonę, a ona nie będąc kochaną, wymaga aby ją ktoś inny kochał. Cóż w tém złego, żeś pojął jéj duszę i że Bóg dozwolił abyś sprawił ulgę jéj sercu, które dotychczas nie było od nikogo zrozumienia.
— To bardzo słusznie.
— Zresztą Van-Dick nie tylko nie kocha żony, ale nawet kocha inną.
— Wiesz pan o tém?
— Dostrzegłem to.
— Te kucharkę?
— Ją samą.
— Kiedyby powinien ubóstwiać Eufrozynę.
— Na cóż więc się uskarżasz?
— Tak to prawda.
— Widzisz więc, że ci jest wolno kochać panią Van-Dick, i że to jest tylko omyłką losu, którą opatrzność naprawiła. Z omyłki nie zdeję się rachunku. To wszystko już sobie wystawiałem aby się uniewinnić w własném przekonaniu i jestem szczęśliwy że słyszę pana to mówiącego.
— Ale cóż? czy jeszcze co innego?
— Słucham.
— Tak przywykłem do téj miłości, że dziś okropnie cierpię, że muszę ją zerwać.
— A to dla czego?
— Wyjeżdżam.
— Na zawsze? zawołał Tristan obawiając się aby kommissant, którego kochał nie opuścił tego domu.
— Na miesiąc.
— Ale po cóż jedziesz?
— W interessach ważnych dotyczących naszego handlu.
— Czy byś nie mógł posłać Van-Dicka za siebie?
— Możebym ja mógł jechać? — Nie i choćby nawet.
— Postąp ze mną otwarcie.
— Wdzięczny panu jestem, ale to niepodobni, ja muszę sam jechać.
— A więc ten odjazd cię dręczy?
— Tak jest.
— Cóż to znaczy miesiąc? powrócisz jeszcze bardziej rozkochany.
— Ale któż mi zaręczy, że Eufrozyna będzie mnie jeszcze kochać?
— Czy sądzisz, że kobieta przez miesiąc zapomni pierwszéj miłości?
— Ale panie dodał Willem wzdychając, ja nie jestem pierwszy miłością dla Eufrozyny, i to właśnie co mnie najwięcéj dręczy.
— Co ty mówisz? zawołał Tristan z podzwieniem.
— Prawdę, niestety!
— Ale najczęściéj gdy kobieta miała dwóch kochanków to pierwszego nie kochała, a ubóstwia drugiego.
— To prawda, ale jeżeli wczasie niebytności drugiego, znajdzie się trzeci.
— Któżby taki się znalazł?
— Niema potrzeby go szukać, bo jest w domu.
— Co chcesz przez to rozumieć?
— Posłuchaj dobry panie Tristan, kochasz mnie trochę, nie prawdaż?
— Całém sercem.
— Ja kocham pana jak brata, więc mi przebaczysz co ci powiem?
— Pozwalam ci nawet bić mnie.
— Otóż obawiam się pana.
— Mnie!
— Tak jest.
— Jakim sposobem?
— Ja nie udaje, widzisz pan; ja jestem gruby i niezgrabny, gdy tym czasem pan przystojny i zgrabny młodzieniec, Eufrozyna już dwóch kochała, może zatém pokochać trzeciego, zwłaszcza jeżeli ten trzeci we wszystkimé przewyższa tamtych, Eufrozyna jest zmienna, drżę z obawy aby cię nie pokochała i żeby w mój nieobecności... Tu Willem podniósł rękę do czoła, jakby dla odpędzenia myśli; które mu przychodziły.
— Jakżeś nierozsądny mój Willemie aby powątpiewano swéj kochance i nie ufać przyjacielowi, a zresztą skąd to możesz przypuszczać?
— Pani Van-Dick zaledwie mnie poznała, i widzi we mnie tylko nauczyciela swego syna, bądź więc spokojny.
— Bo to widzisz pan, to może śmiesznie tak kochać, ale kocham szalenie Eufrozynę, i gdyby mnie zwiodła, umarłbym.
— Bądź spokojny. Czy ona wie, że wyjeżdżasz?
— Wie.
— Odkąd?
— Od czterech dni.
— I nic ci nie mówiła, nic nie przyrzekła
— Nie, płakała tylko, i wszystko.
— Otóż widzisz jak jesteś nierozsądny, zasłużyłeś na to, żeby ci nic nie mówić o szczęściu jakie cię ma spotkać.
— O powiedz pan, powiedz!
— Ale przyrzekasz mi nie mieć żadnych podejrzeń?
— Przyrzekam.
— Wierzyć w cnotę Eufrozyny?
— Będę wierzył.
— W moją przyjaźń?
— Przysięgam panu.
— Otóż!
— O mów pan, mów prędko.
— Otóż przed trzema dniami prosiła mnie abym zrobił jéj portret nie mówiąc o tém nikomu i dla kogóż to ten portret, jeżeli nie dla ciebie niewierny Tomaszu?
— Czy panu mówiła, że to dla mnie?
— Nie! ale mi zaleciła abym o tém niewspominął przed tobą, widzisz więc, że ona przeciwnie chcę ci sprawić niespodziankę.
— O mój drogi, kochany panie Tristan, jesteś moim wybawcą; moje życie, krew, są na twoje rozkazy, i mówiąc to kommissant ze łzami w oczach rzucił się w objęcia Tristana.
— A więc teraz odjedziesz spokojniejszy.
— Tak, ale czy ten portret będzie ukończony przed moim wyjazdem?
— A kiedyż wyjeżdżasz?
— Za cztery dni.
— Portret będzie skończony jutro.
— Ale aby go oprawić w miniaturę, bo to zapewnie miniatura?
— Już ja to wszystko biorę na siebie.
— O ileż pana kocham!
— Nieufny, (niedowiarek).
— Będziesz pan z nią rozmawiał o mnie, nie prawdaż?
— Bądź spokojny.
— Będziesz nad nią czuwał?
— Niéma najmniejszéj potrzeby.
— Będziesz pan do mnie pisywał?
— Codziennie.
— Mój najdroższy Tristanie, to Bóg cię zesłał dla mnie.
I Willem nie posiadając się z radości rzucił się jeszcze raz w objęcia przyjaciela.
Niechże mi teraz co powiedzą rzekł sam do siebie Tristan, o miłości Petrarke Abiillarda i Antony.
Tristan był dotąd przyjacielem Wdlema, ale potém wszystkim co usłyszał, ta zmieniła się w uniesienie i szacunek. Jakże i to trudno w miłości żeby okazać tyle prawości, ile jéj okazał nasz kommisant, ale nie równie trudniéj dopiąć zamiaru jaki nasz nauczyciel postanowił sobie, iżby nie zawieść téj czystości serca i nie odstręczyć téj miłości.
Zresztą znając harakter Tristana to postanowienie nie było dlań zbyt trudnem. Po Ludwice, Henryecie i Lei pani, Van Dick nie mogła iść w stopniowanie; dotrzymanie zatem obietnicy nie było dla Tristana ciężarem, a nie będąc wystawionym na niebezpieczeństwo pokusy, nie położyłby żadnéj zasługi w całém tém postępowaniu. A nawet unosząc się nad sercem Willema, mógł się wstrzymać od śmiechu na widok téj miłości śmiesznéj i tak silnéj, tak jakby ta Którą kochał była czystą i niewinną dziewicą, a uwaga ta nastręczyła mu się, że będąc kochanym od Ludwiki czarującéj wdziękami, zapomniał o niéj lub przynajmniéj mógł żyć zdala od niéj, gdy tymczasem Willem nie potrafił się oswoić z myślą oddalenia się na miesiąc od Eufrozyny, która przy Ludwice wyglądała prawie tak jak kapusia przy lilii. Jednakże z rozmowy między Tristanem a Willemem był ten rezultat, że ten ostatni będąc tak rozkochany nie pokładał nieograniczonéj ufności w obietnicach i wierności swéj kochanki, i owszem dręczył się podejrzeniami, że miała jakieś widoki na nowo przybyłego, i to wszystko tłumaczyło Tristanowi wiele rzeczy, których nie mógł wiedzieć, jak naprzykład ta tajemnica dla kogo był przeznaczony portret, ten ciągły wzrok utkwiony w malarza, i który może chciał wskazać przyszłego właściciela miniatury. Ale Tristan mówił sobie:
Nie jestem tak zapalonym wielbicielom moich dzieł abym je miał kupować za tę cenę kochana pani Van-Dick, masz już kommissanta a jeszcze pragniesz nauczyciela śpiewaka. O nie, droga pani, będziesz pościć patrząc na te przysmaki i łakocie, albo kontentuj się Willemem głupcem, że cię kocha. Pan Tristan, piękna kupcowa, nie są ani udanymi przyjaciółmi, ani kollegami, Tristan również nie jest zdolny robić krzywdę Willemowi, jakoteż cię pokochać. Kiedyś wybiegła z pokoju cała w skokach, on znalazł cię piękniejszą dzisiaj niż wczoraj, ale to nie jest przyczyna iżbyś sądziła żeś go potrafiła rozpłomienić, i żeby miał odgrywać rolę twego kochanka. Porzuć tę myśl, piękna pani, on się ma na baczności, on cię zawsze sprowadzi na prostą drogę, mając wzgląd na Willema, co jednakże nie przeszkadza, że jak łowa miłości z czyichkolwiek bądź ust wychodzą i do kogobądź zwrócone, rozpłomieniają nieco słuchających, tak też i Tristan chciałby, nie robiąc ci przykrości, znaleść jakie nowe miłostki, które by mogły go nieco rozerwać po tych, o których ty marzysz.
I tak prowadząc rozmowę z samym sobą, Tristan zaszedł do swego pokoju, aby wziąść miarę portretu, bo chciał jeszcze dziś w wieczór obstalować do niego medalion.
Zchodząc z góry spotkał panią Van-Dick na schodach idącą do siebie.
— Czy pan wychodzisz? zapytała.
— Tak jest wychodzę.
— Czy się dziś z sobą zobaczemy?
— Dla czegóż nie. Wychodzę tylko na chwilę za medalionem, dodał ciszéj.
— O! jaki dobry, myśli o mnie i podała rękę Tristanowi do pocałowania.
— Jakże ma być zrobiony zapytał Tristan?
— Jak pan sobie życzysz
— Chciałbym wiedzieć zdanie pani.
— Moje zdanie będzie twoim.
— Gdybym wiedział dla kogo jest przeznaczony mówił daléj Tristan, kazałbym go oprawić podług gustu tej osoby.
— Wybierz pan medalion, tak jakby miniatura była dla ciebie, odrzekła pani Van-Diek i po tych słowach wbiegła na górę.
— Ho! ho! mówił do siebie Tristan kiwając głową, ho! ho. I pozostał tak kilka chwil oparty o schody, z miną bardzo posępną poczém zeszedł na doi, i ktoby go zobaczył, pomyślałby, że ten człowiek odebrał bardzo niepomyślną nowinę.
Nareszcie wybrał medalion i powróciwszy do domu, zastał panią Van-Dick siedzącą w salonie przy fortepianie, syn jéj drzymał na krześle, a Willemowi zdawało się że ma przed sobą Ś-tą Cecylię.
Eufrozyna zamieniła z Tristanem spojrzenie, które miało znaczyć: „Nic nie. mów.” Tristan zaś rzucił wzrokiem na Willema, co miało znaczyć: „zajmuje się tobą”.
Tym sposobem każdy był szczęśliwym, wyjąwszy Tristana.
Rozmowa ogólna trwała z godzinę, poczém Tristan pod pretextem znużenia oddalił się pozostawiając obojga kochanków.
— Samo z siebie wynika, że Van-Dick tam się nie znajdował.
Pani Van-Dick obudziła Edwarda i powiedziała:
— Nieznośny jesteś z tém spaniem w salonie, każ służącéj niech cię położy i odchodząc zamknij drzwi za sobą. Gdy dziecko wyszło, Willem odezwał do Eufrozyny, jesteś Aniołem.
Czegóż chcesz? ja cię tyle kocham! odpowiedziała.
Tristan jakeśmy wyżej powiedzieli przy obiecał Willemowi wykończyć portret Eufrozyny jak najspieszniéj. Nazajutrz więc po śniadaniu udał się do pokoju pani Van-Dick, kazawszy ją uprzedzić, że na nią oczekuje malarz, i ona też natychmiast się ukazała w tém samem ubraniu co dnia poprzedniego.
Tristan mając już żonę, będąc kochankiem Henryetty i Lei, mógł z wszelką pewnością sądzić z powodzenia jakiego doznawał, że pani Van-Dick chce mieć z niego kochanka, podobnie jak te dwie ostatnie.
Na nieszczęście pani Van-Dick nie wiedziała, że Tristan nie znalazł ją piękną, i że przyrzekł Willemowi usunąć z umysłu żądze posiadania dobra cudzego.
Skoro weszła Eufrozyna, podała zaraz rękę Tristanowi i uśmiechnąwszy się zapytała?
— Jakże mnie dziś znajdujesz?
— Zachwycającą, i dla tego uwielbiam panią i zarazem obawiam się?
— A czegóż?
— Bo widząc cię pani tak piękną, lękam się czym cię zrobił podobną.
— Dziecko jesteś, jak umiesz pięknie zmyślać.
A słysząc ten wyraz dziecko, wymówiony tonem poufałéj przyjaźni, pomyślanoby, że pani Van-Dick przez całą noc marzyła o tym, do któego to wyrzekła.
— A więc znajdujesz mnie pan tak dobrze?
— Nie mam wyrazów aby ci pani odpowiedzieć.
— Czy mam zdjąć te chusteczkę z ramion?
— Alboż Pan Bóg pyta się ludzi, czy chcą aby chmury rozpędzić z obłoków.
— Wiesz co panie Tristan odrzekła pani Van-Dick zarumieniwszy się z próżności, że kiedy ty zalecasz się kobiecie, ona musi być bardzo silna, aby potrafiła oprzeć się temu. A ponieważ posiedzenie dzisiejsze będzie dość długo trwało, jeżeli zechcesz porozmawiamy sobie o różnych dawnych miłostkach, bo my kobiety będąc narażone na tysiączne sidła ze strony tych ludzi, nazywamy się szczęśliwe gdy znajdziemy przyjaciela podobnego panu, człowieka światowego i który nam potrafi odkryć złe zamiary drugich. Mam ochotę zostać kokietką, cóż pan sądzisz o tém?
— Sądzę że kiedy jest się młodą piękną i kochaną, kokieterya nie stosuje się do tej potrójnéj korony, równie jak fałszywy kamień do dyademu królewskiego; ale jeśli kobieta mówiła daléj pani Van-Dick, unosząc jedwabnéj sukni z obawy iżby się nie powalała, jeżeli kobieta jest jeszcze młodą, ale nie piękną i nie kochaną, w braku prawdziwych brylantów musi się kontentować fałszywymi.
Nie znam kobiety takiéj o któréj mi pan wspominasz. Nie podobna, żebyś jéj nie znał, co mi nastręcza pytanie, jak byś sobie postąpił, gdybyś od jutra się rozkochał?
— Naprzód pozwól pani sobie powiedzieć, że jest niepodobieństwem, abym się znajdował w podobnym przypadku.
— A dla czegóż by nie? zawołała pani Van-Dick z uśmiechem kobiety z zranioném sercem.
— Ponieważ zużyłem całą miłość jaką posiadałem w mcm sercu, i teraz jestem zrujnowany.
— Czy pan wątpisz o Bogu?
— Wątpię o sobie.
— Ale gdyby jaka kobieta pokochała cię?
— Żałowałbym téj kobiety.
— A gdyby panu wyznała swą miłość?
— Jeszcze bardziej bym jéj żałował.
— A jeżeli by to była kobieta, która nigdy nie kochała i która by położyła w panu wszystkie swe nadzieje i marzenia?
— O wówczas nadzwyczajnie bym jéj żałował.
— Ale czybyś pan nie próbował rozpłomienić swego serca przy tym ogniu tak młodym i czystym?
— Nie.
— Pan chcesz być mężniejszym, niż jesteś w istocie.
— Zresztą nie byłbym nigdy zmuszony przyjść do téj ostateczności, żebym miał jéj powiedzieć, że ją nie kocham, gdyby wyznała mi swą miłość.
— Dla czego?
— Ponieważ kobieta, która nigdy nie kochała, która jest młodą i niewinną, nie zakochała by się z pierwszego wejrzenia we mnie, gdybym jej się nie starał podobać, a chociażby się i zakochała, nie ośmieliłaby się nigdy mnie o tém powiedzieć, bo my mężczyźni zaledwie śmiemy to powiedzieć kobiecie którą kochamy.
Pani Van-Dick nieznacznie ugryzła się w usta.
— Pan jesteś zanadto surowy, powiedziała.
— Nie pani, tylko wierzę w cnotę kobiet.
Tu nastąpiło milczenie, w czasie którego Tristan, który zdawało się. że zapomniał o téj rozmowie, wzniósł oczy na panią Van-Dick jak na posąg, i spuścił je znowu na portret z miną najobojętniejszą.
— Czy w téj saméj mam być pozycyi co wczoraj? powiedz pan proszę, może potrzeba inaczéj usiąść.
— Tak jak teraz zupełnie dobrze odparł Tristan.
— Cóżeś pan robił wczoraj wieczorem? po obiedzie nam zniknąłeś.
— Widziałem, że jedna z pani przyjaciółek przybyła ją odwiedzić, nie chciałem zatém być natrętnym i poszedłem do ogrodu porozmawiać z Willemem.
— O tak, przypominam sobie.
— Potém udałem się za obstalunkiem medalion u tak pani wiesz, i wróciłem do swego pokoju aby trochę poczytać.
— I dobrze pan spałeś?
— Doskonale.
— Jesteś więc szczęśliwy, a ja przez całą noc oka nie zmrużyłam.
— Czyś pani była cierpiącą?
— Nie, tylko jakieś smutne myśli.
— A któż może, mówił Tristan machinalnie i nie zwracając uwagi na słowa z ust jego wychodzące, a któż może cię pani tak zasmucać, ciebie stworzoną do szczęścia? Racz pani cokolwiek pochylić się na lewo.
— Czy tak?
— Tak.
— Mówiłeś mi pan?
— Mówiłem odparł Tristan mięszając dwa kolory na palecie, i wstrzymując się za każdém słowem, aby zwrócić większa uwagę, pytałem się, skąd mógł przyjść taki smutek?
— Czyż panu już ze sto razy nie mówiłam, że nie jestem szczęśliwą?
— A, bo widzisz pani, ja nie wierzyłem temu.
— Pan byłeś w błędzie, bo to jest prawdą i to dopiero od kilku dni.
I pani Van-Dick, aby ukryć wzruszenie jakiego doznała w téj chwili, schyliła się chcąc podnieść chustkę na ziemi leżącą.
— Ah! doprawdy? dodał Tristan, usuwając się nieco aby mógł lepiéj zobaczyć effekt pędzla, doprawdy?
— Cóż więc takiego się pani przytrafiło?
— Nie wiem, czy mam panu to powiedzieć?
— Czy wczoraj nie przyrzekliśmy sobie przyjaźni i ufności?
— Pani Van-Dick jeszcze wahała się.
— I cóż? zapylał malarz.
— A więc...
— Wybacz pani, że przerywam, ale racz cokolwiek podnieść głowę i patrzeć na mnie, tak, tak, bardzo przepraszam. Mówiłaś pani?...
— Pani Van-Dick zaczęła prowadzić rozmowę dość śmieszną, ze względu na obojętność tego, które mu to wszystko mówiła, a nie mając dosyć dowcipu aby z niéj się wycofać, i niechcąc też nagle jéj zaprzestać, coraz więcéj w niéj się zatapiała, co nadzwyczaj bawiło Tristana, który jak to już wiemy, przyrzeł sobie zostać zimnym jak marmur. Mówiłam, ciągnęła daléj pani Van-Dick, że tylko młode panienki mogą doświadczać miłości szczeréj i prawdziwéj; mężatki zaś, gdy wypadkiem poddadzą się jednéj z tych namiętności, któréj nicnime jest wstanie powściągnąć, są dwa razy nieszczęśliwsze: raz, że nie są już wolne, drugi raz, że uważa świat im to za występek.
— Muszę tu jednak wyznać, odparł Tristan, który sobie widać wziął za cel sprzeciwiać się téj biednéj pani Van-Dick, muszę wyznać, że, wiele kobiet myli się, sądząc, że zgodność w pożyciu domowém, jest jednostajnością i chorobą serca. Są kobiety, które rozumiejąc, że szczęście zawiera się w namiętnościach excentrycznych, są wstanie pokochać się w pierwszym lepszym młodzieńcu, blondynie lub brunecie którego napotkają nie pomyślawszy o mężu i dzieciach; nie myślę ja tu nikomu robić wyrzutów, jest to czyn przezemnie sprawdzony; a późniéj, czy to okoliczności, które je ochroniły od błędu, bądź też gdy już go popełniły, zapóźno spostrzegą się, że są oszukane, i nawet nie dziwią się, że nie poumierały z miłości.
— Jesteś pan jeszcze więcéj surowszym niż poprzednio, odparła pani Van-Dick, boleśnie dotknięta, i to coś mi powiedział, nie powinieneś mówić każdéj kobiecie, bo mógłbyś napotkać taką, która by się znalazła w podobnym przypadku, jaki dopiero co wymieniłeś, a tym sposobem sprawiłbyś jéj wielką przykrość, na którą ona nie zasłużyła.
— Tristan poznał, że się posunął za daleko, i że oczy biednéj pani Van Dick zaszły łzami. Muszę tu jeszcze dodać, mówił Tristan, że mówiłem to o kobietach w ogólności, a że żadnéj reguły nie ma bez wyjątku, może zatém się przytrafić, że czasem familja młodéj panienki zawiedzie się, łącząc sny i marzenia młodości z przykrościami starego wieku, serce kochające z sercem obojętném, osobę charakteru delikatnego, z osobą zbyt prostą i bez wychowania: wówczas wyznaję że nie będąc skrupulatem, mam taką kobietę za wymówioną, gdy jéj serce wiecznie odpychane wstrętem i odrazą od tego kogo jéj narzucono, szuka innéj podpory, któréj nie może znaleść w domowém pożyciu, szuka miłości, któréj koniecznie potrzebuje, a w sercu swego męża wynaleść jéj nie może. Wówczas pojmuję, że ona się cała oddaje temu, którego serce uważa za odpowiednie swojemu, i nie tylko że wytłaczam takiéj kobiecie, ale jeszcze ją szanuję i bronię.
— Ta mowa cokolwiek mnie pogodziła z panem, bo chociaż ojciec i matka téj młodéj osoby, ludzie w wieku i z doświadczeniem, oszukali się wydając ją za mąż, może się zdarzyć, że ta panienka mając tylko trzecią część ich wieku, a żadnego doświadczenia, sama się znowu zawiedzie w wyborze kochanka, a stąd podwójnie cierpi i znosi podwójną1 niewolę.
— Rzeczywiście, to może się przytrafić a nawet często następuje jako chwilowa kara za błąd popełniony, bo cudzołoztwo pod jakimkolwiek bądź pozorem ukrywane, jest zawsze grzechem, sama pani to przyznasz, a stąd wszystkie grzechy wymagają pokuty. W takim przypadku kobieta tak ma sobie postąpić:
— Jak?
— Oto błagać Boga o przebaczenie za błąd popełniony: zerwać stosunki z kochankiem, unikając zgorszenia jakie by mogło stąd wyniknąć dla męża i dzieci, a przekonawszy się, że każda miłość nieprawa, sprowadza udręczenia i zgryzoty sumienia, stać się zoną i kobietą jaką być powinna, a po upływie pewnego czasu, zapomni nawet jaką dawniéj była. Pani Van-Dick nie wiedziała co Tristan przyrzekł Wiliamowi, i nie tłumaczyła sobie ciągłego i loicznego oporu. Na nieszczęście, kobiety podobne Eufrozynie, kiedy o czém rezonu ją sądzą że od razu i bez żadnéj przeszkody dojdą do celu jaki sobie zamierzyły, złego zatém wynika, że gdy cel ten ich chybi, a spotykając silne przeszkody w zaprzeczeniach i odpowiedziach których nie odeprzeć nie potrafi, ten którego pragną przekonać staje się, że tak powiem ich przeciwnikiem: upokorzone, widząc że nie mogą mieć słuszności, i że cały stos namiętności jaki sobie zbudowały, jedno zdanie loiczne obala, wpadają w drażliwość nerwów, którym gniew i łzy towarzyszą. Tak też i Eufrozyna ze złością i goryczą odpowiedziała.
— Wy mężczyźni, jesteście bardzo szczęśliwi, szczególniéj zaś ty panie Tristan, że możecie dysputować ozięble o przedmiotach dotyczących serca i w chwili, kiedy namiętności są najwięcéj rozognione i uniesione, potraficie im nałożyć jarzmo woli i rozsądku; ale my kobiety jesteśmy zbyt słabe i nasze biedne serce mniéj silne od waszego, a żalem więcéj poświęcone nie zawsze rozumuje i czuje często niedostatek rad tak mądrych i szczerych jakie pan umiesz dawać, z czego wynika, że kobieta w położeniu podobném mojemu, jest bardzo nieszczęśliwą, kiedy będąc już raz zawiedzioną i chcąc postąpić tak jak pan przed chwilą jéj radziłeś, widzi się zmuszoną wyznać, że nie jest wstanie tego uczynić, Im pokochała tego, co nie jest ani jéj mężem ani kochankiem: zresztą, osądź pan, ile musi cierpieć, kiedy wszystko robi co może chcąc dać mu poznać, że kocha, a widzi, że ten pan nie tylko nie jest jéj wzajemnym, ale nawet odmawia wszelkiego współczucia i pobłażania.
Otóż już jesteśmy, pomyślał Tristan. Do kata, moja pani, przez tę sprzeczkę zostałaś wymowną, i nie sądziłem abyś mogła złego wszystkiego wyciągnąć taki wniosek; wprowadziłaś mnie w djabelny kłopot bo niewiem co ci na to odpowiedzieć, żeby cię zbyt nie oburzyć.
I Tristan rak mówiąc sam do siebie, nie przestawał malować, a Ęuftozyna widząc że milczy, tryumfowała z wygranéj jaką nad nim odniosła — Na to wszystko, jeżeli pani pozwolisz, odpowiem w dwóch słowach, dodał nasz malarz.
— Mów pan.
— Na to wszystko co dopiero słyszałem, jest jeszcze lepsza wymówka, jeżeli ta kobieta o któréj pani wspominasz jej potrzebuje, oto: że jest kobietą rozwiązłą.
— Tą razą, cios był za silny, była to ostatnia kula dopełniająca wyłomu.
— To szkaradne. co mi pan mówisz.
I to było wszystko co odpowiedziała pani Van-Dick, mając zranione serce i obrażoną miłość własną: poczém zasłoniła oczy chustką.
Tristan poznał dopiero, że za daleko się po sunął, i że postąpił sobie jak człowiek bez wychowania znajdując przyjemność w udręczaniu téj biednéj kobiety, któréj serce podbić nie było sławą. Przejął się więc litością, a zapomniawszy o jéj śmiesznościach, i zobaczywszy łzy w jéj oczach, podniósł się spiesznie, podszedł ku niéj i wziąwszy ją za rękę wyrzekł:
— Czy panią obraziłem? na imię Nieba nie chciałem tego uczynić!
I oglądał się na wszystkie strony, czy kto nie nadchodzi, bo byłby w rozpaczy gdyby go kto znalazł w tak śmiesznéj pozycyi. Był on w położeniu, jak starsze dzieci, kiedy wybiją młodszego a potém drżą z obawy aby matka nie nadeszła.
— Oh! panie Tristan, źle, bardzo źle uczyniłeś.
— Ale przysięgam pani, że wtém co powiedziałem nie było żadnéj osobistości.
— Choćby i tak: od samego początku rozmowy, pan udajesz, że nie rozumiesz tego co ci chcę powiedzieć, a nie widzisz ile na tém cierpię.
I mówiąc to Eufrozyna obcierała oczy, i z tém było jéj dosyć do twarzy.
— Bądź, pani przekonaną, że gdybym wiedział, że sprawię pani najmniejszą przykrość, nie byłbym tego mówił: rozumiałem, że każda rozmowa jest tylko grą.
— Grą... cóż jeszcze?
Tu Eufrozyna rzuciła wzrokiem jakby chciała powiedzieć:
Czy więc zawsze będziesz nieubłaganym?
— No, mówił daléj Tristan, podaj mi pani swą rękę na zgodę.
— Czyż mogę co panu odmówić?
I ścisnęła rękę. Tristana, jeszcze silniéj niż przeciwnik pragnący się pogodzić.
— Czy przyrzekasz mi, dodała. odtąd nie być ze mną tak złośliwym?
— Przyrzekam.
— Wierzyć wszystko, co panu powiem?
— Tak.
— I odgadnąć czego nie będę śmiała powiedzieć?
— Zrobię wszystko z siebie co będę mógł.
— No teraz przebaczam panu, rzekła, ocierając jeszcze raz oczy, potém podniosła się; jakże jestem brzydką, powiedziała, oczy mi się czerwienią, ale to pańska wina; pokaz no pan mój portret, niech zobaczę jak wyglądałam przed chwilą, bo teraz nie śmiem na siebie spojrzeć.
Kazała usiąść Tristanowi przed portretem, a położywszy obie ręce na ramieniu malarza oparła głowę na ręku. Przecudownie, zawołała, ale ja nie jestem tak piękną.
— To mogę inny zacząć, rzekł z uśmiechem nasz mularz, ale uprzedzam panią, że zawsze cię odmaluję, taką jaką jesteś.
Eufrozyna patrzyła Tristanowi w oczy z miłością.
— Kochasz mnie choć trochę, przyjacielu? zapytała.
— Ja pani? możesz że wątpić o moich szczerych uczuciach.
— I powinieneś mnie kochać, bo ja cię bardzo kocham; i wymówiła te słowa z głębokiém westchnieniem.
— Czy mam jeszcze usiąść? zapytała.
— Widzisz pani, że portret jest prawie ukończony: mam tylko jeszcze zrobić suknią, a do tego nie ma potrzeby abyś siedziałaś.
— A więc mogę się rozebrać?
— Zaraz, ja się ztąd oddalę.
— Możesz pan zostać, przejdę do gabinetu.
— A więc do zobaczenia wieczorem.
— Do wieczora, pani.
Tu Eufrozyna podała rękę malarzowi, patrząc na niego z całym ogniem, jaki się w jéj oczach przebijał.
— Nie będziesz już więcéj żartował ze mnie? zapytała.
— Pani wiesz sama, że nigdy nie miałem téj myśli.
— A teraz wiesz pan dla kogo ten portret jest przeznaczony? rzekła z udaną obawą.
— Wiem, odparł Trisian z udaném wzruszeniem.
— Więc do widzenia.
— Żegnam panią, i pocałował rękę Eufrozyny.
Tristan zabrał całą robotę, i spojrzawszy kilka razy na drzwi pokoju, w którym się rozbierała pani Van-Dick, wyszedł, rozmyślając nad tém co zaszło.
Kobieta! jakąż jest nie pojętą zagadką, mówił sam do siebie; ta co zdaje się być najgłupszą w potoczném życiu, gdy jéj serce zapłonie miłością lub jaką żądzą, staje się najbardziéj wymowną. Zarzuć zasłonę na jéj osobę, a słuchaj tylko jéj głosu; o jakże się zdziwisz, gdy odrzuciwszy takową; ujrzysz z jakiego ciała wychodziły te słowa, coś przed chwilą je słyszał. Pojmiesz dopiero, dla czego ktoś dał się uchwycić w jéj sidła, i pokochał tę kobietę. Nie może być już stworzenie więcéj niezgrabne i śmieszne jak pani Van-Dick, przecież ona mówi takie rzeczy co i Henryeta, osoba młoda, zgrabna i dowcipna. Dopiero zatém od wczoraj to pojąłem, że Willem ma się za wytłumaczonego, i gdyby nie to, żem mu uroczyście przyrzekł, gotów byłbym sam się nią zająć. Kiedy zobaczysz, mówił daléj sam do siebie Tristan, kochanka kobiety brzydkiéj, nierozsądnéj, lub złośliwéj, która na pierwszy rzut oka ma coś w sobie odpychającego, naprzód zadziwisz się, że ta kobieta jest kochaną, starasz się zbadać przyczynę téj miłości, bo powierzchowność téj osoby nieokazuje aby można ją było pokochać; naówczas zobaczysz, że Bóg wlał w to stworzenie coś takiego, czego ty nie jesteś wstanie dostrzedz, a co się odkrywa przed tym, którego ona wybrała. Będzie to jak magnes przyciągający, bądź serce, bądź smak, bądź rozum: podobnie jak ziemia, co ci się dziś wydaje czarną, błotnistą i nieurodzajną, a wewnątrz niéj znajdziesz kiedyś kopalnią złota lub drogich kamieni.
Gdy tak sobie rozmyślał nadszedł Willem.
— I cóż, zapytał kommissant, czy skończyłeś?
— Oto jest, i Tristan pokazał mu portret.
— Cudownie! zawołał Willom; jestem ci nieskończenie wdzięczny, kochany P. Tristan, kiedyż zupełnie będzie ukończony?
— Jeszcze tylko z godzinę roboty.
— Czy Eufrozyna przyznała się panu, że ten portret ma być dla mnie?
— Tak jest, ale mi zaleciła jedną rzecz.
— Jakąż?
— Aby ci o tém nie wspominać: udaj że zatém, jakbyś o tém nic nie wiedział.
— Bądź pan spokojny.
— Ona nie tutaj go ci ofiaruje.
— Oho!
— A nawet nie ona sama ci go odda.
— Dla czegóż?
— Ponieważ chce zrobić ci kompletną niespodziankę.
— Ach jak to dobrze!
— I ja to podjąłem się, odprowadzając cię do powozu, wsunąć ci go w rękę, w chwili gdy już konie ruszą.
— O jakże ją polem poznaję.
— A więc cicho, albo pogniewamy się.
— Nic się pan nie obawiaj; a teraz, odchodzę do bióra. Dzięki, dzięki ci panie Tristan!
Willem wyszedł z pokoju z czołem wypogodzęném, z uśmiechem na ustach i radością w sercu.
Otóż jeden szczęśliwy, rzekł sobie Tristan patrząc za odchodzącym kommissantem. Ah! kochana pani Van-Dick, napróżno się silisz, nie dozwolę ci zniszczyć szczęścia tego poczciwego i otwartego chłopca.
W wilią dnia, kiedy miał wyjechać Willem, Tristan jeszcze raz mu zalecił i kazał przyrzec że nic nie wspomni Eufrozynie o portrecie; podczas nocy pożegnalnéj, biedny nasz przyjaciel, z jednéj strony pobudzony szczęściem téj niespodzianki, jaka miała go spotkać od Eufrozyny, z drugiéj zaś związany obietnicą milczenia, o mało co się nie wymówił, ale Willem jako człowiek uczciwy, dawszy na to słowo, milczał. Tristan skrył się za swoim oknem, i około pierwszej zrana mógł widzieć biednego chłopca przychodzącego pożegnać swą kochankę, którą opuszczał na miesiąc.
Pożegnania były smutne.
Tristan przewidział je, ale nic o tém nie wspominał.
Willem przededniem wyszedł od Eufrozyny, ale tak był wzruszony, iż nie widział że jego kochanka nie cierpiała tyle ile on.
O dziesiątéj po śniadaniu, którego wcale nie tknął, znalazł sposobność, podczas kiedy Van-Dick przygotowywał w biórze ostatnie polecenia, jeszcze raz pożegnania Eufrozyny, która wzdychała, jakby jéj kochanek oddalał się na rok lub dłuéj, ale Willem będąc tyle wzruszony, nie mógł dostrzedz ani tak nagłego żalu, ani też téj oziębłości, przy pierwszém pożegnaniu.
— Nareszcie wrócił Van-Dick trzymając listy, uścisnął serdecznie rękę. Willema, mówiąc: kochany Willemie, chciałem koniecznie uwolnić cię od téj nudnéj podróży, ale sam widzisz że mnie interessa tu zatrzymują. Wszystko robiłem co mogłem, abyś mógł pozostać, ale moja obecność jest koniecznie tu potrzebna, miéj mnie żalem za wytłumaczonego: jedź i powracaj jak najprędzéj: czy pojąłeś dobrze wszystko?
— Tak jest.
— Oto masz moje plenipotencye.
— Bardzo dobrze.
— Rób wszystko, co uznasz za stosowne, i oświadcz domowi Daniel, że nie tylko pozostawiam mu czas, ale nawet udzielę pieniędzy aby wstrzymać jego upadłość, i abym tylko nie wlazł w te nudzące processa, oto wszystko czego żądam.
— Jedź więc.
— Zegnam cię kochany panie Van-Dick.
— Bądź zdrów mój Willemie.
I obadwa szczerze się uściskali; pan domu zacierając ręce powrócił do siebie, a Willem w towarzystwie Tristana wyszedł z pokoju. Łza i westchnienie kommissanta, towarzyszyły skrzypnięciu drzwi za nimi zamykającemi się.
— No bądź odważnym! cóż u czarta, rzekł Tristan do Willema.
Zapewne, ani ty mój czytelniku, ani ja, nie obcięlibyśmy doświadczyć podobnéj miłości, a jeżelibyśmy podobnie jak Tristan patrzyli na tę walki namiętności, z początku uznalibyśmy je za śmieszne i dziwaczne, bo też rzeczywiście takiemi były, potém ulitowalibyśmy się i pocieszali tego biednego chłopca, co go taki obłęd opanował, a w końcu stali się przyjaciółmi jego, i nieuważali już tego za śmieszne.
— No bądź odważny, powtórzył Tristan, a jeżeli ci brakuje na odwadze, to ja ci jéj dodam.
— Czy masz pan portret?
— Mam.
— O! daj mi go.
— Czy przyrzekniesz mi być odważnym?
— Przyrzekam.
— Nie być wcale smutnym?
— Przyrzekam.
I Tristan bawił się, raz ukazując portret. Willemowi, drugi raz chowając, kiedy ten już miał go złapać, i uroczyście mu przyrzekał podobnie jak dzieci, którym dają cacko, pod warunkiem, że będą grzeczne.
W końcu, oddał medalion przyjacielowi, który z uniesieniem go ucałował.
— A ja, rzekł Willem, sądziłem, że się pan kochasz w Eufrozynie!
— Nierozsądny!
— Ja rozumiałem, że mnie pan zwodzisz!
— Któż ci nasunął myśl podobną?
— Eufrozyna.
— Jaklo?
— Ona mi powiedziała, żeś w niéj rozkochany do szaleństwa.
— Ja?
— Tak jest: że to zaraz odgadła z twego spojrzenia, i po twéj uprzejmości, a skoro zobaczyła, że jestem zazdrosny, zdawała się być szczęśliwą.
— To jest sposób, jakiego wszystkie kobiety używają, aby być więcej kochane.
— Teraz to pojmuję, ale to źle z jéj strony.
— Nic miej jéj tego za złe, jest to przyzwyczajenie kobiet tak naturalne jak to, że mają dwie ręce.
— Ale ona, mogła mnie przez to poróżnić z panem, który jesteś moim najlepszym przyjacielem.
— Teraz już wiesz czego się masz trzymać, nieprawdaż?
— O! tak.
— Nie posądzasz mnie już więcéj?
— Choćby mi mówiono rzeczy najprawdziwsze na pana, nie uwierzyłbym.
— Dobrze robisz, bo przyznam ci się. że takie jest moje ostateczne postanowienie.
Tak rozmawiając doszli do dyliżansu.
Willem spotkał kilku znajomych, ale nie zatrzymywał się z nimi, tylko zbył ich ukłonem; potrzebował bowiem mówić jeszcze o Eufrozynie... Z jego mowy, można było odgadnąć jak mu serce biło, a nawet gdy mówił o czém inném a nie o swéj kochance, usta mu drżały i wahał się, co przekonywało o słanie jego umysłu i serca.
— Wszakże pan będziesz do mnie pisał? zapytał.
— Będę.
— Będziesz jéj mówił o mnie?
— Bądź spokojny.
— Nie bardzo jednak otwarcie, bo kobieta zawsze okrywa się wstydem, gdy obcy mówi jéj o kochanku.
— A jednak jest między nami pewien rodzaj zwierzenia, skoro ona mi zaleciła abym ci oddał jéj portret.
— To prawda, pan zostajesz, pan jesteś daleko szczęśliwszy.
— A ty, powrócisz za piętnaście dni.
— Jak będzie można najprędzéj. Jakże się będę nudził; nieprawdaż, że już pana tém nudzę?
— Wcale nie, wiem ja jak to idzie.
— No, już żegnam pana, odjeżdżają.
— Bądź zdrów.
Rzeczywiście, zatrąbiono na podróżnych.
Obadwaj przyjaciele uściskali się.
Dopóki powóz nie odjechał, Tristan stał przy drzwiczkach. Skoro pocztylion trzasnął z bicza, podał jeszcze rękę Wiliamowi, który ją znaczączo uścisnął i ostatni raz go pożegnał.
Przy tém pożegnaniu, dwie łzy długo wstrzymywane ukazały się w oczach biednego chłopca; Jedna z nich była poświęcona Tristanow.
Gidy powóz już ruszył, Willem dwa czy trzy razy wychylił głowę, chcąc jeszcze pożegnać Tristana, który już się wrócił: poczém dyliżans zawrócił na inną ulicę, i nasz kommissant pozostał sam z swemi myślami.
— Zobaczmy co się teraz dziać będzie, rzekł sobie Tristan, i powrócił do domu leżącego nad kanałem książęcym.
Zastał Van-Dicka w biurze. Już od kilku dni poczciwy kupiec nie wychodził z domu, jakeśmy słyszeli go mówiącego przed Wiliamem, bo interessa jego szły coraz lepiéj, tylko więc w godzinie obiadowéj można go było widzieć porzucającego księgi rachunkowe, i wówczas ukazywał się uśmiechając i zacierając ręce.
Syn zaś jego Edward, ze zbytków zjechał na krzyżu z całego piętra na dół, skutkiem czego musiał leżeć w łóżku, wśród częstych nacierać spirytusem kantorowym, a Tristan musiał zaniechać dawania mu lekcyi, co cieszyło niezmiernie naszego próżniaczka.
Pani Van-Dick była więc samą.
Skoro zdaleka zobaczyła Tristana, zeszła na dół, udając jakby przypadek ją tam sprowadził.
— I cóż, zapytała, odjechał?
— Odjechał.
W oczach Eufrozyny malowała się radość, że była wolną.
— I cóż pan teraz będziesz robił?
— Czy syn pani jest jeszcze słaby?
— Jeszcze.
— A pan Van-Dick, czy mnie nie potrzebuje?
— Nie.
— A więc wyjdę trochę, rzekł Tristan, szukając wszelkiemi sposobami uniknienia rozmowy z Eufrozyną.
— Pan wschodzisz rzekła Eufrozyna a ja będąc smutną, pozostanę znowu samą, nie dobry z pana przyjaciel.
I zrobiła kwaśną minkę.
— Interes wymaga abym wyszedł na miasto, ale skoro powrócę, będę na twoje pani rozkazy jeżeli zastanę cię jeszcze smutną i samą.
— No, do widzenia, dodała Eufrozyna bardziéj zasmucona z nieobecności Tristana przez godzinkę, niż z odjazdu Willema na cały miesiąc.
Tristan, jak się można domyśleć, powrócił dopiero na sam obiad.
Eufrozyna na nawo zrobiwszy tualetę, podwójnie była rozgniewaną, raz, że napróżno czekała, a drugi raz, że napróżno się przebierała; ale skoro się ukazał Tristan, uraza uleciała, a cień jéj tylko ukazał się oczom przybyłego, nie pozostawiwszy nawet na czole kupcowéj, żadnéj chmurki, które oznaczają ślad minionéj burzy.
— Jak się ma Edward? zapytał Van-Dick, siadając do stołu.
— Cokolwiek lepiéj, mój przyjacielu.
Te tylko słowa zmięszały się z brzękiem widelców i talerzy podczas obiadu, Van-Dick bowiem miał wiele do myślenia: Tristan nie był usposobiony do prowadzenia rozmowy z swym gospodarstwem, a Eufrozyna nie mogłaby dokładnie powiedzieć o czém myślała.
Po obiedzie, Van-Dick powiedział jeszcze jedno słowo: wychodzę.
I wyszedł.
Tą razą, nie było sposobu wymknąć się Eufrozynie.
— Nic nie mówiłeś podczas obiadu, panie Tristan, czyś nie słaby? zapytała.
Tristan, znalazłszy w tym zapytaniu najlepszy środek do wyjścia z kłopotu, odpowiedział:
— Tak jest, pani, trochę cierpiący, i pragnąłbym dziś wcześniéj odejść do siebie.
— Ale zaczynam uważać, że pan rzeczywiście unikasz.
— Ja, pani, a tu dla czego?
— Naprzód dla tego, żeś nie powrócił, jak przyobiecałeś.
— Pewien interes.....
— Może kobieta?
— O, kobiety wymazałem z mego serca.
— Czy wszystkie?
— Wszystkie.
— Patrz pan jak jest pięknie, powiedziała po niejakiéj chwili pani Van-Dick, podaj mi rękę i chodźmy trochę posiedzieć w ogrodzie; czy zgadzasz się pan na to?
— Z największą chęcią.
Wieczór był prześliczny.
Eufrozyna usiadła z swym towarzyszem W gaiku, przez którego gałęzie i liście nie można było dostrzedz brzasku dziennego, jaki zachodzące słońce pozostawiło jeszcze na horyzoncie, tego ostatniego uśmiechu przyrody, znużonego upałem, wonią i miłością.
— Była rzeczywiście w powietrzu jakaś woń miłosna, i powiewy gorejące, któremi serce oddycha i wciąga je w siebie, i które tak działają na nas, że mimowolnie szukamy istoty, w którą chcielibyśmy przelać połowę tego co czujemy, i nawzajem przyjąć od niéj co sama czuje.
— Pani Van-Dick bezwątpienia doznała tychże samych wrażeń, bo z miłym zaniedbaniem oparła się na ramieniu Tristana, a zwiesiwszy głowę, patrzyła na kwiaty rosnące z obu stron alei ogrodu, i nic nie mówiła. Musimy wyznać, że w takich okolicznościach, milczenie jest zwierzeniem się serca.
W tym gaiku stały dwa krzesła; pani Van-Dick wzięła jedno i kazała usiąść Tristanowi na drugiém naprzeciw siebie.
— Jak piękny wieczór, zaczęła pierwsza.
— Przepyszny....
Poczém pięć minut upłynęło, a żadne z nich nie wyrzekło i słowa.
— Jakże ci jest dzisiaj, mój przyjacielu?
— Daleko lepiéj.
Znowu pięć minut milczenia.
Rozmowa ich, podobna była do lampy bez oleju, którą chcą ze wszystkich stron zapalić, a ona ukazawszy tylko mały płomyk niebieski natychmiast gaśnie.
Pani Van-Dick pojęła, że musi otwarcie zadać mu pytanie.
— Cóż ci więc jest panie Tristan? Nic do mnie nie mówisz.
— Bo ja myślałem, pani...
— Czy można wiedzieć o kim?
— O Willemie biednym chłopcu, który musi być bardzo smutny, i bez najmniejszj miłości właésnej, chciałby żebym był na jego miejscu, a on w téj chwili zajął moje.
— I pan chętnie przystałbyś na tę zamianę?
— Aby go uczynić szczęśliwym...
— Jakaż oziębłość! dodała Eufrozyna tonem uszczypliwym.
— To tylko poświęcenie się.
— I dla czegóż sądzisz pan, że Willem chciałby być obok mnie w téj chwili?
— Pani mnie oto pytasz?
— Tak, powiedz proszę.
— Ponieważ panią kocha.
— Wiesz pan, że gdyby to, co go czyni tyle szczęśliwym robiło mi przyjemność, to poświęcenie się ze strony pana byłoby miłe tylko dla jednéj strony.
— Jestem pewny że pani czujesz połowę tego co Willom w téj chwili.
— I któż pana o tém zapewnił?
— Zdawało mi się, żem to spostrzegł.
— A żatém. omyliłeś się mój panie?
— Żałuję mocno.
— Willem jest moim przyjacielem, kocha mnie i ja nawzajem kocham go a|k przyjaciela, ale będąc zajęty interessami, dla jakich został wysłany, bądź pan pewien, że nie myśli o przyjaciołach, jakich tu pozostawił.
— Jesteś pani niewdzięczną.
— Nie, tylko znam dobrze Willema.
— Ależ pani, nie żałujesz go?
— Jego podróż była konieczną. Ale pan zdajesz się zadać odemnie jakichś zwierzeń względem Willema?
— Nie, pani.
— Jeszcze raz powtarzam, że Willem jest i będzie zawsze tylko dla umie przyjacielem. Wiem że był bardzo rozkochany we mnie: być może, wśród życia smutnego i jednostajnego jakie wiodłam, jego miłość szczera i prawa dosięgła mnie, ale teraz już zapóźno.
Otóż to pięknie, pomyślał Tristan. Widziałem wiele kobiet co kłaniały, ale w takim stopniu nie zdarzyło mi się widzieć.
— I dla czegóż za późno? dodał głośno.
— Ponieważ miejsce, które on chciał zająć, jakkolwiek nie jest jeszcze wzięte, ale jest dane.
— Czy nie można by wiedzieć, komu?
— Nie, trzeba odgadnąć, i jestem pewną, żeś pan odgadł.
Tristan nic nie odpowiedział.
Eufrozyna wzięła to milczenie za wyznanie.
— Czy kazałeś pan zrobić medalion? zapytała.
— Tak, pani.
— Czy skończony?
— Skończony.
— A gdzież jest? Czy żeś mi pani nie powiedziała, że jest przeznaczony dla kogoś?
— To prawda, ale nie, wymieniłam osoby.
— Nie kazałaś że mi pani odgadnąć?
— Kazałam.
— A więc odgadłem.
— Ah! zawołała Eufrozyna głosem niepodobnym do opisania, i oddałeś go pan temu, co go powinien posiadać?
— Tak jest.
— Jest żeś tego pewny?
— Czy mnie pani uważasz niezdolnym odgadnąć rzeczy tak łatwéj?
— I on.... był szczęśliwym?
— Upojony radością!
— I cóż z nim zrobi?
— Będzie go nosił przez całe życie na sercu,
— A teraz?
— Ucałowałby go z radością, gdyby nie miał kogoś obok siebie.
— Eufrozyna, wziąwszy pod rękę Tristana, przejdźmy się po ogrodzie rzekła. Wiesz pan, że jesteś bardzo rozumny, kiedy odgadujesz rzeczy o których ci nie mówiono?
— Do tego potrzeba tylko serca i oczów.
— I jest że on przekonany, że go kocham?
— Zupełnie.
— I nie zdradzi mnie?
— Nigdy! bo on to przysiągł.
— Za każdą odpowiedzią. Eufrozyna opierała się coraz silniéj na ramieniu Tristana.
— Nie wiem co mi jest dzisiejszego wieczora, rzekła, jestem tak szczęśliwa, jak nigdy, a pan?
— Któżby nie był szczęśliwy, będąc na mojém miejscu?
— Eufrozyna ścisnęła ręko Tristana.
— Czy uwierzysz mi co panu powiem!
— Cóż takiego?
— Nie uwierzysz?
— Przysięgam.
— A więc: mój mąż tylko co ma wrócić.
— Tak jest.
— Czy wiesz co uczyni?
— Nie wiem.
— Pójdzie do swego pokoju, zamknie się i będzie czytał.
— Doprawdy?
— Z największą pewnością. nie spyta się nawet o mnie tak jakby mnie nie było, a zatém i ja powrócę do swego pokoju, jak wdowa, rozłączona z mężem i oddzielona jedném piętrem.
— To szczególne.
— Mogę przyjmować w nocy kogo zechcę, a Van-Dick o tém wiedzieć nie będzie, bo jego pokój jest oddalony od mego, nie usłyszy zatém ani jak kto wejdzie lub jak będzie wychodził.
— Szczęście, że cnota czuwa przy drzwiach twoich pani.
— Nie cnota, ale wierność.
— A więc pani przyjmujesz kogo?
— Nie, ale jeżeli on mnie kocha, jak powiedział, to przyjdzie.
— Czy ten co posiada twój portret?
— On sam.
— Przyjdzie.
— Eufrozyna jeszcze silniéj ścisnęła rękę Tristana.
— Nieprawdaż, że przyjdzie?
— Tak jest.
— Pan mu to powiesz?
— Powiem mu to od pani.
— O Tristanie! niewiem już sama co mówię, głowa i serce mnie palą. Miłość o któréj marzyłam ziściła się:
I ścisnąwszy z zapałem rękę Tristana, prosiła aby usiadł obok niéj; sama zaś uniosła cokolwiek swéj sukni, jakby dla w ciągnienia w siebie świeżego powietrza, którego zdawała się tak potrzebować. Ramiona jéj były odkryte, i jakaś woń roskoszy oczekiwanych otaczała tę kobietę, która w cieniu wieczornym nie wzbudzała żadnéj śmieszności. Daléj następuje zawsze chwila, w której kobieta kochająca, czy zmysłowo, czy sercem, czy mieszczanka czy księżniczka, rozumna lub głupia, kiedy zresztą jest piękna, chwila mówię, w któréj umie stać się powabną. Pani Van-Dick będąc znużona upałem dziennym, i przekonana że Tristan zachował jéj portret, nie miała już słów dla niego, i z zapałem zmysłowym, który był jéj jedyną cnotą, położyła głowę na ramieniu swego kochanka zamyślonego, a w uściśnieniu rąk, Tristan pojął jedną złych natur silnych i nie ugiętych, które jak Messaliny są często znużone, ale nigdy przesycić się nie dają. Dodaj do téj wytrwałości zmysłowéj przymioty fizyczne, ze sztuką jaką każda kobieta dodać sobie potrafi, a będziesz miał bez żadnéj przesady postać starożytną, jaką Eufrozyna przypominała nam przez swe zarysy marmurowe.
Tristan nie był także ze spiżu, i lekki powiew wiatru wieczornego jeszcze bardziéj działał na niego. Prawda, że nic jéj nie odpowiadał, prócz „czy mnie kochasz“ i te tylko słowa miał ciągle na ustach; słowa, w których mieszczanka Phryne tyle umieściła ognia; ale mimowolnie, pomimo obietnicy uczynionéj Willemowi, obietnicy, która zdawała się być wyrytą na każdym listku krwawym charakterem, i którą pomieszany umysł Tristana usiłował uczynić stalą i silną, pomimo mówię téj obietnicy, ręce jego nie mogły nie odpowiedzéć tak częstym uściśnieniom, oczy, nie były zdolne odwrócić się od tych piersi na pół osłoniętych, które mu się okazywały przy bladém świetle gwiazd, jak pod zasłoną złotem nabijaną, a głowa nie była wstanie oddalić tego oddechu palącego, jaki wychodził z ust kobiety, która spoczywała na jego ręku. Wahał się zatem, zrobiwszy krok pierwszy, jak wyjść z tego położenia: czy dotrzymać obietnicy, czy złamać przysięgę i przestąpić ostatnią granicę oddzielającą go od zupełnego wiarołomstwa, kiedy głos Athenais dał się, słyszeć.
Pani an-Dick skoczyła, jakby jéj przyłożono rozpalone żelazo. Nie był to ani wstyd, ani obawa, było to tylko naturalne wrażenie, niespodziewanego głosu, który nagle wstrząsnął jéj zmysły osłabione.
— Co takiego? zapytała, wstając i poprawiając z wielką wprawą swą toaletę.
— Pani! krzyczała Athenais na drugim końcu ogrodu, kataplazm już gotów, a pan Edward chce koniecznie, żeby pani mu go przyłożyła.
— Zaraz tam idę.
Athenais oddaliła się.
— Słuchaj, rzekła Eufrozyna, ściskając rękę Tristana, pozostanę trochę u mego syna, a ty powróć do swego pokoju, i kiedy usłyszysz mnie grającą na fortepianie, zejdź do ogrodu, przystaw drabinę i wejdź oknem. Ja cię kocham!
I Eufrozyna znikła, nie dawszy czasu Tristanowi wyrzec słowa.
On też podniósł się i zachwiał, jak ten, co dopiero wstał ze snu; poprowadził ręką po czole, spojrzał na około i przeszedłszy się kilka razy po ogrodzie, udał się do swego pokoju, gdzie otworzywszy okno, utkwił swój wzrok w gwiazdach. Już z pół godziny tak marzył, sam nie wiedząc o czém, gdy nagle usłyszał glos fortepianu. Pani Van-Dick grała ostatnią myśl Webera, którą tym razem grała dosyć dobrze.
Tristan usłyszawszy pierwsze tony muzyki, mimowolnie był wzruszon. Przypomnijmy sobie, że nasz bohater nie był zbyt materyalny, tém więcéj odtąd, kiedy wszedł w obowiązki do kupca, czystość czuwała przy drzwiach tego domu, i chociaż czasem jakie myśli miłosne paliły głowę professora, nie przybrały nigdy właściwej formy. Łatwo zatém pojąć, że bogini czystości, która czuwała nad naszym bohaterem zdawała się od wczoraj być znużoną i dozwoliła popełnić błąd swemu protegowanemu; łatwo pojąć mówię, wahanie się Tristana, gdy usłyszał zaproszenie muzykalne Eufrozyny. Prawda, że uroczyście przyrzekł Wiliamowi, i to prawda, że długi czas znajdował Eufrozynę zbyt śmieszną, ale Willem był daleko, Willem nie dowie się o niczém. Ileż to od początku świata było podobnych wiarołomców, a natura nie wzdrygała się na nich z oburzeniem, ani nawet nie zachowała ich w pamięci. Ile to było cmentarzy, ile grobów, a w nich iluż ludzi, którzy ulegli pokusom podobnym jakie ścigały naszego bohatera, a gdy śmierć przyszła, umieściła ich wszystkich w jednym dole, w téjże samej ziemi i w jednakowém położeniu, dobrych i złych, wiernych i krzywoprzysięzców.
Wszystkie te myśli, przychodzą człowiekowi, który jak Tristan ma popełnić czyn, o którym wątpi, czy jest zły, lub dobry. Gdyby Tristan w ciągu swéj młodości napotkał był już podobnego komissanta jak Willem, i gdyby ten kommissant podobną miał kochankę jak Eufrozyna, jest rzeczą pewną, żeby uczyniwszy podobną obietnicę, nie wahałby się i to co uważał dziś za czyn niegodny, byłoby dlań drobnostką, pomyślaną rano, wykonaną wieczorem, a nazajutrz zapomnianą.
Ale rzeczy inaczéj się miały: Wykonał uroczystą przysięgę, i nie należało do niego roztrząsać czy słusznie lub nie. Willem kochał Eufrzynę, był smutny przy odjeździe, ale ufny w przyjacielu, który uważał za podłość oszukiwać go i wyśmiewać jego smutek. Serce, w jednéj z tysiącznych kryjówek nieprzejrzanych i trudnych do odgadnienia, nawet dla anatomistów, serce mówię, ukrywa w sobie jakieś uczucie, co nie jest ani wstydem, ani wyrzutem sumienia, a które jednak składa się z tych dwóch głosów sumienia. Zatém człowiek, który znajdując się w podobnych okolicznościach jak Tristan, oszukuje przyjaciela i wydziera mu kochankę, doznaje za powrotem pierwszego kochanka tego uczucia, którego nazwać nie umiemy, a kobieta jakiegoś wiecznego zapomnienia. — Gdy ujrzy przyjaciela, który mu zaufał, powracającego z równąż miłością dla kochanki, a w uniesieniu radości zwierzającego się sercu, które go oszukało, naówczas rumieni się za swój postępek. Ten zaś wstyd, nie pochodzi z tego, że odebrał przyjacielowi jakąś cząstkę, którą on znajduje w całości, bo cudzołóztwo jest wyborny owoc, którego każdy może ukąsić, a posiadacz onego nie pozna śladu zębów, ale z zazdrości nie odłącznéj z miłością własną, i z słusznego żalu, że nie zasłużyliśmy na tę ufność przyjaciela, jaką, w nas położył. W sercu takiego człowieka powstaje jakaś tajemna walka, waha się, czy ma wyznać prawdę swemu przyjacielowi; „uczynię go nieszczęśliwym. mów i do siebie, ale przynajmniéj nie wystawię go na pośmiewisko. Będzie się rumienił przedemną, ale jeżeli kiedyś się o tém dowie, nie będzie się rumienił przed nią, krótko mówiąc, będzie wiedział czego się ma trzymać względem kobiety którą kocha, może mu przez to wydrę szczęście ale mu oszczędzę zawodu jakiego prędzéj lub późniéj dozna.“ Potém, tenże sam człowiek, patrząc na kobietę, mówi sobie: „Zresztą jakimże prawem czynię nieszczęśliwą to biedne stworzenie? czy za to, że dziś oddaje się temu, a wczoraj mnie? Czyż pierwéj nim mnie poznała, nie powierzyła się tam temu? Mamżeż zająć miejsce na chwilę opuszczone, nad którém przyrzekłem przyjacielowi czuwać, i strzedz? a zresztą wśród naszych uścisków, pochodzących z nudów i bezczynności, czy nie było czasem między mną i tą kobietą tajemnéj umowy, że nasza miłość jest jak bezkrólewie, i że musimy zapomnieć o sobie. kiedy prawdziwy król powróci? Byłżebym posłuszny miłości własnéj? Czy dla tego, że ta kobieta oddala się mnie, czyli że przyzwoliła na ten akt cielesny, który zawsze poprzedza jakiś rodzaj wzruszenia, wstydu, mam prawo uczynić ją godną pogardy i nieszczęśliwą, ponieważ okoliczności, jéj serce, lub wola uczynią ją szczęśliwszą z tamtym, niż ze mną? a zresztą, choćby mnie przeniosła, mógłżebym w oczach mego przyjaciela ją przyjąć bez wstydu i zatrzymać ją bez wyrzutów sumienia? Czyż bym mógł ją kochać za to? A len związek przypadkowy, któremu tajemnica i powab roskoszy dodały oczarowania, czy pozostanie nadał, takim skoro będzie wiadomym dla wszystkich? Czyż nakoniec mam żądać, aby ta kobieta, jeśli nie chce być moją, nie należała i do tego, którego kochała? nie, nie, winienem jéj przebaczyć muzę wymazać z mojéj i jéj pamięci dni, które zgwałciły jéj przysięgi miłości, i mojéj przyjaźni, winienem odtąd okazywać dla niéj jeszcze więcéj szacunku, i we wszystkiém tak postepować, iżby zapomniała o błędzie, który na szczęście nie będzie nigdy popełniony.“
„Otóż tak należy sobie rozumować, i tak czuć kiedy na nieszczęście nie byliśmy dość silni, aby się oprzeć pokusom, w których, nie wiem dla czego, kobiety najwięcéj znajdują upodobania, iż otaczają niemi przyjaciół swego kochanka. I oto są myśli, które w umyśle Tristana ciągle krążyły. Jednakowoż, choć sumienie podawało mu dobre rady, to zmysły, te wieczne tyrany człowieka, radziły mu gorzéj, bo w położeniu w jakim się nasz bohater znajdował, ta przepaść kwitnąca, w którą był bliskim wpadnięcia, nie zdawała się być dla niego zasługującą na nazwisko złego.
Gdyby pani Van-Dick, mówił do siebie Tristan słuchając dźwięku muzyki, była żoną Willema, to naówczas postąpienie moje, możnaby uważać za niegodne, ale jest tylko jego kochanką; prawda, że jest żoną Van-Dicka, mego dobroczyńcy, ale jeżeli Willem oszukuje Van-Dicka, to ja mogę oszukać Willema. Jednakowoż, mówił daléj, biorąc na uwagę, to nie jest wszystko jedno, bo Van-Dick zdaje się nie kochać żony, kocha tylko swoją służącą, ale nie powierzył Eufrozyny kommissantowi, gdy tymczasem ja, zobowiązałem się czuwać nad cnotą téj pani, a jeszcze w tej drodze ani kroku nie postąpiłem.
Fortepian ciągle dawał się słyszeć.
— Któż się o tém dowie? mówił sobie Tristan: a zresztą, Eufrozyna nie jest panną, Willem nie pierwszy jéj kochanek, a ja nie będę ostatnim: a potém, któż mu powie, że ona go zwiodła. Nie ma nieszczęść, jak te o których wiemy.
Robiłem co mogłem aby unikać Eufrozyny, ona chciała i chce tego koniecznie. Jeżeli już nie kocha Wiliama, to dla mnie jest rzeczą obojętną. Jest jeszcze bardzo przystojną. Kiedym uczynił przyrzeczenie Wiliemowi, nie wiedziałem wszystkiego o czém dziś wiem.
Gdy tak Tristan sobie rozmyślał, głos fortepianu ucichł. Oho! zawołał, i mimowolnie serce bić mu zaczęło.
— Zatrzymała się! czeka mnie!
I na palcach zbliżając się do okna, usłyszał Eufrozyna która również stała przy oknie, kaszlącą tym kaszlem uporczywym i umówionym, który daje do zrozumienia, że ten na którego oczekują przyjść może.
— Co robić? rzekł Tristan.
Kaszel nie przestawał.
— Ona trwa w swojem postanowieniu.
I uśmiech przebiegł po ustach professora, ponieważ jestem wierny mojéj przysiędze, myślał sobie, a przyrzekłem także téj biednéj kobiecie, muszę zatém dotrzymać. Idzie oto, czy pierwsza więcej warta od drugiéj. Na co Tristan uśmiechnął się, jak ten co daj o sobie złą radę.
Kaszel ustał.
Ah! pomyślał wychylając głowę, czyby już zmieniła zamiar? tém lepiéj, tém lepiéj.
Ale te słowa: tém lepiéj były fałszywe, bo człowiek ma upodobanie w podobnego rodzaju walkach, jeżeli nie ulegnie, mówi sobie: jakże jestem mężny! jeśli zaś ulegnie, powtarza: jakże długo walczyłem z sobą.
I Tristan też coraz więcéj wychylał głowę. Eufrozyna odeszła od okna, ale pozostawiła je otwarte. Otóż, mówił sobie Tristan, z tém wszystkiém jestem zawsze człowiekiem! Bawi mnie ta walka dziecinna; czas jaki upłynął od sceny w gaiku, powinien był przygotować jéj umysł do pojęcia tego czego nie może pojąć w téj chwili a o czém ja także zapomniałem, ale na szczęście przypominam sobie. Otóż pójdę do niéj, aby jéj powiedzieć, że związek między nami jest niepodobny. Opowiem jéj co mi mówił Willem, a przynajmniéj będę spokojniejszy.
Zresztą, jest to z méj strony nie grzeczność, na którą ta kobieta nie zasłużyła. Jeżeli jéj nie chcę, bardzo dobrze; ale przynajmniéj muszę jéj to powiedzieć.
I Tristan powziąwszy tak nagle postanowienie, które ukrywało w sobie żądzę wznowienia sceny wieczornéj w gaiku, już otworzył drzwi kojąc swe sumienie, tém, że mu grzeczność nakazuje tak postąpić. W chwili gdy miał próg przestąpić, usłyszał jakiś hałas na dole, i poznał kroki Van-Dicka, który powracał spokojnie do swego pokoju.
Tristan wrócił się, rozgniewany tém opóźnieniem które go uczyni w oczach pani Van-Dick człowiekiem bez wychowania, przyłożył ucho do dziurki od klucza, i słyszał jak kupiec zamykał drzwi jedne po drugich, które poprzedzały jego pokój sypialny.
Znowu wszystko ucichło.
Ale jakkolwiek krótkie zdarzenie, było jednak dostateczne aby natchnąć myślą naszego przyjaciela, że zamiar jego pójścia do pani Van-Dieck nie był najlepszym.
Jeżeli nie zejdę, zrobię sobie z niéj nieprzyjaciołkę do śmierci, jakiż jéj dam powód jutro? I Tristan, oparłszy się o ścianę, dumał, szukając drogi, któraby zaprowadziła bądź do cnoty bądź do zdrady, byleby ta droga była prostą i czystą, i po któréj by mógł iść, nie spotkawszy cierni swéj żądzy, i przeszkód jakie mu stawiało sumienie.
Co robić?
W téj chwili fortepian znowu się odezwał, tylko że pani Van-Dick nie wiedząc czemu przypisać milczenie Tristana, przycisnęła pedał, a ostatnia myśl Webera rozwinięta silnemi palcami Eufrozyny, doszła z tak głośnym hukiem do uszu tego, dla którego była przeznaczoną, że mimowolnie zadrżał i nie mógł się wstrzymać od śmiechu.
Co u kata! pomyślał Tristan, jeśli tak pójdzie stopniowo, to w przeciągu pół godziny szyby u okien powypadają. O jakże mnie kochasz moja pani Van-Dick! Rzeczywiście, Eufrozyna musiała mocno kochać Tristana, jeśli jéj miłość odpowiadała energii z jaką uderzała w instrument. Już to nie była muzyka, ale jakiś gwałt.
Otóż trzeba nam skończyć mówił do siebie Tristan; mając na celu mój własny interess, nie powinienem schodzić, chybabym się kusił o śmierć Rafaela, który mi przyrzekł tę silną harmonią. Trzeba przecież cos postanowić; a ponieważ jestem głupcem i nie potrafię powziąć stanowczéj woli, niechaj los decyduje.
Mówiąc to nasz przyjaciel, poszedł na palcach do kominka, zapalił stoczek, potém wyjąwszy z kieszeni sztukę monety zbliżył się do łóżka.
Jeżeli padnie herb, to pani Van-Dick żąda mnie, a jeśli twarz, to nie zejdę. Tą razą jest to ostatnia próba, i jeżeli przegrasz kochana pani Van-Dick, zawczasu odpowiadam ci, że nie zejdę. Proś teraz bożka Cythera.
I rzucił monętę w górę, mówiąc:
— Twarz!
Moneta obróciła się kilka razy w powietrzu, i upadła na łóżko.
Tristan przybliżył stoczek.
Wyobrażenie panującego przedstawiło się przy świetle. A więc wygrałem! zawołał Tristan chowając monetę do kieszeni; kiedy mówię „wgrałem” mylę się, bo powinienem powiedzieć „ona przegrała.” Już dosyć tego, dodał wzdychając, z czego wnosić można było, że ta radość była tylko udaną. Poczém, zamknął po cichu okno i zasunął firanki.
Dźwięk muzyki nie przestawał, ale był więcéj przytłumiony.
Rozbierzmy się i połóżmy spać, rzekł, bo na to zasłużyłem.
Spodziewam się kochany Willemie, że masz przyjaciela, co ci przysięgi dotrzymał. To prawda, ale mój postępek nie jest grzeczny.
Fortepian ciągle dawał się słyszeć.
Tristan rozebrał się, spojrzał na zegarek, który wskazywał pierwszą, i odkrył kołdrę na łóżku.
Jutrzejsze śniadanie nie bardzo będzie zabawne.
W téj chwili fortepian ucichł.
Teraz zacznie kaszlać.
Rzeczywiście, pomimo zamkniętego okna, Tristan usłyszał kaszel Eufrozyny, który podobnie jak fortepian ton zmienił.
Kaszlaj sobie, kaszlaj, mówił Tristan, a ja będę spał, i położywszy się w łóżko, dodał: teraz jestem zadowolony z mego postępku; zagaśmy światło równie jak i żądze, i śpijmy.
Dobry kwadrans upłynął, jak Tristan znużony walką wieczorną, gotował się do snu; oczy jego zaczęły się zamykać i oddech zwalniać, gdy jakiś nadzwyczajny hałas, jakby mu w ucho z pistoletu wystrzelono, przebudził go.
To pani Van-Dick, która znowu zaczęła swego Webera, tylko tym razem już nie palcami, ale zdawało się, jakby pięściami uderzała w klawisze.
Tristan na wpół się podniósłszy, rzekł, już nie ma sposobu, aby wytrzymać; ona cały dom zburzy. Nie widziałem namiętności podobnych, jak te. To mówiąc Tristan, wstał, i już miał się ubrać i zejść do Eufrozyny, ale tą razą, z silném postanowieniem oparcia się jéj, gdy usłyszał okno na dole z trzaskiem się otwierające, i poznał głos Van-Dicka, który krzyczał na żonę:
— Co u djabła tam robisz na górze, kochana przyjaciółko? Nie mogę oka zamknąć. Edward słaby, i jeżeli tak dłużéj potrwa, zrobi się zbiegowisko na ulicy. Proszę cię na Boga zaczekaj do jutra! Już dwa razy tylko co miałem usnąć, a tyś mnie przebudziła. Niech Pan Bóg ukarze Webera, za to, że miał jakąś ostatnią myśl. Jestem pewny, że i ten biedny Tristan spać nie może. Nieprawdaż? kochany Tristanie.
Tristan nic nie odpowiedział.
— Aha! on śpi, dodał Van-Dick zamykając okno.
Fortepian ucichł jakby zaczarowany.
Tristan ucieszony z téj okoliczności, znowu się położył i rozmyślał kilka chwil nad wypadkami tego wieczoru, i co się stanie nazajutrz; wtém usłyszał, jak pani Van-Dick o ile można najciszéj zamykała okno.
Cisza nastawała w domu, i gdy druga godzina uderzyła, w pokoju Tristana, można było usłyszéć latającą muchę.
Już był dzień wielki, gdy się Tristan przebudził, bo już dziewiąta wybiła.
Jak widzimy, sumienie za dobry postępek, udarowało snem spokojnym naszego bohatera.
Dodajmy, że Tristan obudziwszy się i uspokoiwszy wzburzenie umysłu, był zadowolony i dumny ze swego postępowania, i że urazę pani Van-Dick uważał za rzecz małéj wagi, w porównaniu z radością jakiéj doznawał.
Wstał zatem bardzo wesoły, a odsunąwszy firanki od okna, zmuszony był przymknąć oczy, bo światło słoneczne wzrok jego olśniło.
Potém otworzył okno, a świeże ranne powietrze tak było dlań przyjemne, jak pamięć odniesionego zwycięstwa nad sercem.
Ubierał się jak mógł najprędzéj, bo był ciekawy dowiedzieć się co zaszło.
Zeszedł na dół, i zapytał Athenais, jak się ma Edward.
Uczeń był zdrowszy.
Tristan udał się do ogrodu, gdzie zastał Van-Dicka obcinającego gałązki drzew i polewającego kwiaty, który zobaczywszy przybywającego, zawołał:
— Dzieli dobry, kochany Tristanie.
— Dzień dobry, kochany panie Van-Dick, odpowiedział Tristan, pomyślawszy.
„Nie wiem jak z żoną bo z mężem, zdaje się, że zawsze jestem w zgodzie“.
— Dobrze ci się spało? kochany panie Van-Dick, dodał nauczyciel, nie mogąc wstrzymać uśmiechu, którego przyczynę już wiemy.
— Od drugiéj godziny bardzo dobrze, ale do drugiéj.....
— Czy byłeś pan slaby?
— Wcale nie. Naprzód późno wróciłem, potém moja żona bawiła się muzyką i grała ostatnią myśl Webera, z taką siłą i precyzyą, iżby to wielce pochlebiało wielkiemu kompozytorowi.
— Doprawdy?
— Zaledwie wytrzymać można było, Czy nic nie słyszałeś?
— Nie.
— To tylko przez grzeczność tak mówisz.
— Nie, jakkolwiek mocno grała pani Va-nDick, nie mogłem jednak słyszeć.
— A więc musiałeś wychodzić? odparł Van-Dick z uśmiechem.
— Nie, byłem w swoim pokoju, ale mocno spałem.
— To jesteś bardzo szczęśliwy.
— A jakżeż dzisiaj ma się pani Van-Dick?
— Jeszcze jéj nie widziałem. Musi być znużoną?
Van-Dick i Tristan przechadzali się jeszcze czas niejaki po ogrodzie, gdy służąca przyszła oznajmić, że śniadanie gotowe.
Obydwa udali się do sali jadalnej, już zajętéj przez panią Van Dick, która kazała zapuścić firanki, tak, że wchodząc ze światła, zaledwie można było rozróżnić przedmioty w tym pokoju znajdujące się.
— Dla czegóż kazałaś tak pozamykać? zapytał Van-Dick.
— Dla upału, mój przyjacielu, i dla zbytniego blasku słońca, który mi szkodzi na oczy.
— Ale ponieważ siedzisz tyłem do światła, nie będzie ci nic szkodzić. Ta sala wygląda jak grób.
I Van-Dick poszedł sam odsunąć firanki z jednego okna.
— Tym sposobem, rzekł, wszyscy będą zadowoleni, jedno okno zasłonięte dla ciebie, a drugie otwarte dla nas, bo sądzę, że i Tristan lubi także patrzeć na słońce.
Ale Tristan zobaczywszy panią Van-Dick całą czerwoną, i z oczami napuchłemi jakby od świeżo wylanych łez, pojął, dla czego nie pokazała się w ogrodzie i chciała pozostać w ciemności, a próbując czy się nie potrafi pogodzie z panią domu, odpowiedział:
— Pozwolisz mi kochany panie, żebym poprzestał na życzeniu pani?
Eufrozyna nie odpowiedziała na to ani słowa.
— Jakżeś pani noc przepędziła? zapytał Tristan, przybliżając się, spostrzegłszy się zapóźno, że to zapytanie, które w obecności Van-Dicka było konieczne, zakrawało na żart niegodny.
— Bardzo dobrze mój panie, dziękuję, odpowiedziała sucho Eufrozyna.
— A! teraz poznaje dla czegoś kazała pozasuwać firanki, kokietko, rzekł Van-Dick, śmiejąc się i siadając na przeciw żony, bo dziś jesteś cała czerwona.
Na to pani Van-Dick jeszcze bardziéj się zaczerwieniła, a Tristan ukradkiem rzuciwszy na nią spojrzenie, zobaczył, że z gniewu łza zabłysła w jéj oczach.
Tę łzę drogo kiedyś opłacę, pomyślał Tristan.
— Sądził by kto żeś płakała, mówił daléj Van-Dick, z tą pewnością małżonków, którzy lubią sprzeciwiać się swym żonom, tłumacząc się, że maja do tego prawo.
Pani Van-Dick nic na to nie odpowiedziała; Tristan tylko zobaczył, że łza poprzednio ukazująca się, już miała upaść, a mając litość nad tą biedną kobietą, rzekł:
— Pani jesteś cierpiącą.
— Tej nocy nie była cierpiącą, wtrącił Van-Dick; jakiś szał do muzyki opanował cię droga przyjaciółko!
Pani Van-Dick zrobiła wysilenie, ale napróżno. Łza potoczyła się po jagodach, i jak perła wilgotna zatrzymała się w fałdach jedwabnéj sukni. Van-Dick zajęty kotletem, nic nie uważał, Tristan zaś dobrze widział, ale ma się rozumieć, nic nie mówił.
— Lubisz widzę ostatnią myśl Webera, dodał Van-Dick, nalewając sobie wina.
Eufrozyna rzuciła serwetę na stół, wstała, przewróciła krzesło, i powiedziawszy „głupi jesteś,” otworzyła drzwi i wyszła.
Tristan spojrzał na Van-Dicka, który spokojnie postawił butelkę na miejscu, wziął karafkę i nalał sobie wody.
— Ona dziś źle jest usposobioną, dodał zimną najobojętniejszą.
— Bo też pan ją trochę dręczyłeś.
— Ja?
— A pan.
— Jakto?
— Nie spostrzegłeś się. Najprzód, chciałeś wiedzieć przyczynę zasłonięcia okien, a kobiety nie przebaczają kiedy się ich odgaduje.
— Daj pokój!
— Potém, niezważając na attak nerwowy, któremu uległa pani Van-Dick, zacząłeś z niej żartować.
— To wszystko nie to.
— Być może.
— Ja wiem co jéj jest.
— Doprawdy?
— Rzeczywiście.
— Nie można by pana zapytać o przyczynę tego nagłego smutku, bo jestem tak niezręcznym, że usiłując pocieszyć panią Van-Dick w smutku, mógłbym go jeszcze odnowić.
— Oto brakuje jednego nakrycia przy tym stole.
— To prawda.
— Pojmujesz teraz?
— Zupełnie, jéj syn jest słaby mówił Tristan patrząc z boku na Van-Dicka, bo mu się zdawało dostrzedz w wyrażeniu się kupca, jakiś rodzaj zwierzenia lub podwójnego znaczenia myśli, co go zaraz uderzyło, ale Tristan udawał na umyślnie, że nie rozumie, co Van-Dick miał mu zamiar powiedzieć. A ja nie pomyślałem o tém dodał Tristan. Ta biedna pani Van-Dick tak kocha swego syna.
Van-Dick rozumiał, że Tristan mówił szczerze, i dla tego wołał pozostawić go w błędzie.
— Zrozumiałeś teraz, zapytał.
— Zupełnie, ale mówiono mi dziś zrana, kiedym się pytał o Edwarda, że daleko się ma lepiéj. Smutek pani Van-Dick tak dobréj matki, dałby się lepiéj wytłumaczyć dni poprzednich, niż dzisiaj i na próżno się trwoży.
— Tém więcéj dodał Van-Dick, że tej nocy przeszkadzała biednemu chłopcu usnąć swą szaloną nocną muzyką.
— „Muszę go naprowadzić, żeby mi powiedział, co dopiero miał na ustach” pomyślał Tristan. A zatém dobrze rozważywszy, sądzę, dodał głośno, że to nie jest przyczyną złego humoru pani Van-Dick.
— Być może!
— Czy nie znajdujesz pan innej przyczyny?
— Nie.
Zdaje się, że im więcéj miał czasu Van-Dick do zastanowienia się, tém więcéj przedsięwziął pozostawić Tristana przy pierwszém przypuszczeniu.
— Zresztą, dodał wstając od stołu, czy ta lub inna przyczyna, mało mnie to obchodzi. Gdyby mężowie, zawsze musieli się troszczyć o zły humor swych żon, nie mieliby czasu zająć się czemsiś ważniejszém. Kobiety smutne, są jak dzieci, które upadły na ziemię, jeżeli się ich podnosi, płaczą; jeżeli zaś pozwalamy im aby się same podniosły, nic nie mówią.
— Jednakże powiedział Tristan nie można tak opuścić pani Van-Dick.
— To też kochany Tristanie odpowiedział kupiec uderzając go po ramieniu, bądź tak dobry idź dotrzymaj jéj towarzystwa, pocieszaj ją i powiedz że byłbym to samo ja uczynił, ale muszę wyjść. Liczę na ciebie, poczém wziął kapelusz.
— A kiedyż pan powrócisz?
— Na obiad. Do widzenia.
— Żegnam pana.
— Staraj się aby przy obiedzie była weselszą, bo nic nie masz nudniejszego, jak patrzeć na twarz smutną w czasie obiadu.
— Ależ nie wiem, co jej mam powiedzieć.
— Powiedz jéj, że ci co odjechali wkrótce powrócą.
— I że pan wrócisz o szóstéj dodał Tristan z uśmiechem.
— Niezawodnie powiedział kupiec, to jéj sprawi przyjemność, pojmujesz to dobrze.
I oddalił się z uśmiechem.
— A więc pamiętaj, że jeżeli jeszcze będzie smutną, dodał Van-Dick wracając się, ty mi za to odpowiesz. W nieobecności Willema, to do ciebie należy.
A zapaliwszy cygaro wyszedł.
Jaki dziwny człowiek mówił sam do siebie nasz bohater, czyby odgadł prawdziwą przyczynę smutku swéj żony, i upoważnił mnie, aby ją pocieszyć?
— W téj chwili dzwonek dał się słyszeć.
Athenais poszła na górę do pani Van-Dick i zaraz powróciwszy powiedziała do Tristana:
— Panie, moja pani prosi.
— A gdzie jest pani?
— W swoim pokoju.
— Zaraz idę.
I Tristan szedł po schodach wolno, jak ten, któryby wołał iść gdzie indziéj, niż tam gdzie musi.
Tristan zastał panią Van-Dick w pokoju sypialnym. Korzystając z tego że była u siebie, kazała pozasuwać firanki, i już nie była tak czerwoną. Fortepian był zamknięty. Kwiaty na kominku, na stole i wszędzie gdzie stały jakie naczynia wabiły swym zapachem. Promienie słoneczne, pomimo zasłoniętych firanek przebijały się i chciwie szukały kwiatów które kochają. Czasami jakaś chmurka przesuwająca się po niebie zasłaniała te promienie i pozostawiała bukiety w cieniu, tak jak niespodziane myśli smutne, zakrywają i zaciemniają serce, w którem przed chwilą odbijała się radość.
Słońce, lato, kwiaty i ptaki, których śpiewy przemijają, oddalają się i znowu wracają, prędko tworzą ramy obrazu poetycznego. Na to więc, jak na ostatnią pomoc, liczyła pani Van-Dick.
Kobieta nie przebaczy nigdy temu kto ją obraził, zwłaszcza, kiedy jak Eufrozyna, sama mu się zwierzyła z swéj miłości.
Tak więc Tristan znając trochę z doświadczenia kobiety, mógł się spodziewać nadmiaru kokieteryi ze strony Eufrozyny, i posiłków świeżego wojska.
Wczoraj zwyciężył na otwarłem polu, a dziś będzie musiał przebyć, straszne Termopyle.
Eufrozyna niebyła bardzo rozumną, ale jakeśmy już to poprzednio powiedzieli, Eufrozyna była kobietą, to jest: namiętność serca mogła na chwilę ją obłąkać i stawić w położeniu fałszywém, ale skoro cisza nastąpiła i rozwaga powróciła, pani Van-Dick, nie zdolną była pozostać w takiém samém położeniu.
„Tak więc kiedy starałem się kreśląc, jéj portret, ukazać ją taką, jaką była w istocie, to jest bardzo przystępną pokusom ją otaczającym i wrażeniom fizycznym, nie będziemy się dziwić, widząc ją w téj ostatniéj walce jaką wydała nie dozwalającemu się ranić Tristanowi, używającą przeciw niemu téj saméj broni, jaką on ją zwyciężył.
Dzień był gorący podobnie jak wieczór wczorajszy, chociaż czasami powiewający wietrzyk mógł ochłodzić pałającą głowę i. uspokoić pierś gwałtownie bijącą; jakkolwiek więc pani Van-Dick była odosobniona w ogrodzie, każdy mógł ją zejść jak tego dowodem Athenais która jéj przerwała tak miłe marzenia, dotąd nie zamienione w rzeczywistość, potrafiła zatém dziś wyłączyć dwojga przyjaciół, to jest świeżość powietrza i świadków. Była u siebie, gdzie nikt nie miał prawa jéj przeszkodzić, kazała pozamykać okna i zasłonić firankami, i napełniła pokój wonnościami dla dokompletowania żądzy.
Sama zaś była ubrana biało, bardzo wygorsowana, i ramiona odkryte. Można znaleźć rysy delikatniejsze, więcéj odznaczające się i ruch bardziéj arystokratyczny, ale trudno jest zobaczyć cery świeższéj i żywszéj, jak Eufrozyny. Poeta osiemnastego wieku, porównałby panią Van-Dick do Najady; My zaś będąc więcéj prozaiczni i starając się wykazać prawdziwą kobietę z charakterem jaki jéj nadaliśmy, powiemy prosto, że wyglądała jak zalotnica z dawnych wieków, z rumieńcem na policzkach, który od przybycia Tristana, jeszcze bardziéj się powiększył, co sprawiało wielką boleść téj biednéj kobiecie.
Miéj jeśli chcesz kochankę chudą, to ona najbardziéj cierpiéć będzie wtenczas, kiedy idąc na bal musi się wygorsować, ale w codziennym pożyciu, za pomocą sukien podwójnie watowanych, fałdów, futer i kaszmirów, potrafi ukryć zewnętrznie tę wadę natury, którą u innych kobiét uważamy za piękność; miéj kochankę kokietkę, złośliwą, niewierną, matkę dzieciom, zresztą jaką chcesz, to już gdy raz ucieszy się kokieteryą, gdy raz złośliwość swoją wykaże, niewierność spełni, i dzieci odda na niamki lub na pensyą, stanie się kochanką znośną, a ty będziesz spokojnym; miéj nakoniec kochankę któraby miała wszystkie wady moralne lub fizyczne, byleby je ukryć można, ale nie miéj nigdy za kochankę kobiety, która ma twarz czerwoną.
Nikt nie potrafi odgadnąć, co kobieta dotknięta taką ułomnością natury cierpi, a tém samém i ten, który się w niéj pokocha, cierpiéć musi. Nie można liczyć ani na jéj przyjaźń, ani na miłość. Wszelkie uniesienia są jéj zabronione, ruchu jéj się odmawia, każde wzruszenie zakazane. U niej dzień jest dopiero wieczorem, i jeszcze siada bardzo daleko od światła. Kiedy opuszczasz tę kobietę, u któréj firanki u łóżka pozapuszczane, zaluzye pozasuwane, i cień panujący w całym pokoju sypialnym, nie może zmienić koloru jéj twarzy, masz więc nadzieję, że za powrotem znajdziesz tę samą kobietę, jaką pozostawiłeś z rana. Wracasz ufny, wesoły, uprzedzający: posłałeś jéj kwiaty lub klejnoty, żądasz przynajmniéj jednego uśmiechu, a zastajesz kobietę zupełnie dla ciebie zmienioną, nieruchomą, obracającą się tyłem do światła, nerwową, opierającą się wszystkiemu czego żądasz, oskarżającą cię o niewierność, złorzeczącą całemu światu i płaczącą. Niepokoisz się co jéj jest, usiłujesz wynaleźć powód jéj smutku i złego humoru, a nie znalazłszy, kładziesz tę zmianę na karb nudów; proponujesz jéj, aby z tobą wyszła na spacer, poszła na bał lub na teatr, pojechała na wieś, Ona odmawia. Suszysz sobie głowę, myślisz, cierpisz, jesteś nieszczęśliwy, a ona każę ci iść precz: chcesz że wiedzieć tego wszystkiego przyczynę? oto że jest czerwona.
Po twoim odejściu, zadzwoniła na garderobianę, kazała poodsuwać żaluzye i firanki, wpuściła słońce, które jak jaki zdobywca rozpościera się wszędzie, przychodzi igrać na jéj miękkie loże i podwójnie odbija się w zwierciadłach; następnie kazała sobie podać lustro, przejrzała się, i z wielkim biciem serca spostrzegła, że czy to bezsenność, czy sen, czy marzenia lub coś innego, co ją zajmowało w nocy, uczyniło ją czerwoną. Naówczas wstała, łaje garderobianę za wszystko, weszła do pokoju w którym się ma ubierać; tam znajduje, że jest za gorąco, jeżeli to latem, bo okna pootwierano: jeżeli zimą, bo okna trzymano zamknięte. Zostawszy samą w pokoju, przypatruje się sobie baczniéj, i wszystko co sztuka perfumiarska wynalazła dla upiększenia ciała, to jest: maści, olejki, wody migdałowe, było w użyciu. Włosy ułożyła w loki spadające na twarz i zakrywające część takowéj. Fryzyer miał wielką biédę z uczesaniem pani, bo światła bardzo mało dochodziło do gabinetu, gdyż nie chciała się pokazać czerwoną, nawet przed fryzyerem.
Gdy tualetę ukończyła, wzięła książkę, i czasami wstawała patrzeć, jaki skutek sprawiły olejki, różanny lub migdałowy, ale skóra uporczywa, wszystko przezwyciężyła, a tarcie powiększyło jeszcze rozdrażnienie skóry. Nakoniec przychodzą cię meldować, na twe imię, jedno jeszcze spojrzenie w lustro, mające zadecydować o twym losie.
Wiesz jaki skutek tego spojrzenia.
Nie mówię ci tu jak tylko o usiłowaniach zewnętrznych, aby ułagodzić tę obrazę, ale poradź się lekarzy. Powiedzą ci, że będąc zajęci ważniejszemi rzeczami co do utrzymania siły żywotnéj, nie dochodzili przyczyn tak małych słabości, i że pomocy jakiéj od nich wymagamy przeciw temu upartemu napływowi krwi, udzielić nam nie są w stanie. Powiedzą ci, że to pochodzi z wielu słabości żołądkowych, na które używają kwiatu siarczonego, który działa na krew, i ztąd sprawia taką czerwoność cery u kobiet.
Nie myślimy tu tylko skreślić strony moralnéj kobiety, ale jak sumienny anatomista, szukamy przyczyn fizycznych, a jest ich wiele, które na moralne wpływają. Prosimy czytelnika o przebaczenie za te ciągłe zboczenia i ustępy. A potém czy romans, czy to jest brózda, którą nam pług nakreśla? czy linia prosta geometry? Nie prawdaż? że romans o wypadkach i zdarzeniach serca, jest to ogromny labirynt, w którym trzymając się jedną ręką nici, aby się nie zgubić, drugą zbiera się po drodze kwiaty, wszelkie wrażenia jakie na nas działają i wypadki jakie się przytrafiają. Czyż, ten co wydał książkę o ideach, będzie z nimi ciągle postępowali bez ustanku jedno powtarzał, jak ten nieuk służący, którego gdy gdzie poszlą, powtarza sobie przez całą drogę imię osoby, ulicę i numer, z obawy, aby nie zapomniał stanąć w miejscu naznaczonym. Książki w takim rodzaju, są podobne do przyjaciół, których zawsze zastajemy w domu, i z którymi przepędzamy czas mile na rozmowie, bez najmniejszego znużenia umysłu, którym zwierzamy się się z naszych myśli i nawzajem, wymagamy podobnych zwierzeń, a których tém więcéj kochamy, że, znajdujemy ich sposób myślenia odpowiedni naszemu. Gdybym dumny powodzeniem ojcowskim, przedstawił wam bohatera podobnego jak d’Artagnan lub Dantes, mielibyście słuszną urazę do mnie, za te ciągle zboczenia i za ścieszki, na które bym was wprowadził, zamiast postępować drogą wytkniętą, ale z umysłu książce którą macie przed sobą, dałem tytuł, który nie pozostawia wam najmniejszéj wątpliwości w tym względzie, i jeżeli choć trochę znacie Biblią, nie będziecie się dziwić, z jakimi wzorami pożądliwości i czystości, porównałem mego bohatera i bohaterkę w rozdziale niniejszym. Jeden z naszych poetów, prześlicznie wierszem powiedział to, co ja będę się starał oddać lichą prozą, odczytajcie Namouna, a wybaczycie mi.
Powiedzieliśmy więc, że bądź to z natury, bądź téż dla przytłumienia czerwoności policzków, pani Van-Dick była ubrana biało. Dawniéj kiedy kochała się w Willemie, nie robiła sobie tyle trudności i starania. bo Willem był jakby odbiciem téj czerwoności ale od chwili w której myśl miłosnéj żądzy opanowała jednostajne życie Eufrozyny; i spoczęła na tym odznaczającym się i bladym z natury Tristanie, pojmujemy, że odtąd Eufrozyna uważała te kolory na swéj twarzy za jakąś ułomność, a bardziéj za śmieszność.
Łatwo zatém wytłumaczyć jéj gniew ranny, kiedy potém wszystkim co zaszło poprzednio, Van-Dick zrobił uwagę, że jego żona ma zbytnie kolory.
Eufrozyna odeszła do swego pokoju, i zaczęa płałkać ze złości, ale spostrzegłszy, że z płaczu oczy i twarz jeszcze bardziéj się czerwienią, wstrzymała łzy bezużyteczne i niebezpieczne, zamknęła się w swoim gabinecie, odsłoniła przed lustrem wszystkie bogactwa ciała, a zlewając go różnemi pachnidłami, potem uśmiechając się na woń roskoszną w około niéj roztoczoną, uwięziła w najcieńszy batyst to pogardzone ciało, bo było nieznane. A gdy zobaczyła Van-Dicka wychodzącego, zadzwoniła i ufna w broń jaką pokładała w firankach, które dopiéro co pokasowała, kazała prosić swego nieprzyjaciela.
Tristan spodziewał się jakiéj sceny, wyrzutów, lub zemsty.
Zaledwie wszedł, Eufrozyna powiedziała swym milutkim głosem.
— A jak to dobrze.
— Tylko co miałem prosić o zaszczyt widzęnia się z panią.
— A zatém siadaj pan i mówmy.
Tristan wziął krzesło i usiadł w pewnym oddaleniu od Eufrozyny.
— Czy się pan mnie lękasz? zapytała, proszę zbliż się.
Tristan przysunął się.
— Otóż! mówiła pani Van-Dick, biorąc za rękę professora, tak przychodzisz na schadzkę którąś sam naznaczył.
— Którą ja naznaczył?... zapytał Tristan.
— Tak, którąś naznaczył, albo raczéj którą ci naznaczono, a wówczas to jeszcze gorzéj, żeś nie dotrzymał słowa. Obawiałam się czyś nie zasłabł, byłam bardzo niespokojną.
— Pani....
— Czy mnie pan zrozumiałeś?
— Doskonałe.
— A zatém dla czego to milczenie z twojéj strony? Odpowiedz pan, czy ci mam jeszcze raz powiedziéć, że cię kocham?
Jak widzimy w tym ostatnim napadzie Eufrozyna tak silny cios wymierzyła, że uchylenie się od niego było nadzwyczaj trudném.
Tristan już miał odpowiedziéć, ale Eufrozyna go ubiegła, mówiąc:
— Wiem że mi pan odpowiesz jakąś niegodną wymówką; obawa żeby nie być dostrzeżonym lub nie zostać kochanym. Tacy to wy mężczyźni jesteście... Kobieta która was kocha musi się wyzuć z całego wstydu, i nim dojdzie do waszego serca, musi uledz waszéj próżności. Otóż Tristanie, ciągnęła daléj pani Van-Dick biorąc go za rękę, czyżem ciniepowiedziała wszystkiego, co kobieta powiedziéć może? Wiele cierpiałam z téj przyczyny, złorzeczyłam ci, obiecywałam sobie nie mówić wcale z tobą, nie widziéć cię więcéj. Zrana nie mogłam wstrzymać się od płaczu, a jednak gdym cię znowu ujrzała, wszystko przebaczyłam.
Położenie Tristana było nader krytyczne.
— Ależ pani, mówił on, obok miłości, jaką się czuje dla kobiety, jest często drugie uczucie, które powinno przezwyciężyć tę miłość niepewną.
— Jakież?
— Wdzięczność...
— Co pan chcesz przez to rozumieć?
Chcę powiedzieć, że jestem tu gościem pana Van-Dick, i że bardzo źle wywdzięczyłbym się za doznaną gościnność, ośmieliwszy się pokochać jego żonę.
— Co to szkodzi? a zresztą czy on się o tém dowie?
— Ale ja będę wiedział o tém.
— I cóż.
— Oto choć nie pan Van-Dick, to sumienie będzie mi to wyrzucać.
— I to dla tak błachéj rzeczy odpychasz kobietę, która cię kocha? zresztą już zapóźno.
— Zapóźno, odparł Tristan, prawie podskoczywszy na krześle.
— Z pewnością, bo wczoraj, gdyby nie zjawienie się Athenais, zostałbyś tym gościem występnym, dodała Eufrozyna uśmiechając się.
— Być może, pani.
— Od téj chwili, nie zastanawiałeś się.
— Odtąd ciągle o tém myślę.
— Aha! i rezultat twego zastanawiania się jest taki, że ci nie dozwolił przyjść wczoraj do mnie wieczorem? dodała Eufrozyna tonem uszczypliwym.
— Tak jest, pani.
— A zatém, mój panie, musiałeś sobie żartować ze mnie téj nocy.
— Możesz że pani tak sądzić?
— A ponieważ jesteś tyle delikatny, powinieneś był odpowiedzieć Van-Dickowi, kiedy cię wołał, i połączyć się z nim kiedy krzyczał, iżbym zaprzestała dawać znaku, tobie tylko samemu wiadomego.
— Wierz mi, pani, że uczucie honoru, jest jedyną przyczyną mego milczenia.
— Ależ w tém co mi pan mówisz, niepodobna żeby było jakie uczucie honoru. W pańskim wieku i mając cokolwiek doświadczenia, takie powody nie mogą wstrzymać człowieka. Powinieneś był zaraz dać mi poznać swe uczucia, a nie robić sobie igraszki, a może i tryumfu z miłości biednéj kobiety, która słuchając głosu swego serca, wyznała ci swą miłość, a która, dziś musi się rumienić za to wyznanie. Zresztą zapomnę com wycierpiała, i poniżenie jakie zniosłam, ale pod warunkiem, że mi wyznasz, że inna jest przyczyna téj pogardy, jak ta coś mi dopiero wymienił.
Złość zaczynała się przebijać w działaniach wojennych pani Van-Dick, i łatwo można było poznać, że chciała wykonać fałszywy manewr.
Zresztą nie tak łatwo było, nawet dla kobiety rozumnéj, wyjść zwycięzko z podoonéj awantury.
— A zatém, odparł Tristan myśląc, że to co ma powiedzieć złagodzi przez pewne grzeczności! pozwolisz pani mówić otwarcie?
— Słucham.
— Tak jest, kocham panią. Wczoraj już byłem bliski złamania przysięgi, jaką wykonałem widząc cię tak piękną, nie byłem panem ani mego serca, ani danego słowa. Szczęściem, daruj pani to słowo. Athenais wołając cię, przywołała mnie do życia rzeczywistego.
— Można zawsze powiedziéć kobiecie że się ją kocha, kiedy znajdzie się tyle powodów, dla których kochać jéj nie można, odpowiedziała pani Van-Dick.
— A zatém pozwól pani, niechaj zamilczę.
— Mów pan daléj.
— Przypominasz pani sobie czas, w którym miałem to szczęścił1 malować jéj portret?
— Pamiętam.
— Była to chwila, w któréj namiętność mnie opanowała, a jednak nigdym ci jéj nie wyznał.
— Co pan mówisz?
— Szczerą prawdę.
— Jeżeli nie chciałeś wyznać téj miłości, mogłeś przynajmniej dać ją poznać.
— Żadnym sposobem.
— Kłamiesz bezwstydnie, mój panie, zawołała pani Van-Dick, która znowu uniosła się gniewem.
Tristan wstał.
— Zostań pan, chcę tego; gdy mnie zapytywałeś dla kogo był ten portret, cóżem ci odpowiedziała?
— Nie chciałaś mi pani tego powiedziéć.
— Ale mogłeś to łatwo odgadnąć.
— Tak jest, odgadłem.
— Kiedy został ukończony, i kiedy po tysiącznych drobnostkach, mogłeś poznać szaloną moją miłość dla ciebie, pytałam się, czyś pan oddał ten portret temu dla którego był przeznaczony, cóżeś mi na to odpowiedział?
— Że go oddałem.
— A zatém, mój panie, oddaj mi ten portret i idź sobie.
— Ależ pani, ja nie posiadam portretu, odparł Tristan, tracąc cierpliwość.
— A któż go ma? zapylała pani Van-Dick podnosząc się.
— Czy nie powiedziałaś mi pani, że ten portret jest przeznaczony dla osoby którą kochasz?
— I cóż?
— Doręczyłem go kochankowi pani.
— Memu kochankowi?
— Panu Willem.
— A któż panu powiedział, że Willem był moim kochankiem?
— On sam.
— Skłamał, jeżeli to powiedział, a pan jesteś impertynent, kiedy mu to powtarzasz. Oszukana i poniżona przez niego, szemrała pani Van-Dick.
— O! zemszczę się za to wszystko.
— Wybacz, pani, przerwał Tristan łonem łagodnym, ale sądzę, że gniew zmusza cię zapomnieć o prawdzie. Chciałem pozostać wiernym przysiędze przezemnie wykonanéj, a pani zamiast mi dziękować, że chcę ją uwolnić od wyrzutów sumienia, traktujesz mnie jak służącego.
— Jakąż więc przysięgę pan wykonałeś?
— Przysiągłem, być zawsze dla pani tylko przyjacielem.
— Ale komu?
— Willemowi.
— Jakimże prawem Willem wymógł na panu podobną przysięgę?
— Powiedział mi: że panią kocha; że jesteś jego kochanką od dawna i wyznał, że jest o mnie zazdrosny. Naówczas, przyrzekłem mu, że pani będziesz dla mnie siostrą, a téj obietnicy tém trudniéj było mi dotrzymać, że pani jesteś piękną, i że jak dopiero co powiedziałem, kocham panią.
— Któż więc pana zmusił do téj przysięgi? pytała pani Van-Dick, widząc, iż nie ma sposobu ukrywać związków jakie miała z Willemem.
— Jakaś nadzwyczajna skłonność jaką powziąłem dla niego, szacunek jaki mam dla uczuć szczerych, i postanowienie powzięte przeżeranie, poświęcenie się dla szczęścia tego, którego kocham.
— Nierozsądny! rzekła po cichu Eufrozyna.
— A teraz, pani, po tém wszystkiém co zaszło, rozumiem, że mi tylko pozostaje opuścić dom, w który mimowolnie wniosłem niepokój i z którego wyjdę, zachowując, jeżeli nie przyjaźń dla pani, która mi była bardzo drogą, to szacunek, którego mi pani odmówić nie możesz.
Poczém, Tristan skłonił się, i otworzywszy drzwi wyszedł, nim pani Van-Dick zdołała wyrzec słowo, lub dać znak aby pozostał.
Gdy już był w sieni, zatrzymał się, mówiąc do siebie:
Otóż teraz mi dobrze; poczém dodał:
Tém gorzéj, postąpiłem sobie jakem był powinien.
— Niegodziwy! wołała Eufrozyna, jak zażartował ze mnie! ale nie na tém koniec panie Tristan, drogo mi przypłacisz ten mały żarcik.
I otarłszy łzy, któremi z gniewu oczy jéj zaszły, pani Van-Dick, otworzyła biórko, wyjęła papier, kałamarz, pióra i usiadła do pisania.
saméj chwili, Tristan powróciwszy do swego pokoju, trochę rozważony, otworzył szufladę od stolika, wyjął pióra i papier, usiadł i oparł się na łokciu, jak ten co ma list pisać.
Willem, po przyjeździe swoim do Brukselli, gdzie już zaczął się zajmować interasami z domem Düniel, przekonał się, że przed trzema tygodniami, niepodobna mu będzie wrócić do domu; wtém odebrał dwa listy.
Na jednéj kopcicie poznał rękę Tristana, na drugiéj zaś pismo Eufrozyny. Najpierwéj odpieczętował ostatni; ale, chociaż bardzo kochał przyjaciela, więcéj jeszcze zawsze kochał panią Van-Dick, zachował więc najlepszy przysmaczek na zakąskę, jak to mówią, tém bardziéj, że list był grubości niepospolitéj, a wziął się do listu od Tristana, aby przejść z jednéj rozkoszy w drugą, już najzupełniejszą.
Willem zamknął okna, aby gwar z ulicy nie przerywał mu najprzyjemniejszego czytania, z uniesieniem pocałował list na potém do czytania; odłożony, rozciągnął się z niedbałością na dużym fotelu i czytał:
„Nie możesz sobie wystawić mój drogi Willemie, ile mnie twój wyjazd robi nieszczęśliwym. Nie wiem czegobym nie dał żebyś tu był teraz. Z twojéj strony, pewny jestem, że ten żal podzielasz; wątpię tylko ażeby żale nasze z jednéj pochodziły przyczyny.
„Nic się względem ciebie w domu nie zmieniło; moje położenie tylko zdaje się zachmurzać. Przeczuwam, że będę zmuszonym porzucić pana Van-Dicka, dla szczególnych okoliczności; które ci późniéj wytłumaczę, w niczém, cokolwiek przedsięwezmę nie jestem szczęśliwym, a gdybym jeszcze czasami nie znalazł pociechy w przyjaźni, jaką jest twoja, zdaje mi się, że z rozpaczy porzuciłbym życie.
„Ja i pani Van-Dick, rozmawialiśmy tylko o tobie. Pozwalam sobie ją wymienić, bo wiem żeś rozsądny chłopiec i nie porzucisz byle gdzie listu mego: Nie ukrywała mi myśli swoich, względem ciebie, i sądzę, że winiem rozumieniu podzięki żale ze mną po twoim odjeździe.
„Wczoraj, bardzo uważnie patrzyłem się na nią, w czasie kiedy o tobie mówiła. Zdawała mi się bardzo wzruszoną: znasz jak myślę przyczynę tego wzruszenia, i nie mam potrzeby ci ją opisywać bo się najpewniéj jéj domyślasz. Bądź szczęśliwy, zasługujesz na to, a wśród smutku mego, który szczególne i niespodziwane okoliczności zrodziły, pysznię się prawie, że mi jesteś winien twoją, teraźniejszą i przyszłą pociechę.
„Zdaje mi się, że możesz mi jeszcze odpisać do domu nad książęcym kanałem; może nie odjadę nim twój odpis przyjdzie, a zresztą, zostawię ci mój adres, bo zawsze, chociaż porzucę pana Van-Dick, to nie porzucę miasta.
„Bądź zdrów mój przyjacielu; pojadę może do Brukselii, zawiozę c1 trochę radości i pocieszę się tą, którą ci nadam. Cokolwiek się stanie, nie wątp o mojéj przyjaźni, ani o mojém poświęceniu dla ciebie.
— To dziwna rzecz! po przeczytaniu listu zawołał Willem, jak też ten cały list Tristana jest tajemniczy i pełen smutku. Dla czego też on porzuca dom państwa Van-Dick? dla czego nie opisuje mi przyczyny, dla któréj zdaje się jakby się poróżnił z niemi? biedny chłopiec! co u djabła spadło na niego?
I Willem prawie zapomniał o liście który trzymał w lewéj ręce.
Ja to muszę jeszcze odczytać, pomyślał sobie, kładąc list Tristana na kominie, i z radosném drżeniem otworzył list od Eufrozyny.
„Nie możesz sobie wystawić, ile twój odjazd boleści narobił twojéj Eufrozynie; w okrutnym smutku, wciąż jestem pogrążona, a ty? ty pewnie także smutnym jesteś, przekonana jestem o tém. Ah! jakże miłość jest okrutném uczuciem, w ten czas kiedy, musimy się z ulubionym przedmiotem rozłączać! kiedy mówię że jesteś smutny, może się mylę? może o mnie zapomniałeś? może mnie zwodzisz? może zdradzasz? Ty wiesz jak jestem zazdrosną; drżę z obawy, abyś innéj nie pokochał. Gdyby to nastąpić miało. Willemie! umarłabym!”
— Jak ona mnie kocha! powiedział Willem do siebie; i ze łzami radości w oczach czytał daléj:
„Jestem bardzo smutna: wiesz, wczoraj zostawiłam na noc okno od mego pokoju otwarte, tak jak gdybym na ciebie jeszcze oczekiwała. Niestety! tyś nie mógł przybyć! oka nie mogłam przez całą noc zamknąć. Dla roztargnienia, usiadłam do fortepianu o drogiéj po północy. Przymuszony był pan Van-Dick powiedzieć mi, że nikomu spać nie daję w całym domu Ja, tak zapomniałam o czasie i godzinie, że nie mogłam na nic zważać, o niczém pamiętać, tylko o tobie jednym. Zdawało mi się, że ta muzyka przez ciebie usłyszaną będzie; że ci powtórzy imię téj Eufrozyny, jak ona twoje tylko powtarza bezustannie.
„Tyś szczęśliwszy! ty masz portret mój, a twój tylko w sercu mojém się odbija. Pan Tristan powiedział mi, że dopełnił mego polecenia? i że oddał ci mój portret, który kazałam skrycie przed tobą zrobić i jako niespodziankę ci gotowałam. Czy ci się podobał? czyś szczęśliwy z niego? Oh! napisz do mnie jak najprędzéj mój ubóstwiany Willemie; powtarzaj mi często, że mnie kochasz. Ach! to słowo, tak mile brzmi w uszach kobiety, która nigdy, nigdy nie kochała, a która nareszcie czuje że teraz kocha! Jednakże, pomimo całéj mojéj dla ciebie miłości, muszę cię zmartwić. Długo pasowałam się z sobą, czy ci mam donieść lub nie to, co ci późniéj opisze, lecz zdawałoby mi się, że niegodną byłabym ciebie, gdybym cokolwiek miała przed tobą skrytego.
„Ty, tak jesteś dobrym, że złego nawet przewidzieć nie możesz, i nie jesteś w stanie pojąć aby cię zdradzić można było. Życie, pełne jest zawodów mój przyjacielu! może tylko nas dwoje na całym święcie, którzy się kochamy bez ukrytéj myśli, i którzy szczęśliwi jesteśmy naszą miłością. Poznałam, żem wpadła w ten sam błąd w który ty wpadłeś, i bardzo mi było boleśnie, żem się zawiodła na człowieku, o którym myśleliśmy, że jest naszym przyjacielem:“
Co to się ma znaczyć? pomruknął Willem.
I czytał daléj:
„Ty wiesz ileśmy byli zawsze dobrzy dla pana Tristana; jakeśmy mu zaufali. Ja sama, co sobie nawet teraz wyrzucam, byłam tyle nieroztropną żem mu powierzyła miłość naszą, bo on robił mój portret i on go miał tobie oddać. No! patrzajże, jakeśmy pobłądzili oboje, pokładając zaufanie nasze w takim człowieku.
„Wczoraj w wieczór, bardzo w niewinnéj myśli, przyjęłam rękę, którą mi podał dla przejścia się po ogrodzie i mówienia o tobie. Z początku prowadziliśmy rozmowę jak się należy; potém, potrochu, co raz mniéj mówił, a za to ściskał mi rękę, postrzegłszy to, chciałam rękę usunąć, lecz on mi ją zatrzymał. Natenczas usiadłam: on także przy mnie usiadł; i chociaż niepowiedział mi wyraźnie tego słowa, kocham cię, lecz wszelkiemi sposobemi dawał mi to do zrozumienia: położenie moje stawało się co chwila przykrzejszém, gdy szczęściem, Athenais przyszła zawołała mnie do słabego Edwarda.
„Znajdowałam tego młodego człowieka bardzo grzecznym i przyjemnym, lecz nigdy nie mogłam się zdobyć na posądzenie go o szczególną dla mnie przychylność, chociaż w kilku okolicznościach, zdawało mi się postrzegać w nim coś podobnego, o czém zda mi się mówiłam ci nawet; spędzałam tłomaczenie słów jego, na skłonność ku tobie moją: na myśl ciągle miłością twoją zajętą, nareszcie na właściwą wszystkiém kobietom zalotność. To też przyrzekłam sobie, że ci nawet mówić o tém nie będę; lecz teraz rzecz ta wzięła na siebie tak poważy charakter, że zdaje mi się powinnością moją o wszystkiém cię uwiadomić.“
Oh! to strasznie! to szkaradnie! zawołał Willem, i czytał daléj:
„Wysław sobie, mój najdroższy, że dzisiejszego poranka byłam smutną; zbytkowną byłoby rzeczą powtarzać ci, dla czego taką byłam. Pan Van-Dick tyle mi przykrości narobił, żem się aż rozpłakała. Wątp teraz o mojéj dla ciebie miłości! otóż potém, schroniłam się do mego pokoju, i tam już, bez przeszkody, najszczerzéj się wypłakałam, sądząc że mi przynajmniéj nikt przez cały dzień myśli moich o tobie nie przerwie: gdy tym czasem pan Van-Dick wyszedł z domu a pan Tristan wszedł do mnie.
„Nie mogłam inaczéj postąpić, tylko musiałam po przyjąć, i myślałam, że przyszedł wytłumaczyć się i niejako przeprosić za postępowanie wczorajsze. Tym czasem, nie powiem ci co się tu działo, rumieniłabym się powtarzając ci to wszystko co mi powiedział; wiedz tylko, że takich sobie pozwolił wyrażeń, żem znów ze wstydu płakała, i że wypchnąwszy go za drzwi, oznajmiłam mu, że powinien na zawsze dom pana Van-Dicka porzucić W chwili, gdy ci to piszę, cała jeszcze jesieni zburzona i wzruszona tą przykrą sceną, jednakże nie chciałam poczynać listu opisywaniem podobnych rzeczy, aby pierwsze, które odemnie czytać będziesz słowa, nie były dla ciebie przykremi.
„Pojmujesz pewnie powody, dla których ci to wszystko donoszę: Ty, bardzo lubisz tego człowieka, a że on jest nadzwyczaj przebiegły, mógłby, nadużywając daru dowcipu, nazmyślać, przed tobą dziwnych na mnie rzeczy, i tym sposobem pozbawić mnie twojéj miłości i twego szacunku, dwóch uczuć, o które najwięcéj dbam na całym świecie.
„Zresztą, nie pisz do niego, nie czyń mu najmniejszego wyrzutu za to co się stało: wszak on dom nasz porzuci; a nim to nastąpi, nie czyń mu téj pociechy, aby mógł uwierzyć że ci dokuczył.
„To bardzo zły człowiek. Prędko mi odpisz, czy ci portret mój oddał; bo chociaż mnie o tém zapewniał, drżę cała, czy go nie zatrzymał, i czy ztąd wyjechawszy, nie zamyśla pokazywać go jak jakie trofea.
„Bądź zdrów, mój najdroższy! pisuj do mnie często, zmieniając pismo na kopercie, aby służący nie poznali pisma twego. Raz jeszcze, bądź zdrów! najczuléj, najserdeczniéj cię całuję, i kocham.”
Trudno bardzo było Eufrozynie ten list napisać, lecz go wreszcie wymęczyła.
Co do Willema, kiedy go przeczytał, zdawało się przemienionym w posąg marmurowy został.
W dniu tym, kiedy te dwa listy były pisane Van-Dick wrócił do domu, pięć minut tylko przed szóstą.
Najpierwéj, przeszedł się po ogrodzie, i dopiero jak szósta biła, wszedł do sali.
Było nakryte pa trzy osoby, lecz nikt jeszcze nie nadszedł.
Pan Van-Dick zadzwonił.
Służący wszedł na odgłos dzwonka.
— Dawaj na stół! wymówił pan Van-Dick.
Służący powrócił z wazą w ręku.
— Gdzie jest pan Tristan?
— W swoim pokoju.
— A pani?
— Także w swoim.
— Oznajmij im, że na stole.
Pan Van-Dick usiadł przy stole i sam sobie rosołu nabrał.
Służący znów się ukazał.
— Pani powiedziała, że jéj się jeść nie chce, i nie zejdzie.
— A pan Tristan?
— Pan Tristan to samo powiedział.
— Ah!
— No wróć się więc do pana Tristana, i proś go żeby raczył być przy stole moim towarzyszem, bo nie lubię jeść sam.
W kilka chwil potém, Tristan otworzył drzwi do sali jadalnéj.
— Jakto, panu się jeść nie chce?
— Nie chce — dziękuję panu.
— Usiądź pan i skosztuj, jedząc apetyt przybywa. Co to jest pani Van-Dick?
— Nie wiem.
— No, zobaczemy potém: usiądź, usiądź. Tristan usiadł.
Gwałtowne poruszenie dzwonka dało się słyszéć z pokoju pani Van-Dick; w chwilkę potém Athenais weszła.
— Panie, rzekła, pani prosi pana.
— A to po co?
— Ja nic nie wiem.
— Czy jest chora?
— Nie panie.
— Powiedz pani, że jestem przy stole, i że po obiedzie ją odwiedzę.
Athenais wyszła.
— To zły humor dzisiejszego poranku, ciągnie się widać aż dotąd, wyrzekł pan Van-Dick. Toś nie pocieszył jak widać mojéj żony, dodał obracając się do Tristana.
— Tak się zdaje.
— A do licha! co ci jest Tristanie? tak jesteś smutny, żeś gotów pozbawić mnie apetytu.
— Jak pan zjesz obiad, kochany panie Van-Dick, to wszystkp panu opowiem.
— Dla czego nie natychmiast?
— Bo.....
— A! to dobra przyczyna, muszę ją uważać za dostateczną.
W téj chwili znów Athenais weszła.
— Pani potrzebuje w téj chwili mówić z panem.
— To powiedz jéj niech zejdzie.
Widać, że w przytomności Athenais pan Van-Dick nie chciał przybrać na siebie charakteru posłusznego żonie swojéj.
Kucharka odeszła.
— Kobiety są zadziwiające! mówił pan Van-Dick, krajać sobie zraz wołowy; nie rozumieją, aby można to robić, czego im samym robić się nie chce. I tak, mnie się jeść chce, a mojéj żonie właśnie się nie chce, i ta dopóty spokojną nie będzie, dopóki mnie od stołu nie odsądzi.
Tristan uśmiechnął się, jak człowiek innemi myślami zajęty, i postrzegł, iż wypada aby chociaż uśmiechem odpowiedzieć.
Athenais po trzeci raz weszła.
— A cóż, przyjdzie? zapytał pan Van-Dick Athenais.
— Nie panie, nie przyjdzie.
— Dlaczego?
— Pani mi się. pytała, czy pan sam jesteś, odpowiedziałam że nie, że pan jesteś z panem Tristanem, na to odpowiedziała mi, że ponieważ z panem samym ma pomówić, przeto prosi pana, abyś do niéj przyszedł.
Pan Van-Dick wzruszył ramionami.
— Więc ja wyjdę, odrzekł Tristan.
— Wcale nie potrzeba tego, zostań pan i siedź; ja wolę wyjść na chwilę, bo jakbym tego nie zrobił, toby mi pokoju przez cały wieczór nie dała.
I poczciwy kupiec, ze złym humorem, rzucił na stół serwetę.
— Czy jest w swoim pokoju? zapytał przechodząc koło Athenais.
— Otóż teraz wezmę, do ognia potrawę, wyrzekła Athenais, po wyjściu pana Van-Dicka; wystygłaby mu zupełnie, bo to się na godzinę czasu zanosi i wyszła, zabierając z sobą potrawę, którą tylko co na stół przysłała.
— Chciąłbym wiedziéć, co téż powie mężowi swemu ta dobra pani Van-Dick? otóż bądżże tu sumiennym człowiekiem, piękne i miłe są tego skutki! nieruchując jeszcze listu do Willema, któren na pocztę, odesłała, a w którym musiała piękny o mnie opis umieścić. Ah! Ludwiko! ah! Henryko! ah! Leo!
I Tristan wpadł w głębokie zamyślenie, a tymczasem głaskał dużego białego kota, garbiącego się czyli podnoszącego grzbiet i miauczącego, jak zwykle wszystkie koty, widzące stół nakryty, czując na nim potrawy i widzące człowieka przy nim siedzącego.
Przez ten czas, pan Van-Dick doszedł do pokoju żony; znalazł ją chodzącą wielkiemi krokami po pokoju.
— No! czegóż chcesz odemnie? zapytał.
— Ach! to szczęśliwie, odpowiedziała Eufrozyna: tylko trzy razy po ciebie trzeba było posyłać.
— Moja najdroższa! bardzo mi się jeść chciało, a że to co mi masz powiedziéć nie zginie i pewnie nie zginęło, wąchałem się, czy mam lub nie, porzucić mój obiad.
— To bardzo grzecznie i uprzejmie.
— Czy po toś mnie wołała aby takie sceny robić? w takim razie odejść mogę.
— Nie panie! wołałam po to, abym się mogła dowiedziéć, czy jesteś w stanie zrobić coś takiego, co by mi mogło sprawić przyjemność.
— Mów, moja droga, mów śmiało.
— Chcę i oczekuję tego tylko od ciebie, aby pan Tristan zaraz jutro mógł nasz dom opuścić.
— Pan Tristan?....
— Tak jest, on sam.
— A to dla czego? — Bo tak mi się podoba.
— A jeśli mnie się znów podoba aby pozostał? To taki miły i grzeczny chłopiec i pysznię się nim, doprawdy.
— Na ten czas, wybieraj pan między nim a swoją żoną.
— Bo?.....
— Bo mi uchybił, obraził mnie.
— Czy przypadkiem zapomniał umizgać się do ciebie? zapytał, szczęśliwy że mu na myśl żarcik przyszedł.
— Czy pan po to do mnie przyszedłeś, aby mi niedorzeczności gadać?
— To nie można nawet ani troszkę pożartować?
— Nie panie; w rzeczach takiéj wagi, żarty są niewczesne.
— A! I cóż ci zrobił ten kochany Tristan?
— Chciał zdradzić pana, wyznając mi miłość swoją.
— To on cię kocha?
— Tak jest panie.
— I dla tego chcesz aby dom nasz porzucił?
— Naturalnie.
— A! to pierwszy raz taka ci się rzecz zdarza.
— Cóż pan przez to chcesz powiedziéć?
— Chcę powiedziéć, że nadto dobrym jestem, słuchając twoich banialuków i że Tristan nie więcej odemnie ma ochoty wyznać ci swoją miłość.
I mówiąc to pan Van-Dick, ustawiał w równi dwa wazony z kwiatami, które podług niego nie symetrycznie stały.
— A więc, pan wymawiasz tego człowieka?
— Nie, tylko powiadam, że słuszność nie z twojéj strony; to cała rzecz.
— Przeciwko człowiekowi świeżo przybyłemu?
— Tristan jest poświęcającym się, jest dobrym chłopcem.
— Człowiek, którego na drodze znalazłeś?
— Z czego, zaręczam ci, bardzo się cieszę.
— Który ani swego ogniska, ani swego kącika na święcie nie ma.
— Jeszcze jedna właśnie przyczyna, dla któréj powinien u mnie pozostać.
— On, co nie wiedział gdzie się ma udać!
— Właśnie też, żeby mu oszczędzić podobnego kłopotu, rozumiem, że niepowinien z nami się rozłączać.
— To dobrze! z nadzwyczajną złością odrzekła Eufrozyna: to bardzo dobrze panie: otóż to jest wszystko, czego żądałam dowiedzieć się od pana.
— Więc mogę powrócić i kończyć mój obiad?
— Tak jest panie; uprzedzę go jeszcze o jednéj rzeczy.
— O jakiéj że to?
— Oto, że jeżeli jutro o czwartéj godnie po południu, Tristan tutaj będzie, zaraz wieczór dom ten porzucę.
— Jak się podoba.
— I dowiem się tego co zgłębić chciałam.
— A to jest?...
— Że pan, nie umiesz nadać żonie swojej należnego poszanowania.
— To do mnie zupełnie nie należy.
— A do kogoż to należy? proszę mi powiedziéć?
— Do pana Willema.
— Grubianinie! wykrzyknęła pani Van-Dick ze łzami wściekłości w oczach.
— O! przez miłosierdzie, nie gniewajmy się, mówił daléj z najzimniejszą krwią pan Van-Dick. Pani dbasz o Willema, ja o Tristana. Wprawdzie nie jedne i takie same powody wpływają, na nas, abyśmy tym sposobem postępowali, ale te, dla których przy woli mojéj obstaję, chociaż są naturalne, nie są przez to złemi. Pozwalam ci robić co ci się podoba, abym tylko miał domową spokojność. A w imieniu nieba nie zmuszaj mnie, abym ci powtarzał, że chociaż mam zamknięte oczy, ale bardzo dobrze widzę. Pozostańmy w takim usposobieniu i trybie życia, w jakim dotąd żyliśmy, a szczególniéj, nie kłóćmy się ani o jedenastéj blizkiéj południa, ani o szóstéj lub o siódméj, bo wtenczas śniadaniu lub obiadowi się przeszkadza. W zbywającym zaś czasie, dokazuj co chcesz, aby mnie rozgniewać: pozwalam, upoważniam, wyzywam cię do tego, chociaż ostrzegam, że tego właśnie nie dokażesz.
— Ah! cóż to za niegodziwość!
— Wielkie słowo! dobre i to. Jesteś smutną od dnia wczorajszego, to bardzo rozumiem i pojmuję, że ten smutek i gniew na mnie spada. To sprawiedliwie, bom ja go do Brukselli wysłał; powinienem był sam jechać, nie prawdaż? lecz nie chciało mi się podróżować, a nie tylko dla ciebie saméj trzymam komissanta. Co do Tristana....
— On ztąd oddali się.
— Co do Tristana, którego kocham, ten tutaj pozostanie. Może gniewasz się na niego jak Fedra na Hippolita: toby mnie nie dziwiło w żaden sposób moja pani; lecz on może być spokojnym, nie będę wzywał przeciwko niemu Neptuna, i nie znajdzie się pewnie w téj całéj okoliczności rogaty potwór, czekający na zgubę jego. Wiesz mi moja droga, jeżeli on cię nie kocha, tylko ty jego, to ukryj swoją miłość: ukryj urazę, jeżeli ty jego nie kochasz, tylko on ciebie. A nie głusz mię temi wszystkiemi harmidrami. Czy chcesz zejść na obiad?
— Ah! co za nikczemność! wykrzyknęła pan Van-Dick, rozpłakawszy się: zemszczę się!....
— Nie chcesz pani zejść na obiad? raz, dwa, trzy. No! bywaj zdrowa.
I pan an-Dick wyszedłszy od żony, wrócił do sali jadalnéj, w któréj Tristan z kłopotliwą niespokojnością, czekał następstwa rozmowy, bo aż nadto domyślał się że był jéj przedmiotem.
Pan Van-Dick usiadł na swojém miejscu, położył serwetę na kolanach, i obracając się do służącego, zawołał:
— Podaj kurczęta.
Czy pani Van-Dick byłaby chorą? odważył się zapytać Tristan; nie miał sobie nic do wyrzucenia, więc też nabrał i cokolwiek śmiałości, a zresztą chciał się dowiedziéć, co ma myśléć o swojém położeniu, teraz bardzo drażliwém.
— Nie, odpowiedział Van-Dick, jest tylko w złym humorze, to cała rzecz: kłótnie domowe spadły na mnie, dodał uśmiechając się.
— Lecz, dodał Tristan, przebacz mi pan moje zapytanie, czy ja czasem nie wpływam w jakiéj części na ten zły humor?
— Ah! mój Boże! i jak! zupełnie na wszystko wpłynąłeś.
— I pani an-Dick powiedziała panu przez co ją obraziłem?
— Tak jest.
— I.....
— Ona utrzymuje, że pan umizgałeś się do niéj na prawdę.
— Przysięgam panu.....
— Nie potrzebujesz przysięgać, ja dobrze bardzo wiem, że ona kłamie.
— Słuchaj, najlepszy i drogi panie, wiele ci winienem; byłeś dla mnie tym, jakimby niebył najlepszy mój przyjaciel, i w téj chwili dojesz mi dowód zaufania, który jest moim zaszczytem i chwałą, a którego przez całe życie nie zapomnę, lecz zdaje mi się, że lepiejby było, abyśmy się rozdzielili.
— A to dla czego?
— Dla tego, że pani Van-Dick nie wiedzęć zkąd wynalazła powód gniewania się na mnie, przez to, ustawicznie wymagać od pana będzie mego oddalenia, a przecież ja nie mam prawa, za doznaną serdeczną gościnność pańską, sprowadzać mu domowe niepokoje. Nie będę za to miał najmniejszego do pana żalu; wiecznie przechowam w sercu mojém pamięć, postąpienia sobie ze mną pana. Lecz dla twojéj spokojności drogi panie Van-Dick, pozwól mi dom twój opuścić.
— Czy szalony jesteś?
— Jakto, pan mi tego nie pozwalasz?
— Ale najmniéj w święcie.
— A więc na siebie biorę odpowiedzialność naszego rozłączenia.
— Tego ci zupełnie zabraniam, drogi przyjacielu.
— No! ależ pan będziesz w kłopotach i ustawicznych z mojéj przyczyny niepokojach.
— Wcale nie.
— Pani Van-Dick zawsze coś znajdzie nowego i nieprzyjemnego.
— O nie.
— I napadnie nareszcie na jakąś chwilę, w której pana przekona, a wtedy, zamiast dobrymi przyjaciółmi jak teraz, rozłączemy się poróżnieni i nienawidząc się wspólnie.
— Nie, nie, i jeszcze z dziesięć razy nie! Ty mnie drogi Tristanie nie znasz; ja mam żelazną wolą. Pozostaniesz z nami, a moja żona nie przebaczy ci. bo niema nic do przebaczeni; ale ułagodzi się, bo ja tego chcę. A więc mój najdroższy, nie zapominaj o tém, że nic się w domu nie zmieniło, że jesteś u siebie. Co będziesz robił dzisiejszego wieczora?
— Sam nie wiem.
— No! w takim razie zostań tutaj; ja wyjdę, a przepowiadam ci, że moja żona zejdzie i że się pogodzicie jeżeli zechcesz, a co byłoby ze wszystkiego najlepszą rzeczą.
— To nadzwyczaj jest trudne, aby się udać, mogło.
— Nie wierz temu, abyś tylko wszystko to co ona chce zrobił.
— Zawsze robiłem co chciała pani Van-Dick.
— A może nie.
Tristan spojrzał się na pana Van-Dick, który nosem prawie dotykał talerza i zdawało się, że nie miał żadnéj szczególnéj intencyi, wymawiając ostatnie słowa do Tristana.
— Jednéj tylko rzeczy zabraniam ci zrobić...
— Jakiej?
— Oto żebyś mnie nie opuścił.
— Tylko tego?
— Na wszystko ci blankiet daję. I cokolwiek się stanie, czy moja żona zostanie przyjciołką lub nieprzyjaciołką twoja, możesz rachować na to, co ci teraz powiedziałem.
— Dziękuję panu.
— Ja wychodzę, muszę odwiedzić jednego z mych przyjaciół, o którym ci mówiłem, co to dawniej był w Medyolanie, zkąd z żoną tutaj przyjechał.
— A! doktora Mametyna.
— Właśnie jego.
— Czy to on dogląda Edwarda?
— Nie, on już nie trudni się leczeniem. Ledwie wychodzić może, już jest w zgrzybiałym wieku.
— A żonę ma młodą?
— Młodą.
— A piękną?
— O piękną.
— A ha! panie Van-Dick.....
— Mylisz się; bo pomimo że jest bardzo przyzwoicie prowadzącą się kobietą, Mametyn jest z liczby tych starych przyjaciół, których się nie oszukuje.
— Podzielam zdanie pańskie, żona przyjaciela jest i powinna być dla nas uświęconą osobą.
— Bah!... To jak jaka kobieta. No pogódźcie się, jeżeli chcesz. Żegnam cię do jutra.
Pan Van-Dick energicznie uścisnął rękę Tristana i wyszedł.
— Chciałbym bardzo wiedziéć ostatnie słowo tego człowieka, wymówił Tristan, patrząc za odchodzącym Van-Dickiem.
I usadowił się z książką w ręku w salonie; ale pani Van-Dick, zacięła się w gniewie i wcale me przyszła.
Nie potrzebujemy powiadać czytelnikowi, że Tristan szczerze się tém cieszył.
Przez cały czas, w którym z książką siedział w salonie, nieporuszony rozmyślał o teraźniejszém swojém położeniu. Gdyby był usłuchał swego niezależnego harakteru, byłby wołał dom ten już porzucić, niżeli toczyć ciągłą z Eufrozyna walkę, walkę z kobietą obrażoną w tém, co jéj jest najdroższego, to jest w miłości własnéj, a którą prędzéj czy późniéj musi ukończyć zwycięztwém, jeżeli jest prawdziwą i innym podobną kobietą, a pan Vah-Dick mężem, jakim są wszyscy mężowie na święcie. Jednakże jeszcze lepiéj było czekać wypadku, niżeli go przyspieszać. Gdyby Tristan wyszedł z domu kupca, nie wiedząc gdzie iść i co mu do czynienia pozostaje, musiałby prędko wyczerpnąć małą sumkę oszczędzoną i niepozostawałoby mu nic innego, tylko chyba kupić pistolet i scenę lasku bulońskiego na nowo odegrać. Powiedzmy i to także, że Tristanowi zaczęły się trochę przykrzeć ustawiczne przygody, przynoszące mu kilkochwilowe ulgi, a nic nie zmieniające w losie jego, — zdawało mu się, że jak rozbitek z okrętu, przywiązany do deski i miotany burzą, patrzy na podniesione morze, i uważa, czy zamiast do widzianego zdała brzegu przypłynąć, próżném i zawczesném wysileniem, nie podda się w nowe niebezpieczeństwo: czy też zdawszy się na los, i odpocząwszy cokolwiek aż się burza uspokoi, wtenczas dopiéro dobędzie sił wszystkich i do pożądanego brzegu dopłynie; tak téż Tristan teraz, uważał przed sobą bezdenną głębią i rozhukane morze: namyślił się, i postanowił ciszy czekać, chociaż brzegi które widział przed sobą, nie zdawały mu się pewnemi, i bezpieczny przytułek obiecującemi. Wzrok go mógł omylić, mógł brać za ląd jaki obłoczek szary, który pierwszy mocny powiew wiatru mógł rozproszyć, zniszczyć i zostawić mu pontus et undique pontus, jak to niegdyś Wirgiliusz powiedział.
Rzeczywiście, że bardzobym rad był zbadać, do jakiego horyzontu mógł nasz bohater, jeżeli nie kroki to wzrok swój zwrócić. Od nikogo niczego nie mógł się spodziewać; matka nie żyła, żona poszła za mąż, gdzie, jak i kiedy, o tém nie wiedział, i wołał nigdy o tém nie wiedzieć; szczegóły o zamęściu jego żony, byłyby tylko dodały rozmaitszéj śmieszności, i tak już do dziwnego, nienaturalnego i śmiesznego jego położenia.
Dom pana Van-Dick, był jedyną bezpieczną przystanią, gdzie mógł bez obawy burz i wichrów przebywać, a które czyhały prawie na niego, gdyby raz z niego wyszedł; musiał więc biedak wszystko na święcie przyjąć na siebie, aby tylko w siedzibie w któréj się teraz znajdował, pozostać. Młody Edwardek miał dziewięć lat; wychowaniem jego, tak sumiennie jak każdy inny na jego miejscu, mógł się zająć, i to mu ośm lat spokojnego bytu zapewniało; poczém, pan Van-Dick nie mógłby porzucić człowieka, który najpiękniejszy wiek życia swego, dla dziecka jego poświęcił, i zapewniłby mu niezawodnie jakieś niezależne życie, a tém samém, wolność podróżowania po spokojném morzu, czyli porzucając wszystkie przenośnie, mógłby Tristan prowadzić sobie spokojne i bardzo miłe życie.
Nieszczęściem, jak widzieliśmy, sposoby i środki jakie Tristan wynalazł, aby dojść do tego rezultatu, nie były temi środkami jakie pani Van-Dick wynalazła, i na które, zdawało się, że pan Van-Dick nawet przystawał.
A potém, czy sam Tristan byłby przyjął takie położenie, pod wiadomym warunkiem? spieszymy się zapewnić czytelnika, że miał wstręt do tego, tém bardziéj, że to mu tylko mogło na jaki miesiąc pobyt w domu przedłużyć.
W istocie, cóżby się działo za powrotem Willema, gdyby Tristan w nieobecności jego został kochankiem Eufrozyny? po przysiędze że nim nie zostanie? natenczas byłby zmuszonym porzucić dom, odtąd w piekło dla niego boleścią komisanta zmieniony, a kto wie, może i pogodzeniem się Willema z Eufrozyna? albo, zmusiłby dobrego i poczciwego chłopca, całą duszą mu ufającego, nigdy mu nic złego nie czyniącego, zmusiłby mówię Willema, do opuszczenia domu i ustąpienia mu miejsca, co naturalnie byłoby bardzo nieszlachetnie ze strony Tristana, kosztem losu przyjaciela byt sobie ustalać.
Jeden tylko dostrzegł nasz bohater środek, pojednawczy, a tym było: aby za pomocą pana Van-Dicka, wyjednać sobie pobyt w domu, choć przynajmniéj do powrotu Wiliama, i wyprosić prędkie przyzwanie tamtego. Zdawało mu się, że skoro raz Willem przybędzie, Eufrozyna powróci do dawnych nawyknień; zapomni wszystkiego co między nią i Tristanem zaszło, a przynajmniéj przypominać sobie ze szczęściom będzie że się nie przeniewierzyła: młody Edward tym czasem będzie rósł, nabywał nauk, wiadomości, talentów i wszystko skończy się ogólną apotheozą; tak sobie układał wszystko w myśli nasz przyjaciel.
Skoro raz wszystko to sobie tak pięknie umyślił, postanowił natychmiast do Willema napisać, aby przyspieszył interes z domem Daniela i prędko wracał, dla oddania mu przysługi. Spodziewał się i wiedział, że tym sposobem, dodawszy do tego chęć ujrzenia Eufrozyny, najprędzéj komissanta sprowadzić zdoła.
Już nareszcie było blisko dziesiątej, pani Van-Dick nie ukazywała się; i podobieństwem było że się wcale nie da widzieć; poszedł więc do swego pokoju, napisał do Willema krótki a bardzo czuły bilecik, a kołysany nadzieją zasnął spokojnie; tak nieprzerywany i błogi sen był nagrodą czystych myśli i walk odbytych Tristana!
Obudził się dosyć późno. Odesłał list do Willema na pocztę, i wczasie, gdy zegar wybijał jedenastą, wszedł do sali, gdzie zastał tam już pana Van-Dicka, czytającego swoją ulubioną gazetę.
— A co! odezwał się kupiec, czy widziałeś panią wczoraj wieczorem?
— Nie panie, nie widziałem jéj wcale.
— W takim razie| wojna ciągła między wami?
— Tak się zdaje.
— Czekajmy co złego będzie! czyś zdrów?
— Najdoskonaléj zdrów jestem.
— No! to główna rzecz.
Tristan rzucił na stół spojrzenie, i postrzegł że tylko na dwie osoby nakryło.
— Tam do djabła! czyby mnie już za wygnanego uważali w domu.
Służący przyniósł jaja, herbatę i rozmaite rzeczy.
Pan Van Dick usiadł przy stole, dając znak Tristanowi aby to samo uczynił.
Tristan więc także usiadł.
— A pani, przyjdzie na śniadanie? zapytał służącego pan Van Dick.
— Nie panie, nie przyjdzie. Odpowiedział służący.
— Dla czego położyłeś dwa tylko nakrycia?
— Bo pani śniadanie jeść będzie w swoim pokoju.
— Sama jedna?
— Nie panie, jest u niej jedna z jéj przyjaciółek.
— To dobrze, jedzmy; więc teraz, widzę wojnę otwartą i wyraźną.
— Ah! i to ja jestem przyczyną tego wszystkiego! odezwał się Tristan.
— Ułagodzi się, zobaczysz, bądź więc spokojny.
Przy śniadaniu o innych rzeczach mówili.
Gdy się skończyło, pan Van-Dick odezwał się do Tristana: Edward już jest zdrów prawie, mógłbyś mu zdaje mi się dać lekcyą dzisiaj. Pójdź do niego, i zmiłuj się kaź co temu leniuszkowi robić, bo się bardzo rozpieści. Do widzenia mój przyjacielu.
Tristan poszedł na górę, zastukał do drzwi Edwarda, odpowiedziano mu: „można wejść” i te słowa: można wejść, wymówione były głosem pani Van-Dick.
Zachwiał się trochę i pomyślał czy ma wejść lub nie; ta niepewność chwilkę tylko trwała; potém nareszcie drzwi otworzył.
Pani Van-Dick siedziała przy łóżku syna razem ze swoją przyjaciółką. Nie mogła wstrzymać wybiegu krwi na twarz, ujrzawszy Tristana.
— Czego pan żądasz? zapytała się.
— Najpierwéj, przyszedłem dowiedzieć się o zdrowie dziecięcia.
— Zdrowe jest, odpowiedziała.
Wyrazy te: zdrowe jest, tym tonem wymówione były, jakby chciano, aby się Tristan domyślił, że teraz kiedy już wie co chciał wiedzieć, może odejść.
— Zdrowe jest? zapytał Tristan.
— Tak jest panie.
— W takim razie, chciałbym dać mu lekcyę dzisiaj.
— A któż panu kazał przychodzić tutaj?
Tristan aż po uszy zaczerwienił się na tę niegrzeczność, z zimną krwią jednak odpowiedział:
— Nikt pani, bo nikt tutaj nie ma prawa mi rozkazywać; pan Van-Dick tylko, który zdaje mi się być ojcem dziecięcia, prosił mnie, abym od dzisiaj rozpoczął z nim nauki.
— Niech pan powie panu Van-Dick, żem się temu oparła.
Tristan wyszedł skłoniwszy się pani Van-Dick i jéj przyjaciółce, która w czasie téj sceny robiła co tylko mogła oczami i ruchami, aby dać do zrozumienia Eufrozynie, że podobna sprzeczka nie powinna była odbywać się przy świadku.
Tristan płacząc prawie ze złości, zeszedł do pana Van-Dicka i opowiedział mu wszystko co się stało.
— To dobrze, odpowiedział kupiec; czy będziesz tyle dobrym mój przyjacielu i odpiszesz na ten list a bardziéj na listy, które oto widzisz? Bądź łaskaw wejdź do gabinetu Willema i zrób mi tę przysługę. To może jeszcze nudniejszém dla ciebie będzie; lecz widzisz sam że to nie moja w tém wina: to tylko żona moja chce koniecznie, abyś Willema zastępował.
I pan Van-Dick z najnaturalniejszą w świecie miną oddał Tristanowi listy.
Wieczorem, jeszcze tylko dwa nakrycia były na stole.
— Gdzie jest pani Van-Dick? zapytał kupiec służącéj.
— W swoim pokoju, odpowiedziała Athenais.
— Powiedz jéj żeby tu przyszła.
— Pani chce jeść u siebie, odpowiedziała odchodząc kucharką.
— W takim razie, rozkazuję ci, abyś jéj nie usługiwała i jeść nie nosiła.
Zamienione a ledwo dostrzeżone między kupcem a Athenaisą spojrzenie, nastąpiło po téj rozmowie. To spojrzenie ze strony męża zdawało się mówić „czyś zadowolona?” a ze strony kucharki: „Bądź spokojny, tak się zrobi jak chcesz”.
Panowie usiedli do stołu.
W kilka chwil potem, posłyszeli gwałtowne dzwonienie, wychodzące z pokoju od pani Van-Dick.
— Będziemy mieli coś nowego, odezwał się kupiec.
— Najmocniej jestem tém wszystkiém strapiony.
— Potrzeba jéj dać naukę koniecznie.
Athenais weszła.
— Panie! co tu zrobić? pani chce obiadu.
— Odmów go, wszakże ci powiedziałem.
— Ja też odmówiłam.
— No! i cóż?
— No! Pani powiada, że ma prawo rozkazywać tutaj.
— Pozostań w kuchni.
— Powiada, że ma prawo mnie ztąd wypędzić.
— Nie bój się niczego.
— A jeżeli pani zadzwoni jeszcze?
— Nie odpowiadaj.
Właśnie drugie szarpnięcie dzwonka w téj chwili nastąpiło.
— Czy potrzeba abym tam pobiegł? znajdujący się w sali służący zapytał.
— Nie, a ty Athenais, idź doglądać kartofli; wiesz moje dziecię, jak ja lubię aby były dobrze i ładnie upieczone.
Athenais nie mogła się wstrzymać od uśmiechu.
Co do Tristana, ten widząc nadzwyczajnie spokojnym pana Van-Dick i z taką pewnością wszystko robiącego, zaczął bawić się tą całą sceną.
Trzecie szarpnięcie dzwonka, zatrzęsło prawie domem całym.
— Jutro, każę grubo papierem poobwijać dzwonki, odezwał, się spokojnie nasz nieoszacowany kupiec.
Tristan już nie wiedział, co ma na to odpowiedzieć.
— To jeszcze nie koniec, odezwał się mąż Eufrozyny, zobaczysz co to jeszcze będzie.
Ledwie tych słów domówił, gdy z takim trzaskiem drzwi się otworzyły, że Tristan aż podskoczył na krześle.
Była to pani Van-Dick, w szalu na ramionach i w kapeluszu.
Jeżeli ci się uda wymyślić, jakiś nowy, niewidziany jeszcze kolor czerwony, to będziesz miał wyobrażenie liców pani Van-Dick.
— No! i cóż panie, odezwała się do męża, czyś już dosyć napoił mnie goryczą?
— Ja? z najspokojniejszą miną zapytał pan Van-Dick.
— Tak jest, pan sam.
— I czemże mogłem obrazić panią?
— Potępiając mnie, a biorąc stronę tego człowieka, i w największym paroksyzmie złości, Eufrozyna pokazała ręką Tristana.
— Najpierwéj, moja droga, trzeba żebyś była grzeczną dla tego pana, inaczéj będę cię prosił abyś wróciła do swego pokoju.
— Jakto! mnie za drzwi chcesz wypchnąć?
— Naturalnie.
— To jeszcze nie dosyć panu, żeś mi pożywienia odmówił?
— Dla czegóż z nami jeść nic chcesz?
— Bo nie chcę!
— A ja znów nie chcę, aby Athenais jeść ci osobno nosiła.
— Wszyscy wiedzą dla czego.
— A dla czegóż?
— Bo jest kochanką pana.
— W takim razie, bardzo naturalnie, że jéj utrudzenia oszczędzam.
— Jakaż niemoralność! nie chcesz aby mi jedzenie noszono? i chcesz mnie zmusić do życia z ludźmi których nie znam, i nienawidzę?
— Tak mi się spodobało.
— To dobrze, panie, rachując od dnia dzisiejszego, już pan nie masz żony.
— Tylkoż nie dodawaj zmyślonéj i fałszywéj radości, moja droga Eufrozyno! czy doprawdy, zupełnie mnie odjeżdżasz?
— Tak jest panie.
— I nigdy pani nie wrócisz?
— Niech mnie Bóg od tego zachowa!
— Natenczas, bądź pani zdrowa.
— I pan pozwalasz mi odjechać?
— Wszakże chcesz sama tego!
— To dobrze, panie, wiem już teraz co mi czynić należy.
I pani Van-Dick szła ku drzwiom.
Pan Van-Dick ją przywołał.
— Czego pan chcesz? zapytała.
— Oto, chcę się dowiedzieć czy nie wrócisz?
— Nigdy panie.
— W takim razie, weź klucz wszystkie otwierający zamki, gdyż jeżeli dzisiaj po dziesiątéj wrócisz, to wszystkich znajdziesz już śpiących i nikt ci nie otworzy.
A biorąc potém pod rękę Tristana, wymówił głośno do niego.
— Chodźmy wypalić po cygarze do ogrodu.
— Pani Van-Dick wyszła także, poprzysięgając zemstę w duszy; lecz czy przypadkiem, czy przez przezorność, miała klucz jeneralny w kieszeni.
Pani Van-Dick opuściła dom mężowski jakby osoba obłąkana. Jednakże widząc że się na nią patrzą, starała się zwolnić chód swój i nadać mu pozór przechadzki; zciągnęła szal na piersi, zawiązała wstążki od kapelusza, wystereotypowała obojętny nawet uśmiech na ustach.
Już było po szóstéj, a przyszedłszy cokolwiek do przytomności i uspokoiwszy się nieco, pierwszém jéj saméj siebie zapytaniem było:
gdzie też ona pójdzie? powiedziała wprawdzie dla zastraszenia pana Van-Dicka, że nie powróci, ależ mówiąc mu to, nie wiedziała gdzie zdoła znaleść przytułek i gościnność, opuściwszy dom mężowski.
Raz z domu wyszedłszy, a szczególniéj przypomniawszy sobie ironię, z jaką mąż jej przyjął wiadomość rozłączenia się z nim, pomyślała sobie Eufrozyna, że wszelkiemi sposobami starać się musi przenocować tę noc gdzie indziéj, bo przekonaną była, że pan Van-Dick dowiedziawszy się rano, że nie wróciła wcale do domu, na wszystko co tylko ona zechce zezwoli, aby tylko nie robić zgorszenia i rozgłosu.
Eufrozyna pomyślała o swojéj przyjaciółce, będącej zrana świadkiem sceny wyżéj opisanéj, bo wiedziała, że ta skłonną była, przyznać jéj słuszność, a zatém i przytułku jéj w domu swém nie odmówi.
Skierowała więc kroki swoje do mieszkania owéj przyjaciółki, która będąc wdową, bezdzietną, i mieszkając z jedną sługą, powinnaby się radować że jéj los zsyła towarzyszkę.
Przybyła do domu niebardzo oddalonego od kanału książęcego, przeszła po wschodach dwa piętra, zatrzymała się u pierwszych drzwi na prawo i zadzwoniła.
Nikt nie wyszedł.
Eufrozyna poczekawszy parę minut, znów zadzwoniła.
Takie same jak pierwej trwało milczenie.
Cnotą Eufrozyny jakto spostrzedz mogliśmy nie była cierpliwość; zaczęła pięścią drzwi wybijać, ale wciąż się nieotwierały, lecz te właśnie które naprzeciw nich były, otworzyły się.
Stara kobieta wytknęła z nich głowę, i powiedziała pani Van-Dick, że napróżnoby stukała i trudziła się, gdyż osoba tam mieszkająca wyszła z domu wraz ze służącą swoją.
Stara kobieta, przy tém oświadczyła Eufrozynie, że się podejmuje za powrotem sąsiadki, oznajmić jéj zlecenie, jeżeliby jakie miała do nieobecnéj; lecz Eufrozyna wymieniła jéj tylko imię swoje, i prosiła, żeby téj pani powiedziała iż drugi raz powróci jeszcze.
Jedynéj osoby do której udać się mogła nieznalazłszy; Eufrozyna zaczęła uczuwać kłopotliwe swoje położenie, i dopiero zaczęła wewnętrznie walczyć między koniecznością powrotu do mężowskiego domu, a miłością właśną, nakazującą jéj, jak najdaléj uciekać od niego.
W tém nagle, jakby poczuwając niespodziane natchnienie, uderzyła się ręką w czoło, i biegnąc prawie przez rozmaite ulice, skierowała się ku najsamotniejszéj części miasta.
W miarę, jak się od środka miasta oddalała, zgiełk się uciszał, a widnokrąg objaśniał, niezakrywany już domami. Weszła wreszcie w spokojną, cichą, nieludną ulicę, zwiastującą, że wieś już niedaleko, i obiecującą spokój i odpoczynek. Kilkoro tylko igrających dziatek, kilku przechadzających się, chcących wolniejszém od handlarskiego odetchnąć powietrzem, całą ludność téj ulicy składało; ulicy kończącéj się rozległą równiną, gdzie nie gdzie białemi domami zasianą, których nieufni i podejrzliwi mieszkańcy, znać woleli zdaleka patrzeć na cywilizacyę, niżeli do niéj należéć.
Dodajcie do tego złote pola, z drżącemi kłosami za każdem powiewem wiatru, a w dalekim, horyzoncie, małe chmurki dopiero za nachyleniem się kłosów widzialne, a będziecie mieli obraz spokoju. Właśnie też, nawet sama pani Van-Dick tę cichość i spokojność, zaczęła porównywać, ze swoją nienawiścią i zburzoną duszą, i ztąd wynikło, że obiecała sobie tém bardziéj się zemścić na osobie, która ją w tak sprzecznym z błogą naturą postawiła sianie.
Nareszcie, przybyła do domu z miłą powierzchownością; przy gzymsach okien wystających na zewnątrz, widać było korzystających z gościnnego przytułku kilka gniazd jaskółczych.
Okna domu, ostatnie promienie słońca złociły, i zdawały się ogarniać go w opiekę swoją, ostatniém wejrzeniem i żegnać schludny domek biały jakby mówiąc: „Do jutra“ jak przyjaciel, zmuszony porzucić wieczór przyjaciela, powtarza mu to samo słowo.
Na wystawie domku, tworząc jakby arabesk, wił się pięknym kształtem winogrod, to miejscami trzymał się prowadzącego go sznura, to upadał i rzucał cień festonami z gron różowanych.
Ptaki śpiewały w oknach pierwszego piętra, i głosem odwdzięczały słońcu za codzienne jego odwiedziny. Słowem, było to spokojne a najweselsze w świecie mieszkanie, o którego progi nigdy zła myśl nie trąciła się nawet.
Pani Van-Dick zatrzymała się, jakeśmy to powiedzieli, przed domkiem, postąpiła po dwóch stopniach przed gankiem i poruszyła ładnie rznięty młotek pośrodku drzwi będący.
Gruba tłusta dziewczyna, brunetka, drzwi otworzyła.
Przez otworzone drzwi i widzialną na przestrzał sionkę, widać było ogród owocami i kwiatami zapełniony, a stojące na przeciw dwa krzesła i przy jedném krosna z robotą zostawione, dawały poznać, że w tym domu jest kobieta, do tego ładna i młoda, bo wszystko co ją otaczało z zalotnością urządzone było.
— Jest pan Mametyn? zapytała pani Van-Dick.
— Jest pani, odpowiedziała służąca.
— Może u stołu?
— Tak jest pani.
— Czy jest sam jeden? nie ma gości?
— Tylko pani jest.
— Właśnie chciałam zapytać się oto samo.
— Więc mogę wejść?
— Proszę pani.
— Oznajmij panią Van-Dick.
— O! ja dobrze wiem nazwisko pani, odpowiedziała drzwi otwierając służąca przeszła naprawo przy wschodach, przeszła przedpokój, i otworzywszy drugie drzwi prowadzące do sali jadalnéj, oznajmiła panią Van-Dick.
Pani Mametyn podniosła się, i posunęła się do wchodzącej mówiąc:
— Jak też to dobrze ze strony pani, jak uprzejmie, że nas raczyłaś nawiedzieć, pani nie po obiedzie jeszcze?
— Nie.
— Więc z nami jeść będziesz?
— Bardzo chętnie.
— Daj nakrycie, zawołała pani Mametyn.
Eufrozyna przybliżyła się do doktora, który także wstał z miejsca swego, i odezwał się do niéj:
— Wczoraj widziałem Van-Dicka i łajałem go że pani nie przyprowadził. Ludwika taką miała ochotę widzieć się z panią, że już jutro mieliśmy iść do was, bośmy od czasu powrotu naszego was nie widzieli.
— Szczęśliwie się państwu podróż powiodła?
— Najdoskonaléj.
— Wszyscyście zdrowi?
— Wszyscy.
— Czy nawet i Jacquot?
— Nawet Jacquot, znosiła mężnie i zdrowo trudy podróży, jakkolwiek bądź jest tylko piękną papugą.
— A więc zawsze, mówiła pani Van-Dick zrzucając szal i kapelusz, zawsze papuga podróżuje z wami?
— O! zawsze.
— Ależ to musi być niewygodnie w drodze z takim ptakiem?
— Bynajmniéj. Jeździmy pocztą, a wyrzekłabym się wszystkich podróży, gdybym się musiała z moją papugą rozłączyć.
— Więc to jakaś pamiątka?
— Tak jest pamiątka, o którą mój mąż nie chce być zazdrosnym, odezwała się Ludwika, uśmiechając się i wyciągając rękę do starca, ten podaną rękę serdecznie uścisnął, spojrzawszy na żonę pełném miłości ojcowskiéj okiem.
— Ah! jakże wy szczęśliwi jesteście!
— Alboż pani nią nie jesteś?
— Nie zawsze, i właśnie przyszłam do was z prośbą o pomoc i pociechę w mojém położeniu.
— Pani! pani nieszczęśliwą jesteś?
— Tak jest, jestem nią i bardzo.
— To niepodobna! pan Van-Dick tak panią kocha! rzekła Ludwika.
— Opowiem to wszystko państwu dziś wieczorem, odrzekła, zabierając się do jedzenia zupy, którą jéj podali. A zkąd przybywacie teraz? odezwała się do Ludwiki, dla nadania innego toku rozmowie, i chcąc aby tylko żona Mametyna była jéj powiernicą.
— My wracamy z Medyolanu.
— Nie mieliście tak prędko wracać?
— To prawda, odezwał się doktór, ale Ludwika żądała wyjechać, więc tak jak zawsze, ja chciąłem tego czego Ludwika żądała.
— Ach jakież to pożycie! otóż to szczęśliwe i dobre pożycie!
— Skarż że się pani! kobieto! któréj całe miasto zazdrości!
— Zobaczycie czym nie warta pożałowania!...
— Niepokoju mnie pani nabawiasz!
— Czy nie myślicie znów gdzie wyjeżdżać?
— Nie, odpowiedziała Ludwika.
— A na wieś nie wyjeżdżacie?
— Jeszcze nie.
Obiad się skończył na pytaniach ze strony Eufrozyny i na odpowiedziach ze strony Ludwiki, co nie było zajmującém ani dla nich a tém mnéj dla nas.
Ta rozmowa, była zwykłą rozmową między dwoma kobietami, dobrze się znającemi po długiem niewidzeniu: rozpowiadającemu sobie wszystko co robiły, i gdzie były; które wspólnie mało się jedna drugiéj opowiadaniem zajmowały, a tém samém podobne szczegóły, jeszcze mniej nas zajmować mogą.
Pan Mametyn pierwszy wstał od stołu, mówiąc do żony:
— Mam do napisania kilka listów, zostawiam panie same, możecie długo rozmawiać o wielkich cierpieniach pani Van-Dick.
I pocałowawszy Eufrozynę w rękę, wziął rękami głowę Ludwiki i pocałowawszy ją w czoło jak ojciec córkę, otworzył drzwi i wyszedł.
Gdy kobiety zostały same, poszły do ogrodu i zajęły dwa krzesła, o których wspomnieliśmy wyżej.
— Jak téż jesteś kochaną! wymówiła pani Van-Dick.
— Święty lo człowiek! odrzekla Ludwika; nigdy nie widziałam tak ciągłego i tkliwego przywiązania, jak jest jego dla mnie; on mnie poczytuje za całe szczęście życia swego, a ja téż dałabym się zabić, dla oszczędzenia mu zgryzoty.
— Jakże jesteś szczęśliwą!
— To prawda; a pani zgryzota o któréj niedawno mówiłaś, żartem tylko była, nieprawdaż?
— Wcale nie.
— Kochana pani Van-Dick, cóż ci się takiego wydarzyło?
— Zaraz zobaczysz: najpierwéj wiedziéc ci trzeba, że w czasie twojéj niebytności, nowe się rzeczy wydarzyły.
— Cóż takiego?
— Wiesz, że mój mąż podróżował, boś go widziała w Medyolanie; ta myśl porzucenia mnie, zajęcia się podróżą, którą zaledwie powziął zamiar zaraz i wykonał, nie zważając czy mnie tém zmartwi, to już jest jedno złe. Lecz teraz wystaw sobie, że daleko gorsza rzecz nastąpiła.
— Doprawdy?
— Pan Van-Dick, rozkochał się w jakimciś człowieku znalezionym na drodze, ale do tego stopnia, że go przywiózł do domu, umieścił go w nim jak jaką z rodziny osobę, a tymczasem, ten człowiek, zakłóca całą spokojność domową.
— Co téż to za dziwna myśl!
— Słuchaj, to jeszcze nie dosyć: ten człowiek młody, wytworny i dosyć piękny bo to mu przyznać muszę, chociaż wprawdzie ma wyraz twarzy mdły i nic nie znaczący, powziął ku mnie miłość, i ośmielił się mi ją wyznać.
— I cóż ci to szkodzi?
— Powiedziałam to memu mężowi.
— To nie dobrze zrobiłaś, trzeba było tylko młodemu człowiekowi powiedziéć, że traci napróżno czas, i byłoby się wszystko skończyło.
— Tak ci się zdaje?
— Zapewne.
— No! otóż właśnie, powiedziałam mu wszystko to, a on na tém niepoprzestał.
— Natenczas?
— Natenczas, powiedziałam panu Van-Dick, że przybysz powinien dom nasz porzucić.
— I cóż na to pan Van-Dick odpowiedział?
— Wyśmiał mnie.
— Nareszcie?
— Nareszcie, ponieważ ten pan do niezniesienią mi się naprzykrzał, oznajmiłam panu Van Dick, żeby wybierał do woli, lecz że koniecznie jedno z nas dwojga, musi dom porzucić, pan Tristan, albo ja, żona.
— Tristan? zadrżawszy zapytała Ludwika?
— Tak jest, czybyś go znała?
— Może, jakże on wygląda?
— Jest słuszny, brunet, oczy ma czarne; rysuje, śpiewa; jest to francuz. Miał kiedyś żonę, którą nadzwyczaj miał uwielbiać, i od śmierci jéj, już nigdy żadna kobieta równie mu się podobać nie może. Czy tego znałaś?
— Nie, odrzekła Ludwika, przez ten czas nieco ochłonąwszy, i nie chcąc w żaden sposób, aby taka kobieta jak pani Van-Dick, domyśléć się mogła położenia jéj względem Tristana; nie, ten którego znałam, mówiła kaszląc, aby wzruszenie głosu lepiéj ukryć mogła, ten którego znałam, był małego wzrostu i blondyn, dodała przybrawszy minę spokojną.
— A więc, to nie ten.
— I kocha cię ten pan Tristan?
— Do szaleństwa.
— Ale jakże się to dzieje, że on cię jak mówi kocha, gdy ci pierwéj powiedział, że nikogo tak jak swoją żonę nie jest wstanie kochać?
Pani Van Dick postrzegłszy, że się kłamstwem związała, okropnie się zaczerwieniła.
— Mężczyźni zawsze cos podobnego naprzód powiedzą, żeby stać się w oczach naszych zajmującemi i oprócz tego, aby nam pochlebić podwójném zwycięztwem, jakie nad niemi otrzymujemy.
— To prawda, że używają podobnych sposobów. I ten pan Tristan pozostaje w waszym domu?
— Nieustannie.
— I cóż odpowiedział pan Van-Dick na to, jakeś mu powiedziała żeby wybierał między tobą a Tristanem? chciałam powiedzieć panem Tristanem?
— Wybrał Tristana.
— Ah!
— Tak jest moja droga, wybrał obcego, nieznanego człowieka.
— Cóż teraz będzie?
— Teraz porzuciłam dom, i rachowałam na ciebie.
— Na mnie, w jakim sposobie?
— Że mi dasz przytułek.
— Tutaj, w moim domu?
— Tak jest, w twoim domu.
— To nie chcesz żadną miarą wrócić do męża?
— O! za nic w świecie.
— To mnie okrutnie trapi, lecz niepodobna mi zrobić tego, czego odemnie żądasz.
— Dla czegóż to?
— Bo jutro wyjeżdżamy na wieś oboje z mężem.
— Nie dawno co powiedziałaś mi, że na wieś nie wyjeżdżacie.
— To prawda, ale wiem, że Mametyn usycha z chęci użycia świeżego wiejskiego powietrza?
czyż ja mogłabym mu czego odmówić, lub nie uprzedzić jego żądania?
Inna osoba, nie tyle sama sobą i swemi uczuciami zajęta, jak pani Van-Dick, byłaby łatwo postrzegła wzruszenie i pomięszanie Ludwiki.
— Oh! ja prawdziwie wpadłam w nieszczęście, z pognębioną miną odrzekła Eufrozyna.
— A zresztą, moja droga, to postanowienie, które powzięłaś, może tylko jest wybuchem gniewu. Pomyśl tylko, że nie możesz tym sposobem rzucać mężowskiego domu, nie dawszy światu gorszącego przykładu z siebie, bo ludzie nie znając prawdziwych do tego pobudek, całąby winę na ciebie złożyli. Pamiętaj na twoje dziecię, i bądź pewna, że tylko dla tego pan Van-Dick dał ci spokojnie wyjść z domu, że wiedział i był pewnym iż do niego wrócisz, i że poradziwszy się przyjaciółek, te zganią ci z całą otwartością i nawet przytułku odmówią. Bo dajmy na to, żeby cię na 24 godzin tylko przyjęły, jużby z tego mogło dla ciebie wyniknąć wielkie nieszczęście, a dla nich nagana za zły czyn. Powróć moja droga spokojnie wieczorem do siebie, jak gdyby nic nie zaszło, a może łagodnością to otrzymasz, czego gniewem dokazać nie mogłaś.
Pani Dan-Dick nie gniewała się za tę odmowę, ale chciała pokazać, że nie z ochotą to robi co w gruncie chciała uczynić.
— Oh! bardzo jestem nieszczęśliwa!
— Przesadzasz sobie złe i niemile swoje położenie. Jestem twego zdania, i zdaje mi się że pan Tristan powinien ustąpić, nie tylko z domu męża twego, lub z Amszterdamu, ale z całéj Holandyi. Nigdy się nadto daleko znajdować nie możemy od człowieka który nas kocha.
— Masz wielką słuszność.
— Daj to do zrozumienia swemu mężowi. Czy ten Tristan nie bogaty?
— Zupełnie nic nie ma.
— A to przykre i trudne do zrobienia.
— Dla czego? moja droga.
— Bo niemożna go oddalić, nie pozbawiwszy go zarazem sposobu do utrzymania życia?
— Cóż mi tam do tego? czyż mnie nie obraził?
— To prawda, lecz nędza jest okrutną karą dla człowieka, który innego występku nie popełnił nadto, że się w młodéj i pięknéj pokochał kobiecie.
Eufrozyna oczy spuściła.
Gdyby to było prawdą co Eufrozyna powiedziała, wymówki i uniewinnienie Ludwiki byłoby dobre, lecz nieszczęściem dla Tristana Eufrozyna skłamała.
— Jednakże dopiero co mówiłaś, że potrzeba aby pan Tristan porzucił Holandyą, a teraz mi mówisz że nie można go miejsca pozbawiać? tych dwóch rzeczy nie podobna razem zgodzić.
— Właśnie o tem myślałam. Masz słuszność; chybaby w takim razie wynaleść mu odpowiednie dzisiejszym obowiązkom miejsce i utrzymanie. W téj chwili wszedł doktór.
— No! i cóż? odezwał się z uprzejmym uśmiechem, wasze wielkie tajemnice już zamienione? i czy mogę wejść bez obawy abym wam nie zawadzał?
— Oh! możesz przyjacielu; dla ciebie nie mamy tajemnic odezwała się Ludwika z pomimo wolném drżeniem w głosie.
— Któraż to z was dwóch powierzała się drugiéj.
— Ja, odpowiedziała Eufrozyna.
— Takie otrzymałam powierzenie, które ci wyjawić mogę, i z przyczyny jego będziemy cię nawet o pomoc prosiły.
— No! pozostawiam ci to staranie, wstając odrzekła Eufrozyna; muszę już wracać, ponieważ odmawiasz mi schronienia i gościnności o którą cię przyszłam prosić.
— Jakto? zapytał pan Mametyn, ty odmawiasz gościnności pani Van-Dick?
— Tak jest, nadto ją kocham, abym zadosyć jéj żądaniu w téj chwili uczyniła. Czy zrozumiesz to mój przyjacielu, że ta kochana pusta głowa, przemówiwszy się z mężem, słuchając tylko głosu miłości własnéj, nie chce już więcéj do męża wracać, i chce mnię czynną wspólniczką zrobić, do zadania boleści temu poczciwemu panu Van-Dick? to też ją dobrze za to wyłajawszy, namówiłam, aby wróciła do męża, przeprosiła go i powiedziała, że to jéj dobrzy przyjaciele do tego ją nakłonili, i pewna jestem, że jutro, pan Van-Dick przyjdzie nam za to podziękować.
— Poczciwa, dobra Ludwiko! wyciągając do niéj rękę wymówiła Eufrozyna.
— To byłoby jeszcze prostszą i lepszą rzeczą, odezwał się doktór, żebyśmy zaraz odprowadzić panią Van-Dick mogli, zamiast trudzić się jutro; dziś by nam mąż jéj podziękował.
— O tego wcale nie potrzeba; wieczór tak pogodny i oświetlony księżycem, że widno jak wśród dnia, a zresztą, chcę aby za karę, pan Van-Dick nie wiedział, że dzisiaj wracam.
Ludwika odetchnęła.
Można sobie wystawić, że naturalna i prosta bardzo chęć odprowadzenia Eufrozyny strachem przejęła Ludwikę, aby tamta czasem jéj nie przyjęła.
— Ah! moi przyjaciele! przebaczcie mi, żem was utrudziła i niemi zgryzotami domowemi nudziła, odrzekła pani Van-Dick, i westchnęła niby to prawdziwie, pozwólcie mi się oddalić.
Kobiety pocałowały się serdecznie.
— Do jutra, odezwał się pan Mametyn, może cię odwiedzimy.
— O! dobrze! dobrze! uszczęśliwicie mnie swoją bytnością.
I zbliżyła się do drzwi wychodzących na ulicę, które już służący otwierał.
— Nie obiecujemy ci z pewnością jutro bytności naszéj, odezwała się Ludwika, ale w każdym razie pomyślimy o tém coś mi powiedziała.
Ostatni raz się pożegnali, i pani Van-Dick odeszła.
Eufrozyna wyszła jeszcze zwiększą w sercu urazą do Tristana, dla tego, że nie mogła prawdziwego jego przewinienia powierzyć Ludwice; lecz cieszyła się tém przynajmniéj, że miała zamówkę do powrotu do domu.
Co do państwa Mametyn, ci wziąwszy się pod ręce wrócili do salonu.
Jak się łatwo dorozumieć można, Ludwika była zamyślona.
— Co ci jest moja droga? odezwał się doktór siadając, i pokazawszy Ludwice, aby koło niego usiadła także.
— Nic mi nie jest mój drogi, myślę tylko o tém co mi pani Van-Dick powiedziała, mimowolnie rumieniąc się odrzekła.
— I cóż ci takiego powiedziała?
— Zdaje mi się, że same głupstwa, same niedorzeczności.
— O! ona powinnaby takie tylko rzeczy opowiadać i popełniać, bo ja ją mam za niedorzeczną kobietę.
— Utrzymuje, że młody człowiek, którego mąż jéj bardzo polubił, który mieszka u nich i jest nauczycielem ich syna, jest w niéj rozkochanym, i chce, aby dom ich za to porzucił, tyle ją niby nadskakiwania jego umęczyły. A ponieważ ten chłopak, nie ma na świecie innego schronienia prócz domu pana Van-Dicka, dałam jéj do zrozumienia, że pierwéj nim go się pozbawi przytułku, trzeba mu inne miejsce wynaleść i to jeżeli podobna zdala od miasta, i myślałam sobie, że ty może mógłbyś mu być użytecznym.
— Co umie ten chłopiec, do czego jest zdatnym?
— Do wszystkiego, jak mi powiedziała Eufrozyna, nawet ma mieć patent doktorski, dodała Ludwika, której chociaż tego pani Van-Dick nie powiedziała, mogła bez obawy pomyłki, zapewnić o tém męża swego.
— I tobie szczerze chodzi oto, abym się tym chłopcem zajął?
— Tak jest.
— Jakże się on nazywa?
Ludwika zachwiała się, czy ma nazwisko jego wymienić.
— Czy nie wiesz jego nazwiska?
— Owszem, wiem. Nazywa się Tristan, odrzekła z wysileniem, chcąc ukryć pomięszanie i drżenie jakie mimowolnie wymówienie tego nazwiska w głosie jéj zrządziło.
— Rozumiem, odrzekł ze słodyczą doktór; pojmuję że się zajmujesz człowiekiem tego imienia, które ci całe ubiegłe szczęście twoje przypomina. Będę się starał wczas mu przybyć z pomocą, kiedy dla tamtego przybyłem zapóźno. Bądź spokojna, całém sercem nim się zajmę.
— Ah! jakiż ty dobry jesteś.
— Moje biedne dziecię, ty dobra, młoda i piękna: poświęcasz życie twoje, dla pociechy starca wracającego już do Boga, najbardziéj dla tego, aby ci twoją swobodę, twoje marzenia młodości powrócił. Czy ty myślisz, że mógłbym mieć żal do ciebie, za to, że z zabobonnem prawie uczuciem zajmujesz się losem człowieka, przypominającego; tego którego ukochałaś? czyż ty myślisz, że ja mógłbym być zadrosnym? ja! który nie mam innego w świecie żądania, prócz abym cię mógł uszczęśliwić, pod jakim-kolwiek kształtem, to szczęście uważać możesz? są dnie moja Ludwiko, w których chciałbym dom porzucić, uciec, umrzeć gdzieś daleko, żeby przez to zostawić cię bogatą, niezależną, szczęśliwą. Bo, moja droga Ludwiko; nie mam prawa, ja starzec, mój los i przeznaczenie z twojém łączyć; jednakże znów, pozostaję dla tego, bo cię kocham, bo myślę, że zresztą sama natura nie długo zezwalać będzie na twoje dla mnie poświęcenie.
— Co ty mówisz przyjacielu! ojcze! któremu wszystko winna jestem! w cóżbym się była obróciła, gdyby cię opatrzność nie była na drogę moją zesłała? gdzież byłabym teraz zaszła? czy myślisz, że nawet na jedną tylko chwilę, jestem wstanie zapomnieć, niepamiętać i nie być ci wdzięczną za wszystkie dary twoje, których może niegodną jestem? To prawda, że słysząc wymówione przez panią Van-Dick imię Tristana, przypomniałam sobie, okropną śmierć męża mego, i przelękłam się, aby nędza i brak przytułku, tego człowieka noszącego to samo imię, do tego samego nieszczęsnego zamysłu nie przywiodły. Widzisz, że ani chwili nie wątpiłam o twojém sercu, i z ufnością udałam się o pomoc do ciebie.
— I dobrze postąpiłaś. Jutro zaraz zajmę się tym chłopcem, i to dla niego zrobię co zrobiłbym dla syna mego. Uściśnij mnie moje dziecię, chcę już odejść, abym cię dłużéj nie nudził.
— Jak też możesz myśleć i mówić podobne rzeczy, mój przyjacielu? zawołała Ludwika, obejmując rękami szyję starca i pocałowawszy go w czoło.
— Ale, bo chciałbym żebyś wszystko co ci się tylko podoba i na myśl przyjdzie robiła; żebyś przekonaną była iż nawet wszystkim twoim fantazyom i kaprysom chciałbym dogadzać, i że uszczęśliwiłoby mnie żebyś mogła mieć, (podług siebie) niepodobne do spełnienia żądanie, abym je wykonał. Czyż kiedy odmówiłem ci czego? chciałaś porzucić Francyą, przybyliśmy tutaj, bo myślałem, że osobliwość położenie tego kraju zajmie cię i roztargnie. Chciałaś do Włoch jechać, we dwadzieścia cztery godzin, byliśmy na drodze do Medyolanu. Tam mieliśmy jakiś czas pozostać, gdy nagle zażądałaś tutaj wrócić; posłałem po pocztę i jesteśmy w domu. To wszystko mnie uszczęśliwia, bawi, zajmuje, pozwala mi jakby pożyczać młodości od ciebie. Bądź pustą, chimerną, jeżeli chcesz; łaj mnie jeżeli kiedy w jednéj chwili cię nieposłucham; to prawo ci nadaję; robiąc cię szczęśliwą, może naprawiam choć w części to złe które popełniłem.
— Czy ty kiedy co złego mogłeś popełnić? ty, najlepszy w świecie!
— Może być zresztą mimowolnie. Młodość ma swoje usterki, a ja byłem młody, chociaż tego nieznać teraz po mnie. Jest może kto taki na świecie, który teraz z mojéj przyczyny cierpi, a dobre które wypełniam (jeżeli dobrem nazwać można wykonywanie woli ukochanéj osoby) dobre które wypełniam, jest może tylko zadosyć uczynieniem za przeszłość.
— Co przez to chcesz powiedzieć?
— Chcę powiedzieć, że może wszystko się naprawi, moje drogie dziecię; że w tobie ujrzałem tylko sposobność, którą mi Bóg zesłał do pogodzenia się z nim, i że szczęście i spokojność jakie ci obciąłem przywrócić, więcéj mnie niż ciebie uszczęśliwiło. Chce powiedzieć, że może przyjdzie kiedyś ten czas, w którym dopomożesz usiłowaniom mojém i dokażesz tego, iż okrutne jedno wspomnienie z życia mego wymażesz z pamięci mojéj. Gdy się patrzę na siebie, na starego, nieużytecznego człowieka, myślę sobie, że Bóg miłosierny dla mnie jak dla wszystkich, nie chce abym umarł nie oddawszy tym których kocham, wszystkiego com im winien.
— Nigdyś do mnie w ten sposób nie mówił.
— Przebacz mi: już i tak dosyć smutną jesteś, abym miał więcéj cię jeszcze memi błędami zasmucać. No! moja droga! nie mówmy o tém aż do dnia którego oczekuję. A tymczasem, jutro zaraz będę się starał dać pomoc naszemu nieznajomemu. Zrana, pójdę do Van-Dicka, abym poznać go mógł.
— A ja, odezwała się Ludwika, drżąc ze strachu, aby jéj mąż z sobą tam nie zaprowadził, a ja pojadę na wieś.
— Ja myślałem, że będziesz wołała tutaj pozostać?
— O nie, wolę pojechać.
— To dobrze! jutro wyjedziesz, a ja się udam później za tobą, czy mi tego nie bronisz? pozwolisz?
— Złośniku!
— A teraz rozdzielmy się, bo już późno: dobra noc mój drogi Aniele! proś Boga żeby mi przebaczył, a pewnie mi przebaczy.
— Dobra noc mój przyjacielu, odezwała się nadstawiając swego czoła: starzec wziął jéj głowę dwoma rękami i ucałował ją.
Ludwika zadzwoniła na służącą, która natychmiast weszła, i obydwie udały się do sypialnego pokoju pani Mametyn; pokój ten był arcydziełem wytworności, zbytku, i powiedzieć jeszcze można zalotności.
Potém pan Mametyn zadzwonił, i ze służącym swoim udał się także na drugą stronę domu, do swego pokoju, który znów przeciwnie odznaczał się najdziwniejszą skromnością.
W godzinę potém, w całym domu wszystkie światła byty pogaszone, prócz jednego.
Światło to było u Ludwiki, leżała przed nią otwarta książka, ale jéj nie czytała, mając myśli zajęte, tém wszystkiem co wciągu dnia zaszło, i tém, co téż jéj jutro przyniesie.
Nazajutrz, o godzinie szóstéj rano, pojazd zaprzężony dwoma pysznemi gniademi końmi, stał przed gankiem domu pana Mametyna, a Ludwika w ślicznym letnim stroju, wsiadła do niego, w chwili, gdy jéj mąż wymawiał: „do jutra“ i udawał się w stronę w któréj był dom pana Van Dicka.
Doktór znalazł kupca w ogrodzie.
Pan Van-Dick, wyszedł do doktora z wyciągnionemi doń rękoma:
— No! i cóż mój drogi przyjacielu, jak się masz?
— Bardzo dobrze. A pani jak się miewa?
— Ja myślę że musi być zdrowa.
— Jak to! myślisz?..
— Tak jest, bo jéj nie widuję.
— Przecież powróciła?
— Zdaje mi się.
— Myśmy już wczoraj o tém wiedzieli.
— Ba!
— Tak jest, przyszła nas odwiedziéć i jadła z nami obiad.
— Biédna! I cóż wam naopowiadała?
— Że przez ciebie jest nieszczęśliwą. Co to za jeden ten pan Tristan, którego masz u siebie?
— To śliczny, miły chłopiec, którego poznałem, wyjeżdżając z Medyolanu.
— I cóż więcéj?
— A nic. To jest wszystko, cała historja.
— Czyż to on niezgodo w waszym domu zasiał.
— Właśnie.
— Jakimże to sposobem jej narobił?
— Eh! to nic.
— Twoja żona utrzymuje, że się do niéj umizga; że jéj swoją miłością, nie daje pokoju.
— Jakto jéj? — Ale tak, jéj saméj.
— To waryatka?
— Ja. dla tego do ciebie przybyłem.
— Nic nie rozumiem, doprawdy.
— Wiesz przecie ile cię kocham, jak ci dobrze życzę, i chcę szczęścia twego.
— To téż jestem szczęśliwy, szczególniéj wtenczas jak cię widzę.
— Ależ twoja żona?
— Żona mnie także uszczęśliwia, bo jéj nie widuję.
— To żart.
— Wcale nie.
— Ależ, w krótkości mówiąc, ja przybywam, tutaj żeby cię z kłopotu wybawić.
— No! ciekawym jak się chcesz wziąść do tego.
— Ten pan Tristan, różni cię z twoją żoną.
— Prawda, że tak się robi.
— To być nie powinno.
— Czy tak ci się zdaje?
— Zawsze przecie byłoby lepiéj, aby takie poróżnienia nie miały miejsca.
— Może być, że to byłoby lepiéj.
— Skoro raz nie byłoby go w domu, żona-by się nawróciła ku tobie.
— Niestety! może być.
— Nie żartujmy, odpowiedział śmiejąc się doktór; czy ten Tristan uczciwy chłopiec?
— To ci zaręczam.
— No! to w takim razie ja go do siebie zabiorę.
— O wcale nie. Ja go zatrzymuję.
— Ależ twoja żona?
— Moja żona może go kochać lub nienawidzić, to mnie bardzo mało obchodzi. Gdyby w samych początkach była się na niego uskarżała, to nie ręczę, czybym się był nie starał jéj dogodzić, lecz teraz to już zapóżno; kocham Tristana, i żądam szczerze, aby w moim domu pozostał.
— Na cóż ci on potrzebny?
— Wychowuje i uczy wszystkiego mego syna.
— Więc to jest bardzo uczony człowiek?
— O! powiadam ci że to jest kosztowna perła, skarb.
— I istotnie, przywiązałeś się do niego?
— Niezmiernie, powiadam ci.
— Żebyś nie wiem jak przywiązał się do niego, zaręczam, że żona twoja, późniéj na swoim postawi.
— Jakąż daje przyczynę moja żona, nienawiści swojéj do Tristana?
— Utrzymuje, że on ją miłością swoją niepokoił.
— A ona że go nie kocha?
— A przez Boga! naturalnie że nie kocha.
— W takim razie, niech mu się opiera, niczego się więcéj od niéj nie wymaga; to nawet chwalebném dla niéj będzie zwycięztwem, i rzetelném tryumfem. A zresztą, chcesz abym ci drogi przyjacielu wszystko powiedział? O to, że możesz przecie miarkować, iż za nadto dobrze znam moją żonę, abym uwierzył, że przyczyna którą wam wyjawiła, jest prawdziwa.
— Dla czegóżby więc nienawidziła tego pana?
— Alboż ja mogę wiedziéć! może właśnie dla tego że rzeczy przeciwnie stoją, i nie tak jak ona się na mnie uskarża.
— A do licha! toby się zdawać mogło, że ona go kocha, a on jéj nie lubi! tak przynajmniéj wnosić można z tego co mówisz.
— Nie powiem tego słowa: „Nic nie tak .
— A więc jeszcze jeden powód, do pozbycia się z domu współzawodnika.
— Ależ nie, ponieważ on się téj miłości opiera, dał mi dowód wielkiéj szlachetności i prawości, i ja miałbym go za to oddalić? wyrzucić na ulicę? a fe!
— On by nie był wyrzucony na ulicę, ponieważ ja go chcę wziąść do siebie.
— Doprawdy? ty go chcesz zabrać?
— Już od godziny ci to powtarzam.
— No, to wcale co innego.
— Więc mi go ustąpisz?
— Nie, waham się jeszcze.
— Dlaczegóż to wahanie?
— Bo chcę sobie rozważyć, czy byłby szczęśliwszym i swobodniejszym u mnie czy u ciebie, w ostatnim razie dopiero, poświęciłbym się.
— Że u mnie będzie mu lepijé, to najmniejszéj nie podpada wątpliwości, nawet pewny tego jestem.
— Dziękuję ci, to piękny dla mnie panegiryk.
— Ale to najpewniejsza rzecz, że żona moja, nie będzie go nienawidziła, a mów co chcesz i wymyśl jaką chcesz przyczynę, która mogła zpowodować kłótnię w waszym domu, zawsze przyznać musisz, że położenie jego nie jest i nie może być miłém.
— Może masz słuszność; lecz gdyby się téż Tristan zakochał, w pani Mametyn?
— A i owszem, niech się w niéj trochę zakocha, to będzie miała rozrywkę; lecz pani Mametyn jest osobą; pełną rozumu i dowcipu, i ręczę ci, że się o to gniewać nie będzie.
— Bardzo mi żal że Eufrozyna nie słyszy tego co mówisz.
I obydwaj mężowie, śmiać się poczęli.
— No i cóż ułożymy, co postanowimy w tej ciężkiéj sprawie?
— Stanowimy to: że jeżeli Tristanowi zechce się mnie opuścić, jeżeli mu w moim domu coś się naprzykrzy, i dozna jakiéj niedogodności, to wtenczas ty go do siebie zagarniesz.
— No! to nie mówmy już o tém więcéj. Teraz pójdę złożyć hołdy moje pani Van-Dick, odezwał się doktór.
— Ona pewnie tutaj zejdzie. Poczekaj z parę minut.
W téj chwili wszedł Tristan, przywitał pana Van-Dicka przyjacielsko i serdecznie potém skłonił się panu Mametynowi; ten go obejrzał, z wielką uwagą, i zaraz, osądził, że słuszność i sprawiedliwość niebyły na stronie pani Van-Dick, i że kupiec mówiąc dopiero co o swojéj żonie, miał prawo wątpić o jéj prawdomówności. Tristan, zdał mu się na pierwsze wejrzenie bardzo zdolnym natchnąć miłością panią Van-Dick: a ona nadto pospolitą figurą, aby natak zręcznym, wytwornym i odznaczającym się urodą chłopcu, mogła wrażenie zrobić.
— Mój drogi Tristanie; odezwał się pan Van-Dick, przedstawiam ci pana doktora Mametyna, (Tristan znów się skłonił) o którym ci tak często mówiłem; który się tobą zajmuje i którego moja żona wczoraj odwiedziła, wie zatém o bieżącym całym interesie. Przyszedł po to do mnie, aby mi oświadczyć, że jeżelibyś przypadkiem dom mój chciał opuścić, od czego niech mnie Bóg uchroni, on ci pobyt w swoim daje, i do tego ofiaruje pomoc wszelką, jakiej tylko potrzebować możesz.
— Pan jesteś nadzwyczaj dla mnie dobry, odezwał się Tristan, lecz ja nie wiem w czém mógłbym mu być użytecznym?
— Czyż pan nie miałeś patentu na doktora?
— Owszem, miałem.
— A no, więc wszystkie praktyki które poopuszczałem, dla tego aby w starym wieku odpocząć, mogłyby zostać pańskiemi, i za mojém wstawieniem się i zaleceniem pana, wkrótce mógłbyś pan pozyskać wzięcie, a przez to i byt niezależny.
— Powtórnie, najuprzejmiej dziękuję panu, lecz jakkolwiek jesieni podług zasad doktorem, ale tak mało miałem w używaniu sztukę leczenia, że pierwéj nimbym się odważył wstąpić w zawód lekarza, potrzebowałbym uczyć się jeszcze.
— A! w takim razie zemnąbyś się przyuczył.
— Czy mogę się odważyć, zapytać pana, czemu lub komu jestem winien tę szczególną opiekę, którą mnie pan zaszczycasz?
— Przesądowi kogoś takiego, któremu we wszystkiém jestem posłuszny.
— A czy jeszcze ośmielić się mogę zapytać pana, co taki przesąd może miéć ze mną za styczność? odezwał się Tristan nie zrozumiawszy zupełnie odpowiedzi doktora.
— To bardzo rzecz prosta, — pan masz nazwisko osoby, która była bardzo drogą temu komuś o którym mówiłem.
— A ta osoba? cóż się z nią stało?
— Nieszczęściem umarła. Przez przesąd.
— Najchętniéj przyjąłbym pomoc i opiekę pańską, gdybym miał powód do opuszczenia najgościnniejszego i najlepszego, jaki znam w świecie domu.
— Zresztą panie, cokolwiek zajść może obciąłbym, abyś pan naprzód wiedział, że nie protektora, nie opiekuna, ale przyjaciela znajdziesz we mnie, i jeżeli mogę się kiedy panu na co przydać, to zażąda pan mego adresu od pana Van-Dicka.
Doktór i Tristan, skłonili się sobie wzajemnie raz jeszcze i potém mówili o innych rzeczach, aż dopóki nie dano im znać że śniadanie zastawione. Rozmowa między dwoma ludźmi, (bo Van-Dick się do niéj nie mieszał) ofiarami ze strony doktora, dziękczynieniami ze strony Tristana, co raz więcéj przekonywała pana Mametyna, że nieprzyjaciel Eufrozyny był człowiekiem pełnym wiadomości, na większą skalę posiadał wykształcenie.
W chwili siadania do stołu, pan Van-Dick dowiedział się od służącego, że jego żona nie zejdzie wcale.
— Wszakże będziesz jadł z nami doktorze? zapytał pan Van-Dick.
— Nie, już jadłem z żoną śniadanie, bo dziś raniéj wstała, dla wyjazdu na wieś; jeżeli pozwolisz, to wolę przez ten czas odwiedzieć panią Van-Dick i wpłynąć na nią, aby się w całéj téj sprawie udobruchała.
— Jak chcesz mój drogi, ale zdaje mi się że na próżno czas tracić będziesz.
Mimo tego pan Mametyn posłał do Eufrozyny z zapytaniem, czy odwiedziny jego przyjąć zechce, ta odpowiedziała: że czeka na niego.
— No! widzisz pan co ja znosić muszę; stan podobny trwać długo nie może; wyrzekła do doktora Eufrozyna, zaledwie gdy ten drzwi do jéj pokoju otworzył.
— Uspokój się pani, uspokój.
— Ależ, bo pan nie wiesz, co to za człowiek!
— On mi się wydał, bardzo przyzwoity.
— Zwiodłeś się pan; to gatunek włóczęgi, którego mój mąż spotkawszy na drodze zagarnął do siebie; jest to człowiek spekulujący na pana Van-Dicka; czyhający aby mego męża mógł w czém podejść, nieumiejący nic i nie będący wstanie czego kolwiek nauczyć mego syna; prawdziwie, to jest człowiek, który ani swego ogniska, ani kąta własnego nigdzie nie ma.
— No! kochana pani Van-Dick, za nadto w złém świetle wystawiasz go sobie; rozmawiałem z nim i znalazłem że jest odznaczającym się i zajmującym człowiekiem. Ja nie wiem, czém on względem ciebie zawinił, lecz podług mnie, zdaje mi się, że pan Van-Dick, nie mógł lepszego nauczyciela dla syna swego znaleść.
— Jakże, i ciągle trwa w przedsięwzięciu zatrzymania go w domu?
— A tak; nawet przybyłem tu w tym celu, aby uprosjć pana Van-Dicka żeby mi go odstąpił, lecz sprzeciwia się temu i żadną miarą rozstać się z nim nic chce.
— Ach jakżem ja nieszczęśliwa! rozpłakawszy się, wykrzyknęła pani Van-Dick. Widzisz pan, że niepodobieństwem jest abym tu dłużéj pozostała.
— Wszystko się to jakoś ułoży. Miej tylko cokolwiek więcéj cierpliwości, odrzekł doktór, żałujący bardzo, że przyszedł rozmawiać z nią w tak drażliwéj sprawie.
— Słuchaj mnie pan, odezwała się Eufrozyna, czy nie mógłbyś pan uczynić mi jednéj przysługi?
— Z całego serca.
— Idź pan do mego męża, powiedz mu, odrzekła obcierając oczy, powiedz mu pan, że to tak istnieć nie może, i że na serio, muszę dom porzucić.
— Rozmyśl się pani dobrze, odrzekł doktór, chcąc przekonać Eufrozynę, że niby wierzył temu co powiedziała.
— Powiedz mu pan że wszędzie powiadać będę, wszystko co się tu dzieje; całą demoralizacyą któréj jestem ofiarą; oh! wiem ja jeszcze wiele rzeczy o których nie mówię.
— I cóż pani wiesz?
— Rozmaite nikczemności tego człowieka.
— Czy jesteś pani pewną, że to nie przez gniew przypisujesz mu to wszystko?
— Zemszczę się!
— Zaszkodzisz sobie; nie płacz moje dziecię. Powiem panu Van-Dick to coś mi poleciła mu oznajmić: ale jeżeliż ty, co musisz podlegać mężowi, nie chcesz mu ustąpić, jakżesz chcesz aby on ci koniecznie ustąpił?
Eufrozyna nic nie od powiedziała.
— Zaraz wrócę do pani, odpowiedział doktór; powiem wszystko co chcesz, tylko proszę cię, nie płacz już więcéj.
Poczciwy ten człowiek wzruszył się tą całą, sceną.
Mężczyźni uczuciowi, nie mogą patrzeć na płacz kobiety z jakiejkolwiek przyczyny pochodzący, nie doznając natychmiast bolesnego wzruszenia, a nie potrzebujemy powtarzać że doktór miał dobrą naturę.
Powiedział wszystko panu Van-Dickowi, od którego tę samę odpowiedź co pierwéj, musiał zanieść Eufrozynie.
(Jr — No! to dobrze. Już teraz wiem przynajmniéj co mi pozostaje do czynienia, odpowiedziała.
I dosyć niegrzecznie pożegnała pana Mametyna; ten zeszedłszy na dół, powtórzył Tristanowi jak najuprzejmiej, że modom swój ofiaruje, ścisnął mu rękę jako też i przyjaciela swego, a szczerze, utudzony całą tą domową kłótnią po powrocie do siebie, posłał po pojazd dla udania się na wieś za Ludwiką.
I w parę godzin potem odjechał. W tym samym dniu, przyjaciółka Eufrozyny do któréj była chodziła i nie zasłała w domu, odwiedziła panią Van-Dick, chcąc się dowiedzieć z jakiéj przyczyny o godzinie tak niezwykłej była u niéj.
Pozwalamy czytelnikom odgadnąć co jéj Eufrozyna nagadała.
To tylko powiedzieć możemy, że przyjaciółka wzięła do serca i do duszy cały interes Eufrozyny, chcąc mową i czynem zajęcia się swego dowieść: poszła do pana Van-Dicka i powiedziała mu, że to jest okrucieństwem i szkaradą tak sobie z żoną postępować.
Pan Van-Dick, za całą odpowiedź, wziął kapelusz i wyszedł.
Nazajutrz, o jednastéj rannéj, wszedł razem z Tristanem do sali jadalnéj, lecz ani śniadania, ani nawet nakrycia do niego nie było.
— Dla czego nie gotowe śniadanie? zapytał.
— Panie, odrzekła Athenais, pani mi go zabroniła gotować: na to odpowiedziałam pani, że tylko pana mam prawo słuchać, natenczas wszystko na klucz pozamykała, bieliznę, srebro, porcelanę, wina, i włożywszy klucz do kieszeni, wyszła z domu.
— Pośléj po ślusarza.
Gdy ślusarz nadszedł, kazał najpierwéj drzwi wszystkie pootwierać; potém do każdego zamku klucze podorabiać i rozkazał aby nikomu, tylko jemu samemu klucze oddawano.
— Czy listów nie było z dzisiejszéj poczty? zapyłał służącego.
— I owszem panie, ale pani je odebrała i wzięła z sobą.
— Kto pani słuchać będzie, zostanie z domu wypędzonym, odrzekł służącemu pan Van-Dick; a teraz siadajmy i jedzmy.
Łatwem jest do pojęcia, że wszystkie takie drażnienia i nieporozumienia między żoną i mężem, martwiły i zasmucały Tristana, będącego całą ich przyczyną. Dopóki nie widział gdzieby się mógł schronić, przez wrodzone samolubstwo zgodził się znosić to wszystko, lecz od chwili jak mu pan Mametyn z taką nieprzewidzianą uprzejmością, ofiarował gościnność i milszy, przyjemniejszy, a nadewszystko spokojność zapewniający przytułek, przyrzekł sobie, że nie będzie znosił nic więcéj nadto, co mu delikatność i wdzięczność znosić każę. Gdyby nie bojaźń okazania się niewdzięcznym panu Van-Dickowi, który dla jego miłości wydobył z siebie tak silną wolę, jakiéj w nim Tristan nie posądzał i nie przewidywał, byłby tego samego rana pożegnał dom poczciwego kupca i poszedł za panem Mametynem.
Tristan doskonale przewidywał, że pani Van-Dick niepoprzestanie na prześladowaniu samego tylko męża, ale że nadejdzie koléj i na niego także. Jedna mianowicie okoliczność zatrzymywała w tym domu Tristana; a tą była, bojaźń, aby za powrotem Willema, Eufrozyna nie poróżniła ich z sobą, nazmyślawszy rozmaitych fałszów. Tristan bowiem szczerze pragnął pozyskaną raz przyjaźń i szacunek Willema, na zawsze zatrzymać.
Pan Van-Dick, pomimo lodowatéj krwi swojéj, rozdrażnił się rannym czynem pani Van-Dick, więcéj, niż czemkolwiek dotąd przez nią zrobionem. Wiemy, że pan Van-Dick nie był w niczém obraźliwym, prócz w tém co się zciągało do jego nawykniań i zwyczajów: skoro raz przejęto jego listy, kazano mu czekać na śniadanie, cios był za srogi, i musiałby mieć większy upór niż go miał w istocie, aby takim razem puklerz jego? nieczynności uderzony, nie poniósł znacznéj szczerby.
Przez cały więc ciąg śniadania, jednego słowa nie wymówił, co było złym bardzo znakiem, bo przypominamy sobie, że przeszłych dni był wielomównym i przepraszał profesora ile razy ten tłumaczył się z przykrości, które z jego przyczyny znosić musiał.
Po śniadaniu Tristan poszedł do pokoju Edwarda dla rozpoczęcia z nim nauk, gdyż chłopiec był już wyleczonym i zupełnie zdrowym a przeto w możności zajęcia się pracą.
Znalazł Edwarda przy oknie, puszczającego bańki mydlane.
Chłopczyk odwrócił się się w chwili wejścia Tristana i nie przywitawszy go, daléj bańki z mydła, puszczał przez okno.
— Czy posłyszałeś mnie? zapytał suchym tonem Tristan, małego niegrzecznisia.
— Tak jest.
— A dla czegóż mi nie odpowiadasz?
— Bo mama mi zakazała mówić z panem.
— Ja przychodzę dla dania ci lekcyi. Wstrzymując się wyrzekł Tristan.
— A ja jéj nie wezmę.
— Pan Van-Dick chce żebyś się uczył.
— Tak prawda, ale mama nie chce, a ja tylko mamy słuchać powinienem.
— Więc ja powiem to ojcu twemu.
— To mi obojętne.
Tristan zszedł blady ze wstydu i gniewu.
Powiedział wszystko panu Van-Dickowi.
Pan Van-Dick poszedł do pokoju Edwarda.
Słowa nie wymówiwszy przysunął się do okna, wyrzucił miseczkę z mydlinami i słomkami do ogrodu, potém dał mu najpiękniejsze, jak tylko mogą być dwa ojcowskie uderzenia w policzki, i nie zważając na wycie prawie dziecka, wymówił to słowo:
— Pracuj.
I powrócił do siebie.
Dziecię przez pół godziny krzyczało i płakało; potém postrzegłszy że nie jest mocniejszém i że matka nie nadchodzi, skłoniło się wziąść lekcyą.
Teraz zważmy czy wszystkie podobne sceny mogły nie nudzić ogromnie Tristana.
Przez ten czas, pan Mametyn wracał do żony; gdy go nadjeżdżającego spostrzegła Ludwika, wyszła na przeciw niego i zapytała:
— No! i cóż się stało?
— Oto twój protegowany pozostaje u Van-Dicka.
Ludwika lżéj odetchnęła.
— Czyś go widział? dodała.
— Widziałem; bardzo jest zajmującym, i Van-Dick żadnym sposobem nie chce się z nim rozdzielić.
— Więc mu znalazłeś taką rzeczą miejsce?
— Znalazłem.
— A gdzie mój drogi?
— U ciebie w domu.
Na to, Ludwika zbladła. szczęściem że mąż tego nie widział.
— Czy cię to dziwi moja droga? bo chociaż nie widział Ludwiki, usłyszał jednak ten lekki wykrzyknik zadziwienia.
— Naturalnie że się dziwię.
— Dla czegóż?
— Jest to człowiek, którego oboje wcale nie znamy.
— Sama się za nim wstawiłaś.
— To prawda, ale ponieważ do nas nie przybędzie, to rzecz skończona.
— Może przybędzie jeszcze.
— Czy tak myślisz?
— Van-Dick nie jest zdolnym długo tak walczyć z żoną.—
— Tém gorzéj.
— Dla czego tém gorzéj?
— Bo chciałam trochę podróżować.
— No to w takim razie, nic ci nie przeszkadza, i owszem, on w naszéj niebytności domu naszego pilnować będzie; bo przecież ty nie zaraz i nie prędko wybierasz się w podróż?
— Owszem.
— Naprzykład, w jakim przeciągu czasu?
— Wpięć albo w sześć dni.
— I gdzież chcesz jechać mój mały trzpiocie?
— Gdziekolwiek, aby wyjechać, bo się nudzę.
Starzec pociągnął rękę po czole i obtarł łzę, którą te słowo przez Ludwikę wymówione zciągnęło.
— Pojedziemy jutro jeżeli chcesz, dzisiaj, natychmiast, abyś tylko nigdy nie nie powtórzyła tego słowa: nudzę sie.
— Oh! przebacz mi! mój najdroższy przyjacielu, zawołała Ludwika obejmując rękami pana Mametyna, ale, nie możesz sobie wystawić ile ja dzisiaj na nerwach cierpię.
— W istocie, wyrzekł doktór biorąc ją za rękę, masz nawet trochę gorączki, ale nie bój się, to przejdzie, to nic ważnego.
— Czy przebaczasz mi?
— I ty mi się pytasz! kiedyż wyjeżdżamy?
— Zostaniemy tutaj. Chwila w któréj wyjechać chciałam, była chwilą mojéj waryacyi.
— Tém lepiéj, bo ci się przyznam, że podróż mnie utrudza.
— A nie mówiłeś mi nic o tém?
— Bo cię tyle kocham, że nic mogę chcieć czego innego, tylko togo czego ty żądasz; spełniłbym z ochotą każde twoje życzenie, choćby mnie to zabić miało.
Ludwika nic nie odpowiedziała, ale pocałowała rękę starca mówiąc:
— Mój Boże, jak się też to wszystko skończy?
Pani Van-Dick, nie pokazała się wciągu dnia całego.
Gdy o jedenastej, wyszedłszy od przyjaciółki któréj znalazła przytułek, wróciła do domu, zdawało się, że wszyscy już w nim spali, taka była cichość, i taka w nim panowała spokojność.
Eufrozyna, zamknąwszy drzwi od swego pokoju zabierała się spać w ślad za innymi, gdy na wspomnienie nocy, od któréj poczęła się jéj dla Tristana nienawiść, nowa myśl zemsty, ale okrutnéj zemsty! przyszła jéj do głowy, a na nie mało nieszczęście mieszkańców spokojnego dotąd domu.
Usiadła przy fortepianie.
Tym razem, już nie myśl ostatnia Webera, ale marsz pogrzebowy Baethowana grzmiał z pod palców Eufrozyny.
Pani Van-Dick grała go z całéj mocy swojéj.
Tristan pierwszy się obudził.
Dorozumiał się natychmiast, że ten żarcik całą noc trwać będzie; z mocném postanowieniem przedsięwziął znieść go bez szemrania. W kilka chwil potém, pan Van-Dick także uchylił powieki. Otóż tego właśnie wieczora, już to wprawdzie tak samo, jak co wieczór, bardzo się spać chciało panu Van-Dickowi.
Kupiec nadto znał dobrze swoją żonę, aby się równocześnie z Tristanem nie domyślił, że ta nieszczęsna muzyka potrwa pięć lub sześć godzin najpewniéj.
Usiadł na łóżku: o! nie przedsięweźmiemy opisywać miny, jaką jego twarz przybrała, gdy zapaliwszy stoczek, ujrzał na zegarze że dopiero spał pół godziny!
Tym razem, nie wypadało powiedzieć Eufrozynie aby się uciszyła, byłoby to sarno, jak żeby jéj powiedzieć: udało ci się zemścić.
Jednakże uśmiech przebiegł po ustach naszego kupca, jak sobie wystawił minę Tristana, który właśnie nad samą spoczywał symfonią.
Jednakowoż słaba to nader była pociecha, w téj wielkiéj kupca boleści; to też twarz wkrótce wróciła do poturbowanego wyrazu.
— To jest obraz wesołego bytu! wymówił do siebie, nie dają mi jeść, nie dają mi spać; otóż przyjemne wieść będę życie!
I pan Van Dick wstał, zarzucił na siebie ubiór, otworzył okno, zapalił cygaro i patrzył się na gwiazdy.
Co do Tristana, ten także wstał, zapalił świecę i próbował, czy mu się czytać nie uda.
Próbował, to jest właściwe słowo.
Okresy które wyczytywał, niedochodziły mu do umysłu, wstrzymywane tą muzyczną barykadą, którą pani Van-Dick niezmordowanie nastawiała, na odpędzenie myśli i snu od męża i Tristana.
Nasz więc przyjaciel wstał także, okrył się, otworzył okno, patrzył w niebo, i zazdrościł tym co mają wyrzuty sumienia w sercu, ale przynajmniéj nie mają fortepianu w domu — O! cnoto! zawołał, takaż to twoja nagroda?
Zresztą noc była prześliczna, i w każdej innéj okoliczności ta smętna muzyka wśród uroczystéj ciszy, byłaby zachwyciła poetyczną duszę, naszego bohatera, nieszczęściem zaś jego było, że odgadłszy cel téj muzyki, i wyrachowawszy czas, przez jaki z pewnością wiedział że trwać będzie, harmonia ta cały powab straciła dla Tristana.
Wprawdzie, marsz pogrzebowy jest przecudny, wspaniały, ale przypuśćmy że ci się spać chce, co prawie każdéj nocy się zdarza, i że ci go grają nie winnym celu, tylko aby ci nieprzyjemność zrobić, i snu ci przeszkodzić; że go grają przycisnąwszy nogą pedał i uderzając całą siłą palcami w klawisze; że ledwie ostatni takt skończą, natychmiast pierwszy poczynają, i że to wszystko, przez pięć godzin nieustannie trwać będzie, a zobaczysz, czy we dwie godziny nie oszalejesz.
Tristan, poczuł po usposobieniu nerwów swoich i po zakręcie głowy, że nie wytrzyma zbyt długo tego arcydzieła, cicho więc otworzywszy drzwi od pokoju, próbował czy mu się nie uda wymknąć i uciec daleko od téj harmonii, gdyż harmonia nie próbowała uciekać od niego: wziąwszy zapas cygar, zszedł, otworzył drzwi szklanne, prowadzące na kwadratowe wyjście dotykające ulicy, i tam oparłszy się jak mógł najwygodniéj na poręczy, palił wciąż cygaro.
Prawda, że muzyka czyli hałas, słabiéj uszu jego dochodził, zaczął więc z cierpliwością zgadzać się zo swoim losem.
Już prawie pięć minut upłynęło jak wypuszczał dym z cygara, gdy machinalnie spojrzawszy się na lewo, zdało mu się że widzi nie daleko siebie także zapalone cygaro, które jakby gwiazdka dla dzieci, migało światełkiem.
Za tym cygarem poznał pana Van-Dick, bo przypomnijmy sobie, że biedny kupiec wstał i stanął w oknie wychodzącym na kwadratowe wyjście, czyli na ulicę.
Tristan zawołał:
— Panie Van-Dick! panie Van-Dick!
Kupiec podniósł głowę i poznał Tristana.
— A to ty jesteś mój drogi! zawołał; niech cię Bóg błogosławi, żeś się znalazł na moją pociechę.
— Chcesz pan powiedzieć niech cię diabli porwą.“
— Od kiedy się obudziłeś?
— Od początku, a pan biedny panie Van-Dick, dawno nie spisz?
— Ja także od początku.
— Była w tém: „ja także“ boleść tak komiczna, że Tristan nie mógł się wstrzymać od śmiechu.
— Jak ci się zdaje, czy to tak długo trwać będzie? zapytał pan Van-Dick.
— Obawiam się że długo pewnie.
— A to będzie wesoło!
— Panie Van-Dick!
— Hę?
— Przychodzi mi myśl jedna!
— Oh! powiedz ją, to właśnie chwila żeby myśli przychodziły!
— Żebyśmy też poszli spać do hotelu?
— Już jest północ, a zresztą, ja na biedę, znany tu jestem za wiele.
— To prawda! — Czy nie masz nad tę lopszéj myśli?
— Oh nie mam.
— A no! widzę że jesteś szacownym człowiekiem w nieszczęściu.
Pani Van-Dick domyśliwszy się, że pewnie do téj chwili, już jéj antagoniści plac opuścili, podwoiła siły swoje i tak zawzięcie grała, że zdawało się, iż chociażby Bóg wie gdzie znajdowali się, wszędzie i najdalej dosięgnie ich swemi pociskami.
— Ah, już nie wytrzymam wykrzyknął do Tristana Van-Dick: to musi się raz skończyć.
— A no! to prawda.
— Czy silny jesteś?
— Dosyć silny.
— Ale czy doprawdy mocny jesteś?
— O! zapewne że mam dużo siły; ale dla czego się pan oto pytasz?
— Zejdź na palcach cichuteńko i zobacz, czy klucz jest we drzwiach od pokoju mojéj żony. Ja za ciężki jestem, skrzypiałyby schody podemną.
— A cóż potem będzie?
— Potém dasz mi znać czy drzwi zamknięte.
— Dobrze.
Tristan, nie wiedząc do czego to doprowadzić może, i co za wpływ na granie pani Van-Dick wiadomość o kluczu w zamku wywrzeć może, zaczął się bawić swojém położeniem — poszedł z ochotą.
Czém bardziéj się zbliżał do pokoju Eufrozyny, tém huk instrumentu i muzyki zdawał, się przeraźliwszym.
W chwilę potém wrócił.
— No! i cóż tam? zapytał pan Van-Dick, widząc zbliżającego się przyjaciela, towarzysza nieszczęścia.
— Oto klucz jest we drzwiach.
— A więc zejdźmy teraz.
— I cóż tam robić będziemy?
— Zobaczysz. Spuść się na mnie.
Obadwa wtenczas zbliżyli się do kwadratu prowadzącego do pani Van-Dick.
— Idźmy bardzo cicho.
— O możesz pan iść jak ci się podoba, odezwał się Tristan, bo gdyby nawet dom się walił, ręczę, że pani Van-Dick w swojém zapale muzycznym, tego by nie usłyszała.
Przybyli do drzwi od pokoju.
Pan Van-Dick otworzył, a słowa nie wymówiszy przysunął się do fortepianu i uchwycił go silną ręką.
Eufrozyna tyle była zdziwiona tą niespodziewaną podwójną wizytą, że ręce jéj opadły i grać przestała.
— Po co tu przychodzisz? zapytała wstając z krzesła.
— Przychodzimy po ten śliczny instrument.
— A to dla czego?
— Dlatego, aby go po prostu rzucie do kanału.
— Nie tkniecie się go, zaręczam.
— Zobaczymy.
— To jest fortepian, który mam po mojéj matce.
— Przecudne dziedzictwo! Mój drogi Tristanie, weź z drugiéj strony za fortepian, racz mi pomodz znieść na dół ten sprzęt zajmujący.
— To już prawdziwa nikczemność! wykrzyknęła pani Van-Dick, więc mi nie wolno wprawiać się wmuzykę?
— Ona nazywa to wprawianiem się! no! mój Boże! skończmy już raz. Tristanie, bierz za instrument.
— I pan Van-Dick, sam jeden posunął instrumentem.
— Ależ powtarzam, że ton fortepian mam po mojéj matce, płacząc wymówiła Eufrozyna.
I matka ci poleciła, wygrywać na nim marsz pogrzebowy po północy, aby nie dać spać mnie i innym?
Eufrozyna nic nie odpowiedziała.
Nasi panowie pochwycili fortepian.
Kobiety charakteru Eufrozyny są nikczemne, poniżające się, jeżeli nie mogą wezwać na pomoc zgorszenia, co w téj chwili było niepodobieństwem.
— Przestanę grać, odezwała się, widząc że fortepian zabierają.
— Któż nam to zaręczy?
— Zamknij go na klucz, pozwalam.
— Dobrze, zezwalam na to, lecz jeżeli się raz poważysz podobnie i o takiéj porze wygrywać, to go młotem roztłukę.
A to mówiąc, zamknął fortepian, potém wziął klucz i schował go do kieszeni.
Tristan udał się do swego pokoju, a pan Van-Dick do siebie.
Reszta nocy przeszła spokojnie.
Lecz Tristan, odniósłszy świeże zwycięztwo nad Eufrozyną, mógł oczekiwać z jéj strony na podwójną zemstę.
Nazajutrz, przyszły trzy listy od Willema: jeden był do pana Van-Dicka, drugi do Eufrozyny, a trzeci do Tristana.
Czytelnik równie z nami, domyśla się zapewnie, co zawierał w sobie list do Eufrozyny.
„Wszystko idzie jak najlopiéj. Dom Daniela wszystko panu zapłaci; dziś nawet oddał mi na rachunek trzy tysiące franków, które z pewnością jutro pan odbierzesz.
„Za późno już było dzisiaj odrachowywać, opłacać i rewers brać z poczty, a bez takowego zapewnienia balem się odesłać; żeby nie zaginęły, i żeby poczta trudności w wypłaceniu ich panu nie robiła.
„Przyjmij drogi panie, zapewnienie najszczerszego szacunku od sługi swego.
To samo donosił Eufrozynie, z dodatkiem: że kiedy tak pomyślnie i szybko ten interes poszedł, ma nadzieję że i powrót jego przyspieszonym zostanie.
Tristan poznawszy pismo Willema, przez chwile bardzo się ucieszył.
— Ten poczciwy i dobry chłopiec, mnie nie zapomina, pomyślał sobie.
I list otworzył.
„Odbieram list, a możesz się ani domyślać od kogo. Donoszą mi o nikczemnym i bezczelnym sposobie obejścia się pańskiego, względem mnie, i pomimo najuroczystszej pańskiéj obietnicy że szanować uczucia moje będziesz. Wiem że pan musisz dom pana Van-Dicka porzucić lecz proszę go o oznajmienie mi gdzie się pan udasz; również proszę abyś był w pogotowiu do zejścia się ze mną, gdyż za powrotem moim, powołam pana do zdania mi sprawy z postąpienia jego.”
— A no! widaćże Willem jest niezaprzeczenie niepospolitym głupcem, pomyślał sobie Tristan chowając list do kieszeni i mimo woli westchnąwszy smutnie.
Tego samego dnia, pani Van-Dick zeszła na dół nie tylko na obiad, ale i na śniadanie wspólnie z mężem i Tristanem.
To prawda, że trudno było wydobyć z niéj najmniejsze słowo.
— Ten powrót, obiecuje i zwiastuje mi nową jakąś złość ze strony pani Van-Dick, pomyślił sobie Tristan; nawet pan Van-Dick, od czasu sceny z fortepianem jest względem mnie znacznie ostudzonym, zdaje mi się, że nie późniéj jak jutro, powinienbym dom ten opuścić.
Nazajutrz, Tristan nie powiedziawszy jeszcze, nic panu Van-Dickowi o swojém postanowieniu, zabrał się do upakowywania rzeczy swoich, gdy mu oznajmiono że śniadanie już przyniesione.
Zeszedł, zostawiwszy swój tłomok niezewszystkiém upakowany znalazł w salonie przyjaciółkę pani Van-Dick, którą Eufrozyna na śniadanie zaprosiła, ta ciesząc się i winszując między żoną a mężem zgody, naturalnie miała chęć dokuczyć temu, który ją na jakiś czas zerwał.
Tak sobie przynajmniéj myślał Tristan, widząc minę zimną i prawie pogardliwą z jaką jego przywitanie i ukłon przyjęła.
Co do pana Van-Dicka, ten widząc że się rzecz cała łagodzi, wyciągnął z największą czułością rękę do naszego przyjaciela.
Pani Van-Dick zeszła także, i nie zwracając uwagi, ani na męża, ani na Tristana, prosto poszła do swojéj przyjaciółki.
Pan Edward zupełnie uleczony, zeszedł także z innemi.
— Czyś zrobił to co ci mówiłam? wymówiła cicho do Edwarda matka, całując go i głaszcząc.
— Zrobiłem mamo, odpowiedziało dziecko.
Usiedli wszyscy do stołu.
W kilka chwil potém, pani Van-Dick oderwała się do swojéj przyjaciółki.
— Odebrałam dzisiaj list z Francy i (co było fałszem).
— Od kogo?
— Od mojéj krewnéj Emilii która cię serdecznie pozdrawia.
— Więc listy przyszły? zapytał pan Van-Dick.
Eufrozyna mimowolnie drgnęła.
— Tak jest, odpowiedziała.
— To dziwnie, dla czego nieodebrałem zapowiedzianego wczoraj przez Willema listu?
— To szczególnie, odpowiedziała Eufrozyna, może zapomniał o nim, a cóż ci w tamtym liście obiecywał?
— Trzy tysiące franków od Daniela.
— To warto zająć się i zapytać na poczcie.
Pan Van-Dick zadzwonił.
Wszedł służący.
— Czy oddano dziś rano list z Brukselli? zapytał gospodarz domu.
— Był list, panie.
— Gdzieżeś go podział?
— Położyłem go w sali jadalnéj, w tém miejscu gdzie się zawsze listy do pana składają.
— Poszukajże go zaraz.
— Był tutaj na bufecie.
— Czyż go nie ma?
— Nie ma wcale.
— Gdzieżby się mógł ten list podziać? wyrzekła Eufrozyna.
— Czy pewnym jesteś żeś go tam położył? zapytaj się Athenaisy, czy przyszedłszy tu sprzątać nie położyła go gdzie indziéj.
— Aby tylko nie został skradzionym, zawołała przyjaciółka.
— Przez kogo? zapytał pan Van-Dick.
— Jak się ma w domu swoim nieznajomych... odrzekła Eufrozyna.
Tristan zbladł na tę obelgę.
— Czyż nie znasz pan służących swoich, zapylała Van-Dicka; ten ostatni, zrozumiał po tonie, obelżywe chęci żony i zaraz odpowiedział.
— Eufrozyna ma słuszność, zawsze się można obawiać ludzi służących; jednakowoż bardzoby mnie to dziwiło, bo ten chłopiec ma minę bardzo uczciwą, a za Athenais ja ręczę.
— Ty nie ruszałeś listu? zapytała się syna pani Van-Dick.
— Nie mamo.
— Ale widziałeś go może?
— Widziałem.
— I poznałbyś ten list?
— Poznałbym mamo.
— No! to idź i pomóż go wynaleść Piotrowi.
— A gdzież go mam szukać?
— Szukaj wszędzie.
Dziecko wstało od stołu.
Piotr wrócił z oznajmieniem, że Athenais nie widziała listu.
— Źleś zrobił, żeś położył list na bufecie, nic mi o nim nie powiedziawszy.
— Pani była przy tém, odrzekł służący, a jak już później nie było listu w miejscu gdzie go położyłem, myślałem że go pani wzięła.
Eufrozyna zaczerwieniła się na te bardzo naturalne tłómaczenie.
— Ten list, zamykał w sobie bardzo znaczną wartość, wyrzekł pan Van-Dick, nierozsądnie było rzucać go byle gdzie.
— Panie, odrzekł służący drżąc cały aby go o złodziejstwo nie posądzono, ja jestem uczciwy, niezdolny.....
— Ja cię nie obwiniam mój przyjacielu o nic więcéj, tylko o niedbałość; ten list wynajdzie się, niebój się niczego.
— Roznosiciel listów, mówił daléj służący, wziął rewers od pani na ten list, zdawało mi się że już nie powinienem był nim się opiekować.
— W takim razie musisz wiedzieć co się z listem zrobiło, odezwał się do żony pan Van-Dick.
— Nic nie wiem, odezwała się z pomięszaniem, którego nie zdołała ze wszystkiém ukryć, i chcąc już prawie zerwać się od stołu, gdy w tém dziecię ukazało się z listem w ręku.
— A chwała Bogu! odezwał się Tristan, bo też w nieopowiedzianéj byłem niespokojności.
— Czy to ten? zapytał Edward.
— Tak jest, odrzekł pan Van-Dick biorąc list do ręki, ależ jakim to się sposobem zrobiło te jest odpieczętowany?
Dziecię patrząc się na matkę znakiem tylko dało do zrozumienia, że nic nie wie.
— No przecie, gdzieżeś go znalazł? zapytał pan Van-Dick syna.
— W pokoju pana Tristana, z niejakim wahaniem się odpowiedział mały Edward.
— W moim pokoju? wymówił Tristan, blednąc cokolwiek.
— Tak jest, odpowiedziało dziecię.
— W jakim miejscu w moim pokoju znalazłeś go mój mały przyjacielu? dodał Tristan bardziéj blednąc.
— W tłomoku pana, odrzekł Edward, zaczynając bać się wszystkich oczu, na niego zwróconych.
Tristan podskoczył na krzesło; jakby od gadziny ukąszony.
— Kazali ci popełnić najszkaradniejszą nikczemność moje dziecię, wymówił nasz przyjaciel; to musi się wyjaśnić! proszę, a jeżeli tego potrzeba, wzywam ojca twego, aby cię zmusił do wyznania, kto cię upoważnił do zrobienia i powiedzenia takiej rzeczy.
— Dziecię niewiedzieć co mówi, rzekła Eufrozyna, zaczynając się obawiać skutków dalszego wyjaśniania; list się wynalazł, to już jest rzeczą główną. I zbliżyła się do drzwi; ale Tristan rzucił się między nią a drzwiami i wyjść jéj nie dozwolił.
— Przebacz pani, że przeszkadzam jéj oddaleniu się rzekł Tristan, lecz słysząc moje oskarżenie winnaś pani i uniewinnienie moje równie usłyszeć.
Dziecię spojrzało się na matkę i nie wiedziało co z sobą począć i gdzie się schować.
— Ten list rozpieczętowany, znaleziony w tłomoku który na drogę upakowywałem, wyrzekł Tristan, nie mógł być przez nikogo włożony, tylko przez tego który go rozpieczętował i wiedział co w sobie zawiera. Dziecię nie mogło go szukać w moim tłomoku, prędzéj wszędzie indziéj, i chyba tylko, że za wyraźną namową udało się do mego pokoju. Panie Van-Dick, racz pan przykazać Edwardowi aby wyznał, kto mu kazał szukać listu w moim tłomoku.
— Odpowiedz! zawołał groźnie pan Van-Dick do dziecka, widząc że okoliczność zaczynała być ważną, odpowiedz! zapytał tonem wzruszonym i nie dozwalającym kłamstwa.
— To mama kazała, płacząc, odpowiedziało dziecię.
Można sobie wystawić, jakie wrażenie na oczekującym panu Van-Dick i Tristanie takiéj odpowiedzi, wywarły słowa dziecięcia; ale na przyjaciółce, którą pani Van-Dick wyraźnie jak by na świadka obiecywanego sobie tryumfu zaprosiła, jéj wrażenia trudno nam opisać.
— Dziecię kłamie, odezwała się matka.
— Cicho bądź pani, odezwał się nakazującym tonem pan Van-Dick. Co ci matka kazała zrobić i powiedzieć? zapytał dziecka, powiedz prawdę, gdyż inaczéj wypędzę cię z domu.
— Mama, odpowiedziało śród płaczu dziecię, najpierwéj wysłała mnie abym list włożył w tłomok pana Tristana i powiedziała, że jak przy stole każę mi szukać listu, abym go wziął z tamtąd i powiedział zkąd go przynoszę i gdzie go znalazłem.
Pani Van-Dick blada jakby martwa, nieodpowiedziała ani słowa.
— Nie skłamałeś? zapytał ojciec syna.
— Nie papo, przysięgam.
— To dobrze, odpowiedział kupiec wstając od stołu; idź pani do swego pokoju, wymówił do żony, urządzimy między sobą w ten sposób interesa, że najpierwéj dziś jeszcze mój dom opuścisz, gdyż nie chcę mieć blisko siebie złodziejstwa.
Pani Van-Dick wyszła.
— Pan pojmujesz, wymówił Tristan zbliżając się do pana Van-Dicka, że dopóki z przyczyny mojéj doświadczałeś tylko nieprzyjemnych różnych psotek, dopóty siedziałem na miejscu, lecz po takiém oskarżeniu jakie mnie spotkało, muszę dom pana opuścić i musiałem sobie tak postąpić jak postąpiłem.
— Tak jest mój przyjacielu, odrzekł pan Nan-Dick, wyciągając do niego rękę, i obcierając pot z czoła po wzruszeniu, do jakiego nigdy natura jego nawykłą niebyła. We wszystkiem postąpiłeś jak się należało i co twoją powinnością było, reszta do mnie należy.
Przyjaciółka cała drżąca, upadła napół żywa na krzesło i nie wiedziała jaką przybrać postawę.
Tristan wrócił do swego pokoju, i bardzo naturalnie, iż po przejściu takiem aż mu się słabo zrobiło; rozważywszy na jakie się prześladowania narażał, wspomniawszy sobie do tego list Willema i utraconą przyjaźń jego; (sądząc że wszystko już dla niego stracone i że chwila rozpaczy nadeszła, mimowolnie łzy mu się z oczu puściły, i tylko był wstanie wzywać imienia matki swéj i Ludwiki.
Gdy Tristan ochłonął trochę ze swego wzruszenia, przypomniał sobie pana Mametyna, którego wszystko przewidująca opatrzność, tak cudownie przed kilkoma dniami na drogę życia jego zesłała. Zgłębi serca podziękował jéj że takie ma o nim staranie, obiecując sobie jednakże, że to już będzie ostatnia próba, ostatnie kuszenie losu, i że jeżeli jego nowe położenie, w czém kolwiek równać się będzie teraźniejszemu, wypadnie mu koniecznie życie sobie odebrać.
Dokończył zawiniątek i pakunków swoich, wśród woni i śpiewu całéj natury, téj wiecznéj pocieszycielki uśmiechającéj się do serc zbolałych, pokazującéj czasem w jednym promieniu słońca, drogę całą do nadziei, przyszłości i szczęścia.
Gdy wszystko ukończył i zgromadził co miał z sobą do zabrania, pożegnał się z temi ścianami, z pokojem w którym sobie być szczęśliwym obiecywał i zszedł do pana Van-Dicka.
Znalazł kupca jeszcze nie ze wszystkiém ze wzruszenia ochłoniętego, i piszącego z takiém zajęciem listy, że nawet głowy za otwarciem drzwi i przyjściem jego nie odwrócił.
Tristan zbliżył się do pana Van-Dicka, a widząc go ciągle jednostajnie robotą swoją zajętego, wymówił do niego:
— Jeżeli panu przeszkadzam, to się oddalę.
— A to ty przyjacielu! niewidziałem cię, przebacz mi. No i cóż mówisz na to co się działo?
— Nie mnie przystoi, objawiać panu moją opinię.
— Już to ja posądzałem moją żonę, że zdolna jest wszystko zrobić prócz tego co zrobiła.
— Trzeba jéj przebaczyć, gniew złym jest doradzcą, a pani Van-Dick aż nadto została ukaraną, przez wstyd który ją przy wszystkich spotkał. Co do mnie, przebaczam jéj z całego serca.
— Czy mówiła z tobą?
— Nie, nie widziałem jéj nawet.
— Bądź spokojnym, to się już nie odnowi ani nie powtórzy.
— Obiecuję i przyrzekam panu że będę spokojnym.
— Ona wyjdzie z domu, rzekł Van-Dick, tonem w którym widać było że postanowienie jego wahało się i stygnąć zaczynało.
— Ona tu zostanie.
— Jednakże nie możecie żyć razem z sobą w jednym i tymże samym domu, nieprawdaż Tristanie?
— Wielka prawda, i tę zupełnie zrozumiałem.
— No! i jakże tedy będzie?
— Oto tak: że nie uznaję w sobie prawa, aby zprowadziwszy (mimowolnie wprawdzie) niepokój w dom pański, najgościnniéj mi przez pana ofiarowany, abym był jeszcze przyczyną poróżnienia się i rozliczenia pańskiego z żoną. Do mnie należy ustąpić miejsca pani Van-Dick; ustępuję go dobrowolnie.
— I gdzież się udajesz?
— Do doktora Mametyna.
— No, powiem ci że masz słuszność, i na twojém miejscu to samo bym zrobił.
— Widzisz pan że mam słuszność.
— Żona moja, wściekać się na to będzie.
— A to nie sprowadzi najmniejszego zgorszenia, ani rozgłosu.
— A potém, tam ci nawet lepiej będzie, niżeli tutaj. Pani Mametyn jest godną uwielbienia kobietą i największą uprzejmość pokazywać ci będzie; sam Mametyn więcej wart odemnie. Idź więc drogi przyjacielu, idź do nich prosto.
— Pochwalasz mnie pan?
— Ze wszystkiém pochwalam.
— Lecz przynajmniéj opuszczając dom pański unoszę z sobą szacunek twój panie?
— Całkowity, szczery, głęboki.
— Jeżeli kiedykolwiek spotkamy się osobiście, blisko.....
— Wyciągnę do ciebie rękę tak samo jak w téj chwili; a widywać się będziemy, bo wymagam abyś mnie odwiedzał i ty i poczciwy zacny doktór także. Lecz przyjmiesz też jednę radę, którą ci dać mam wielką ochotę?
— Bardzo chętnie.
— Oto, nie mieszkaj w tym samym co pan Mametyn domu, to zawsze z tego jakiś dla kogoś ambaras się wydarzyć może. Gdybyś mi chciał wierzyć, tobyś najął sobie, osobne blisko doktora mieszkanie.
— Zawsze miałem chęć to co pan radzisz zrobić, i czy domek mały, czy wreszcie jeden pokoik, chciałem nająć.
— Najmij pan mały próżny na teraz domek, naprzeciwko domostwa doktora, za małą cenę go dostaniesz a będziesz bardzo blisko i sam u siebie.
— Masz pan słuszność, a teraz mam jeszcze małą do pana prośbę.
Na to Van-Dick, bardzo naiwnie sięgnął ręką za kieskę.
— Wszystko czego tylko zażądasz, jest na twoje usługi.
Tristan zarumienił się i zatrzymał rękę pana Van-Dicka.
— Dzięki ci panie, to nie oto mi chodzi.
— Dla czego nie o to?
— Bo niczego nie potrzebuję.
— Ale nierób sobie żadnych skrupułów, późniéj możesz mi oddać.
—Dziękuję ostatecznie, mój drogi panie Van-Dick, wszystko mam co mi tylko potrzebne.
— Jak sobie chcesz, ale nie zapominaj, że odtąd, to jest dzisiaj i na zawsze, możesz przyjaźnią i workiem moim rozrządzać.
— Z całego serca dziękuję panu.
— No! więc w czémże mam ci usłużyć?
— Pan wiesz że dobrze byłem z Willemem.
— Wiem, uważałem to.
— To jest uczciwy chłopiec i nie mało dbam o jego przyjaźń.
— Pojmuję.
— Czy chcesz mi pan dać dowód dobroci swojéj, i zapewnić go słowem swojém i mojém, że zupełnie nie zasługuję na jego wyrzuty, i że widzenie jego uszczęśliwiłoby serce moje.
— Alboż poróżniliście się teraz?
— Poróżnili i nie mało.
— Od kiedyż to nastąpiło?
— Od dnia wczorajszego dopiero.
— Jakżesz mój przyjacielu możesz o tém wiedzieć, kiedy tu go niema?
— Napisał do mnie.
— Z jakiegoź to powodu? powiedz mi proszę.
— Kiedy sam nie wiem tego.
— Moja żona pewnie, do niego napisała.
— Czy tak się panu zdaje? lecz cóżby mogła na mnie napisać?
— Że jéj się oświadczałeś, bo mnie to powiedziała.
— Ależ ja nie widzę, mówił dalej Tristan, chcący udać że stosunków Eufrozyny z Willemem się nie domyśla, albo też chcąc aby pan Van-Dick przyznał mu się że wie o nich; ależ nie widzę co mu to szkodzićby mogło.
Pan Van-Dick spojrzał na Tristana z pod oka, wzrokiem i miną któréj opisać niepodobna i zdobył się na to jedno słowo:
— Dudek!
Tristan nie mógł się wstrzymać od śmiechu.
— No! słuchaj! ponieważ sami jesteśmy, odparł Van-Dick otwierając drzwi i zajrzawszy czy kto usłyszeć by ich nie mógł, powiedz mi otwarcie, czy ci tutaj dobrze było?.
— Prawdziwie bardzo dobrze.
— Życie takie jakie tu prowadziłeś i pożycie jakie ci ofiarować mogłem, czy ci się uśmiechało?
— Tak jest, uśmiechało.
— I myślałeś też długo na miejscu pozostać?
— Na zawsze, gdyby to się spełnić mogło.
— A dla czegóż więc u djabła poróżniłeś się z moją żoną?
— To nie ja z nią, tylko ona się ze mną poróżniła.
— Dla czego? cóżeś jéj zrobił takiego? czém ją obraziłeś?
— Pan chcesz to koniecznie wiedzieć?
— Naturalnie.
— Ale czy tylko doprawdy? powiedz pan szczerze.
— Doprawdy.
— No!... otóż mój kochany panie Van-Dick... ale... oczywiście nie wiem jakby to panu powiedzieć.
— Powiedz, powiedz. Czy chcesz abym ci pomógł?
— Niczego więcéj i bardziéj nie pragnę.
— Moja żona zaczęła, opowiedzeniem ci że poszła za mnie bez miłości?
— Tak jest.
— Ze jest nieszczęśliwą?
— Coś nakształ tego.
— Pytała ci się o wszystkie przygody życia twego?
— Rzeczywiście.
— Pytała się czy już prawdziwie kochałeś?
— Zupełnie pan trafiasz.
— A pan jéj odpowiedziałeś?...
— Że prawda, kochałem, ale już kochać więcéj nie będę.
— A do djabla! tu się rzecz psuć zaczyna. Nieroztropny nieprzezorny młodzieńcze! Wszakżesz przecie jeszcze za bytności Willema, zaczęła się dla ciebie rozczulać?
— To prawda.
— A jak tylko Willem wyjechał, przyznała ci się że cię kocha?
Tristan przyznał znakiem potakującym.
— A tyś jéj odpowiedział?
— Że nie mogłem kochać jéj, nie zdradziwszy przyjaźni i gościnności.
— To bardzo dobrze. I upierałeś się przy swojém zdaniu?
— Tak jest.
— I dziwisz się teraz, że ci tyle złego wypłatała?
— Nie, nie dziwię się bynajmniéj.
— To szczęśliwie. I myślałeś, że po takiéj odmowie, możesz w domu moim pozostać?
— Trzebaż było...
— Cóżem ci powiedział na drodze z Medjolanu?
— Nie przypominam sobie, odrzekł Tristan chcąc zmusić pana Van-Dicka do całkowitego zwierzenia.
— Powiedziałem ci: że pod tym jedynym warunkiem możesz mieszkać u mnie, jeżeli dokażesz tego, że cię żona moja kochać będzie.
— Teraz sobie przypominam.
— Powinienbyś przypomnieć sobie, żem ci radził, abyś wszystkich użył sposobów dla dojścia do tego rezultatu.
— I to prawda.
— Nie doszedłeś do niego, oto jest cała wina. To też za to musimy się teraz rozdzielić, co mi wielką przykrość sprawia.
— Lecz jeden tylko był sposób być w zgodzie z żoną pańską.
— Jakiż to sposób?
— Oto, ponieważ panu słowami właściwemi powiedzieć potrzeba, więc powiem; że trzeba było zostać jéj kochankiem.
— A no! więc przez przyjaźń dla mnie trzeba było nim zostać i użyć jedynego sposobu do zostania także ze mną.
— W takim razie musiałbym oszukiwać pana.
— Czy myślisz mój drogi, żebym nie wołał tego, niż wszystkie kłótnie domowe trwąjące już od dni ośmiu? Jużem ci to nieraz powiedział, że bardzo dbam o spokojność, o regularne jedzenie, o zgodę domową. Czy myślisz, że ja już od dawna nie wiem jakiemi środkami to wszystko otrzymywać mi się udaje? czy myślisz, że można otrzymać szczęście, te dobrodziejstwo dla samolubstwa, nie pocierpiawszy cokolwiek z początku? Patrz na Willema: od razu wszystko zrozumiał.
— Co chcesz pan przez to powiedzieć?
— Chcę powiedzieć, że od czasu jak jest z nami, ani czwartéj części nie było tych kłótni jak za ciebie kochany Tristanie.
— Bo on widać znalazł sposób...
— Ten sam, który ci moja żona dawała do wyboru.
— I pan się nie gniewasz na niego?
— Bynajmniéj. W cóżbym się był bez niego obrócił, co począł? Jemu winien jestem szczęście moje, temu drogiemu nieoszacowanemu Willemowi.
— W takim razie, drżyj pan teraz.
— A to dla czego?
— Bo żona pańska już go nie kocha.
— Odkądże to być może?
— Od czasu jak mnie kocha.
— Oh! jakże ją znasz mało! Tyś poróżniony z Willemem?
— Tak jest; powiedziałem to panu.
— I to Eufrozyna was poróżniła? jakeś mi dopiero powiedział.
— No! tak jest.
— A więc dowód, że przy Willemie chce pozostać, a pan tylko mazgajem z téj sprawy wyszedłeś.
— Sprawiedliwa uwaga.
— I źleś zrobił żeś odmówił.
— Eh! kiedyż obiecałem.
— Czy Wiliamowi?
— Jemu samemu.
— Czemużeś mi tego od razu nie powiedział?
— Bo nie mogłem przewidzieć, jak to pan przyjmiesz.
— Więc on się czegoś domyślał.
— Naturalnie.
— A! w takim razie nic nie mogę przeciwko temu powiedzieć, i tylko żałuję cię biedny Tristanie; lecz bądź spokojny mój drogi, ze wszystkiém i we wszystkiém oświecę Willema i uwierzy mi spodziewam się, bo wiara należy mi się od niego i to jeszcze jak mała tylko należność: Cóż myślisz?
— Oh! prawda i wielka prawda!
— Dla czegóż u djabła porzucasz mnie?
— Bo koniecznie tego potrzeba.
— Prawda że potrzeba, a teraz bardziéj niż kiedykolwiek. Bądź więc szczęśliwy mój najdroższy Tristanie, tyle ci dobrego życzę, ileś tego wart i godzien.
Dwaj przyjaciele serdecznie się uściskali.
— Pozwolisz pan, że tu do wieczora tylko zostaną jeszcze moje paki? zapytał Tristan.
— Nie tylko do wieczora, ale na tak długo jak ci będzie dogodnie.
— Muszę pójść obejrzeć ten dom, odezwał się Tristan, idąc ku drzwiom.
— A tak, tak, odprowadzając go odezwał się pan Van-Dick.
— A ztamtąd pójdę do pana Mametyna.
— I zaraz mi donieś jak się to wszystko ułoży.
W téj chwili pan Van-Dick otworzył drzwi wychodzące na ulicę.
— Raz jeszcze dzięki ci panie za wszystko składam.
I Tristan zeszedł z kilku schodów w przedsionku, raz jeszcze uścisnąwszy rękę kupca.
— Niech mi teraz powiedzą, że nie ma takich mężów! pomyślał sobie oddalając się; jakże byłby nieszczęśliwym pan Van-Dick, gdyby nie był takiém z podobną jak pani Van-Dick żoną!
— Niech mi tu gadają co chcą, wymówił do siebie pan Van-Dick zamykając drzwi wchodowi i sadowiąc się przy swojém biurze, niech mi tu powiedzą, że nie ma uczciwych i prawych chłopców! Czyż to niejeden z takich? i bardzo słusznie, że dotrzymał danego słowa, bo też dla człowieka jak Tristan, moja żona byłaby nie pospolicie nudną kochanką.
I kończył swoją korespondecyę.
Tristan lżéj oddychając, poszedł obejrzeć wskazany mu dom przez pana Van-Dicka, Stara kobieta pilnowała i zarządzała tym domem, któren z meblami i sprzętami życzył sobie właściciel wynająć.
Dom składał się z sali jadalnéj i kuchni na dole, z trzech pokoi na pierwszém piętrze, z pokoju dla służących i ze strychu na drugiém.
Cena za wynajęcie domu była bardzo umiarkowana, z przyczyny, że miejsce położenia jego można już było za wieś rachować. Jednakże Tristan, pomimo że mieszkanie bardzo mu do gustu przypadłe, porachowawszy się że powinien żyć oszczędnie, gdyż uzbierane fundusze, prędkoby zostały wyczerpane i wtrącony by został w niedostatek, targował się długo z kobietą; a że jéj obiecał zatrzymać ją u siebie i że widać była pełnomocną u właściciela, spuściła mu najęcie domu, tak samo jak sobie życzył.
Zapłacił z góry za trzy miesiące i powiedział kobiecie że może pójść do pana Van-Dicka dowiedzieć się o nim, a nadewszystko, powinna sprowadzić mu pozostawione u kupca rzeczy; zapytał się potém, czy dom naprzeciwko stojący jest istotnie własnością pana Mametyna, a odebrawszy potwierdzającą wiadomość, poszedł zastukać do tych samych drzwi do których dwa dni pierwéj stukała pani Van-Dick; służący otworzywszy drzwi, przytrzymał je, jakby chcąc dać do zrozumienia, że nie ma nikogo w domu.
I rzeczywiście, to odpowiedział, na zapytanie Tristana.
— Czy jest pan Mametyn?
— Pojechał razem z panią na wieś, odpowiedział służący.
— A kiedy powróci? zapytał służącego.
— Nie wiemy tego.
— Gdzie wieś pana Mametyna? może nie daleko?
— O półtory ztąd mili.
— Czy oddają mu tam listy?
— Co drugi dzień odsyłają.
— W takim razie chcę napisać do pana doktora.
Służący przepuścił Tristana, wprowadził go do sali jadalnéj, przystawił mu krzesło do stolika i przyniósł wszystko co potrzeba do pisania.
Tristan wziął pióro i napisał wiersz pierwszy.
Ledwie te kilka słów skreślił, gdy usłyszał papugę śpiewającą:
Złoto jest tytko chimerą.
Zadrżał i pobladł.
Nie mógł się pomylić, to był głos papugi niegdyś jego.
Tristan odwrócił się drżąc cały i szukał oczyma znanego mu ptaka.
Nie było go w téj sali gdzie się znajdował.
Posłyszał po raz drugi śpiew ptaka, piskliwszym i pretensyonalniejszym jeszcze glosom wyśpiewany:
— Tak, tak, tak, złoto jest tylko chimerą.
Tristan idąc za głosom doszedł do ogrodu, gdzie zobaczył na pysznych prątkach papugę którą miał od matki, którą zostawił Ludwice i później poznał w Medyolanie.
Biedny młodzieniec drżał cały, najpewniejszym był, że wynalazł tę samę papugę; lecz chociaż ją wynalazł to nie dowodziło bynajmniéj że ten ptak należy do jego żony, a nawet podobniejszém było do prawdy że papuga mogła być do tamtéj podobna.
Istotnie, jakim to się sposobem zrobiło, że papuga oczywiście w Medyolanie z Ludwiką będąca, znalazła się teraz w Amszterdamie; właśnie w mieście w którém przemieszkiwał i gdzie żony swéj w licznych przechadzkach swoich ani razu nie spotkał? papuga mogła być sprzedaną, darowaną, ukradzioną: wszystkie takie i tym podobne przypuszczenia, gwałtownie zburzyły zmysły i rozum Tristana.
Przez ten czas, służący widząc że nieznajomy pan porwał się raptownie, pobiegł do ogrodu i zaczął z papugą rozmawiać: przestraszył się, że wpuścił człowieka który jest może złodziejem, a przynajmniéj waryatem, stojąc więc za Tristanem czekał niespokojnie końca przygody.
Tristan postrzegł się i spojrzał na służącego, nie wiedząc czy go ma zapytać.
— Piękny ptak, wymówił służący pokazując papugę, nie prawdaż panie?
— O! tak jest. Do kogo należy ta papuga?
— Do pana i do pani.
— Czy dawno tu jesteś.
— Nie, nie dawno panie.
— Jak przystałeś do tego domu, czy w nim już zastałeś tego ptaka?
— Tak jest panie, już go zastałem!
— Czy pani Mametyn stara także?
— Wcale nie, to pan jéj nie zna?
— Nie, znam tylko samego pana.
— Oh! pani Mametyn zupełnie młoda.
— Tak, tak, przypominam sobie, odrzekł Tristan ochłonąwszy z pierwszego pomieszania, chcący wszystkiego dowiedzieć się od służącego, a udając, że nie wielką wagę przywiązuje do tego co mu służący powiada i powiedzieć jeszcze może tak, przypominam sobie, zdaje mi się brunetka?
— Nie panie, i owszem blondynka
— Blondynka? czy może być?
— Z pewnością blondynka panie.
— Ale czy tylko pewny tego jesteś?
— O! najpewniejszy.
— Szczupła?
— Tak jest panie.
— Mała?
— Tak właśnie.
— Czy rodowita Francuzka?
— Pan ją zna.
— A imię jej na chrzcie?
— Ludwika.
Tristan znów zadrżał i było dla czego zadrzeć.
— Mój przyjacielu, odezwał się, czy pewny jesteś, że pan i pani Mametyn są na wsi?
— Z pewnością są na wsi.
— I tylko ztąd półtory mili do téj wsi w której się teraz znajdują?
— Ledwie nawet tyle drogi, jak panu powiedziałem.
I Tristan wróciwszy do sali jadalnéj podarł list zaczęty, wyszedł i cały w myślach pogrążony, szedł w stronę wskazaną przez służącego.
Można się domyśleć bez opisywania, jakie uczucia miotały sercem Tristana. Położenie jego nie było wcale komiczném, chociaż gdyby Tristan kogo innego widział w podobnych okolicznościach, nic omieszkałby go znaleść zabawnym.
I gdy sobie powtarzał: „Przecież jestem obudzony, nie śpię, nie marzę, idę na dobre do mojéj żony, której już trzeci rok nie widziałem, a która sobie na doprawdy za innego poszła; gdy sobie to powtarzał, miał ochotę wrócić się, choćby do domu Van-Dicka nawet.
„Jaką ja też rolę tam przedstawię, myślał sobie daléj idąc; niesposób abyśmy oboje Ludwika i ja zobaczywszy się raz pierwszy, nie wydali okrzyku. Co na to powie mąż jéj? Zresztą, żartuję sobie z tego pana; to ja jéj mężem jestem; to jéj sprowadzam rozwiązanie dramatu: ja robię całą katastrofę a nie podlegam jéj. Wszystko zresztą jedno, i jakkolwiek chciałbym tę całą przygodę ustroić, zawsze śmieszność z mojéj strony będzie.
„To jest nie mała przygoda! spodziewam się że nie mała!
„No teraz porozumujmy trochę. Czy powinienem ukazać się jak mąż, z chęcią zniweczenia tamtego szlubu i w celu odebrania mojéj żony? czy też mam przybyć na zaproszenie pana Mametyna i udając że nie wiem a niczém?
„Najpierwéj, w pierwszym przypadku mogę się mylić; pani Mametyn może mieć imię Ludwiki, może być właścicielką mojéj papugi, a może nie być moją żoną. Natenczas, pan Mametyn może posłać po ogrodnika, odźwiernego, i za pomocą tych i innych wszystkich służących swoich, bardzo uprzejmie kazać mnie wyrzucić za drzwi, za hałas i niepokój którybym w takim razie sprowadził w ciche jego ustronie, wywdzięczając się za ofiarowaną mi gościnność. Prawda, że sto na przeciw jednemu, mogę być pewnym, że pani Mametyn jest istotnie moją żoną, tém bardziéj że przypominam sobie bardzo dobrze, iż pan Van-Dick powiedział mi bardzo wyraźnie i to nie raz że państwo Mametyn widział w Medyolanie. W Medyolanie także widziałem moją papugę; oczywistą więc rzeczą że Ludwika była w Medyolanie. Tak, to Ludwika, to żona moja! nie masz na świecie siły, któraby mnie od niéj oddzielić mogła! wejdę więc po prostu i powiem: że przyszedłem po moją żonę. Ah! jak mi pilno usłyszeć, co téż oni na to powiedzą.
„Ah! mój Boże! co powiedzą? to łatwo zgadnąć, dodał po namyśleniu się; a ponieważ żona moja niechciała mnie w Medyolanie widzieć, tém bardziéj nie zechce mnie i tutaj zobaczyć. Dowodów żadnych nie mam, jeżeli jest wybaczającą, to mnie każę tylko za drzwi wypchnąć; a jeżeli taką nie jest, to mnie każę aresztować: natenczas wytoczą mi sprawę, z któréj dowiedzą się: albo żem umarł, albo też zapytają się jakiem prawem żyję, a gdy ich przekonam jakim sposobem zostaję przy życiu, natenczas wyjawi się żem Karola zabił, i utną mi głowę. Moja zaś żona ze swym mężem, naśmieją się do woli z téj przygody, i tak będzie po wszystkim.
„Już to niezawodnie lepiéj abym się przedstawił w charakterze o niczém niedomyślające go się człowieka, i czekał ztąd wynikających wypadków.
„Im dłużéj rozmyślam, tém mniéj mam wątpliwości. Pewny jestem, że Ludwikę tam ujrzę, dodał Tristan; nie zawodną rzeczą, że w jéj loży w Medyolanie widziałem pana Mametyna. Bo jakem go tylko postrzegł u pana Van-Dicka, zaraz twarz jego nie wydawała mi się obcą, owszem, zdawało mi się żem go gdzieś już widział. Myślę, rozmyślam na wszystkie strony! Zkąd im przyszła ta nagła dla mnie przyjaźń? Wiedziałaż Ludwika o mojéj w Amszterdamie bytności? żądałaż zbliżenia się ze mną, i dla tego ten sposób wynalazła? Gubię się w domysłach! w każdym razie, najroztropniéj nie wywoływać gwałtownością wypadków.
W takim to usposobieniu przybył nasz bohater przed wytworne i zamknięte sztachety, a przez nie ujrzał śliczny ogród, w głębi którego ukazywał się przecudny nie wielki domek biały cały ustrojony winogronem i wonnemi czepiającemi się roślinami.
Najszczególniejszém zdarzeniem, dom ten bardzo był podobny, jak to się zdarza między braćmi bliźniętami, do domu w którym był przemieszkiwał Tristan w Auteuil.
Nie bez wielkiego wzruszenia zrządzonego takiém przypomnieniem, Tristan zadzwonił.
Odgłos dzwonka rozległ się po ogrodzie: ogromny pies zaszczekał, a ogrodnik przyszedł bramę otworzyć.
— Czy jest pan Mametyn? zapylał Tristan.
— Pani jest, ale pana nie ma w domu.
Wzrastało pomięszanie naszego bohatera.
— Czy pan życzy sobie zobaczyć się i pomówić z panią? zapytał po niejakim czasie ogrodnik.
— Tak jest.
— Jakąż nazwę mam pani oznajmić?
— Pani mnie nie zna, po prosta powiedz pani, że ten pan przyszedł, którego pan Mametyn obstalował.
— Racz pan udać się do salonu.
Ogrodnik przeprowadził przez ogród odwiedzającego, otworzył mu do salonu bogato i gustownie umeblowanego na dole, gdzie pierwszą rzeczą która wzrok Tristana uderzyła, był portret żony jego.
Nie mamy potrzeby opisywać co się z Tristanem działo gdy usiadł w salonie.
Wystawić sobie można położenie człowieka od trzech lat rozdzielonego z żoną, wiedzącego, że zawarła inne śluby i właśnie czekającego w mieszkaniu drugiego jej męża, na jéj ukazanie się.
Już prawie pięć minut upłynęło na oczekiwaniu Tristana, gdy drzwi otworzyły się i Ludwika weszła.
Tristan porwał się i zbliżył do Ludwiki.
Znalazł ją piękniejszą niż kiedykolwiek nią była.
Uśmiech na ustach Tristana zdawał się mówić: nie spodziewałaś się mnie ujrzéć nie prawdaż? Otóż jestem! pójdź w moje objęcia! Ludwika, kazawszy sobie opisać osobę na nią czekającą ogrodnikowi, od chwili opuszczenia Amszterdamu, spodziewając się w każdéj godzinie ujrzeć pierwszego męża, w opisie przez służącego zrobionym, w przeczuciu serca swego, w zamilczeniu nazwiska przychodzącego, gdyby była nie poznała, to byłaby odgadła Tristana.
Otwierając drzwi salonu, ujrzała swego męża, zbladła jak gdyby ją już życie opuściło; lecz przemogła swoje wzruszenie, zapanowała nad sobą, i głosem dość spokojnym odezwała się do Tristana:
— Pan żądasz widzieć się z moim mężem?
Gdyby grom był spadł pod nogi Tristana, nie byłby się uczuł tyle ugodzonym ile tém zapytaniem.
Zdało mu się że marzy, że to sen przykry; potarł ręką czoło, spojrzał się na Ludwikę, zobaczył tę samą twarz zachwycającą, ten sam uśmiech na tych ustach, które tak dziwnie do niego przemówiły.
— Tak jest pani, odpowiedział, chcąc dowiedzieć się, do jakiego stopnia żart posuniętym zostanie.
— Nie ma go w domu, panie.
— To samo oznajmił mi właśnie ogrodnik.
— Nie prędko nawet wróci, dodała Ludwika, nie siadając ani prosząc Tristana aby usiadł, jakby w nadziei, że dowiedziawszy się o tém, niebawem się oddali.
Dodajmy jak najprędzéj, że ta nadzieja, bardzo słabo uczepiła się myśli Ludwiki, bo po biciu serca swego, aż nadto domyślała się, jak wielka ważność przywiązaną była do tego widzenia się pierwszego.
— To niepomyślnie! odrzekł Tristan, bo, bardzo wiele zależy mi, na widzeniu się i rozmówieniu o nader ważnych interessach z panem Mametynem... dodał na ostatku z pewnym znaczeniem.
— W takim razie, usiądź pan i czekaj na niego, może też prędzéj niż się spodziewam nadejdzie.
Ludwika pokazała krzesło Tristanowi, sama obróciwszy się tyłem do okna, aby twarz jéj w cieniu pozostała, usiadła na przeciw męża.
— A no! wymówił w duszy Trisian, pewność w jéj ruchach i postępowaniu, robi mnie na honor nie śmiałym; widać, że odegramy scenę zrzędo wyższych komedyi, tak mi się przynajmniéj zdaje. Zacznijmy! i starajmy się dobrze rolę naszą utrzymać i podnieść.
Przez ten czas, Ludwika ze wzruszenia ochłonęła, a ze wzruszenia tém mniéj gwałtownego, że od dawna do niego przygotowaną była; przybrała postawę osoby najgrzeczniéj, słuchającéj tego, co jéj odwiedzający, którego nie śmiała oddalić, zechce powiedzieć.
— Pani! odezwał się wreszcie, jest mniemaniem powszechném, że pani jesteś bardzo kochaną przez pana Mametyna.
— To prawda panie.
— Zapytanie podobne memu, uczynione przez osobę zupełnie obcą, mogłoby się pani wydać nadzwyczaj dziwném, ale ja, jakkolwiek obcym jestem dla pani, mam jednak prawo je zrobić.
Ludwika ani słowa nie odpowiedziała.
— Także i to mówią, że pan Mametyn najmniejszéj i ręczy nie robi, nie poradziwszy się pierwéj pani, dodał jeszcze Tristan.
— Pan Mametyn jest złego rodzaju mężów, jakich się nie łatwo znajduje, bo w istocie tego się tylko w całém pożyciu ze mną wystrzega, co mi najmniejsza nie mówię zgryzotę ale nawet przykrość zrobić by mogło.
— A więc pan Mametyn musiał pani powiedzieć o ofierze i propozycyi jaką mi uczynił.
— Tak jest panie, przyznam się nawet panu, że to co względem pana uczynił, to zrobił jedynie na moje wstawienie się.
— Czyżby to być mogło? na prawdę?
— Tak jest rzeczywiście.
— Jak to! więc jestem tyle szczęśliwy żem nie stracił twego zaufania pani?
— Dziękuj tylko pan przypadkowi, bo prawdziwie przypadek wszystko zrządził.
— Chciéj pani jednakże powiedzieć, ile mu winien jestem wdzięczności, abym wiedział ile dziękczynienia powinienem mu za to złożyć.
— To rzecz bardzo prosta panie: przypadek zrządził, że pan nosisz takie same imię, jakie nosiła osoba którą bardzo kochałam.
— Któréj teraz nie kochasz! odezwał się szybko Tristan, z mocno bijącém sercem na każde rzeczone przez Ludwikę słowo.
— Nie, nie kocham, z wielką mocą i stałością odpowiedziała Ludwika.
— Od dawna już?
— Od sześciu miesięcy.
— I jakim też sposobem mogła ta osoba zciągnąć niełaskę pani na siebie? pani, która jesteś tak piękną, o ile wszyscy cię znają dobrą?
— Przez kochanie innéj kobiety.
— Ta osoba była więc...
— Był to pierwszy mój mąż, panie.
Ludwika tak spokojnie wyrzekła tę odpowiedź, że Tristan odurzony, myślał że marzy.
— I pani go bardzo kochałaś? zapytał po chwili.
— O! bardzo.
— A cóż się stało złym pierwszym mężem pani?
— Od chwili; gdy powtórne zawarłam śluby, nie potrzebuję panu powiadać, że uważam go jakby za umarłego.
— A gdyby też on żył?
— To niepodobna.
— Jednak to się zdarzyć może.
— Natenczas, odrzekła Ludwika, nie poprzestałabym na niepamięci o nim, alebym nim pogardziła.
— A to dla czego?
— Ponieważ człowiek, który, jak mówił, kochał bardzo swoją żonę, a jednakowoż był wstanie opuścić ją w takiém położeniu, w jakiém mój mąż mnie pozostawił, i teraz żyje, nie troszcząc się o jéj byt, szczęście, miłość i życie, taki człowiek, nie powinien spodziewać się od niéj innych uczuć, prócz nienawiści i pogardy; jeżeliby okoliczności zrządziły powszednie mniemanie że już nie żyje, a przypadek zdarzył że nagle by stanął w obliczu żony, która myśląc że jest wdową, poszła powtórnie za mąż, nie z miłości, ale z potrzeby, jeżeli do tego ten człowiek w tejże chwili los swój i schronienie, winien jest jedynie drugiemu mężowi swéj żony, w takim razie, powinien on zapomnieć przeszłości, powinien nie poznać żony, którą jedno słowo nieuważne, jeden ruch i wyraz twarzy nieostrożny zgubić może. Oto jest panie postępowanie, jakie sobie winien obrać człowiek znajdujący się w podobném położeniu, jeżeli mu pozostała choćby najmniejsza cząstka delikatności w sercu; i przekonana jestem że pan podobnie byś sobie postąpił, gdybyś się znalazł na miejscu owego człowieka!
— Prawda pani, odrzekł Tristan, bo zaczął pojmować fałszywe swoje położenie; poznał korzyść jaką Ludwika nad nim miała i zmuszonym był zrozumieć całą prawdę, którą mu powiedziała; to prawda pani, lecz jeżeliby też ten człowiek nie był tyle występnym, ile go pani sądzisz, gdyby tylko okoliczności zmusiły go jedynie do udania się za umarłego i do ucieczki z kraju, gdyby ciężka rana zatrzymała go w oddaleniu od żony, w niemożności wyjścia z domu i ukazania się; czyż i natenczas ten człowiek zasłużyłby sobie tylko na nienawiść i pogardę?
— Jak wychodzić nie można, to pozostaje wolność pisania.
— A jeżeli pisał i pomimo wszystkich zachodów i trudów aby list doszedł po przeznaczenia swego, żadną miarą nie mógł wynaleźć téj któréj szukał, bo ta znikła i nie można było dowiedzieć się co się z nią stało ani gdzie się udała?
— Powinien był sam jéj szukać.
— Lecz, może zbrodnia którą niewinnie popełnił, zatrzymywała go; może bał się być aresztowanym.
— Jeżeli był niewinny to usprawiedliwienie się nastąpić koniecznie musiało, a zresztą, żona warta była aby się naraził dla niéj na chwilowe uwięzienie. Zresztą przebaczyłabym mu jeszcze, gdyby zamiast uciekania z kochanką, samotnie był się schronił, i gdyby chcąc dojść przyczyny jego ucieczki, nie postrzeżono obok mniemanego niebezpieczeństwa, stawianego przez niego za wymówkę, nie postrzeżono mówię, nowéj jego miłości.
Na to Tristan nie miał co odpowiedzieć.
Bohater nasz, w niepojętém znalazł się przygnębieniu.
Lecz po chwili, jakby mu zabłysła myśl nowa, lub pewna droga w zbłąkaniu, uchwycił się jej z całą siłą i zapytał Ludwiki:
— A dla czego panią, mąż jéj pierwszy porzucił?
— Dla odebrania sobie życia.
— Dla czegóż chciał sobie życie odebrać?
— Dla zostawienia mnie wolną, niezależną przez śmierć jego i abym mogła wejść w szczęśliwszy od pierwszego związek małżeński.
— A więc, pani, zdaje mi się, że uczucia wzbudzające w nim takie postanowienie i poprzedzić mające śmierć jego, nie było niegodne.
— Ależ kiedy śmierć nie nastąpiła, milczenie jego niegodne wymówki.
— Przeciwnie, ma wielką i ważną wymówkę.
— Jaką? proszę mi wytłumaczyć.
— Tę, że kuszenie zadania sobie śmierci, nie wzbogaciło go i że pani nie mógł znaleść. Przypuściwszy że byłby cię znalazł, w takim razie czekało go nieochybne uwięzienie, nędza gorsza niż ta któréj dotąd doznał, oczekiwała ciebie i jego. Natenczas powiedział sobie: „ukrywając życie moje, dokonam poświęcenia które śmierć moja miała dokonać; Ludwika mnie zapomni i nie dziś, to jutro, to późniéj znajdzie szczęście którego jéj dać nie mogłem. To jest, co sobie mówił i za co pani osądziłaś go pogardy godnym.
— Tém więcéj wierzę panu, że jeżeli istotnie takie były myśli męża mego, jakie mi pan opowiadasz, to teraz powinienby, gdyby mnie znalazł, być szczęśliwym że chęci jego spełnione zostały. Zapomniałam go, znalazłam bowiem szanownego człowieka, na jakiego rachowałaby mnie uszczęśliwił i los mi zapownił, i gdybym go teraz ujrzała, może na rachubę tego wszystkiego co mi pan teraz powiedziałeś, przytłumiłabym w sobie wszystkie do niego żale moje, i na znak dziękczynienia wyciągnęłabym rękę do niego.
Trisian własną bronią, został pobity.
Nie podobieństwem było być bardziéj obraźliwie spokojną, jak w téj chwili nią była Ludwika.
— Pani masz słuszność, zawsze słuszność, zgnębiony do szczętu odrzekł Tristan, opadając prawie w głąb fotelu, to też i okrutnie nadużywasz korzystnego swego względem mnie położenia.
— Ależ panie, odrzekła Ludwika nie mogąc ukryć wzruszenia, przyznaję, że położenie jest szczególne, wyjątkowe, lecz raz przypuściwszy że to położenie istnieje, pozostaje nam tylko roztrząsanie powodów, których skutkiem takie położenie wypadło, i które któremu miałoby prawo czynić wyrzuty, które któremu pozostało wierne i bez winy. Ja właśnie w téj chwili rozważałam to sobie. Czyż pytałam się mego męża, jakie przez te przeszło dwa lata życie prowadził? Czy zmuszałam go, zdawać mi rachunek z miłostek jego? nie pozostawiłamże mu własnéj jego woli? i chociaż dowiedziałam się w Medyolanie o związku jego ze śpiewaczką, tutaj o namiętności jego dla pani Van-Dick, czyż ścigałam go wymówkami, czyż trudziłam go moją miłością? Unikałam go i owszem, ile tylko w mocy mojéj było, i powinien pojąć, że nie ma prawa wymagać odemnie rachunku z życia, dziwacznémi, lecz mimo woli mojéj, nieuchronnemi miotanego okolicznościami, dla czego chociaż może nie na zawsze, ale chwilowo życie moje z życiem jego rozdzielam.
— Oh! to okrutne! okrutne wszystko co pani mówisz, zawołał Tristan, zrywając się z miejsca, bo jeżeli mąż pani żyje, jeżeli cię kocha...
— To będzie dla niego ukaraniem, odrzekła Ludwika wstając także.
— Więc pani jesteś nieubłaganą?
— To nie ja nią jestem, ale sam Bóg.
— Więc pani kochasz Pana Mametyna?
— Jak córka tylko kochać ojca może.
— I on nigdy nie był mężem twoim?
— Prócz nazwy, przysięgam na matkę moją!
— Natenczas trzeba mu wszystko wyznać.
— I wydrzeć temu starcowi mającemu może dwa lub trzy lata do życia, ostatnią nadzieję, ostatnią pociechę, ostatnią rozkosz życia! przyjąć go wtedy gdy mnie mąż opuszcza, nosić jego imię, przyuczyć go do przywiązania którego się już nie spodziewał, stać się jedyną rodziną jego, przyjąć od niego majątek, starania, opiekę, a potém jak się spodoba memu mężowi przypomnieć sobie, że ja żyje, nikczemnie porzucić starca i pozwolić mu umierać samotniéj przeklinać mnie i bluźnić Bogu może! Bo człowiek umierający, (a bezwątpienia by umarł), nie mający innego otoczenia prócz pamiątek bez nadziei, boleści bez przerwy, skłonny jest przeklinać tych z których przyczyny taką śmierć ponosi i Boga który na to zezwala. Porównaj pan tych dwóch ludzi, a zobaczysz, że propozycya twoja, jest nikczemnością.
— No, ale cóż wreszcie chcesz począć? dopóki był między nami przedział, dopókiśmy się nie spotkali, postanowienie twoje mogło mieć miejsce, lecz teraz kiedy cię znajduję, kiedy cię widzę, kocham... jak możesz wymagać abym żył oddalony od ciebie? to niepodobna, nie, niepodobieństwo abym przystał na twoje żądanie. Ludwiko namyśl się.
— Trzeba jednakże tak jakem mówiła postąpić sobie.
— A jeżeli ja zezwolenia mego odmówię?
— To wyjedziemy.
— A jeżeli ja wezwę na pomoc prawa?
— W takim razie mnie i siebie zniesławisz. Żaden trybunał nieuwierzy prawdzie, którą mu powiemy. Nie, wierz mi przyjacielu, tyś młody, jam także młoda; jakkolwiek smutną jest przeszłość nasza, może być zatartą w pamięci przyszłością, któréj nie pragnę, bo musiałabym życzyć śmierci człowiekowi, którego czczę i szanuję, lecz ta przyjść musi z porządku natury; czekajmy jéj, prosząc Boga aby jak najpóżniéj przyjść mogła.
— Cóż ja odtąd aż do owego czasu pocznę?
— Co chcesz. Dawniéj miałeś chęć do podróżowania, więc podróżuj.
— Żartujesz Ludwiko, teraz właśnie nie chwila po temu.
— No! to zostań przy nas, jeżeli to wolisz; przyjmij w osobie pana Mametyna ojca, który cię ukocha, a we mnie uważaj pełną poświęcenia przyjaciółkę, resztę zdaj na Boga. Wszakżesz tyś tego chciał co nastąpiło, nieprawdaż?
— Prawda, odpowiedział Tristan spuściwszy głowę, a przebaczysz że mi to wszystko?
— Przebaczę, odrzekła Ludwika, nawet może kochać cię będę.
W téj chwili, dzwonek od ogrodu dał się słyszeć, Ludwika pokazała ręką Tristanowi aby usiadł i sama tak jak na początku tej rozmowy usiadła także.
W parę minut potém, wszedł służący oznajmując:
— Panie! pan Mametyn wrócił.
— Poproś pana żeby tu przyszedł do salonu; powiedz mu, że ja z panem Tristanem czekamy na niego.
I Ludwika wstała, położyła rękę swoją na ustach Tristana, ten ją pocałował jak wtenczas kiedy będąc jeszcze młodą dziewczyną, pierwszy raz tak zrobiła.
W minutę potém, wszedł pan Mametyn. Usłyszawszy otworzenie drzwi salonowych, Tristan cały zmieszany, ledwie był wstanie podnieść się z krzesła, Ludwika pobiegła do niego i nadstawiła mu czoło które pocałował.
Nie byłaby bardzo zajmująco dla czytelnika cała rozmowa między Tristanem a panem Mametynem, dla tego też jéj nie umieszczamy.
Powiemy tylko po prostu, że pierwszemu zdawało się, że co chwila zwaryuje, że wszystko co tylko podobało się panu Mametynowi ofiarować mu, przyjął, nie wiedząc wprawdzie, co mu nowy jego protektor ofiaruje.
Ludwika zostawiła samych obydwóch tych panów, przytomność jéj nie była potrzebną, a nawet mogła się stać kłopotliwą dla niéj.
Wszystko tak poszło, jak gdyby był Tristan nie znalazł żony; dowiedział się z rozmowy, że pan Mametyn uwielbiał Ludwikę: doktór naturalnie więcéj poufny teraz, jak pierwszym razem, opowiedział mu, jakim sposobem przyszło do tego że się nim zajął. Tristan nawet miał szczęście usłyszeć z ust doktora pochwałę pierwszego męża Ludwiki, który jak mówił pan Mametyn, zabił się dla szlachetnéj przyczyny, że pewnie Bóg przez wzgląd na powód, przebaczył mu to samobójstwo; ani na chwilę nie mógł Tristan oderwać myśli od rozmowy, nie mógł na osobności rozważyć sobie o tém wszystkiém co się działo.
Nareszcie, pan Mametyn prosił Tristana zaraz na obiad tego samego dnia, lecz ten, jak się domyśleć łatwo, pod pozorem przeprowadzin, wymyślił potrzebę oddalenia się i odmówił przyjęcia obiadu.
Potém pożegnał doktora, dziękując mu za protekcyę i zostawiając go w przekonaniu, po licznych roztargnieniach których nie mógł uniknąć, że jest roztrzepanym.
Wyszedłszy dopiero na świeże powietrze, nasz Tristan odetchnął trochę swobodniéj.
Najpierwéj, zatrzymał się tyle czasu ile mu było potrzeba do uchwycenia wątku, tak dziwnie snujących mu się myśli po głowie, potem dopiero zaczął iść daléj.
Biedny nasz przyjaciel, na wszystkie strony jak mógł obracał rozmowę ze swoją żoną, zawsze zmuszony był przyznać, że była taką jaką być była powinna, że żona jego była w swojém prawie, i że jakkolwiek uczyniła go śmiesznym w własnych jego oczach, musi i powinien znosić swoje położenie.
Powiedzieć czytelnikom, że Tristan więcej niż kiedykolwiek był w żonie swéj rozkochanym, byłoby przesadą; to tylko powiedzieć możemy, że ta ostatnia przygoda, stawiająca go w niemożności, zostania choćby nawet kochankiem tylko swojéj żony, rzucała jakąś nieprzewidzialność w téj całéj miłości, i jakiś dziwny urok. W istocie, ma teraz żyć ciągle obok Ludwiki, z prawem kochania jéj, czego nie zaniedba pewnie, ale zarazem przymuszonym się widzi, szczególniéj w przytomności pana Mametyna, pozostać w obrębach zimnéj grzeczności, jakby przy początkowém zapoznaniu; potém, wolno mu przyjść do téj przyjaznéj poufałości, jaka koniecznie nastąpić musi, prędzéj lub późniéj, między osobami podobnego charakteru, zbliżonych wiekiem i żyjących razem.
Oczywistą jest rzeczą, że gdyby pan Mametyn miał wiek Tristana, to ten ostatni na najzdrowsze i najrozsądniejsze przedstawienia żony, nie byłby się dał nakłonić, nie byłby pozwolił sobie wieść, tak szczególne i nowe obok nijé życie, i w braku prawa, dla uniknienia niesławy z rozgłoszenia tak dziwnjé przygody, byłby w pojedynku szukał rozstrzygnienia losu i ukończenia przykrego swego położenia. Szczęściem, wiek doktora, pewność, że Ludwika z potrzeby przyjęła imię i rękę jego, nadawała tjé całéj przygodzie, wątek mniéj dramatyczny. Były chwile, w których Tristan od śmiechu wstrzymać się nie mógł. Wiedział wprawdzie że żona jego poszła za mąż, przyzwyczaił się już tak myśleć od czasu wyjazdu swego z Medyolanu, ale tego się nigdy nie domyślał, że w dniu wynalezienia jéj, nie zagarnie ją jak dobro swoje własne, i że ona, zimnem rozumowaniem, przywiedzie go do zapomnienia prawie, że istnieje i że jakby obcy człowiek żyć przy niéj będzie.
Powiedzmy jeszcze, czego chociaż nam nie uwierzą, niemniéj jednak prawdą będzie, że pomimo iż Tristan znudził się już i zmęczył swemi przygodami, nie gniewał się jednak, iż teraz wpadł znowu w podobnego rodzaju awanturkę. I prawdę mówiąc, musiałby być bardzo wybrednym, gdyby żądał osobliwszéj i dziwniejszéj, nawet oczekiwana przyszłość jego, nie zdawała mu się ogołoconą z wdzięku.
Ludwika, w dostatkach bardzo wypiękniała, i rzeczywiście, żona którą znalazł, nie była żoną którą porzucił. Była bogatą, piękniejszą, szczęśliwszą, była tak czystą i świętą dla niego jak w dniu jego odjazdu, w miłości jaką dla niéj uczuł teraz, przyznajmy i wyznajmy pod tajemnicą naszym czytelnikom, mała bardzo okruszka znalazła się dawnéj miłości. Tristan uwielbiał zawsze Ludwikę, lecz nie ma miłości którejby wspólne pożycie, szczególniéj w niepowodzeniu, a prawdziwijé wyrażając się, któréj by nieszczęścia ciągłe, trochę nie ostudziły. Podług nawet mego osobistego zdania, którego raczcie mi za złe nie poczytywać, ja Alexander Dumas, przekonany jestem, że codziennie w każdéj godzinie, w każdéj minucie, widząc i posiadając przedmiot ukochany, serce przyzwyczai się uważać go za skarb przeznaczony do trwonienia, i zdarza się często nawet, że człowiek ubiega się za odmówioną lub z wielką trudnością otrzymaną przyjemnością, dla tego jedynie, aby usunąć życie z pod nudnéj regularności chronometru lub porządku kalendarzowego.
Idąc za zwyczajnym biegiem rzeczy, i sądząc Tristana jak się zwykle ludzi sądzi, jest wielkiém prawdopodobieństwem, że gdyby był przepędził w szczęściu lub nieszczęściu, lata ubiegłe, od początku téj historyi, wspólnie ze swoją żoną; jest, powtarzam, do prawdy podobném, że jednotonność pożycia byłaby w nim wzbudziła chętkę doznania nowéj miłości, choć by dla przekonania się tylko o swojej wyższości nad automatem. A na dowód naszego twierdzenia, przypominamy czytelnikom, jak namiętnie rozkochał się, czyli, jak zdawało mu się, że namiętną uczuł miłość najpierwéj dla Henryki, a potém dla Lei.
Po wygaśnięciu tych dwóch miłości, powracającemu do żony Tristanowi, urzeczywistniły się dwa szczęścia. Wynalazł żonę, a nie miał jéj. Widywał ją codziennie jak przyjaciółkę, a podług wszelkiego podobieństwa, wkrótce mogła mu być wróconą. Przyjmie ją pewnie z tém samém uczuciem i wzruszeniem, jak w dniu kiedy ją od matki jéj otrzymał. Do owéj zaś chwili, widok dobra i szczęścia, które czuł, że jest jego własnością, a którego jednak nie posiadał, podnosił miłość jego i zaostrzał chęci przyszłego szczęścia. Żona była dla niego tém, czém jest nieochybny spadek, po najbliższym bogatym krewnym, od którego teraz brał mały procent, a późniéj spodziewał się odebrać cały kapitał. Wszystkie tym podobne uwagi, złączone z koniecznością położenia Tristana, i z ostatniéj potrzeby wynikające, skłoniły go do tego, że życie swoje poddał samowładnéj woli Ludwiki. Podała mu już, jak za najpierwsze wynagrodzenie powolności jego, rękę do pocałowania; cała istota jego zadrżała pod szczęściem téj zwyczajnéj pieszczoty, teraz zbiegiem okoliczności mającéj być tajemniczą; słońce przy tém oświecało wszystko, ożywnemi i rozweselającemi swemi promieniami, natura uśmiechała się, i jakby na niego wołała: „miéj nadzieję” ptaki śpiewały.
Tristan czuł w sercu potrzebę kochania, jak każda ożywiona istota oddycha tą chęcią w czasie wonnego wiosennego powietrza, nie miał już nic do żądania, bo przed chwilą dowiedział się, dla kogo wszystkie swoje uczucia zebrać winien, na kogo zlać je może; a choćby nie wiem jak był dumny, próżny, zarozumiały, nie byłby szukał istoty, piękniejszéj, czystszéj, szlachetniejszéj od swojéj żony.
To też, ktoby go był widział potem wszystkimé co sobie rozważył, z uśmiechem na ustach wracającego do pana Van-Dicka, wykrzyknąłby pewnie: „Oto szczęśliwszy człowiek!”
I właśnie było to myślą naszego kupca, gdy mu Tristan oznajmił że nic mu nie pozostało do życzenia.
Tristan gotów był serdecznie podziękować, nawet saméj pani Van-Dick, jako pierwszéj przyczynie jego nowego szczęścia, lecz poprzestał na najserdeczniejszém, przepełnioném wdzięcznością, uczuciem uściskania jéj męża, a obiecawszy mu raz jeszcze, że go przyjdzie odwiedzić, oddalił się, kazawszy zanieść rzeczy do nowego swego mieszkania.
Obrał sobie pokój na sypialnią, właśnie ten, którego okna wychodziły na ulicę, i były wprost prawie okien pokoju Ludwiki.
Napełnił go kwiatami, ustroił, uwonił; otworzył okna, któremi słońce cały pokój oświeciło, i całą piersią wciągał pożywne powietrze, a bardziéj jeszcze ożywiającą go nową, szczęśliwość.
Życie sobie tak urządził, że sami osądzicie iż mu bez wdzięku nie upływało.
Z początku, Ludwika chciała powrócić do miasta, ale gdy Tristan stanowczo odmówił przyjąć mieszkania, ofiarowanego mu przez pana Mametyna w domu jego letnim, pozostała więc na miejscu.
Wieczorami, przychodził pracować z doktorem, który go od samego początku bardzo pokochał, i dziękował opatrzności że mu tak miłego zesłała towarzysza.
Rozmawiali często obadwa, chodzili razem do chorych, o których najpilniejsze staranie mając często ich uzdrawiali, a imię Tristana dołączone do Mametyna było celem nadziei, błogosławieństwa i wdzięczności chorych. Nasz bohater namiętnie polubił otwarty charakter poczciwego starca, z początku znalazł go dobrym, potém go pokochał, a w końcu przyszło do tego, że bez trudności, bez przymusu, w chęci nawet odpokutowania, odgrywał rolę, którą mu Ludwika przybrać kazała. Co do niéj, z taką szczerą i skromną była zawsze przyjaźnią dla doktora, że żadnym słowem, żadnym ruchem nie zadrażniła nigdy Tristana; a wdzięczna ostatniemu za poświęcenie się dla niéj, w obecności pana Mametyna, tyle miała dla niego uprzejmości i pokrytych starań, że nigdy nie wystawiła na śmieszność żadnego z mężów.
Gdy zaś została sama z Tristanem, co się często wydarzało, bardzo zręcznie oddalała każdą rozmowę mającą jaką z przeszłością styczność, lub przez którą łatwoby było wnioskować o przyszłości. Tak była baczną, czystą, skromną, tak na najmniejszą rzecz rumieniącą się, że zaimponowała Tristanowi tak dalece, iż nawet zaczął lubić nowe życie swoje.
Może taki stan rzeczy, zda się dziwnym i nienaturalnym naszym czytelnikom, z tém wszystkm éwielką jest prawdą, iż tak było i tak się działo.
Czasem, pan Mametyn wychodził po obiedzie, natenczas Ludwika z Tristanem sami zostawali; czasem znów, jeżeli pan Mametyn czuł się utrudzonym, i zostawał dla czytania jakiéj książki, w takim razie prosił Tristana, aby podawszy rękę jego żonie, wyprowadził ją na wieczorną przechadzkę.
Od czasu jak doktor poznał Ludwikę, i aż dotąd, takie powziął wyobrażenie o czystém jéj życiu i obyczajach, że byłby ją powierzył samemu Don-Juanowi.
Natenczas, małżonkowie, przyjaciele, rozkochani, (jak wam się nazwać ich podoba) podawszy sobie ręce, przechadzali się godzinami całemi po lasach i polach, a wracając do domu, zastawali przed gankiem lub w oknie uśmiechającego się do nich pana Mametyna.
Człowiek ten, tak był dobrym, że widząc piękną, młodą, i najczystszą kobietę, obok młodego, pięknego i szlachetnego młodzieńca, nie raz sam do siebie przemówił:
— Dla czego też Bóg nie dozwolił, aby Ludwika mogła była być przez tego młodego człowieka wyratowaną, zamiast przezemnie, byłaby teraz szczęśliwą, teraźniejsze bowiem szczęście jéj, jest tylko poddaniem się, i cokolwiek bym uczynił, jakąkolwiek miłość bym jéj poświęcił, nic na świecie, nie nada wdzięku osiwiałéj miłości, i nie wywoła tyle wzajemnych uczuć, ileby wstanie były wywołać czarne włosy, wyrazistość i młodość Tristana.
Tymczasem Ludwika i Tristan wchodzili.
Doktór ściskał temu rękę, tamtę w czoło całował, a w tym pocałunku, w tem uściśnieniu ręki, wszystko było powiedziane cośmy dopiero co czytelnikom nadmienili.
O godzinie dziesiątéj, rozchodzili się wszyscy.
Ludwika wracała do swego pokoju, a pan Mametyn do swego; Tristan zaś wracał do swego malutkiego domku.
Nie zapalał ani świecy, ani lampy; siadał przy oknie, przypatrywał się wspaniałemu ustrojonemu gwiazdami sklepieniu niebieskiemu, w przepysznych nocach letnich, a kiedy niekiedy czysty dźwięczny głos, więcéj rozweselający niż pociecha niespodziana, odzywał się w téj uroczystéj ciszy i rozkosznie harmonią swoją kołysał myśli jego.
Potém głos się uciszał, a cień biały ukazywał się w oknie, w którém wzrok Tristana wiecznie był utkwiony: ten cień przybliżał rękę do ust i w milczeniu przesyłał dobranoc swemu sąsiadowi; potém zamykało się okno i przez niejaki czas światło migało się za firanką; serce i głowa Tristana, napełniały się rozmaitemi uczuciami i myślami; duszą ścigał ten promień światła, przemieniony teraz dla niego w najświetniejszą gwiazdę. Nigdy nie zamknął okna swego, aż dopiero w tenczas, kiedy u Ludwiki już długo ciemno było, i kiedy mógł wyrachować sobie, że żona jego usnęła, najpewniéj rozmyślając o nim.
Już prawie od trzech tygodni rzeczy stały na stopie opisanéj w przeszłym rozdziale, gdy jedynego poranku Tristan ujrzał wchodzącego Willema.
Komisant był bardzo blady, co dowodziło, że musiał doznać nie małego wzruszenia; ledwie wszedł do pokoju współzalotnika swego, natychmiast pochylił głowę i zachwiał się, czy ma do Tristana wyciągnąć rękę, z bojaźni aby ten jéj nie odepchnął.
Tristan odgadł uczucia biednego chłopca, i sam nie mogąc pokonać przyjaznego ku Willemowi popędu, rzucił się w otwarte ramiona przyjaciela.
Zbyteczną byłoby rzeczą powtórzyć, że Tristan ledwie nie został uduszonym serdecznemi uściskami przyjaciela, który po takiem wysileniu upadł na krzesło.
— A no! więc nie dla zamordowania mnie przychodzisz tutaj? odezwał się Tristan.
— O! mój drogi przyjacielu! wyciągając do Tristana rękę, odezwał się Willem, czyż przebaczyłeś mi?
— Nie miałem nigdy urazy do ciebie.
— Czy może być? czyż ty prawdę mówisz?
— Przysięgam ci, że najszczerszą prawdę mówię.
— Ileż czuje boleści, że byłem względem ciebie tyle niesprawiedliwym!
— Powiedz lepiéj że byłeś bardzo rozkochanym, biedny przyjacielu; już więc nie jesteś nim kiedy przychodzisz uściskać mnie po przyjacielsku?
— Wiem już wszystko.
— Któż ci to opowiedział?
— Sam pan Van-Dick.
— Jak to, ze wszelkiemi okolicznościami i szczegółami?
— Tak jest.
— Co też to za dziwny i szczególny człowiek!
— A no! mój drogi Tristanie! nie powiedziałem ci, nieprzewidziałżem, że Eufrozyna zakocha się w tobie?
— Może sobie powiększyłeś w wyobraźni jéj przewinienie, odrzekł Tristan, chcąc Willemowi w braku przekonania, choć małe ździebło nadziei wrzucić w serce, widział go bowiem bardzo strapionego.
— Oh! wszystko już skończone! wiem o całém twojém szlachetnym postąpieniu w całéj téj sprawie, mój najdroższy przyjacielu. Ale cóż zrobiłeś z listem moim?
— Podarłem go zaraz.
— Dzięki ci, dzięki wspaniałomyślny człowieku! I biedny Willem ciężko westchnął.
— Nie! nie! dodał jeszcze ze łzami w oczach, przechadzając się wielkiemi krokami i jakby odpowiadając na radę którą mu sumienie dawało, nie przebaczę jéj nigdy, bo z jéj natchnienia, najnikczemniéj sobie względem ciebie postąpiłem; kochałem ją a o tobie wątpiłem!
I Willem dotąd łzy wstrzymujący, wybuchnął z całą boleścią; rzucił się na łóżko Tristana, zasłonił sobie twarz chustką i najserdeczniej szlochać zaczął.
Jakakolwiek bądź jest przyczyna boleści, jeżeli ta jednak znajdzie się w tak poczciwéj natury sercu, jakiem było serce Willema, byłoby okrucieństwem, nieludzkością i nikczemnością, nie starać się przynieść jéj ulgi wszelkiemi jakie tylko mogą być sposobami.
— No zobaczmy mój drogi Willernie, odezwał się Tristan zbliżając się do przyjaciela, zobaczmy kochany przyjacielu; nie płacz tak bardzo bo nie uwierzysz jaką mi boleść twoje łzy sprawiają; twoja zgryzota jest jakby mojém oskarżeniem.
Willem obtarł łzy i podniósł głowę.
— Muszę ci się wydawać bardzo śmiesznym, ale cóż chcesz, to dla ulgi po długo wstrzymywanych łzach, i dla złagodzenia cierpienia, pozwoliłem sobie użyć tego lekarstwa: lecz już koniec na tém, dodał przybierając ile w mocy jego było, spokojną postawę, miałem pełne łez serce, wylałem je i lżéj mi teraz. Przebacz mi, żem cię wybrał na świadka, tak niedorzecznéj boleści.
— A któréj bez wątpienia jestem przyczyną.
Willem ścisnął rękę przyjaciela.
— No! zobaczmy! opowiedz mi jak to się wszystko stało? zapytał przyjaźnie Tristan siadając obok Willema.
Willem po drugi i ostatni raz jeszcze obtarł oczy.
— Kiedyżeś wrócił? zapytał Tristan.
— Wczoraj dopiero wieczorem.
— Cóżeś robił przyjechawszy?
— Wiesz, jaką niesprawiedliwą złością byłem na ciebie miotany; obciąłem ustne mieć wytłomaczenie zaszłéj z tobą sprawy, bo Eufrozyna i pewną oględnością mi ją opisała w liście, i skutkiem tego zażądałem zaraz zejścia się z nią tego samego wieczora.
— A pan Van-Dick co ci powiedział?
— Ucałował mnie z najszczerszym uśmiechem, prawie nawet śmiejąc się, jeżeli mam prawdę powiedzieć.
— No! mów daléj.
— Eufrozyna przystała na rendes vous, którego tak gorąco od miesiąca wyglądałem, bo jak się domyślasz, całém sercem kochałem tę kobietę, i od któréj, zdawało mi się że miesiąc będąc oddalony, nie żyłem, tylko w smutnym śnie byłem pogrążony. Przyszła nakoniec północ i poszedłem do jéj pokoju. Zdradziecka kobieta przyjęła mnie jak zwykle bywało, a wśród przysiąg wiernéj miłości i pieszczot, potwierdziła mi wszystkie o tobie oszczerstwa w liście do mnie umieszczone. Nienawiść moja ku tobie, wzmogła się w miłości dla Eufrozyny, i po téj ostatniéj żądanéj nocy, ostatniéj niestety tego rodzaju! jedną tylko myślą, jedną żądzą pałałem, to jest, abym cię mógł ujrzeć i bić się z tobą.
— Wielkie z ciebie dziecko!
— O! prawda, że wielkie, ale ty nie wiesz jak to się mąci w głowie, gdy tchnienie kochanéj kobiety mózg nam owieje. Rano, zeszedłem do pana Van-Dicka, i dowiedziawszy się już przez listy Eufrozyny żeś z domu wyjechał, lecz nie wiedząc dokąd, bo ona sama jeszcze o tém nie wiedziała, zapytałem go się o miejsce twego pobytu. Wtenczas to pan Van-Dick powiedział, mi, żeś mu poleciłaby cię przedemną usprawiedliwił, i opowiedział mi wszystkie twoje z Eufrozyną kłótnie. Skamieniałem, usłyszawszy coś wycierpiał, i jak najprędzéj przybiegłem aby cię przeprosić, a na ukaranie moje przedstawiłem ci obraz, mojéj niedorzecznéj wprawdzie zgryzoty, ale zawsze bardzo bolesnéj i niepodobnéj do pokonania.
— Biedny przyjacielu! niepocieszony jestem że ci to wszystko pan Van-Dick rozpowiedział, gdyż wołałbym był dostać od ciebie pchnięcie szpadą, niż widziéć cię tyle nieszczęśliwym.
— O! ja się muszę uleczyć z téj nieszczęsnéj namiętności, i najpierwéj zacznę od tego, dodał Willem ze łzą w oku, która mu potém spadła po licach, zacznę od tego, że póki życia mego, nie ujrzę więcej téj kobiety.
— A jakże dokażesz tego, zostając ciągle w domu pana Van-Dicka?
— O! nie pozostanę dłużéj u niego, nadto wielebym cierpiał.
— Cóż z sobą poczniesz?
— Sam nie wiem.
— Wybacz mi że się pytam. mój drogi Willemie, lecz powiedz mi czy możesz mieć zkąd inąd jakie utrzymanie? albo gdzie indziéj równie dobre miejsce?
— Tak jest, mam maleńki dochód z którego będę mógł życie moje utrzymać.
— Biedny mój przyjacielu! czy niechciałbyś jednéj rzeczy?
— Jakiéj? powiedz mi.
— Oto, czy nie chciałbyś ze mną podzielić mieszkania?
— Z tobą Tristanie?
— Tak jest ze mną.
— Ah! jakżeby się na to wściekała!
— A mnie wielką by to przyjemność zrobiło.
— Nie, nie chcę, zawadzałbym ci niezmiernie.
— Ale bynajmniéj, zaręczam ci.
— A jak będziesz potrzebował przyjąć u siebie kogo obcego?
— Nie, nikogo nie myślę przyjmować.
— Nikogo? i pomimo smutku swego Willem to pytanie zrobił z miną trochę ironiczną.
— Przysięgam ci że nikogo.
— W takim razie, z chęcią przyjmuję. Ileż płacisz za to mieszkanie.
— Dla czego się oto pytasz?
— Bo chcę połowę płacić.
— Czyś zwaryował?
— W innym razie, nie przystanę na mieszkanie z tobą.
— No! no! pogadamy o tém późniéj.
— Nie, zaraz z początku chcę wiedzieć.
— Koniecznie? niezmiennie?
— Nie inaczéj.
Natenczas Tristan, powiedział Willemowi cenę opłaty, a Willem zapłaciwszy połowę, dopiero był zadowolony i uspokoił się.
— Teraz, muszę pójść rzeczy moje pozbierać i sprowadzić.
— Czy mówiłeś już potém z panią Van-Dick?
— Nie jeszcze; zrobiłbyś mi największą przyjemność gdybyś razem ze mną pójść tam raczył, ochroniłbyś mnie od tłomaczenia się, a bez ciebie nie miałbym odwagi jéj odmówić.
— Jestem na twoje usługi w każdéj chwili gotowy.
Willem przysunął się do zwierciadła, a widząc że jeszcze ma oczy od płaczu czerwone, odezwał się do Tristana:
— Ledwie będę śmiał wyjść na świat w takim stanie. Nie jestem zdolny ocenić twojéj niepojętéj dobroci, że chcesz żyć wspólnie z takim jak ja głupcem.
Dwaj przyjaciele, trzymając się pod ręce, wyszli, jeden przez drugiego pocieszony.
Przybyli do pana Van-Dicka, który ich z otwartemi przyjął rękoma. Willem czém prędzéj udał się do swego pokoju.
Pan Van-Dick pozostał z Tristanem.
— A no! chwała Bogu, zawołał kupiec, widzę żeście się pogodzili.
— Tak, kochany panie Van-Dick, jesteśmy przyjaciółmi.
— Dobrzem się, widać uiścił z twego polecenia.
— Najdoskonaléj.
— Zdaje się że tam zaszło nieporozumienie, dodał z poufną miną kupiec.
— Obawiam się abyś pan nie zgadł.
— Eufrozyna oświadczyła mi że chce podróżować.
— Ah! i pan z nią jedziesz?
— Nie, ona sama jedzie, uda się do Francyi, do owéj krewnéj Emilii, o któréj pamiętasz w tenczas wspominała.
— Prędko wyjeżdża?
— Zdaje mi się że wkrótce.
— A chwała Bogu! Tristan nie umiał powstrzymać tego wykrzyknika.
— Ja też to samo tylko co sobie powiedziałem. Ale idź pomóż temu biednemu Willemowi; drżę o niego, aby go do tłomaczenia się nie wciągnięto. A w każdym razie, nie opuszczaj domu, ze mną się nie pożegnawszy.
— Bądź pan oto spokojny.
Tristan wszedł do pokoju Willema i zastał go samego.
— Kazała mi powiedzie żebym zeszedł do niéj.
— I zejdziesz?
— Sam nie wiem.
— Otóż już się chwiejesz.
— Nie, nie zejdę.
— Czy już upakowałeś swoje rzeczy?
— Miałem je tylko zamknąć: wrócę natychmiast. I Willem pobiegł dla pożegnania się z panem Van-Dick.
— Z tobą tylko jednym byłem rzeczywiście szczęśliwym, odezwał się do Willema kupiec: truchleję na tę myśl że twój następca, nie tyle co ty wartości mieć będzie.
Willem głęboko westchnął.
— Bądź zdrów panie Van-Dick! bądź zdrów! nagle wymówił Willem, bo czuł że wzruszenie ogarniało go coraz mocniejsze.
Willem i Tristan wyciągnęli oba ręce do pana Van-Dicka, ten je serdecznie uścisnął, poczém oddalili się wspólnie.
— Mój drogi Willemie, odezwał się Tristan, teraz kiedy naszém przeznaczeniem żyć razem, powinienem ci wyznać rzecz jedną.
— Cóż takiego?
— O zmianie jaka zaszła w życiu mojém.
— Doprawdy? a czy jaka szczęśliwa zmiana?
— Dosyć szczęśliwa.
— Opowiedz że mi to wszystko.
— Mogęż zaufać twemu milczeniu?
— Wątpisz otom? ty!
— Ale, bo to wielka tajemnica.
— Czy wołałbyś nie mówić o niéj?
— Nie; prędzéj czy późniéj, musiałbyś postrzedz niektóre rzeczy, i wolę żebyś dowiedział się odemnie niżeli przypadkiem. Jak do domu wrócimy, opowiem ci wszystko.
W chwili, gdy oba mieli już przejść próg domu, służący pana Mametyna dotknął się ramienia Tristana.
— Panie! nie raczyłbyś pan w téj chwili pójść do nas? zapytał się pomięszany.
— Cóż takiego stać się mogło? zapytał troskliwie Tristan.
— Pani prosi pana abyś natychmiast przyszedł.
— Dla czego? cóż tak pilnego?
— Pan Mametyn, raptownie zasłabł; pani mnie zaraz do pana posłała i aż mnie rozpacz wzięła, żem pana w domu nie zastał.
— Idę, idę. Pomacał się po kieszeniach że ma instrumenta, i dodał: lećmy mój przyjacielu! a ty Willemie zaczekaj na mnie.
I jednym skokiem Tristan był w domu doktora.
W przedpokoju znalazł Ludwikę niezmiernie bladą.
— Spiesz się, odezwała się do niego i w imię Boga uratuj go jeżeli możesz!
— Bądź spokojna, odpowiedział Tristan, uratuję go niezawodnie.
— Ludwika z Tristanem podali sobie ręce, oni tylko byli zdolni uczuć w téj chwili te święte i szlachetne myśli i chęci swoje.
Ludwika odeszła do siebie.
Tristan pobiegł do pokoju pana Mametyna, którego bez przytomności złożono na łóżko.
Jeszcze czas ratunku nie przeszedł.
Tristan puścił krew panu Mametynowi w kilka chwil potém chary, oczy otworzył.
— Dzięki ci! pierwsze było słowo; wymówionę przez starca.
— Gdzie jest Ludwika? drugie.
— Pani poszła do swego — pokoju; przybywszy do domu, zastałem ją tak wzruszoną, i zmieszaną, że nie zdołałaby była znosić dłużéj widoku omdlenia pańskiego.
— Lube dziecię! wymówił doktór.
— Teraz mogę już posłać do pani żeby przyszła tutaj?
— Chciéj jéj sam to oświadczyć; mam nawet potrzebę z nią pomówienia.
— Obawiam się, abyś się pan nie utrudzał bardzo.
— Nie bój się, będę uważnym, lecz koniecznie potrzebuję z nią mówić. Tristan wszedł do pokoju Ludwiki i znalazł ją modlącą się na kolanach.
— No! i cóż? zawołała ujrzawszy Tristana.
— A no! odpowiedział, nic się złego nie stanie.
— Ach! dzięki ci Boże! wysłuchałeś mnie!
— Prawdziwy z ciebie anioł, odrzekł Tristan wyciągając do niéj rękę.
— Przebaczysz mi moje modły, nieprawdaż? odezwała się Ludwika; Bóg mi może przebaczy także jednę myśl przelotną, która mi przez głowę przeszła.
— Pan Mametyn żąda cię widzieć, nie daj mu wiele mówić, każde utrudzenie, każde wzruszenie zaszkodzić mu może.
Ludwika zeszła, weszła do pokoju starca, który postrzegłszy ją uśmiechnął się, nie tylko ustami ale duszą całą.
— Jak się masz przyjacielu? odezwała się do niego Ludwika.
— Dobrze, moje dziecię, zamknij najpierwéj okna, już teraz nie potrzebuję tyle powietrza, i posłuchaj mnie.
Ludwika uskuteczniwszy polecenie, siadła przy łóżku chorego.
— Przypominasz to sobie pewnie, com ci dawniéj powiedział, że jedynie raz wżyciu mojém zdarzyło mi się mimowolnie czyn niedobry popełnić: znając mnie, możesz sobie wystawić, że byłoby największém nieszczęściem dla mnie gdybym umarł, nie naprawiwszy złego. Doznana dzisiejszego poranku słabość, ostrzega mnie, że długo żyć nie mogę; zawołałem cię, abyś w mojém miejscu i imieniu podjęła się uskutecznić to, czego mi może śmierć wypełnić nie dozwoli.
— Czego się o siebie obawiasz mój przyjacielu? jesteś już przecie uratowanym.
— Ja się nie obawiam moje dziecię, ale wyrachowywam. Słuchaj mnie więc proszę. Nigdym o tém co mam ci powiedzieć nie mówił jeszcze, i cokolwiek bądź się stanie, przysięgnij mi, że to wypełnisz o co cię prosić będę, nie mówiwszy przed nikiem ani słowa o tém.
— Przysięgam ci, mój przyjacielu.
— Weź ten klucz, wyciągając go z kieszeni i oddając Ludwice, odezwał się starzec, pójdź do kantorka i otwórz go.
Ludwika z posłuszeństwem i zmimowolném wzruszeniem, jakie na nas wielka tajemnica wywiera, zadosyć chęci starca zrobiła, a otworzywszy kantorek odezwała się: już otwarty.
— Poszukaj w średniéj szufladce dwóch listów, są tam, nieprawdaż?
— Tak jest.
— Weź je; jeden jest do ciebie, wymówił starzec, oddaję ci go, znajdziesz w nim ostateczną wolą moją. Drugi jest do tego którego jeszcze nie znasz wcale, lecz którego najdaléj za parę dni poznasz; schowaj więc i ten drugi; dziś wieczorem lub jutro, jeżeli mam. wierzyć doniesieniu, pewien człowiek tutaj przybędzie.
Gdybym umarł pierwéj nim on się zjawi, to mu list ten oddasz, jeżeli zaś żyć jeszcze będę, to słowa mu nie wymówiwszy sprowadzisz go do mnie, a wytłomaczenie się moje które mu dać winienem, odbędzie się w twojéj przytomności.
— Mój przyjacielu, dla czego i po co osłaniasz się taką tajemnicą? czy mogłeś wżyciu swojém popełnić czyn, któryby niebył prawy i sprawiedliwy? a cokolwiek bądź zrobiłeś, dla czego to wszystko ukrywasz przed najlepszą twoją przyjaciółką?
— Moje drogie dziecię, potrzebuję jeszcze zachować tajemnicę; osoby któréj oczekuję, nie widziałem jeszcze nigdy; wiem kto ona jest, ale nie wiem czém jest. To co mam dla niéj uczynić, zawisło od życia jakie dotąd prowadziła i od jej postępków aż do tego czasu; jeżeli w niéj nie znajdę nic nagany godnego, czego się spodziewana, natenczas będziesz jéj przyjaciółką, będziesz ją kochała, bo ta osoba potrzebuje być kochaną; jeżeli zaś oczekiwanie moje zostanie zawiedzionym, nie dowie się nigdy tego co jéj miałem powiedzieć, nie chcę nawet żebyś ty o tém wiedziała, bo twoja wyrozumiałość a bardziéj pobłażanie słabościom ludzkim, wymogłaby może na mnie do uczynienia tego, czego ja już nie znajdowałbym moim obowiązkiem.
— Lecz wszakże gdybyś nie był wstanie sam mu listu oddać, to zawsze jednak ta tajemnicza osoba, odebrawszy go z rąk moich, dowiedziała by się tego wszystkiego czegobyś jéj nie chciał powiedzieć.
— Tak jest, prawda, śmierć nie może żałować, nie może sobie robić wyrzutów, nie mając na to czasu: powinna więc i może to uczynić czegoby życie nie uczyniło; umierając w niewiadomości, czy ten człowiek zły lub dobry, powinienem usłuchać głosu religii i więcéj w dobre jak w złe wierzyć, Bóg nieprzebaczyłby mi powątpiewania w dobre.
— To sprawiedliwie, mój przyjacielu, odpowiedziała młoda kobieta, uczynię w tém jak we wszystkiém podług woli twojéj; czy masz mi jeszcze co do polecenia? co do rozkazania?
— Do rozkazania! dziecię, czyż nie ty tu rozkazujesz? czyż nie ja jestem twoim niewolnikiem? uściskaj mnie i przyśléj mi Tristana.
W kilka chwil potém, Tristan siedział przy łóżku starca.
— No i cóż Doktorze, odezwał się z uśmiechem pan Mametyn, cóż mi teraz przepiszesz? spokojność, spoczynek, nieprawdaż.
— Zapewnie że to przepisuję.
— No! a ja znów cię proszę żebyś poszedł do Ludwiki, żebyś wszystkich starań dołożył, aby to biedne dziecię nie nudziło się zbytecznie. Ja spróbuję czy mi się zasnąć nie uda.
— Czy pozwolisz pan, abym przedstawił pani Mametyn jednego z moich przyjaciół mieszkającego u mnie, pana Willema, którego pan znasz zapewne?
— Mieszka z tobą?
— Tak jest, ze mną.
Tristan w krótkości opowiedział doktorowi całe zajście między Eufrozyną i Willemem.
— No! zapewne, przedstaw tego biednego chłopca mojéj żonie.
— Spocznij pan, odpowiedział Tristan, biorąc za puls doktora; masz pan trochę gorączki, a najmniejsze w takim stanie utrudzenie, może panu bardzo zaszkodzić.
I przygotowawszy wszystko co tylko mogło służyć choremu, pozasuwawszy firanki u okien i od łóżka, aby światło nie raziło pana Mametyna, Tristan odszedł i udawszy się do Willema wziął go z sobą, dla przedstawienia go pani Mametyn.
Dzień cały zszedł spokojnie.
Obydwa byli na obiedzie u Ludwiki, która obawiając się, aby młody oczekiwany człowiek nie nadszedł w ich przytomności, wcześnie gości swoich pożegnała, pod zamówką że jest utrudzoną i potrzebuje spocząć.
W istocie, zapewniwszy się że pan Mametyn usnął w najlepsze, udała się do swego pokoju, a Tristan wróciwszy także do siebie, widział jak za zwyczaj światło w jej pokoju przez okno.
Willem odezwał się:
— A taż historya, którą mi miałeś opowiedzieć?
— Właśnie o tém myślałem.
— No! jeżeli masz jeszcze ochotę opowiedzieć mi ją? to w takim razie zaczynaj.
— Dobrze Jak też znajdujesz panią Mametyn?
— Godną uwielbienia.
— Nieprawdaż? odpowiedział Tristan z niejakim rodzajem pychy.
— A czy...? zapytał Willom tonem znaczącym.
— Słuchaj, przerwał mu Tristan.
W chwili gdy miał zacząć opowiadanie, ujrzał otwierające się okno w pokoju Ludwiki.
— Schowaj się trochę w cień, za ścianę, wymówił do Willema.
Rzeczywiście, okno otworzono całkowicie i codzienny wieczorny pocałunek przesłano na dobranoc Tristanowi.
Za kilka minut potém zgaszono światło.
— Już położyła się, wymówił Tristan.
— Cóż to wszystko ma znaczyć? zapytał Willem.
— Czy cię to intryguje?
— Tak, trochę.
— Wystaw sobie... zaczął Tristan.
— Przebacz, że ci przerywam, odezwał się Willem, ale patrz no na tego pana okrytego płaszczem, szukającego jak się zdaje numeru na domach.
Tristan zaczął patrzeć na przechodzącego i zatrzymującego się przed domami młodzieńca, który przekonawszy się przed każdym domem, że nie jest tém którego szukał, szedł daléj.
— Życzę mu żeby prędko żądany dum znalazł, bo prócz domu pana Mametyna, zostanie mu tylko pole, na którem już numerów nie znajdzie.
Nocny podróżny, niepatrząc numeru na sąsiednim domie, przeminął go prędko i zatrzymał się u kraty domu doktora.
Tristan nie mógł pojąć, coby to znaczyć mogło.
Nieznajomy, lekko zadzwonił i obwinąwszy się w płaszcz jak mógł najlepiéj, czekał cierpliwie.
W kilka chwil potém, drzwi się otworzyły, i Ludwika ze światłem w ręku, wpuściła do domu tajemniczego gościa.
— Ależ bo to! odezwał się Willem do Tristana, to sama pani Mametyn wyszła do niego.
Tristan nic nie odpowiedział.
— A to doskonale! doskonale! doskonale! wykrzyknął Willem; pan Mametyn bardzo rozsądnie, bardzo przezornie robi że choruje.
— Co chcesz mówić? zapylał drżącym głosem Tristan.
— Chcę powiedzieć, że przez ten czas jak mąż stary slaby, jejmość może przyjmować grzecznych młodzików.
— Czyż ty myślisz, że ten nieznajomy jest kochankiem Ludwiki?
— Możnaby się założyć że tak jest na prawdę. Kobieta osobiście wychodząca otworzyć człowiekowi płaszczem zatulonemu, o téj godzinie i porze, właśnie gdy jéj mąż chory, podaje się widzącym ją na słuszne posądzenie.
— To niepodobna, wymruknął Tristan.
— Co mówisz? zapytał przyjaciela Willem.
— To, że ty mówisz...
— A cóż ci to szkodzi co ja mówię?
— Bardzo mi wiele szkodzi.
— Naprzykład? jakim sposobem?
— Tym sposobem, że pani Mametyn jest moją żoną. Masz teraz historyą którą ci miałem opowiedzieć.
Willem nie spodziewając się nic podobnego usłyszeć, ledwie nie upadł z zadziwienia.
Przez len czas, Ludwika zaprowadziła nowo przybyłego ku pokojowi pana Mametyna. prosząc, aby się w sali zatrzymał, a sama tylko zbliżyła się do doktora. Przysunęła się po cichu do łóżka, a widząc starca śpiącego, wahała się czy go ma obudzić.
Jednakże, przypomniawszy sobie jak pan Mametyn wielką wagę przywięzywał do widzenia się z nieznajomym, ujęła doktora za rękę i obudziła go nareszcie.
— Przyjacielu, wymówiła. gdy już doktór otworzył oczy, jest tu osoba którą widzieć żądałeś, któréj oczekujesz.
— Każ jéj przyjść tutaj i sama nieodchodź, ze wzruszeniem dodał doktór.
Ludwika wyszła i w chwilę potém wróciła w towarzystwie tajemniczéj osoby.
— Coś w tém jest nieodgadnionego, dziwnego, szczególnego, co jednak jutro wiedzieć będę, powtarzał sobie tymczasem Tristan; niepodobieństwem jest przecie, aby Ludwika mogła mieć zalotnika. I chociaż cały był tym wypadkiem odurzony, myśli miał rozproszone i niepokoił się mimowoli swojéj, kończył jednak opowiadanie szczegółów swojéj historyi, którą znamy dobrze.
Nazajutrz rano, Tristan poszedł do domu Ludwiki; odwiedziny tak ranne, wymawiała choroba pana Mametyna. Zaczął od wypytywania się o zdrowie chorego, a dowiedziawszy się, że z każdą chwilą zdrowszy, kazał przez służącego powiedzieć pani, że ma z nią do pomówienia. Ludwika zeszła i znalazła Tristana czekającego na nią w ogrodzie.
— Ludwiko! odezwał się nasz przyjaciel przechadzając się z nią razem, niepodobna, nieprawdaż, że niepodobna mieć więcéj zaufania, więcej żalu, większéj delikatności, nad to wszystko jakie ci od niejakiego czasu okazuję.
— To prawda, mój przyjacielu, to też każdy dzień zbliża dla ciebie przebaczenie za twoje przeszłe winy.
— Jednakowoż, jakkolwiek być mogą wielkie moje przewinienia, czy mógłbym się odważyć prosić cię o jedną rzecz, w zamian czyli za wynagrodzenie za uległość moją?
— To względnie, nie wiem o co prosić będziesz.
— Chcę wiedzieć prawdę, chcę mieć wyjaśniony jeden wypadek z życia twego.
— Historya życia mego, do ciebie całkowicie należy, opowiem ci co tylko zechcesz. Pytaj się oto co wiedzieć pragniesz.
— Wczoraj wieczorem, przybył tutaj jakiś mężczyzna, czy prawda?
— Tak jest, prawda że przybył.
— Któż on jest?
— Tego ja nie wiem.
— To niepodobna, żebyś nie wiedziała kto on jest.
— Dla czego niepodobna?
— Boś sama mu drzwi otwierała, zamiast zdać to na służącego; poznałaś go i wprowadziłaś tajemniczo do domu. Któż on jest?
— Powtarzam ci że nie wiem.
— W takim razie, wolno mi domyślać się wszystkiego.
— Wyjąwszy tylko co złego.
— Jednakże złe tylko jest prawdopodobném.
— Żartujesz przyjacielu, albo też ja cię nierozumiem.
— Po cóż on tu przychodził?
— Przychodził pomówić w interesie z panem Mametynem.
— W tak późnéj porze! rzecz więc była nader ważna.
— Może być.
— I tyś miała obowiązek otworzyć mu drzwi, sama koniecznie?
— Tak jest, na mnie włożono ten obowiązek.
— I ten człowiek nie powróci więcej?
— I owszem, ma wrócić dzisiaj nawet.
— O którym czasie?
— Wieczorem.
— I znów tajemniczo wpuszczony będzie?
— Tak samo jak wczoraj.
— I ty mu sama drzwi otworzysz?
— Otworzę jak wczoraj.
— Chcesz tą otwartością wzbudzić we mnie zaufanie. Ludwiko! ten człowiek jest twoim kochankiem.
— Czyś zwaryował?!
— No! nie chcesz mi powiedzieć, co ten człowiek ma tutaj do czynienia?
— Nie.
— W takim razie, do mnie należy zkąd inąd dojść téj tajemnicy.
— Co przez to powiadasz?
— Że wszystko wiedzieć będę.
— Tylko strzeż się, abyś niepopełnił jakiéj nieroztropności; najmniejsza rzecz zgubić nas może.
Ludwika tak była spokojną, że ta sama jéj spokojność, chociaż wprawdzie ufność wzbudziła w Tristanie, jednakże go rozdrażniła cokolwiek.
— Do wieczora, wymówił do niej oddalając się Tristan.
Ludwika już gotowa była przywołać go i wszystko mu objawić, ale rozwaga widać przyszła jéj do głowy, bo także wróciła do swego pokoju.
Tristan wróciwszy do domu, zastał Willema list piszącego.
Willem zarumienił się, widząc że go Tristan złapał na uczynku.
— Przeszkadzam ci, odezwał się do niego Tristan.
— Bynajmniéj, piszę sobie.
— Pisz sobie mój przyjacielu, ja i tak wychodzę.
— Proszę cię nie wychodź, zostań ze mną.
Nadzwyczajnie chciało się Willemowi, aby go Tristan zapytał do kogo pisze, lecz Tristan to zgadłszy, właśnie go się nie pytał.
— Jak ci się zdaje? do kogo ja piszę? spytał się nareszcie Willom.
— Niewiem, niezgaduję.
— Do Eufrozyny!
I Willem ciężko westchnął.
— Co ci też za dziwna myśl przyszła, do niéj pisać?
— Odpowiadam na list, który przed chwilą od niéj odebrałem.
— I cóż ci oznajmia w swoim liście?
— Że podejrzenia moje są niesprawiedliwe, że wyjeżdża do Paryża, i że przed wyjazdem chce się ze mną widzieć.
— A ty jéj odpowiadasz?
— Że to niepodobieństwem.
Willem powtórnie bardzo ciężko westchnął.
Oczywistą było rzeczą, że podobną odpowiedź dał Tristanowi, z obawy, aby ten go nie wyśmiał, bo gdyby słuchał serca swego, byłby natychmiast pobiegł do Eufrozyny.
Tristan to nadzwyczaj prędko zrozumiał, lecz na nieszczęście był w najgorszym w świecie humorze, i właśnie chcąc na kogo złość swoją wyrzucić, odpowiedział Willemowi:
— Idź tam mój przyjacielu, idź zaraz, a w dwie godziny najdaléj, będziesz zupełnie o jéj dla ciebie miłości przekonany, i skończysz na napisaniu drugiego do mnie listu, przepełnionego niedorzecznościami.
— Ależ, mój drogi Tristanie, ja nie chcę iść do niéj wcale; czy myślisz, że ja kiedykolwiek przebaczę Eufrozynie, że z jéj przyczyny podobnie do ciebie napisałem? odpowiedziałem jéj, że wszystko już między nami zerwane i że się żenić zamyślam.
I Willem trzecie najcięższe wydał westchnienie, dowodzące, jak serce jego nepotwierdzało podobnego postanowienia.
Tristan spojrzał się na niego; litość brała na widok biednego chłopca, bo pomimo największego wysilenia aby się okazać spokojnym, dwie łzy ogromne spadły po policzkach Willema; Tristan zmiękczył się wyraźnie tą dobroduszną boleścią.
— Dla czego sam jéj odpowiedzi swojéj nie zaniesiesz?
Powiedziećby można, że Willem czekał na to pozwolenie, gdyż promień radości natychmiast mu łzy osuszył.
— Na co się to zdało? wszystko już skończone, odrzekł z najobojętniejszą jak tylko można było miną, bo spodziewał się, że właśnie udaniem jéj oszuka przyjaciela.
— Słuchaj kochany Willemie, odezwał się Tristan, zdaje ci się, że z twojéj strony należy mi się ta grzeczność, abyś się poróżnił z panią Van-Dick, a to na ukaranie jéj za wszystko złe które mi zrobiła; zdaje ci się także, że winieneś przez przyjaźń dla mnie, pokonać, a przynajmniéj przytłumić w sercu swojém, twoją dla niéj miłość i przebaczenie któreby od ciebie uzyskała, gdyby tylko od ciebie jednego to zależało, lecz mylisz się mój przyjacielu, obrałeś sobie fałszywą drogę, życie jest nazbyt krótkie i do tego nie wesołe, ja to lepiéj wiem od innych ludzi, jest przeto zdaniem mojém, wszystko to robić co nas uszczęśliwić może, nie turbując się, co inni o nas mówić będą.
— Mówisz mi to takim tonem, jak gdybyś się gniewał.
— Wcale nie, mam osobiste nieprzyjemności, które jednak najmniejszego wpływu nie wywierają na to co do ciebie mówię, wierz mi, że wszystko co ci powiedziałem, serce mi podyktowało.
— Tyle tę kobietę kochałem! odpowiedział Willem, z największą obawą aby rozmowa nie wzięła innego obrotu, i żeby sposobność ujrzenia Eufrozyny nie ominęła go bezpowrotnie.
— A więc wróć do niéj, odrzekł Tristan.
— Ty mi to doprawdy radzisz?
— Najwyraźniej ci radzę.
— I nie będziesz się na mnie gniewał?
— Bynajmniéj.
— Zresztą, chcę ją raz tylko zobaczyć, a to dla powiedzenia jéj, że mam stałe postanowienie nigdy jéj więcéj nie widzieć.
Biedny chłopiec już trzydzieści sześć godzin w oddaleniu od Eufrozyny przeżył, było to największém ze strony jego wysileniem; na dłuższe niewidzenie jéj nie mógł się zdobyć. Jednakże tak jak wszyscy rozkochani, myślał, że mu stanie siły na zerwanie z nią zupełne wszelkich stosunków, on, który dwóch dni nie mógł bez niéj wytrzymać. Wziął bardzo powoli kapelusz, jakby bojąc się aby pośpiech nie obudził podejrzenia Tristana, a zbliżywszy się do przyjaciela, wyciągnął do niego rękę.
— Nie gniewasz się o to na mnie? odezwał się, potrzebuję, ją widzieć raz tylko, i przysięgam ci że na tém poprzestanę.
Tristan popatrzył się na Willema, który tyle czul że kłamie, iż spuścił oczy, niemogąc uśmiechu na twarzy przywołać.
Tristan się sam na siebie gniewał, że przed chwilą tak bez wyrozumienia i gwałtownie z nim sobie postąpił.
— Idź kochany i poczciwy chłopcze, rób co ci się podoba. Czyż ja panem twoim zostałem? Czy już więcéj nie jestem twoim przyjacielem? Czyż nie robiłem co tylko w mojéj mocy było, abyś pozostał szczęśliwym? A jak pani Van-Dick nakłamała różnych na mnie rzeczy, czyż nie udawałem winnego, aby ciebie tylko z nią nie poróżnić? Pójdź do niéj, lecz z łaski swojéj, wróć przed północą, bo może potrzebować cię będę.
— Bądź spokojny; powrócę tu za godzinę. Oh! to się prędko wszystko skończy, zobaczysz. No! a tenże wczorajszy tajemniczy jegomość? zapytał Willem, od czasu bowiem jak go Tristan upoważnił do odwiedzin Eufrozyny, Willem nie bał się już wprowadzać innéj materyi do rozmowy. No! ten wczorajszy byłże...
— Opowiem ci to wszystko wieczorem, ale przybądź na ósmą.
— Powiadam ci, że za godzinę powrócę.
Willem wymknął się z pośpiechem studenta, myślącego że pójdzie do kozy, a którego na południe do domu puszczają ze szkoły.
Tristan powtórnie wrócił do pana Mametyna, zastał go leżącego zawsze, lecz wewnętrzne jakieś zaspokojenie, dodało mu więcej siły, niżeli to długie spoczywanie.
Co do Ludwiki, téj nie zastał w domu.
Tristan, wiedząc, że wizyta Willema będzie długotrwałą, siedział jak mógł najdłużéj w domu pana Mametyna, lecz o czwaréj godzinie musiał już odejść, a Ludwika jeszcze nie wróciła.
W chwili, gdy wychodząc drzwi za sobą zamykał, ujrzał swoję żonę wracającą.
Poszedł naprzeciw niéj.
— Zkąd przychodzisz? zapytał jéj dość suchym tonem.
— Przychodzę zkąd mi się podoba, i nie powinnam nikomu zdawać rachunku z kroków moich, lecz jeżeli koniecznie chcesz wiedzieć gdzie byłam, otoż powiadam ci, że téj osobie, którą wczoraj w wieczór widziałeś do nas wchodzącą, oddałam wizytę.
— Ludwiko bądź uważna; powiedz mi kto jest ten mężczyzna, którego wczoraj wchodzącego widziałem, bo powiadam ci, że się już zmęczyłem śmieszném położeniem, w które mnie miłość moja dla ciebie od trzech tygodni wtrąciła. Jak mi nie powiesz to zrobię scenę.
— Nie, pojmujesz że twoje położenie stałoby się śmieszniejszym jeszcze i będziesz milczał. Zresztą, niema nic złego w tém wszystkiém, co ci teraz daje powód być podejrzanym: późniéj, jak się kiedyś wszystkiego dowiesz, sam się śmiać z twoich posądzeń będziesz.
— No! więc zrób dla mnie jedną rzecz tylko!
— Czegóż chcesz?
— Tego, żebyś dzisiejszego wieczora nie przyjęła wiadoméj ci osoby.
— Kiedy właśnie tylko com jéj powiedziała żeby przyszła, odrzekła uśmiechając się Ludwika.
— Więc przepędzi część jakąś nocy u ciebie?
— Może nawet noc całą. To cię drażni zazdrośniku?
— Tak, ale to mnie długo drażnić nie będzie.
— Jak to rozumiesz?
— Że wiem co mi czynić wypada.
— Bądź roztropnym, po drugi raz daję ci tę radę.
— Dzięki pani za nią.
— Do jutra, odezwała się Ludwika.
— Może tylko do dzisiejszego wieczora.
„Utajcie teraz miłości kobiet!“ wymówił do siebie Tristan.
Ludwika do siebie weszła, a Tristan także wrócił do domu.
Willem nie był jeszcze z powrotem.
„Wierzcie przyjaźni mężczyzn!“ wykrzyknął znów nasz bohater, widząc że przybycie Willema nadzwyczaj się opóźniało; poproś tu w imię przyjaźni o najmniejszą przysługę, człowieka z przepełnioném namiętnością sercem! Ah! ty panie nieznajomy! ty mi za wszystko zapłacisz! Ludwika ma słuszność, tak, dobrze robi że się wyśmiewa ze mnie, bo też jestem głupcem, że znoszę podobne położenie od trzech tygodni, z takiém poddaniem się i cierpliwością oczekuję, aż przyjdzie kiedyś jakaś chwila, która mi żonę powróci, to jest śmierć starca, którego w chorobie sumiennie leczę, uznawszy za obowiązek ratować go gorliwie!
O szóstéj godzinie Willem powrócił.
— Jużem się ciebie nie spodziewał, odezwał się do niego Tristan.
— Wierz mi przyjacielu, że nie mogłem wcześniéj wrócić, odpowiedział poważnym i uroczystym tonem nasz komissant.
— No! cóż się takiego stało?
— Widzisz mnie jeszcze w pomieszaniu i wzruszeniu, mój drogi.
— Widzę, ale z jakiejże to przyczyny?
— Z przyczyny, któréj się nie spodziewasz, a ja nigdy przewidzieć nie mogłem. Eufrozyna przyjęła mnie z największą godnością; przyznała się do wszystkich przewinień swoich, spędzając wszystko na oddalenie moje; dodała w końcu, że czując się niegodną miłości mojéj, ucieka odemnie, aby w dali wstyd swój ukryć mogła, bo w tym kraju, w bliskości mnie, przeżyćby go nie zdołała. Chciała mi wrócić wszystkie do niéj listy moje, potem dodała, że te byłyby całą jéj pociechą w oddaleniu; nie miałem tedy odwagi nalegać aby mi je powróciła. Nareszcie, ja, który przygotowałem się na wymówki, sceny, walki, zostałem bez siły w obec kobiety przyznającéj się z pokorą (ale z pokorą złączoną zgodnością) do występku, i wyznającej, że kiedy już jest niegodną mojéj miłości, wszystkich usilności dołoży, aby przynajmniéj kiedyś, na szacunek mój zasłużyć mogła.
Tristan nic nie odpowiedział, bo też nie było na co odpowiadać.
— Jutro wyjeżdża już do Francyi, rzucając się na krzesło i zasłaniając twarz ręką, jak człowiek który nie wie na co mu życie przydać się może, odezwał się Willem.
— Ach! w takim razie, mój przyjacielu, wypada razem z nią jechać, odrzekł Tristan takim tonem, jak gdyby wymawiał: „zaczynasz mnie nudzić nieznośnie.“
— Niepodobna!
— A to dla czego?
— Zakazała mi najuroczyściéj, abym tego nie robił.
— Więc jéj to oświadczałeś?
— Tak jest.
Willem głowę spuścił po takiém wyznaniu.
W téj chwili, stara służąca weszła i zapytała:
— Czy panowie każą przynieść obiad?
— Ja nie będę jadł, odpowiedział jéj Tristan.
— Ani ja, odrzekł Willom.
Pozostali sami.
— Powiedziałeś mi, że mnie potrzebowali będziesz, odezwał się Willem, domyślając się, że jego zatargi miłosne, musiały już Tristana znudzić.
— Jeżeli nie masz co lepszego do czynienia.
— Wiesz dobrze, że cały do ciebie należę.
— A więc przyjacielu, ja potrzebuję pisać, ty także pewnie pisać będziesz. Każdy z nas niech pójdzie do swego pokoju, a jak nadejdzie czas że się złączyć będziemy musieli, ja cię uwiadomię.
Tristan poszedłszy do swego pokoju, napisał ogromnéj wielkości i długości list pod adresem: Wielmożnemu Panu Mametynowi.
A że tymczasem zmierzchło się, usiadł przy oknie i czekał wczorajszego gościa.
W kilka chwil, ujrzał cień na murze zbliżający się do domu doktora.
Tristan porwał za kapelusz, uchylił drzwi do Willema, wymawiając te słowa: „Czekaj na tonie,“ i wybiegł.
W chwili, kiedy przechodził poprzek ulicę, nieznajomy doszedł do domu Ludwiki.
Tristan zastąpił mu odedrzwi.
— Gdzie pan idziesz? zapytał się Tristan.
— Gdzie idę? tam gdzie chcę, odpowiedział jegomość w płaszczu.
Tristan zadrżał, usłyszawszy glos który zdawało mu się, że nie był dla niego obcy.
— Nie przejdziesz pan, odezwał się Tristan, przybliżając się dla rozeznania rysów twarzy nieznajomego.
— Zobaczymy! zawołał nieznajomy zrzucając płaszcz po za siebie.
W téj chwili, księżyc wychylił się z po za chmury i światłem okrył obydwóch młodych ludzi
— Tristan! krzyknął nieznajomy
— Henryk dc Sante-Ile! zawołał osłupiały Tristan.
— Jakto? to ty jesteś?
— Ja sam!
— Nie gniewasz się już na mnie?
— Za co się mam gniewać?
— Za Henrykę i pchnięcie szpadą.
— Nie, bynajmniéj się nie gniewam, tylko mi powiedz po co tu przychodzisz?
— Z duszy i z serca.
— Uprzedzam cię tylko w jednym względzie.
— Mów śmiało.
— Oto, że jeżeli jesteś kochankiem pani Mametyn, to możemy natychmiast śmiertelny bój rozpocząć.
— Bądź spokojny, nie jestem jéj kochankiem. Lecz cóż ci tak bardzo idzie o jéj cnotę? Ja cię także uprzedzam, że jeżeli jéj kochankiem jesteś, możemy sobie głowy poucinać.
— Nie jestem kochankiem równie jak ty nim nie jesteś.
— Jednakże jest jakaś przyczyna, dla któréj mnie napadłeś?
— Tak samo, jak jest przyczyna, dla której tu przychodzisz.
— Naturalnie, powiedz mi twoje powody, ja ci moje powiem.
— A nie wydasz mnie
— Będę milczał jak w grobie.
Henryk podniósł płaszcz, Tristan wziął go pod rękę i obydwa zaczęli mówić i chodzić po ulicy.
Ludwika ze drżeniem, posłyszawszy dwa głosy, patrzyła przez okno i nie mogła zmiarkować końca téj sceny.
— Wiesz, odezwał się Tristan, jakim sposobem niewinnie zabiłem Karola, w dzień kiedyśmy się pierwszy raz spotkali?
— Wiem.
— Mógłbyś nawet w potrzebie, świadczyć mojéj niewinności?
— Niezawodnie.
— Wiesz, żem zostawił żonę?
— Takeś mi to był powiedział.
— Karola pochowano pod mojém imieniem.
— Któż go pochował?
— Doktór Mametyn.
— I cóż potém daléj?
— Moja żona została wdową.
— To sprawiedliwie.
— I doktór się z nią ożenił.
— A to przepysznie!
— Tak więc niebędąc teraz ani mężem, ani kochankiem mojéj żony, pilnuję jéj jednakże, a myśląc, że ty chcesz moje przy niéj miejsce zabrać, chciałem cię zabić. Rozumiesz mię te raz?
— Doskonale!
— Pytałem się Ludwiki, po co tu przychodzisz.
— Odmówiła ci pewnie odpowiedzi.
— Tak jest.
— Pewnie jéj pan Mametyn mówić zabronił.
— Więc ty Henryku dla pana Mametyna przychodzisz?
— Dla niego samego.
— Opowiedz mi tę osobliwość.
— O! i owszem, rzecz bardzo naturalna; przypominasz sobie, że w dzień, kiedyśmy się pierwszy raz zobaczyli, powiedziałem ci, że nie znałem moich rodziców.
— Przypominam.
— Było to największém nieszczęściem życia mego. Otóż, kilka dni temu, odebrałem przez ręce tego pana który mi wypłacał corocznie mój dochód, list od Notaryusza z Amszterdamu, wzywający mnie, abym jak można najprędzéj tutaj przybył. Stawiłem się. Notaryusz powiedział mi, że niejaki pan Mametyn, szukający mię oddawna, ma do powierzenia mi nader ważne rzeczy. Późno było kiedym przyjechał, i chciałem odwiedziny moje do doktora, do drugiego dnia odłożyć, lecz notaryusz ostrzegł mnie, że pan Mametyn zalecał mu bardzo, abym zaraz w chwili samego przyjazdu udał się do niego. Przybyłem więc wczoraj w wieczór i znalazłem doktora w łóżku leżącego. Wyciągnął do mnie rękę: pytał mi się jak życie moje pędziłem, płakał nad memi nieszczęściami i zakończył oznajmieniem, że jestem synem znakomitéj i wielkiéj pani niedawno zmarłéj, która przed śmiercią, uwolniła go od chowania dłużéj téj tajemnicy, tak potrzebnéj dla jéj sławy za życia: przez wzgląd więc na nią, nie dał mi poznać ojca mego póki ona żyła. Potém serdecznie mnie uściskał, płakał rzewnie, i nazwał mnie synem swoim synem.
— A to szczególna awantura!
— Możesz sobie wysławić moje zadziwienie. Dzisiaj, udałem się podług rozkazu mego ojca do Notaryusza, aby przygotował i cały akt spisał. którym pan Mametyn przyznaje mnie za swego syna, i robi mnie i żonę swoją spadkobiercami swemi. Oto jest mój przyjacielu cała hisiorya moja.
— Ah! weselsza trochę od mojéj.
— Dzisiejszego wieczora, akt ten podpisany zostanie. Tém większém to będzie dla mnie szczęściem, że rozkochany jestem w zachwycającéj młodéj dziewczynie, o któréj rękę niemając rodziców i prawdziwego imienia, nie śmiałem się oświadczyć, a teraz za powrotem do Francyi, z nią się ożenię.
— Bądź szczęśliwy mój przyjacielu, oto jest wszystko czego ci życzyć mogę. Ja teraz szczęście moje własne, w szczęściu drugich tylko znajdować mogę.
— Ale ja myślę tylko o jednéj rzeczy! zawołał nagle Henryk uderzając się ręką w czoło.
— O czemże takiém?
— Mój ojciec, nie opowiedział mi żadnych okoliczności poprzedzających jego ożenienie, słuchał tylko moich przygód, nie powierzając mi swoich.
— To cóż z tego?
— Ano! opowiedziałem mu jak w lasku de Boulogne, chciałem sobie życie odebrać i naturalnie, wspomniałem mu o spotkaniu się mojém z tobą i całéj naszéj znajomości.
— Naturalnie tak być musiało.
— Natenczas pytał mnie o ciebie, i jakem mu powiedział żeś nie umaił, przypominam sobie, że to go mocno wzruszyło.
— Czy Ludwika była przy téj rozmowie?
— Nie, właśnie wyszła była z pokoju.
— Cóż ci na to ojciec powiedział?
— Nic takiego, coby mnie w tamtéj chwili uderzało. Teraz tylko przypominam sobie, że się pytał, czy byłeś w Medyolanie. Opowiedziałem mu czego się sam późniéj dowiedziałem, żeś był w teatrze tenorem, występującym pierwszy raz w roli Otella, żeś zniknął szczególnie i wielki był hałas z téj przyczyny.
— Czy nie dał ci do zrumienia, iż posądza że jestem teraz w Amszterdamie?
— Nie. W pierwszéj chwili myślałem że tylko czysta ciekawość była mu pobudką, do pytań względem ciebie mi zadawanych; ale teraz potem wszystkiém coś mi dopiero powiedział, bardzo się obawiam, czy podług mego nieszczęsnego zwyczaju, nie popełniłem największéj w świecie niezręczności.
— Cały dzień nie widziałem pana Mametyna, lecz Ludwika oczywiście nie wie o téj całéj okoliczności, gdyż gdyby wiedziała, toby mi była oznajmiła. I na czemże się to wszystko skończyło?
— Na najusilniejszém mi poleceniu, abym Notarjusza dziś koniecznie w wieczór sprowadził, czeka też już na mnie w bliskości.
— Drogi przyjacielu, jeżeli się czego dowiesz, błagam cię i zaklinam, donieś mi natychmiast.
— Wszystko to wyświeca się z jednéj strony a zachmurza z drugiéj.
— Staraj się wymiarkować, czy pan Mametyn domyśla się że jestem mężem Ludwiki, jeżeliby się domyślił, w takim razie powiedz mu otwarcie że tylko bojaźń, aby mu za szczęście Ludwiki nie odpłacać zmartwieniem, zmusiła nas do ukrywania się przed nim i zamilczenia.
— Bądź spokojny, odrzekł Henryk, jestem szczęśliwy, więc wszystko robić będę co tylko ci przyjemność sprawić może. Szczęście, zwłaszcza takich, którzy do niego nieprzywykli, czyni ludzi lepszymi. I rozeszli się młodzi ludzie, po przyjacielsku i serdecznie uścisnąwszy sobie wzajemnie ręce.
Tristan poszedł do Willema, tak zamyślonego i pogrążonego w swoich troskach, że nawet nie usłyszał powrotu przyjaciela.
— Niebezpieczny! patrząc się na Willema, pomyślał Tristan.
Henryk zadzwonił do drzwi ojcowskich.
— Ludwika sama, jak dnia poprzedniego zeszła otworzyć.
— Dobry wieczór najdroższa mamo! odezwał się do Ludwiki.
— Dobry wieczór, uśmiechając się, odpowiedziała pani Mametyn.
— Czy Notarjusz jest już w domu?
— Jest.
— Nie zaszło nic nowego?
— Nie mój przyjacielu.
Henryk przyszedłszy do pokoju ojca, nie zastał go już w łóżku, tylko w towarzystwie Notarjusza.
— Ojcze! zbliżając się do doktora, odezwał się Henryk, zdaje mi się żeś nie dobrze zrobił, żeś łóżko porzucił i trudzisz się za wiele.
— Nie moje dziecię, zdrów jestem, doprawdy czuje się zdrowym, odpowiedział doktór wyciągając do syna rękę. Obróciwszy się potém do Notarjusza: panie! czy wszystko z należnemi formalnościami zrobione?
— Wszystko jak się należy jest gotowe panie.
— Oddajże więc pan akt ten synowi memu.
Notarjusz oddał akt Henrykowi, którym; pan Mametyn z żoną przyznawali go za przybranego syna.
— Dzięki ci ojcze! zawołał Henryk ściskając ojca.
— Teraz idź podziękuj matce odrzekł pan Mametyn i zostaw mnie na chwilę z panem, abyśmy dokończyli cośmy rozpoczęli przed przyjściem twojém.
Henryk oddalił się, wynalazł Ludwikę i składał jej dziękczynienia, serdecznie całując jój ręce.
— Ja uiszczam się z małéj bardzo cząstki, w innéj wdzięczności pańskiemu ojcu.
Po odejściu Henryka, pan Mametyn wziął się do pisania; kiedy niekiedy pytając się towarzysza, o używane formy w podobnéj materyi.
Późniéj przeczytawszy notarjuszowi swój testament rzekł.
— Tym sposobem mój syn będzie miał swój majątek oddzielnie, a moja żona swój osobno; i wrazie gdybym umarł, może pójść za mąż, powtórnie i wnieść go jako swój własny posag, bez niczyjego zaprzeczenia?
— Zupełnie, panie.
— To dobrze.
Pan Mametyn zapieczętowawszy list który napisał, oddał go w ręce Notarjusza wstając i mówiąc:
— Dziękuję panu za wszystkie jego dobre rady, które spodziewam się, nie prędko użyte będą przez moich następców.
Uśmiechnął się do poważnego człowieka.
Notarjuszowi zdawało się zgodniej z powagą powstać nie uśmiechnąwszy się bynajmniéj.
Gdy pan Mametyn sam pozostał, zatrzymał się stojąc, pociągnął ręką po czole, jak gdyby chciał zpędzić jakąś myśl wątpliwą, która mu się wcisnęła.
— Jednakże potrzeba tego, wymówił do siebie:
I wyciągając z kieszeni flaszeczkę, wylał płyn z niéj w karafkę z wodą z cukrem, przygotowaną mu do picia na stole, potém zadzwonił.
Służący wszedł na zawołanie.
— Powiedz synowi memu, żeby przyszedł pomówić ze mną.
Po wyjściu służącego, doktór otworzył okno.
wyrzucił wypróżnioną flaszeczkę, wciągnął kilka razy mocno w piersi powietrze, to go mimowolnie dreszczem przejęło.
Henryk wszedł w téj chwili i zastał pana Mametyna opartego łokciem w oknie.
— Ojcze! jeszcze jedna nieprzezorność, odezwał się Henryk, miałeś gorączkę i wystawiasz się na chłód wieczorny, to bardzo może ci zaszkodzić.
— Nie bój się niczego moje dziecię, szczęście jest ogólném na wszystko lekarstwem, od wczoraj jestem zupełnie wyleczony.
— Kazałeś mnie przywołać ojcze?
— Tak jest mój synu, odpowiedział doktór, kładąc rękę na ramieniu Henryka i siadając na ławeczce od okna; tak jest zawołałem cię, bo chciałbym, żebyś mi raz ostatni powtórzył, że rmi przebaczasz.
— Cóż ja mieć mogę do przebaczenia ci mój ojcze?
— Milczenie i długie nieszczęścia których cię nabawiłem. Powiedziałem ci już że to nie z mojéj winy. Twoja matka wymagała tej przysięgi, że za życia jéj, ani o jéj ani o mojém imieniu wiedzieć nie będziesz. Twoja matka umarła i przed śmiercią napisała list który ci oddałem, któryśmy razem przeczytali i znaleźli w nim wymówkę, i wytłomaczenie dla mnie. Teraz mój przyjacielu, wiem że chcesz się żenić, że to ożenienie, zależało tylko od tego co się właśnie teraz zrobiło, nie chcę uszczęśliwiać cię przez połowę i wymagam abyś zaraz jutro rano wyjechał. Chciałem ten raz ostatni rozmówić się z tobą, mówię raz ostatni, bo śmierć czuwa przy starych ludziach, a gdybym umarł pierwéj, zanim byś odjechał, toby przewlekło szczęście twoje i przedłużyło trwanie winy życia mego.
Za krótko jestem ojcem twoim, abym cię zaraz miał skazywać na żałobę, owszem chcę abyś jechał i jak najprędzéj przywiózł mi twoją żonę. Do zobaczenia więc drogi synu, uściskaj mnie i udaj się na spoczynek bo go potrzebujesz po podróży i na przyszłą podróż. Napisz do mnie z Paryża i bądź szczęśliwym na przyszłość i za przeszłość twoją całą.
Starzec pocałował syna, Henryk czuł dwie łzy tym pocałunku.
— A teraz przyszłej mi Ludwikę.
Henryk w téj chwili przypomniał sobie prośbę Tristana.
— Dobrze mój ojcze, to mnie tylko zniewala
do wyjazdu, że zostawiam przy tobie ojcze kobietę, z całém dla ciebie poświęceniem.
— Masz słuszność moje dziecię. Ludwika jest aniołem.
— Dawniéj podobno wiele ucierpiała, jakoś mi powiadał?
— O prawda! biedne dziecię!
— Aleś mi mój ojcze nie powiedział, jakim sposobem ją wynalazłeś, jak ją poznałeś?
— Pierwszy raz, odpowiedział z niejakiém wahaniem, czy mówić, czy też milczeć; pierwszy raz ujrzałem ją omdlałą na środku ulicy, przygarnąłem tę nieszczęśliwą. Szukała natenczas męża, który odszedł od niéj po to, aby się zabić i o którym tylko co dowiedziała się że nieżyje.
— To szczególne?
— Jakto? mimowolnie zapytał ze drżeniem starzec.
— Jak się mąż jéj nazywał?
— Tristan.
— A no bo Tristan, jest ten sam z którym razem zabić się chciałem i którego późniéj znalazłem we Włoszech.
— Mylisz się mój przyjacielu, odpowiedział doktór, chcąc nadać siłę drżącemu głosowi: jest to samo imię, taka sama historya, ale nie ten sam człowiek.
— Czy pewnym tego jesteś, mój ojcze?
— Pewnym. Ja sam jakiś czas wątpiłem, ale jakiem sobie przypomniał, żem go sam kazał pochować, przekonany teraz jestem o śmierci jego.
„Widział pewnie Tristana, pomyślał doktór, i teraz mnie wybaduje. „Niczego się nie domyślą, wymówił wewnętrznie Henryk; tém lepiéj wszystko pójdzie.”
— Więc ojcze, mam ci przysłać Ludwikę?
— Tak jest, ale pierwéj daj mi szklankę wody, ze wzruszeniem którego Henryk dostrzedz nie mógł, tak było małe i dobrze pokryte, odezwał się doktór, mam pragnienie.
Henryk podał ojcu wodę żądaną, ten duszkiem ją wypił.
— Bądź zdrów mój synu! rzekł pan Mamelyn całując Henryka po raz ostatni, bądź zdrów! pewnie nie na długo.
Henryk wyszedł a w kilka chwil potém Ludwika weszła.
— Jestem, mój przyjacielu, wymówiła wchodząc.
Przez ten czas, Henryk poszedł pomówić z Tristanem; nasz bohater już czatował na niego i ledwie go wychodzącego ujrzał, zbiegł ze schodów i spotkał go we drzwiach domu.
— No! i cóż? zapytał Henryka.
— Nic nie wie, odpowiedział Henryk.
— W takim razie muszę wyjechać, gdyż położenie w jakiem się znajduję, jest nieznośném.
— Radziłbym ci to uczynić, dla spokojności mego ojca i dla twojej własnéj.
— A ty co z sobą robisz?
— Ja, wyjeżdżam jutro.
— A dokąd?
— Do Paryża.
— Zobaczymy się tam z pewnością.
— Alboż i ty tam chcesz się udać?
— Tak jest, bo mam tu na górze przyjaciela, pragnącego niezmiernie udać się do Francyi.
— W takim razie, do widzenia.
— Do widzenia, i to nie za długo, odrzekł Tristan.
Henryk zniknął, a Tristan poszedł do siebie.
— Moje dziecię! odezwał się do Ludwiki pan Mametyn, zdaje mi się że mam trochę gorączki. Henryk słusznie mi powiedział że wieczorne powietrze zaszkodzić mi może. Położę się, a ty do mnie poproś Tristana, zamknij tylko pierwéj okno i daj mi szklankę wody.
Ludwika jak chciał uczyniła.
Pan Mametyn drugą szklankę, tak samo jak pierwszą jednym tchem wypił.
— Ta wody ma smak niedobry, odezwał się do Ludwiki, wyléj ja na ogród, a mnie przyśléj świeżéj karafkę.
Ludwika zeszła i w chwili kiedy przez jadalną salę przechodziła, posłyszała krzyczącą papugę. Przyszła do klatki dla przekonania się czy jéj czego nie brakuje.
— Biedny ptak, nie ma wody!
I napełniła kubek w klatce wodą, którą niosła, a potém resztę wody wylała na ogród.
Po czém kazała aby poproszono pana Tristana i wróciła się do męża, który się, przez ten czas położył.
W kilka minut póżniéj, Tristan wszedł do pokoju starca.
— Czy pan się czujesz słabszym? wymówił nasz bohater, widząc pana Mametyna leżącego.
— Tak jest odpowiedział doktór, dreszcze mnie przechodzą.
— Trzeba się dobrze okryć bo pan masz prawie febrę, musiałeś pan nie być dosyć ostrożnym!
— Stałem w oknie, ależ to nic złego ztąd nie wyniknie, nie dla tego posłałem po ciebie. Usiądźcie oboje przy moim łóżku i posłuchajcie mnie moje dzieci.
Mimowolnie Tristan i Ludwika, spojrzeli się po sobie.
— Niech każde z was da mi swoją rękę; wasze serca są szlachetne i Bóg dobrze zrobił że mnie na waszéj drodze postawił, abym was mógł połączyć, mnie którego zdawało się że przeznaczeniem było was rozdzielić. Wiem wszystko moje dzieci, wiem wasze poświęcenie się któreście dla starca niemającego nadziei żyć długo z wami, zrobili, ten starzec przed śmiercią uznaje waszą szlachetność i poświęcenie i na dowód że was zna dobrze, wymaga od was drugiéj jeszcze ofiary.
„Oto jest twoja żona Tristanie. Podziękuj Bogu że po rozłączeniu się twojém złym aniołem, mnie dla niéj zesłał, jak ja dziękuję Bogu że mi ją powierzył. Od czasu jak cię w Medyolanie ujrzała, musiała wiele bardzo ucierpić, a jednakże nigdy ani jedném słowem nie naruszyła i nie zmieniła pełnego poświęcenia, obchodzę nia się ze mną: nigdy ani chwilą smutku nie zatruła mi szczęścia, którém przyrzekła sobie, ze mnie obdarzać będzie. Dowiedziałem się od mego syna, w chwili kiedym się tego najmniéj spodziewał że opatrzność was połączyła, a jednakże chciałem aby ta tajemnica między trojgiem nami pozostała, gdyż przed chwilą jeszcze gdy mój syn mnie pytał, dałem mu do zrozumienia, że o niczém nie wiem.
„Jakem zachorał, ty Tristanie z synowską gorliwością, ratowałeś mnie, a jednak śmierć moja byłaby szczęśliwością twoją. Słuchajże mnie teraz: Ja jestem stary, krótkie mam lata a może tylko godziny do przeżycia. Mój syn odzyskany ma się żenić w Paryżu i cały przylgnie do nowéj rodziny swojéj. Dla mnie jedyna podpora, jedyna na świecie pociecha jest Ludwika, potrzeba więc mój przyjacielu, żebyś się poświęcił i pozwolił Ludwice, aby ostatnie kroki życia mego wspierała i do śmierci méj pozostała moją towarzyszką.
„Jednakże kochasz swoją żonę i mogłaby przyjść chwila w któréj poświęcenie się dłuższe byłoby nad twoje siły. Teraz już ciążyło ci okrutnie, i pewnie utrudzony dziwném położeniem, myślałeś nad sposobem zmienienia lub wyrwania się z niego, odpowiedz?
— Prawda, cały tą sceną niezmiernie wzruszony odrzekł Tristan.
— I cóżeś wymyślił?
— Postanowiłem odjechać.
— To był najlepszy sposób mój przyjacielu, tak, mógł byś bez wyrzutów sumienia czekać tego, czego w gruncie serca pragnąć możesz. Jedź więc, jedź zaraz jutro; starzec, przyjaciel twój oto cię prosi. Jedź do Francyi, bądź towarzyszem syna mego, on ma niedoświadczenie ludzi, którzy zawsze byli nieszczęśiiwemi i skutkiem tego wszystkiego się boją, niczemu nie dowierzają. Opiekuj się nim ciągle, a w dniu w którym on żałobę przywdzieje, powracaj tutaj, zastaniesz Ludwikę nie mającą już innych obowiązków, prócz tego jednego, aby wszędzie za tobą pojechała. Tylko nie trzeba się niecierpliwić mój drogi Tristanie: dodał z uśmiechem i ściskając mu rękę, wszakżesz to nie na długo.
Ludwika płakała i sam Tristan ze łzami w oczach odpowiedział:
— Ojcze mój, pozwól mi nadać ci tę nazwę, gotów jestem być ci posłusznym; ale wstyd mnie odjeżdżać, gdyż gdybyś zachorował, nikt, przysięgam ci że nikt, nawet syn twój własny, nie byłby zdolnym zwiększą miłością cię doglądać i troskliwsze nademnie mieć o tobie staranie.
— Wzruszenia doznane dnia dzisiejszego zmęczyły mnie niewymownie, wyrzekł starzec drżącym głosem. Potrzebuję spoczynku, moje dzieci odejdźcie. Ty Ludwiko módl się jak możesz najdłużej; ty Tristanie idź wszystko przygotuj sobie do wyjazdu, jutro o południu przyjdźcie oboje do mnie, może jeszcze co będę miał wam do polecenia.”
I starzec nadstawił Ludwice, a potém Tristanowi czoło do pocałowania; oboje go ucałowali i odeszli.
Rozchodząc się ścisnęli sobie ręce, słowa do siebie nie przemówiwszy.
Są wzruszenia których mowa ludzka wytłomaczyć nie zdoła. Tristan wróciwszy, zastał Willema rozmyślającego przy świetle gwiazd nocnych.
Uderzył go po ramieniu.
„Układaj twoje rzeczy w tłomok” odezwał się.
— Moje rzeczy?
— Tak jest.
— Czyż ja gdzie jadę?
— Obadwa jedziemy.
— Kiedy?
— Jutro.
— A gdzież jedziemy?
— Do Paryża.
Willem skoczył na szyję Tristanowi i ledwie go nie udusił. Już nie kazał sobie powtórzyć tego co usłyszał, i w minutę potém Tristan słyszał towarzysza swego, wywracającego krzesła, szturchającego się o meble i robiącego zawiniątka.
Nazajutrz rano Tristan wcześnie udał się do Ludwiki, zastał ją już płaczącą.
— Cóż ci jest? zapytał troskliwie.
— To może dzieciństwo że ja tak plączę, odpowiedziała, ale małe nieszczęście podług mnie najczęściéj większe zapowiada, ja jestem zabobonna mój przyjacielu i zaraz się dowiesz, czego ja tak płaczę.
I Ludwika wziąwszy za rękę Tristana, zaprowadziła go do ogrodu i pokazała mu zdechłą papugę, położoną na ławce.
— Biedny ptaku! wymówił Tristan, i łzy mu się zakręciły. Zbliżył się potém do papugi, wziął ją w ręce i z rozczuleniem, pocałował jeszcze cieple ciało ptaka.
— Z czego zdechła papuga? zapytał się Tristan patrząc na Ludwikę.
— Nie wiem, znalazłam ją rozciągniętą dzisiaj rano na pokładzie w klatce.
— To dziwna! wczoraj nie była słabą, owszem nawet weseliła się. I Tristan otworzył martwe oko ptaka.
— To dziwne prawdziwie! wymówił Tristan, po tém oku możnaby sądzić, że papuga otrutą była.
— Otrutą? zapytała Ludwika a przez kogóż?
— Właśnie, sam sobie to zapytanie robię, gdziesz jéj klatka?
— W sali jadalnéj.
Tristan poszedł na miejsce przez Ludwikę wskazane i zajrzał w korytko z ziarnem i w słoik z wodą.
Umoczył palec w wodzie i dotknął go do ust swoich.
— Ta woda jest zatruta, odezwał się.
— Ta woda! wykrzyknęła blednąc Ludwika.
— Tak jest, z pewnością ta woda jest zatruta.
— Ale czy doprawdy pewnym tego jesteś?
— Tristan raz jeszcze próbę powtórzył, potém dodał: jestem najpewniejszy że woda zatruta.
— Ah to niepodobna! krzyknęła Ludwika na kolana upadając.
— Dla czego?
— Bo ja sama wlałam w słoik te wodę.
— Zkądżeś jéj wzięła?
— Pan Mametyn oddał mi ją z poleceniem abym ją wylała, mówiąc że gorzka.
Tristan pobladł.
— Czyś widziała dzisiaj rano pana Mametyna? zapytał żony.
— Nie jeszcze.
— Nie dzwonił dzisiaj? nie potrzebował czego?
— Także nie.
— A w nocy nie wołał służącego?
— Nie.
— Czy on pił tę wodę?
— Ogromną szklankę.
— Wejdź do jego pokoju, powiedział Tristan.
— Z tobą razem?
— Nie, sama najprzód, ja tutaj zaczekam.
Ludwika nie śmiała ruszyć się z miejsca.
— Wejdź, wejdź, może będzie miał czas jeszcze ci co powiedzieć.
Ludwika weszła.
W sekundę potém ze ściśnioném sercem, uderzała ręką we drzwi do doktora pokoju prowadzące, z którego żaden głos się nie odezwał.
Natenczas Ludwika drzwi otworzyła, i Tristan wstąpiwszy na pierwsze stopnie wschodów, usłyszał najpierwéj mocny i przeraźliwy krzyk żony, potém odgłos, opadnięcia jéj na ziemię. Wpadł do pokoju do którego się Ludwika udała.
Ta, leżała bez życia na podłodze, trzymając w ręku papier na którym było pismo doktora: „Lepiéj żeby Tristan nie odjeżdżał:” Co do, pana Mametyna, ten już nie żył.
W trzy miesiące po opisanych przez nas wypadkach, Ludwika z Tristanem oboje w żałobie, kończyli obiad w hotelu Maurice w Paryżu, gdy służący oznajmił im, pana Willema.
— Jak się masz drogi przyjacielu? już też bardzo dawno jakeśmy cię nie widzieli.
Willem nierównie bledszy niż dawniéj, kiedyśmy go w Holandyi znali, zręcznie i z wdzię kiem pocałował wyciągniętą doń rękę Ludwiki i siadając obok Tristana, odezwał się:
— Dowiedziałem się że wyjeżdżasz jutro.
— Prawda, wyjeżdżamy.
— Czy nie mógłbyś o kilka dni wyjazdu spóźnić?
— Jeżeli tego dla oddania ci przysługi potrzeba wymaga, to bardzo chętnie.
— Właśnie jéj od ciebie potrzebuję.
— Jestem cały gotów dla ciebie mój drogi; o cóż idzie?
— Potrzebuję świadka.
— Czy się pojedynkujesz.
— Nie, żenię się.
— A! z kimże?
— Ze śliczną młodą osobą; którą namiętnie kocham i która zdaje mi się kocha mnie także cokolwiek.
— A nasze dawne miłostki?
— Opowiem ci to wszystko innym razem, na teraz wiedz tylko, że zupełnie z nich wyleczony jestem.
— Bardzo się z tego cieszę.
— Ale to nie dosyć, muszę cię jeszcze przedstawić przyszłéj matce mojéj.
— Kiedy ci się tylko spodoba.
— Ja przyszedłem po ciebie.
— Jak to? natychmiast?
— Tak jest.
— Pozwól tylko że się cokolwiek ubiorę zaraz ci służę.
Tristan udał się do swego pokoju, zostawiwszy Willema z Ludwiką.
— Czy pani nie gniewasz się na mnie, za spóźnienie waszéj podróży?
— Bynajmniéj, znam przyjaźń męża mego dla pana i podzielam uczucia jego i zajęcie się, tak ważnym wypadkiem w losie jego.
— Przyjmij pani tysiączne dzięki za życzliwość swoją: gdzie pani jedzie?
— Do Wioch. Jest to dogodzenie fantazyi mojéj, bardzo bowiem zażądałam odwiedzić razem z mężem te miejsca, które każde z nas osobno przebiegało, i razem podzielać wrażenia tak odmiennie pierwéj pojęte.
— Jestem gotów, odezwał się Tristan, wychodząc cały ubrany, czy daleką mamy drogę?
— Na włoską operę.
— A! to przyszła twoja rodzina tam będzie?
— Tak jest.
— Czy co nowego przedstawiają?
— Właśnie nie tylko nową sztukę, ale nawet nowa śpiewaczka ma pierwszy raz wystąpić.
— Jak się nazywa?
— Zdaje mi się że Lea.
Ludwika spojrzała na Tristana.
— Otóż wrażenie którego już nie doznam w Medyolanie, odezwała się Ludwika.
Tristan uśmiechnął się na uwagę Ludwiki, bo przypominacie sobie pewnie że Impresario, opowiedział Ludwice stosunki Tristana z tą śpiewaczką.
Co do Willema, nieznającego tych szczegółów z historyi przyjaciela swego, ten pojąć nie mógł, o co rzecz się toczyła.
— Nie pójdziesz za kulisy? zapytała męża nadstawiając mu czoło do pocałowania.
— Bądź spokojna.
Młodzi ludzie wyszli.
— No! a pani Van-Dick? zapytał Tristan, czy już do prawdy wyrzucona z serca twego?
— Na wieki! mój drogi, ten śmieszny związek, wiecznie mi sumienie moje wyrzucać będzie. Mój Boże! jakże ja też musiałem się wydawać niedorzecznym w oczach twoich!
— Więcéj cię lubię takim, jakim mi się teraz wydajesz, a niżeli jakim byłeś, jednakże powiedz mi co się z nią dzieje?
— Powróciła do siebie z nowym komisantem, przywiezionym niby dla pana Van-Dicka, który już tam był instalowany, jeszcze wtenczas jak po śmierci pana Mametyna, nie mogłem się oprzeć chęci wyjechania do Paryża. Zdaje mi się że wiesz już to wszystko.
— Dobre ci się wydarzyło małżeństwo?
— Zobaczysz i sam osądzisz.
W kilka chwil później, Willem wprowadziwszy przyjaciela do loży pierwszego rzędu w teatrze opery włoskiéj, i zastawszy tam podeszłą już panią z mężem, i córką przedstawił Tristana.
Tristan spojrzał się na tę wytworną ciżbę tak dawno niewidzianą, i postrzegł w loży prawie naprzeciwko téj w któréj się znajdował, kobietę patrzącą na niego przez lornetkę i uśmiechającą się pod jéj zasłoną.
Tristan czekał aż się lornetka uchyli; natenczas poznał Henrykę de Lindsaj uśmiechającą się do niego tym sposobem, jakby mu dać znać chciała, że może przyjść do loży w któréj z drugą tylko kobietą była.
Gdy przyszła matka Willema, zaprosiła Tristana na wieczór ślubny, Tristanowi zdawało się, że może się już oddalić, poszedł więc i otworzył drzwi loży Henryki, która widząc go wschodzącego wyciągnęła do niego rękę.
— Czy się zawsze gniewasz na mnie? śmiejąc się zapytała dawnego kochanka.
— Najmniejszego żalu nie mam do pani.
— Oh! bardzom ciebie żałowała.
— Prawdę pani mówisz?
— Honorem ręczę. Okrutnie też był nudny, ten twój przyjaciel.
— Nasz przyjaciel, chcesz pani powiedzieć?
— Ależ bo.... po co tę całą rzecz wziąłeś tak na serio?
— Bo byłem rozkochany.
— A teraz?
— Jestem żonaty.
— To wynalazła się żona?
— Wynalazła. Jeżeli pani masz jakie do Włoch polecenia, możesz mi je powierzyć, za kilka dni bowiem tam jadę.
— Może chcesz pan pomieszkać w moim pałacu nad wielkim jeziorem? zapytała uśmiechając się Henryka.
— Żartownisia!
— Więc pchnął cię szpadą? zgadła Henryka, bo nie było ciągu w jéj myślach, tak samo jak porządnego wątku w jéj czynach.
— O Henryka pewnie pytasz pani? tak jest dał mi pchnięcie szpadą.
— Opowiedział mi to sam Henryk, niezmiernie się uśmiałam.
— Dzięki za przychylność.
— Ależ pan okropnie zostałeś pomszczonym.
— Jak to?
— Czy nie wiesz co mu się przytrafiło?
— Niewiem.
— Miał się żenić.
— To wiem.
— Zdaje się że znalazł ojca. Jedzie więc uścisnąć dawcę życia swego, wraca, i znajduje narzeczoną, poślubioną komu innemu.
— Biedny człowiek! ani razu wżyciu swojém nie był szczęśliwym.
— Dzięki panu, odezwała się Henryka, będę pamiętała te słowa jego; i wiesz co potém zrobił?
— Niewiem.
— Cały w rozpaczy udał się do swego zamku Engera; jeżeli przejeżdżać tamtędy będziesz mój przyjacielu odwiedź go.
— Naumyślnie tam pojadę; biedny chłopak!
— A teraz bywaj zdrów.
— Pani mnie wyganiasz?
— Tak jest.
Henryka wymówiła tę odpowiedź podnosząc do oczu lornetkę. Tristan wodząc wzrok za kierunkiem ręki, ujrzał młodego człowieka świeżo wchodzącego i którego wzrok spotykał się ze wzrokiem przedzielonym lornetką.
— Ostatnie zapytanie, wyrzekł Tristan.
— Mów.
— Ta Lea co dzisiaj śpiewa, jestże tą samą która dawniéj śpiewała pod kratą dziedzińca twego pałacu?
— Tak jest, ta sama.
— I która odmówiła ci odniesienia twego listu?
— Ta sama, ale któż ci to wszystko powiedział?
— Ona sama.
— To znasz ją?
— Znałem w Medyolanie.
Henryka rzuciła na Tristana, niezmiernie badawcze i znaczące spojrzenie.
— Tak jest odpowiedział młody nasz bohater.
— Pójdziesz ją powitać.
— To mi nie potrzebne.
— Ale czy ona obchodzi cię jeszcze?
— Jak to pani rozumiesz?
— To jest; czy cię jej szczęście obchodzi? chciałam powiedzieć.
— Tak.
— Więc powiem ci że cudownie śpiewała w pierwszym akcie, i za każdym hucznym oklaskiem publiczności, patrzyła się na tego młodego pana, siedzącego w trzecim krześle od orkiestry. A jak pan wrócisz do Paryża odwiedź mnie.
— Czy zawsze na ulicy Lille?
— Zawsze na tém samém miejscu.
Tristan skłoniwszy się Henryce i jéj towarzyszcze, wyszedł.
— Co to za pan? zapytała kobieta znajdująca się włoży pani de Lindsaj, po odejściu Tristana, nie znam go wcale.
— Oto cała długa historya do opowiadania, później ją usłyszysz: W téj saméj chwili dała bardzo nieznaczny znak, aby przyszedł, temu jegomości, na którego przez lornetkę przed chwilą patrzyła.
Młody człowiek usłuchał znaku, i natychmiast wszedłszy do loży Henryki zapytał:
— Widziałem tu jakiegoś pana przed chwilą?
— Tak jest.
— Cóż to za jeden?
— Jest to pan, którego znam bardzo mało i od którego najciężéj mi się opędzić, skoro go tylko gdziekolwiek spotkam, odrzekła z najobojętniejszą miną Henryka.
W ośm dni potém, Willem był ożenionym a Ludwika z Tristanem pędzili drogą do Włoch.
Tak powiedział nasz bohater tak też i zrobił, udał się najpierwéj do zaniku Enghera.
Wszedł z Ludwiką w rozwaliny, już nam znajome, gdzie znalazł starego służącego Henryka, tego samego starca, co go de Sainte Ile umieścił i wyposażył w swoim testamencie.
— Czego pan żądasz? zapytał starzec nie poznawszy Tristana.
— Pana Henryka de Sainte-Ile!
— Pana Mametyna chcesz pan mówić?
— Tak jest, odpowiedział Tristan.
— Już nie żyje, panie.
— Nie żyje! ze wzruszeniem wykrzyknął Tristan.
— Tak jest panie.
— Jakimże nieszczęściem?
— Zdaje się że go najcięższe ostatnie nieszczęście najboleśniéj dotknęło, oprócz nawet śmierci ojca; powrócił więc i zamknął się tutaj, pewnego rana gdy go nie znalazłem w pokoju, w którym widać było że nie przepędził nocy, bo łóżko nieporuszone zastałem, pomyśliłem sobie, że poszedł w góry, że tam nawet przenocował, bo to się nieraz tak zdarzyło; szukałem go jak mogłem, po niejakim czasie znalazłem trupa mego biednego pana zawieszonego na wierzchołku skały, czy samobójstwem, czy przypadkiem zginął, tego nie wiem; wyszukałem poczciwych kmiotków i wspólnie z niemi pochowałem go tutaj. Patrz pan, dodał starzec to grób jego. I wskazał Tristanowi miejsce na którym wzniesiona ziemia już się darniną pokryła.
Ludwika uklękła na grobie, a wstając, zerwała nagietkę rosnącą na nim i schowała ją na pamiątkę.
— Biedny przyjaciel! wymówił Tristan.
— Oh tak! biedny! żałuj go pan, odezwał się starzec, niewiadomo prawdziwie dla czego znajdują się nieszczęśliwe i jakby przeklęte stworzenia od samego urodzenia, przez całe życie i w śmierci nawet swojéj.
Poczciwy starzec, obtarł łzy rękawem od sukni.
— Kiedyż znalazłeś ciało jego? zapytał Tristan.
— Piętnastego zeszłego miesiąca, w piątek rano, odpowiedział starzec.
— W piątek z zadziwieniem powtórzył Tristan.
— Tak panie, odpowiedział starzec.
— Ach! więc niezawodnie, trzeba widzę wierzyć w fatalność, wymówił Tristan.
— I w Opatrzność, odezwała się Ludwika, nadstawiając ze łzawém okiem czoło Tristanowi.
Potém oboje raz jeszcze pożegnawszy grób Henryka, zeszli zgóry trzymając się za ręce i często się odwracając, jakby chcieli żeby pamięć miejsca, widnokręgu, przeszłość i wszystkie w niéj wypadki i wszystko co za sobą zostawiali, głęboko się im wyryło w pamięci.