Przygody trzech Rossyan i trzech Anglików w Południowej Afryce/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody trzech Rossyan i trzech Anglików w Południowej Afryce |
Wydawca | Księgarnia F. Hoesick’a |
Data wyd. | 1883 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Władysław Ludwik Anczyc |
Tytuł orygin. | Aventures de trois Russes et de trois Anglais dans l’Afrique australe |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Prąd.
Przez cały czas pobytu w kraalu, pułkownik Everest i Mateusz Strux pozostali zupełnie obcymi dla siebie. Wynalezienie szerokości południowéj zrobiono bez ich współudziału. Ponieważ kwestye naukowe nie wymagały wcale ich zejścia się z sobą, nie widywali się wcale; w wigilią wyruszenia w dalszy pochód posłali sobie tylko karty wizytowe z pożegnaniem wzajemnie.
Dnia 19 maja, karawana zwinąwszy obóz, wyruszyła ku północy; pomierzono kąty przyległe do podstawy ósmego trójkąta, którego wierzchołek stanowił cypel góry, w odległości sześciu mil na lewo od południka; pozostawało tylko dostać się do tego wzgórza, ażeby rozpocząć nową pracę geodezyjną.
Od 19 do 29 maja połączono przyległą okolicę z południkiem, dwoma nowemi trójkątami: rozumie się, iż robota odbywała się ze wszystkiemi ostrożnościami, jakich użyto przy pomiarze pierwszego trójkąta; prace postępowały pomyślnie — dotąd nie napotkano nigdzie ważniejszéj przeszkody; ciągła pogoda sprzyjała pomiarom, a grunt nie przedstawiał żadnéj nieprzezwyciężonéj trudności, ale być może, iż przez zbyteczną swą równość nie był absolutnie przydatnym do pomiarów. Był-to jakoby nieprzejrzany step zieleni, przecięty strumieniami płynącemi między rzędami „karrchutów“, drzew z kształtu liści podobnych do wierzby, których gałęzi Bochjesmanowie używali na łuki. Grunt ten, zasiany odłamami skał zwietrzałych, w których skład wchodziła mieszanina glinki, piasku i rudy żelaznéj, w niektórych miejscach był bardzo jałowy. W miejscach takich niknęły wszelkie ślady wilgoci, a całą roślinność stanowiły pewne krzewy gumowe, zdolne oprzéć się największéj suszy; otóż na téj rozległéj płaszczyźnie nie widać było żadnego wzniesienia, któreby można obrać za punkt trygonometryczny; uczeni więc musieli albo stawiać słupy, lub też stawiać piramidy trójkątne, wysokie na dziesięć do dwunastu metrów. To pociągało za sobą stratę czasu i wstrzymywało postęp tryangulacyi. Po zrobieniu wymiaru, musiano piramidę rozbierać i transportować ją o kilka mil daléj, a tam wznosić znowu wierzchołek nowego trójkąta. Ściśle jednak biorąc, postępowanie to nie stanowiło znowu tak bardzo wielkich trudności. Osada statku, do téj czynności użyta, wywiązała się z zadania bardzo zręcznie; ludzie ci, dobrze poinformowani, robili szybko i dobrze i zasługiwaliby na zupełną pochwałę, gdyby nie pewny rodzaj zazdrości narodowéj, która czasami siała między nimi ziarno niezgody.
W istocie zawiść nie do wybaczenia, dzieląca dwóch naczelników wyprawy, Everesta i Struxa, podburzała także niekiedy majtków jednych przeciwko drugim; William Emery i Michał Zorn używali całéj swéj roztropności, dla złagodzenia tych zgubnych objawów, ale niezawsze się to udawało. Ztąd powstawały spory, mogące pomiędzy tak mało okrzesanymi ludźmi, jak majtkowie, wyrodzić się w opłakane zatargi. Pułkownik Everest i Mateusz Strux pośredniczyli w takich razach, ale w sposób jeszcze bardziéj rozjątrzający; każdy z nich bowiem ujmował się za swoimi, nie zważając po czyjéj stronie była słuszność. Od podwładnych spory przechodziły do przełożonych i jak mówił Michał Zorn, „powiększały się w stosunku mas“.
We dwa miesiące po opuszczeniu Lattakou, już tylko pomiędzy dwoma najmłodszymi członkami komisyi panowała harmonia, tak potrzebna do pomyślnego ukończenia przedsięwzięcia. Sir John Murray i Mikołaj Polander, ludzie tak nieustannie zajęci, jeden swemi cyframi, drugi przygodami łowieckiemi, zaczęli się mięszać do tych wewnętrznych niezgód. Krótko mówiąc, pewnego dnia dyskusya stała się tak żywą, że Mateusz Strux uważał za obowiązek powiedzieć pułkownikowi:
— Racz szanowny pan nieco zniżyć głos, mówiąc do astronoma należącego do obserwatoryum, gdzie znajduje się potężna luneta, za pomocą któréj przekonaliśmy świat uczony, że tarcza Uranusa jest zupełnie okrągła.
— A ja — odpowiedział pułkownik — mam najzupełniejsze prawo przemawiania głośniéj, jako należący do obserwatoryum w Cambridge, gdzie znajduje się potężna luneta, za pomocą któréj potrafiono zaklasyfikować mgławicę Andromedy do mgławic nieregularnych.
Kiedy Strux posunął osobistość aż do powiedzenia, że luneta jego obserwatoryum, mająca soczewkę przedmiotową o czternastu calach średnicy, pokazuje bardzo wyraźnie gwiazdy szesnastéj wielkości, to pułkownik, odpłacając wzajemnością, odpowiedział dosadnie, że luneta w Cambridge ma soczewkę przedmiotową o czternastu calach i dwóch liniach średnicy i że za jéj pomocą, w nocy 31 stycznia 1862 roku, odkryto tajemniczego satelitę, który był powodem zawichrzeń w ruchach Syryusza.
No, jeżeli uczeni zaczynają sobie prawić podobne impertynencye; to o zbliżeniu się jakiemkolwiekbądż mowy być nie może; zachodziła więc słuszna obawa, że z powodu téj nieuleczalnéj rywalizacyi przyszłość tryangulacyi może być zagrożona.
Na szczęście, spory odnosiły się dotąd wyłącznie do systematów i faktów geodezyjnych: czasami miary zdjęte teodolitem, lub kątomiarem łukowym, wywoływały dyskusyą, ale nie gmatwały wcale obliczeń, lecz owszem, doprowadziły je do daleko większéj ścisłości. Co do wyboru stacyi, ani razu jeszcze spór o to nie zaszedł.
Dnia 31 maja pora dotąd prześliczna zmieniła się nagle; w każdéj innéj strefie można przepowiedzieć napewno blizką burzę lub nawałnicę, lecz tutaj działo się inaczéj. Niespodziewanie niebo pokryło się chmurami ciemnemi; błyskawice bez grzmotu rozdarły kilkakrotnie obłoki, ale zgęszczenie waporów w górnych strefach nie doprowadziło do dészczu i ziemi nadzwyczaj wyschłéj ani kropla wody nie ożywiła; niebo tylko pozostało przez kilka dni zachmurzone, a tumany mgły nie dozwoliły o milę nawet dojrzéć znaków tryangulacyjnych.
Członkowie uczonéj komisyi, nie chcąc tracić czasu postanowili pracować w nocy, za pomocą sygnałów oświetlonych elektrycznem światłem. Stosując się do rady Mokuma, przedsięwzięli pewne ostrożności dla zabezpieczenia się od napadu drapieżnych zwierząt, w saméj bowiem rzeczy leśne bestye, przywabione światłem elektrycznem, zgromadzały się stadami naokoło stacyi; uszy astronomów po całych nocach rozdzierały skomlenia zgłodniałych szakali i wycia hyen, podobne do przeraźliwego śmiechu pijanych murzynów.
Pierwsze te roboty nocne nie postępowały szybko. Wrzask nieustanny zwierząt drapieżnych wyjących naokoło, przerywany niekiedy grzmotliwym rykiem zapowiadającym obecność straszliwego lwa, mięszały i trwożyły uczonych; pracowali dokładnie, ale musieli niekiedy dwa i trzy razy jednę robotę powtarzać z powodu roztargnienia. Bo też potrzeba posiadać dziwnie krew zimną i panowanie nad sobą, żeby zdejmować kąty, celować lunetę i robić obliczenia przy podobnéj muzyce, zwłaszcza gdy w niewielkiéj odległości naokoło w cieniach nocnych przyświecają oczy rozżartych bestyj. Nie zbywało jednak ani na odwadze, ani na zimnéj krwi uczonemu ciału. Po kilku dniach przyzwyczaili się do nocnych serenad, odzyskali zupełnie pewność siebie, a prace ich w pośrodku mnóstwa dzikich zwierząt odbywały się z takim spokojem, jakby w sali obserwatoryum. Zresztą naokoło pracujących porozstawiano strzelców, którzy ubili kilka hyen, zanadto chciwych nauki i pragnących, jak się zdaje, wyręczać znużonych astronomów. Zbyteczném byłoby dodawać, że John Murray sposób taki prowadzenia tryangulacyi znajdował cudownym. Podczas gdy oko jego, utkwione w lunecie, dopatrywało pożądanéj gwiazdy, ręka ściskała ujęcia sztućca godwinowskiego i zdarzało się, że pomiędzy dwoma obserwacyami kładł trupem szakala lub hyenę.
Pochmurzenie więc nieba nie przerywało prac geodezyjnych, ani téż umniejszyło ich dokładności, a wymiar południka jaknajregularniéj posuwał się ku północy.
Pomiędzy 30 maja a 17 czerwca, nie zaszedł żaden wypadek. Nowe trójkąty zakładano z pomocą sztucznych celowników. Jeżeliby do końca miesiąca jaka naturalna przeszkoda nie powstrzymała pochodu uczonych, to pułkownik i Strux spodziewali się pomierzyć nowy stopień dwudziestego czwartego południka.
W dniu 17 czerwca rzéka dosyć széroka i bystra zatamowała drogę. Nie zakłopotało to członków komisyi, że będą zmuszeni przeprawić się na drugą stronę. Posiadali oni łódź kauczukową, przeznaczoną wyłącznie do przebywania rzék i jezior mniejszych rozmiarów; ale ani karawana, ani wozy, nie mogły przeprawić się w czółnie. Należało więc poszukać brodu, bądź w górze, bądź w dole rzéki.
Pomimo niejakiéj opozycyi Mateusza Struxa, zapadło postanowienie, aby Europejczycy wraz z instrumentami przeprawili się przez wodę, karawana zaś, prowadzona przez Mokuma, miała się udać w dół rzéki o mil kilka, dla znalezienia brodu, który Bushman spodziewał się odszukać.
Dopływ tén rzéki Pomarańczowéj rozlewał się na pół mili angielskiéj szerokości. Wody jego gwałtownie się toczyły, rozbijając się o głazy i pnie drzewne w łożysku sterczące, a były nieco niebezpiecznemi dla czółenka drobnych rozmiarów. Mateusz Strux zrobił w tym względzie kilka uwag, lecz nie chcąc, aby go posądzano, że lęka się niebezpieczeństwa, któremu koledzy jego śmiało stawili czoło, przyłączył się do zdania innych.
Z pomiędzy członków komisyi, jeden tylko Polander miał pozostać przy karawanie. Nie dlatego, ażeby przezacny rachmistrz doznawał uczucia trwogi; zanadto był on zajęty cyframi, iżby mógł dostrzedz niebezpieczeństwo, lecz gdy obecność jego nie była niezbędnie potrzebną przy wymierzaniu kątów, a zachodziła obawa, ażeby w zamyśleniu, zamiast trójkąta, nie zmierzył głębokości rzéki, przeto postanowiono zostawić go pod opieką Mokuma. Zresztą czółno, zbyt szczupłe, mogło tylko pewną, ograniczoną liczbę osób pomieścić; należało zaś na jeden raz przewieźć osoby, instrumenta i nieco zapasów żywności. Ponieważ kierowanie czółnem na tak gwałtownym prądzie wielkiéj wymagało wprawy, miejsce uczonego zajął jeden z marynarzy, którego umiejętność kierowania czółnem stokroć w tym razie była przydatniejszą, aniżeli cały ogrom wiadomości matematycznych czcigodnego Polandra.
Skoro oznaczono punkt zborny, na północnym brzegu Nosubu, karawana natychmiast ruszyła w dół rzéki lewym jéj brzegiem; wkrótce ostatnie wozy zniknęły z oczu pozostałych na brzegu; w czółno wsiąść mieli: pułkownik, Strux, John Murray, Emery i Zorn; wiosłowanie powierzono dwom najlepszym majtkom, ster jednemu z krajowców, obznajmionemu wybornie z przeprawami przez swe ojczyste rzéki.
Pora dészczów niedawno minęła, strumienie i potoki uchodzące do Nosubu, posiadały więc jeszcze znaczny zasób wody i dlatego rzéka była wzdętą. Podczas, gdy majtkowie zajmowali się rozłożeniem łódki i spuszczeniem jéj na wodę, Zorn odezwał się do Williama:
— Piękna rzéka, nieprawdaż?
— Prześliczna, ale piekielnie trudna do przeprawy. Wezbranym potokom niewiele już pozostaje czasu, więc używają życia. Dzisiaj Nosub pędzi z szaloną gwałtownością, a za parę tygodni, w miarę przedłużania się pory suchéj, w łożysku nie pozostanie tyle nawet wody, ażeby tabor karawany naszéj napoić. Podobny on do młodzieńca, marnującego nieoględnie siły fizyczne i umysłowe, nie przeczuwając, że ich wkrótce zabraknąć może. Ale nie pora filozofować: czółno już gotowe, a wcale nie gniewam się o to, że mam sposobność przekonać się, jak się téż popisze statek nasz na tak gwałtownym prądzie.
Kilka minut zabrało rozpięcie czółna na wewnętrznych ramach drewnianych; majtkowie, ułożywszy podłogę na dnie, spuścili je na wodę. Łódka kołysała się lekko na fali obmywającéj brzeg łagodnie spadzisty i głazami różowego granitu jakby sztucznie wybrukowany. Miejsce to, zasłonięte wybiegającém od brzegu cyplem, miało wodę spokojną, cichym nurtem obléwającą przybrzeżne trzciny, pomięszane z roślinami wiciowatemi. Wsiadanie więc odbyło się łatwo: przyrządy złożono na dnie czółna, na podesłaniu z liści, aby zapobiedz uszkodzeniu na przypadek wstrząśnięcia. Uczeni zajęli miejsca w ten sposób, ażeby nie zawadzać wioślarzom. Bochjesman usiadł w tyle i ujął ster.
Krajowiec ten, zwany Numba, był przewodnikiem karawany, to jest idącym na czele pochodu. Strzelec wybrał go, jako człowieka zręcznego i obyłego z afrykańskiemi prądami. Umiał on nieco po angielsku i zalecił pasażerom milczenie podczas przeprawy przez Nosub.
Odwiązano czółno, a silne odepchnięcie wioseł popędziło je ku środkowi. Szybki bieg wody, zamieniający się o sto jardów od brzegu w silny prąd, już się uczuwać dawał. Rozkazy wydawane przez Numba majtkowie wypełniali punktualnie. Raz podnosili wiosła dla wyminięcia pnia, pogrążonego do połowy w wodzie, to znowu silném pchnięciem przedzierali się przez wir, ze starcia się dwóch przeciwnych prądów powstały, a kiedy prąd stawał się zbyt rwącym, puszczano czółno z wodą.
Numba, trzymając ster silnie, z nieruchomą głową i okiem wlepioném w rzékę, starał się omijać wszelkie niebezpieczeństwo przeprawy. Europejczycy z pewną niespokojnością śledzili bieg łodzi, czuli z jaką nieprzezwyciężoną siłą unosi ich gwałtowny prąd. Pułkownik Everest i Mateusz Strux wpatrywali się w siebie w milczeniu. Sir John Murray z nierozłączną strzelbą przyglądał się chmarom ptactwa, unoszącego się nad wodami Nosubu. Młodzi dwaj astronomowie bezwiednie i bez uwagi patrzyli na brzegi uciekające wtył z niezmierną szybkością. Wkrótce wątłe czółno dostało się na środek głównego prądu, który należało przeciąć ukośnie, ażeby spłynąć na wody spokojne i przybić do brzegu przeciwnego. Na komendę Numba, majtkowie uderzyli silniéj wiosłami, lecz wbrew ich usiłowaniom, czółno porwane siłą nieprzepartą powróciło do kierunku równoległego z brzegami, pędząc jak błyskawica wdół rzéki; ster już nie wywierał na nie wpływu — wiosła nie mogły sprowadzić go na właściwą drogę. Niebezpieczeństwo stawało się groźnem, gdyż piérwsze lepsze uderzenie łódki o pień lub skałę podwodną, mogło ją w mgnieniu oka rozedrzéć.
Uczeni uczuli niebezpieczeństwo, ale żaden z nich nie wyrzekł słowa.
Numba wytężył wzrok i śledził bieg łódki gwałtownie unoszonéj. O dwieście jardów przed nią, sterczał z pośrodku prądu rodzaj wysepki, niebezpieczne nastroszysko pniaków i głazów. Niepodobném było je ominąć. Za kilka chwil czółno musiało oń uderzyć i rozedrzéć się nieochybnie.
Przed dosięgnięciem jednakże kępy, łódź uderzyła gwałtownie o coś ukrytego pod wodą, nie tak jednak silnie, jakby się można spodziéwać; nieco wody dostało się do środka, przechylonem bokiem; podróżni zdołali się utrzymać na swoich miejscach, spojrzeli naprzód, śledząc przyczyny, ale zdumieli wszyscy, widząc, że skała rusza z miejsca.
Skałą tą był olbrzymi koń rzeczny, którego prąd zaniósł do kępy, zkąd atoli nie miał odwagi puścić się do jednego z dwóch brzegów. Uderzony czółnem hippopotam podniósł łeb, wstrząsnął nim gwałtownie, szukając drobnemi oczami kto go uderzył, a ujrzawszy łódź, pochwycił brzeg jéj zębami i począł ją gryźć gwałtownie, grożąc poszarpaniem.
Koń rzeczny szarpiąc czółnem, byłby je niechybnie zatopił, ale na szczęście osady znajdował się tu też John Murray ze swoim sztućcem; wymierzywszy, trafił go około ucha, lecz widząc nieskuteczność strzału, nabił szybko powtórnie i ugodził go w głowę; tym razem cios był śmiertelny: hippopotam, puściwszy łódź całém brzemieniem cielska runął w wodę, która szybkim prądem uniosła go daleko.
Zanim podróżni ochłonęli, łódź, porwana w kierunku ukośnym, poczęła się obracać jak fryga, zwracając się znowu za kierunkiem prądu. Nagły zakręt rzeki o kilkaset jardów daléj łamał prąd Nosubu; łódź w kilkunastu sekundach dosięgłszy tego zakrętu, doznała gwałtownego uderzenia i zatrzymała się przy brzegu. Podróżni zdrowi i cali wyskoczyli na ląd, o dwie mile angielskie od miejsca, gdzie się zaambarkowali.