Przygody księcia Ottona/Księga druga/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Przygody księcia Ottona
Wydawca Wydawnictwo Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1897
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Cecylia Niewiadomska
Tytuł orygin. Prince Otto
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VIII.
Stronnictwo wojny decyduje się działać stanowczo.

W pół godziny później baron Gondremark powtórnie dnia tego wszedł do pokoju księżny ukrytemi drzwiami.
— Gdzież on teraz? Co robi? — zapytała Serafina, zaledwie się ukazał.
— Pani, — odparł Gondremark — książę jest z kanclerzem i — cud nad cudami: pracuje!
— O, ten człowiek żyje po to, aby mię torturować! — zawołała z wybuchem. — Co za męka, co za cios i upokorzenie! Podobny plan... i rozbić się o taką przeszkodę! Wszystko stracone teraz!
— Nic nie stracone, księżno — uśmiechnął się słodko baron; — przeciwnie, jedna rzecz się odnalazła: twój zdrowy sąd o ludziach. Zobaczyłaś tego człowieka takim, jakim on jest rzeczywiście; spojrzałaś na niego tak, jak umiesz patrzeć, gdy zbyt dobre serce twoje w grę nie wchodzi — to jest: okiem sędziego, okiem męża stanu. Wiesz teraz, że dopóki on zachowa najwyższe prawo interwencyi, państwo, o jakiem marzymy, pozostanie na zawsze marzeniem. Wiedziałem o tem, podejmując się zadania, jakie włożyłaś na mnie, — więcej powiem: byłem przygotowany na to, co zaszło dzisiaj. Lecz z drugiej strony, księżno, wiem dwie rzeczy: pierwsza — żeś ty stworzoną do rozkazywania; a druga — żem ja stworzony na twojego sługę. Rzadkim i szczęśliwym trafem ręka znalazła narzędzie. Wiedziałem o tem zawsze tak, jak wiem to dzisiaj, i dlatego jestem spokojny: żaden lekkomyślny książę nie złamie naszego związku.
— Ja stworzoną jestem do rozkazywania! Zapomniałeś, baronie, o łzach moich? — z goryczą zawołała księżna.
— To są łzy Aleksandra, księżno! — odparł baron. — Wstrząsnęły mną głęboko, wzruszyły tak, że na chwilę sam zapomniałem o wszystkiem, nawet o najprostszej roztropności. Ale czy sądzisz, pani, iż nie widziałem poprzednio i nie podziwiałem twego zachowania, twej żelaznej siły woli i panowania nad sobą? O, to było królewskie!
Umilkł z wymownym gestem i spojrzał gdzieś w przestrzeń, jakby tam widział powtórnie scenę, która mu imponowała.
— Tak, było na co patrzeć — dodał wzruszonym głosem. — Z tego widoku piłem siłę i odwagę; to mię natchnęło, tobie zawdzięczam, księżno, iż nie straciłem głowy. Tak istotnie, mówiłem pod wpływem natchnienia, i przez chwilę zdawało mi się, że przekonam, że wytłómaczę temu człowiekowi to, co zrozumiałby przecież każdy, obdarzony zdolnością rozumowania... Trudno... Prawdę mówiąc, księżno, nie żałuję zupełnie tego niepowodzenia. Chcę być szczerym: pozwol mi, pani, otworzyć przed tobą serce. Dwie rzeczy kocham w życiu, kocham wszystkiem, co w mej naturze jest szlachetnem i rozumnem: Grunewald i moją — nieporównaną monarchinię.
Przykląkł na jedno kolano i z głębokim szacunkiem ucałował rękę księżny.
— A musiałbym — zaczął znowu — albo zrzec się swej pracy, porzucić kraj przybrany i ciebie, księżno, której pragnę służyć do śmierci, albo...
Zawahał się i milczał.
— Niestety, panie baronie — ja nie widzę: albo...? — pytała Serafina.
— Pozwól mi pani pomyśleć, — rzekł baron — zebrać wspomnienia, złożyć je w ciąg jakiś. Kiedy cię zobaczyłem po raz pierwszy, byłaś jeszcze tak młodą... Spojrzenie moje było pytającem i głębokiem, ale nie śmiałem mu ufać... Ja nie byłem już dzieckiem, miałem wiele doświadczenia, lecz daruj, księżno: w pierwszej chwili wdzięk twój, piękność kobieca, zasłoniły mi twoje przymioty człowieka. Pragnąłem być ostrożnym; wystarczyło jednak, że parę razy zaszczyciłaś mię swoją rozmową, abym zrozumiał, że znalazłem pana, jakiego potrzebowałem. Wierzę w to, księżno, iż posiadam pewne zdolności, a bardzo wiele dumy i ambicyi. Ale zdolności moje są zdolnościami sługi, a dążenia ambitne potrzebują ręki, któraby niemi kierowała. Na takiej więc podstawie leży treść naszego związku. Oboje potrzebujemy się nawzajem: władza potrzebuje wykonawcy, drąg — punktu oparcia; znaleźliśmy nawzajem w sobie dopełnienie darów natury, które posiadamy... Mówią ludzie, że małżeństwa zapisane są z góry w niebie; czyż nie racyonalniej możnaby powiedzieć, że Opatrzność łączy takie związki czyste, intelektualne, oparte na jedności pojęć, dążeń, pracy, przeznaczone, by tworzyć państwa?
Zatrzymał się, jakby czekał na odpowiedź.
— To zresztą nie wszystko jeszcze — odezwał się znowu. — Za każdem prawie słowem odkrywaliśmy w sobie nowe myśli, poważne i wzniosłe, które w rozmowach naszych przybierały kształty jasne i określone. I w ten sposób wrodzona inteligencya nasza rozwijała się pod wpływem wzajemnym, dojrzewała. Do chwili spotkania cię, księżno, życie moje było ciasne i bez celu. Czyż nie tak było z tobą? Ośmielę się prawie twierdzić, że czułaś podobnie. I wtedy to spostrzegłem ten orli rzut oka, tę bogatą i niewyczerpaną intuicyę... W ten sposób oddziaływaliśmy na siebie, wyrabialiśmy się stopniowo — i oto jesteśmy dziś tem, czem jesteśmy!
— To prawda! — zawołała Serafina z błyszczącym wzrokiem. — Prawda! Ja to czuję! Lecz pan byłeś tym geniuszem dobroczynnym, pan otworzyłeś przede mną świat ducha! Twoja szlachetność tylko wprowadziła w błąd twą uwagę: ja nic ci dać nie mogłam oprócz stanowiska i tronu za punkta oparcia! Ale przynajmniej oddałam ci go bez zastrzeżeń; przynajmniej zjednoczyłam się szczerze, zupełnie, wszystkiemi myślami memi; byłeś pewny mego poparcia, uznania i sprawiedliwości! O, powiedz mi pan, proszę, powiedz mi raz jeszcze, że cię wspierałam także w tych wysiłkach!
— Nie, pani, tyś mię stworzyła. Jestem tem, co zrobiłaś ze mnie. Zawsze byłaś mojem natchnieniem, i kiedy pracowaliśmy wspólnie na tem najtrudniejszem polu ludzkiej pracy, obliczając krok każdy i jego znaczenie, ileż to razy podziwiałem ciebie, twą przenikliwość, męską szybkość sądu i odwagę! Pani wiesz dobrze, że to nie pochlebstwo — każdy wyraz znajduje echo w twem sumieniu, prawdę w twem sercu. Czy straciłaś kiedy dzień jeden daremnie? Czyś uwolniła się kiedy od twardego obowiązku dla przyjemności? Ty, piękna, młoda księżno, żyłaś jak mąż stanu, wysiłkiem myśli wiecznie natężonej, rozkazem woli cierpliwej, wytrwałej, skupiającej uwagę na każdym drobiazgu. Takie życie musiało osiągnąć nagrodę: z upadkiem Brandenau podstawy władzy twej, pani, staną się niewzruszone i trwałe.
— Co pan mówisz, baronie? — zapytała żywo. — Czyż wszystko nie stracone?
— Nie, pani, nie, księżno: jestem pewien, że oboje mamy myśl tę samą.
— Przysięgam panu na wszystko, co mi jest świętem i drogiem, że ja nie mam żadnej myśli — broniła się Serafina. — Nic nie myślę... jestem złamana...
— Bo zdajesz pani sobie dotychczas sprawę tylko ze swojej strony uczciwej, głęboko dotkniętej, niezrozumianej, znieważonej. Ale trzeba się uspokoić; zapanuj, księżno, nad bolesnem wzruszeniem, zbierz myśli i sięgnij wzrokiem w głąb własnej inteligencyi. Co rozum twój mówi w tej chwili?
— Nic mi nie mówi — odparła ze smutkiem; — chaos mam w głowie.
— Nie, pani, w chaosie tym jedno tkwi słowo, wypalone jak rana: Abdykacya.
— O! — zawołała — nikczemny! nikczemny! Wszystko mi rzucił na barki i niosłam cały ten ciężar... walczyłam — wytrwałam, i taka zdrada w ostatniej godzinie! Nic niema w tym człowieku: uznania, szacunku, miłości, ani odwagi — nic niema! Żona, godność osobista, tron ojców, honor — wszystko poświęci, o wszystkiem zapomni!
— Tak — zaczął baron, jak gdyby z namysłem. — Abdykacya... W tem słowie widzę jednak światełko...
— Czytam myśl pańską, ale to złudzenie. Nie, nie! Wiesz sam, jak jestem tu znienawidzoną... więcej od niego. Jemu pobłażają, wybaczają mu słabość, a mnie nienawidzą.
— Taka jest wdzięczność ludu — westchnął baron. — Ale nie traćmy czasu. Oto myśl moja, pani, prosta i czysta: człowiek, który w godzinie niebezpieczeństwa może mówić o abdykacyi, jest szkodliwem zwierzęciem. Mówię to otwarcie, księżno, gdyż wobec tak poważnego położenia nie czas bawić się w delikatność. Tchórz na stanowisku władcy gorszym jest od ognia, bardziej można się go obawiać. Stoimy na wulkanie: jeśli mu zostawimy swobodę działania, nim tydzień upłynie, krew niewinna zaleje pola Grunewaldu. Pani wiesz, że mówię prawdę: wszak nieraz patrzaliśmy prosto w oczy tej wiecznie nam grożącej katastrofie. Dla niego to nic nie znaczy... on sobie abdykuje. Abdykuje! Boże wielki! A kraj nieszczęśliwy? życie ludzkie? cześć kobiet? wszystkie okropności tej zgrozy?
Głosu mu zabrakło. Po chwili opanował jednak swe wzruszenie.
— Ty, księżno, jednak lepiej pojmujesz swą odpowiedzialność — odezwał się tonem smutku i zmęczenia. — Ja stoję obok ciebie i wobec scen okropnych, które groźne i surowe stają przed oczyma mojej wyobraźni, czuję — i wiem, że serce twoje to potwierdza — czuję, żeśmy zaszli dzisiaj zbyt daleko, aby nam wolno było cofnąć się, lub zatrzymać. Honor, obowiązek — co mówię? — trwoga o życie własne, wszystko nas wzywa naprzód, domaga się czynu.
Ze zsuniętemi brwiami i myślą natężoną, która odbijała się w wielkich oczach, Serafina słuchała, patrząc w twarz mówcy uważnie.
— Tak, czuję to — szepnęła; — ale cóż poczniemy? On ma władzę.
— Władzę, pani? Władzę ma tylko armia.
I dodał szybko, widząc zdumienie w jej oczach:
— Chodzi o nasze ocalenie, o życie! Ja cię muszę ocalić, księżno... ty, ratuj swego ministra, — a oboje powinniśmy czuwać nad tym szaleńcem wbrew jego własnej woli. W chwili wybuchu nie ulega kwestyi, że on pierwszy padnie ofiarą. Zdaje mi się, że go widzę poszarpanego na sztuki! — zawołał z gestem zgrozy, zasłaniając sobie oczy. — A Grunewald!.. kraj nieszczęśliwy!.. Nie, pani, ty, która masz w ręku władzę, powinnaś jej dziś użyć: to twój pierwszy obowiązek. Odwołuję się do twego sumienia.
— Ależ wskaż mi pan sposób! — zawołała prawie z rozpaczą. — Choćbym go chciała wziąć pod kuratelę, ograniczyć jego swobodę najłagodniejszym środkiem, to samo stałoby się hasłem rewolucyi. O, jestem pewną!
Baron udał zakłopotanie.
— To prawda — rzekł spokojniej. — Patrzysz, księżno, jaśniej ode mnie. A jednak musi być sposób, musimy go znaleźć!
Ścisnął rękoma skronie i czekał z głową pochyloną.
— Nie, — odparła po chwili Serafina — odrazu powiedziałam panu, że ratunku niema. Niema żadnego. Cała nadzieja stracona przez wmieszanie się tego nędznego próżniaka, głupca, waryata, szaleńca!.. Spadł jak piorun, aby jutro z całą bezmyślnością powrócić do swych prostaczych rozrywek!..
Oczy Gondremarka zaświeciły zadowoleniem.
— Ach! — zawołał, uderzając się nagle dłonią w czoło. — Tak, jakiż waryat ze mnie, że o tem nie pomyślałem! Nie wiedząc o tem, księżno, rozwiązałaś naszą zagadkę.
— Co to znaczy? — spytała. — Mów pan prędko!
Zdawał się zbierać myśli, nakoniec uśmiech otworzył mu usta.
— Trzeba, — rzekł — aby książę raz jeszcze udał się na polowanie.
— Ach, gdyby sobie pojechał choćby dzisiaj!.. I został w jakim lesie.
— Tak: i został — powtórzył baron z tak wymownym akcentem, że Serafina drgnęła i pobladła.
Wyraz jej twarzy przestraszył barona, to też pośpieszył znowu z wyjaśnieniem: — Tym razem niech się uda na polowanie w powozie, pod wyborną eskortą naszych najemnych ułanów. Tylko do Felsenburga. To miejscowość bardzo zdrowa i bezpieczna: skała wysoka, okna wązkie i doskonale opatrzone; snadź była starannie budowaną, ze zrozumieniem celu. Komendę powierzymy Szkotowi, Gordonowi; ten przynajmniej nie będzie miał żadnych skrupułów. A tu — któż zauważy nieobecność panującego? Pojechał na polowanie. Powróciwszy we środę, pojechał znów we czwartek: rzeczy zwykłe. A tymczasem wojna się skończy. Nasz kochany książę prędko znudzi się samotnością, a więc w chwili tryumfu — albo później, gdyby był bardzo uparty — uwolnimy go, naturalnie, ubezpieczywszy się przedtem dostatecznie i rozumnie... I widzę go już, na nowo robiącego przygotowania do wystawienia nowej „komedyjki!..”
Lecz Serafina czoło miała zachmurzone, wzrok spuszczony posępnie.
— A depesza? — spytała. — Pisze ją w tej chwili...
— O, depesza przed piątkiem nie przejdzie przez Radę! — zaśmiał się Gondremark. — A co do przesłania jej drogą prywatną, jestem pewien wszystkich kuryerów. To ludzie wybrani, księżno... jestem człowiekiem przezornym!
— Widzę to — rzekła z dreszczom niepokonanej odrazy.
— Panie Gondremark, — dodała po chwili ciężkiego milczenia — ta ostateczność wstręt we mnie budzi.
— Podzielam go najzupełniej — rzekł z wyrazem żalu — ale co począć, księżno? Jesteśmy bezbronni i zgubieni... bez tego.
— Widzę to, ale tak nagle... To zbrodnia — rzekła, potrząsając głową i z wyrazem przerażenia patrząc na swego wspólnika.
— Zbrodnia, lecz czyja? Spójrz, księżno, uważniej.
— Jego! — zawołała w uniesieniu. — Jego! Przysięgam Bogu! On sam za wszystko jest odpowiedzialny! Jednakże...
— Przecież mu się nic nie stanie! — zauważył Gondremark. — Cierpieć nie będzie.
— Wiem... jednak... tak niespodziewanie, skrycie, podstępnie...
W tej chwili ślepa Fortuna, wierny sprzymierzeniec śmiałych, pośpieszyła na pomoc swemu wybrańcowi z punktualnością godną lepszej sprawy.
Jedna z dam zapukała do pokoju księżny i oddała bilecik, który przyniósł jakiś człowiek dla barona Gondremarka.
Było to znowu kilka słów ołówkiem, nakreślonych na oddartym kawałku papieru, które nieoceniony kanclerz znalazł sposób napisać i odesłać pod właściwym adresem prawie w oczach Ottona. Śmiałość tego czynu najwymowniej świadczyła o przerażeniu autora, gdyż strach był najpotężniejszym i jedynym bodźcem, oddziaływającym na Greisengesanga.
Bilet zawierał słów kilka:
„Na następnem zebraniu Rady upoważnienie do podpisu księcia będzie cofnięte.
Korn. Greis.”
Tak więc po trzech latach władzy i nieograniczonej swobody działania prawo podpisu miało być jej odebrane! To więcej, niż zniewaga, to jawna, publiczna niełaska, potępienie jej czynów i postępowania!..
Serafina nie pomyślała, czy to jest sprawiedliwem, czy nie zasłużyła na ten krok ze strony męża, lecz zrozumiała, że jest zaczepioną, i wybuchnęła jak tygrys zraniony.
— Dobrze... podpiszę — rzekła z zaciętemi usty. — Kiedy wyjedzie?
— Potrzebuję pół doby, aby zebrać ludzi... lepiej przytem będzie w nocy... Jutro o północy, jeśli taka twoja wola, księżno.
— Bardzo dobrze. Panie baronie: drzwi moje zawsze otwarte dla ciebie; skoro zredagujesz rozkaz, przynieś mi go niezwłocznie do podpisu.
— Pani, — rzekł baron — ty jedna w tej sprawie nie narażasz głowy. Dlatego, i dlatego, ażeby uniknąć wszelkiej niepewności i wahania, proponuję, aby rozkaz był napisany twoją ręką.
— Masz pan słuszność — odparła dumnie.
Położył przed nią papier. Serafina usiadła z zupełnym spokojem i ręką pewną napisała rozkaz dokładnie, czytelnie, śmiało. Odczytała go potem. Nagle okrutny uśmiech skrzywił jej ładne usta.
— Byłabym zapomniała o najlepszym jego przyjacielu — rzekła. — W towarzystwie przyjemniej czas im upływać będzie...
Między liniami starannie dopisała wyrok na Gottholda i podpisała swoje imię i nazwisko.
— Wasza Książęca Mość lepszą ma pamięć od swojego sługi — rzekł z uśmiechem baron, przebiegając oczyma ten ważny dokument. — Tak, wszystko dobrze.
— Będziesz pan na przyjęciu zapewne? — spytała.
— Zdaje mi się, iż rozsądek nakazuje unikać możliwości publicznego skandalu. Najdrobniejsze zachwianie się mojej powagi mogłoby spowodować w bardzo krótkim czasie nieprzewidziane a smutne następstwa.
— Masz pan słuszność.
Uścisnęła mu rękę, jak przyjacielowi i jak równemu sobie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Cecylia Niewiadomska.