Przypadki Robinsona Kruzoe/XLIII
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Przypadki Robinsona Kruzoe |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1868 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Władysław Ludwik Anczyc |
Tytuł orygin. | The Life and Strange Surprizing Adventures of Robinson Crusoe |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wysłuchawszy opowiadania Hiszpanów, zawiadomiłem ich, że przywożę znaczny posiłek w ludziach i rozmaitych zasobach, mianowicie odzieży, broni i amunicyi. Ucieszyło ich to niezmiernie, i dziękowali serdecznie za pamięć o wyspie.
Wkrótce przybyli trzej Anglicy: Atkins pomimo złego postępowania w początku, poprawił się zupełnie, i w wojnie z dzikiemi dał dowody nadzwyczajnéj odwagi, lecz wyglądał jak cień i widać było że wkrótce skończy. Oświadczyłem mu że go chętnie zabiorę z sobą do Anglii, lecz odrzekł mi na to.
— Panie gubernatorze! niech wam Bóg wynagrodzi wasze łaskawe obejście z łotrem, który sto razy zasłużył na szubienicę; ale do ojczyzny nie chcę wracać. Nabroiłem dużo, niechaj więc umieram tu, gdzie mi Bóg dozwolił upamiętać się w moich postępkach, i wyjść na porządnego człowieka; może koledzy moi zechcą wracać, ja tu pozostanę.
— Cóżbyśmy robili w Anglii? — odrzekł jeden z majtków. — Tu mamy wszystkiego podostatkiem, gdy tam trzebaby ciężko pracować i do śmierci włóczyć się po morzu. Jeżeli pan gubernator pozwoli, z chęcią pozostaniemy.
Trzech tylko Hiszpanów zażądało abym ich zabrał z sobą do Europy; mieli oni zamiar powrócić tu z rodzinami znajdującemi się w Hiszpanii; przyobiecałem im opłacić koszta podróży.
Następnie sprowadziłem nowych osadników z okrętu: nie mogli się napatrzeć i nachwalić piękności wyspy i z chęcią na niéj osiedli.
Obecnie więc ludność dawna i nowa wyspy wynosiła:
Anglików | 22 | Angielek | 25 | |
Brazylianów | 5 | Brazylianek | 7 | |
Hiszpanów | 17 | |||
Karaibów | 4 | Karaibek | 3 | |
Razem | mężczyzn | 48 | kobiet | 35 |
oprócz mnie, Piętaszka i jego ojca.
Liczba ta przy broni i amunicyi mogła się oprzeć kilkuset dzikim, gdyby odważyli się ponowić kroki nieprzyjacielskie.
Postanowiłem zabawić przez całą zimę, poleciwszy tymczasem kapitanowi okrętu mego, aby popłynął do Hiszpanii dla przywiezienia rodzin rozbitków. Dałem mu zarazem pełnomocnictwo do werbowania ochotników, którzyby chcieli osiedlić się na wyspie.
Zaraz po odpłynięciu kapitana, cieśle przy pomocy osadników zajęli się ścinaniem drzewa na wystawienie miasteczka. Obraliśmy na ten cel wzgórze nad zatoką morską, stanowiącą wyborny port. Najprzód postanowiliśmy wybudować dwie kaplice: jednę dla katolików, to jest Hiszpanów i Brazylian, drugą dla Anglików; obliczyliśmy że dla pomieszczenia wszystkich rodzin potrzeba będzie 28 domów, gdyż zaprojektowano skojarzyć kilka małżeństw. Don Juan i Gonzales nie chcieli zamku opuszczać, im więc powierzono straż twierdzy i arsenału.
Brazylianie wzięli się do założenia plantacyj, kmiecie angielscy poobierali sobie pola, cieśle pracowali nad obrabianiem drzewa, krawcy przy pomocy kobiet szyli suknie i bieliznę; jedném słowem ruch nie zwykły ożywił wyspę przed dwudziestą laty bezludną.
Na początku maja przybył szczęśliwie wysłany okręt, przywożąc pastora anglikańskiego z żoną i córką, oraz sędziwego księdza katolickiego; z Hiszpanami przybyło trzynaście osób, a między temi pięciu mężczyzn do ich rodzin należących; nakoniec z Anglii przybyło trzech kmieci żonatych z dziećmi, czterech parobków, stelmach, stolarz, dwóch tkaczy, piwowar, ślusarz, rymarz, chirurg, kotlarz, garncarz i kilku innych rzemieślników lub kolonistów z rodzinami, tak że ludność cała wynosiła: Anglików obojéj płci 110, Hiszpanów 31, Brazylian 12 i Karaibów 8; czyli razem osób 161, z których pięć zostało w zamku, a reszta mieściła się w 49 domach miasta, nazwanego przez wyspiarzy dla uczczenia méj pamięci „Robintown.“
Pomimo zamiaru opuszczenia wyspy na wiosnę, zabawiłem jeszcze cały rok, pragnąc porozdzielać grunta i doprowadzić do porządku osadę, i dopiero 26 czerwca 1679 roku odpłynąłem ztamtąd, żegnany łzami wdzięczności osadników, i rzęsistemi wystrzałami artyleryi zamkowéj. Jedno przykre zdarzenie zasępiło mój odjazd, a tém była śmierć ojca Piętaszka, który na dwa tygodnie przedtém życie zakończył.
Biedny Indyanin przejęty niewymownym żalem, nie chciał pozostać na wyspie, lecz prosił abym go z sobą zabrał do Anglii.
Zostawiałem moją osadę pod zwierzchnictwem Don Juana w stanie kwitnącym, zaopatrzoną we wszystko co do jéj rozwoju było potrzebném. Bydło rogate i trzoda chlewna oraz owce przywiezione przezemnie, już się poczęły rozmnażać; budowa miasteczka postępowała znacznie, jedném słowem miałem nadzieję, że z upływam lat będzie z niéj piękna kolonia.
Trzeciego dnia po odpłynięciu z portu, zaskoczyła nas cisza morska; przez kilka godzin okręt posunął się zaledwie o parę set sążni, lecz nagle wpadł na prąd morski, który go zaczął pędzić ku wschodowi. Dwa razy majtek siedzący w koszu bocianiem gniaździe ostrzegał że widzi ląd w kierunku wschodnim, lecz znaczna odległość nie dozwoliła dostrzedz z pokładu czy to była wyspa, czy ląd stały. Około południa gdy morze wygładziło się jak zwierciadło, ujrzeliśmy o milę na wschód ziemię; pomiędzy nią a naszym statkiem, morze było zasiane mnóstwem punktów czarnych, poruszających się żywo w tę i ową stronę. Sternik rozpoznał w nich łodzie karaibskie, których mogło być przeszło sto pięćdziesiąt.
Zapewne dzicy spostrzegłszy okręt zatrzymany ciszą wsiedli na łodzie, aby mu się z bliska przypatrzeć. Nie cieszyło mię to wcale, gdyż łatwo mogło przyjść do starcia, czego sobie wcale nie życzyłem. Osada okrętowa nasłuchawszy się podczas pobytu na wyspie różnych historyi o odwadze i ludożerstwie Karaibów, zatrwożyła się nieco, tém więcéj, że nie można było uniknąć spotkania, gdyż najmniejszy wietrzyk nie poruszał żagli, a prąd morski chociaż zwolna, przecież wciąż posuwał statek ku lądowi.
Przemówiłem do osady obudzając w niéj męztwo i rozkazałem nabić działa i broń ręczną, oraz przygotować naczynia z wodą na przypadek, gdyby dzicy chcieli okręt podpalić. Było nas dwudziestu siedmiu, a na flotylli dzikich znajdować się mogło przeszło tysiąc.
W pół godziny późniéj otoczyło nas mnóstwo czółen. Karaibowie jak się zdaje, mieli zamiar ze wszystkich stron na nas uderzyć; wstrząsając dżiritami i napinając łuki, zaczęli straszne wydawać krzyki. Zaczęliśmy dawać im znaki ażeby się oddalili; zrozumieli to dobrze, ale zamiast usłuchania nas, wyrzucili mnóstwo strzał, z których jedna zraniła majtka; osada domagała się aby natychmiast rozpocząć ogień, lecz na nieszczęście nie posłuchałem téj zbawiennéj rady; żal mi było tych ciemnych ludzi, nie wiedzących na jaką nierówną narażają się walkę. Postanowiłem użyć jeszcze ostatniego sposobu.
— Piętaszku — rzekłem, — idź na tył okrętu i przemów do nich. Powiedz im że na okręcie są duchy władające piorunami, że jeżeli zaraz nie odpłyną, zniszczymy całą ich flotę i wytępimy wszystkich bez miłosierdzia.
Indyanin wziąwszy w rękę zieloną gałązkę, pobiegł na tył statku, a stanąwszy na dachu kajuty, zaczął przyjazne robić gesta, przywołując dzikich. Po chwili jedna z największych łodzi, na któréj znajdowało się dwunastu wojowników, podpłynęła pod okręt.
Zaledwie Piętaszek skończył swoją przemowę, kiedy dzicy zamiast odpowiedzi, wypuścili nań grad strzał, z których dwie przeszyły mu piersi: z jękiem padł nieszczęśliwy na ziemię.
Poskoczyłem ku wiernemu przyjacielowi. Z smętnym uśmiechem spojrzał mi tkliwie w oczy, pochwycił za rękę, przycisnął ją do ust, a potém westchnąwszy skonał.
— Ognia! ognia do tych poczwar! — krzyknąłem z wściekłością, — mierzyć dobrze i bić bez miłosierdzia! ach łotry! zbrodniarze!
I porwawszy lont z ręki kanoniera, wymierzyłem na łódź zdradziecką; huknął grom, a czółno zniknęło bez śladu z powierzchni wód. Wnet nastąpiły liczne salwy, majtkowie bez wytchnienia nabijali działa i sypali zabójczemi strzałami, mierząc do dalszych łodzi, aby tym sposobem zapobiedz ucieczce bliższych. Przez trzy kwadranse trwała kanonada straszliwa: trzy części floty nieprzyjacielskiéj zniszczono, zaledwie trzydzieści lub czterdzieści czółen uszło zagłady, a morze okryło się szczątkami łodzi i mnóstwem ciał pobitych.
Widok ten przeraził mię: kazałem zaprzestać ognia; i cóż mi z śmierci tylu nieszczęśliwych, wszak oni byli w swoim kraju i mieli prawo odpędzać Europejczyków, którzy w Ameryce tylu dopuścili się okrucieństw, i dziewięć dziesiątych wytępili ludności. Ach! z chęcią darowałbym im życie, oddał całe moje mienie, za życie kochanego Piętaszka.
Uśmiechu z którym konał, śmierć nie zdołała spędzić z téj lubéj twarzy; pochylony nad ciałem mojego przyjaciela, siedziałem z załamanemi rękoma, a gorące łzy spadały na drogie martwe oblicze. Od chwili kiedym się dowiedział o stracie rodziców, nie doznałem większéj boleści. Nie miałem siły powstrzymać żalu, od czasu tylko do czasu, wyrywały się z ust moich słowa:
— Piętaszku! o mój drogi Piętaszku!
Słońce już chyliło się ku zachodowi, a ja wciąż oddawałem się żalowi; towarzysze nie mieli odwagi przerwać go. Nakoniec kapitan przybliżył się do mnie, a wstrząsnąwszy lekko za ramię, prosił ażebym zaprzestał daremnych narzekań i upamiętał się.
Jak ze snu obudzony, powstałem, dając znak aby uczyniono przygotowania do pogrzebu.
Obszyto ciało Piętaszka w nowe płótno żaglowe, przymocowano u stóp dwie kule działowe[1] i złożono go na desce w pośrodku pokładu.
W braku kapelana, kapitan odczytał w głos błogosławieństwo pośmiertne, wzywając obecnych aby się modlili za duszę poległego.
Cała osada zgromadzona na pokładzie, a kochająca biednego Karaiba, upadła na kolana i zaczęła się modlić; łzy rozrzewnienia spływały po tych ogorzałych twarzach, nieprzystępnych żalowi.
Na ten widok taka mię boleść ogarnęła, iż nie będąc panem siebie, rzuciłem się na zwłoki przyjaciela z głośnym płaczem: zaledwo zdołano mię oderwać.
Majtkowie podnieśli deskę i umieścili ją na brzegu statku, tak że większa a dolna połowa ciała wystawała po za okręt. Kapitan odczytał ostatnie błogosławieństwo.
— Bądź zdrów, drogi mój bracie, towarzyszu mojego wygnania, serdeczny przyjacielu, bądź zdrów na wieki!
Deska się przechyliła, ciało lekko zsunęło w morze, które na zawsze, na wieki, zawarło nad niém kryształowe swoje sklepienie.
I już nie było Piętaszka!
Wypadek ten smutny zmienił zupełnie plany méj podróży: zamiast do Brazylii jak to uczynić zamierzałem, popłynąłem wprost do Anglii, gdzie przybyliśmy bez żadnéj przygody w końcu września.
Majątek mój wynoszący przeszło 45,000 funtów szterlingów, pozwalał mi żyć wygodnie, lecz brak rodziny, śmierć Piętaszka, a nadto zamieszki w Anglii i rozruchy w pobliskiéj Szkocyi, nakłoniły mię do nowéj podróży, którą tym razem odbyłem na wschód, do Indyj, wysp Sundzkich, Chin i Syberyi.
Opisywać wypadków jéj nie będę, gdyż nie mają żadnego związku z moją wyspą. Dość powiedzieć, że na handlu angielskiemi towarami w Indyach i Chinach, i znacznym transporcie futer, podwoiłem prawie mój majątek.
Handlem tym zajmowałem się przez lat jedenaście. Kiedy nareszcie w kwietniu 1690 roku wróciłem, już w niéj Sztuartowie nie panowali, a na tronie zasiadł Wilhelm Orański, poprzednio panujący w Hollandyi, i w kraju powróciła spokojność.
Okręt przybyły z Antyllów, przywiózł mi bardzo smutne wiadomości o stanie méj osady:
Do roku 1685, to jest dopóki żył don Juan de Caballos, wszystko szło pomyślnie, a ludność powiększyła się do czterechset osób; lecz po śmierci jego Anglicy przeważający sześć razy liczbę mieszkańców pochodzenia romańskiego, poczęli uciskać Hiszpanów i Brazylian, tak że w końcu przyszło do otwartego starcia, skutkiem którego wypędzono ostatnich z wyspy.
W parę lat późniéj, kiedy Ludwik XIV król francuzki popierając strąconego z tronu Jakóba II Sztuarta, zostawał w sporze z Wilhelmem Orańskim, okręt wojenny francuzki podpłynąwszy przypadkiem ku mojéj wyspie, a ujrzawszy na zamku powiewający sztandar angielski, zniszczył miasto i mieszkańców jego uprowadził w niewolą, albo rozproszył zupełnie.
Tak osada, dla wzniesienia któréj tyle poniosłem trudów i wydatków, upadła za mego jeszcze życia. Byłem temu po części sam winien, należało bowiem poddać ją władzy korony angielskiéj, która niezawodnie potrafiłaby ją zabezpieczyć od napadu nieprzyjaciela i osłonić swą potężną opieką jak inne kolonie.
Zasmucony tym wypadkiem, porzuciłem handel i pędzę życie w moim zameczku położonym w pobliskości rodzinnego miasta. Najmilszém mojém zajęciem jest wyszukiwanie młodych ludzi, pragnących poświęcić się marynarce, i dopomaganie im do wykształcenia się w tym zawodzie. Oprócz tego chętnie niosę pomoc młodzieży uczęszczającéj do szkół i uniwersytetów, pamiętając na to, ile doznałem w mém życiu przykrości, przez brak gruntownego wykształcenia.
Gdy kiedyś spodoba się Bogu powołać mię do siebie, przekażę cały majątek na szerzenie oświaty, będącéj najgłówniejszém źródłem potęgi każdego kraju; tymczasem gotuję się do ostatniéj podróży, któréj celem jest... Wieczność!