Przypadki Robinsona Kruzoe/XLII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przypadki Robinsona Kruzoe |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1868 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Władysław Ludwik Anczyc |
Tytuł orygin. | The Life and Strange Surprizing Adventures of Robinson Crusoe |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przez cały ten czas dostrzegano wprawdzie odwiedziny Karaibów, lecz piekielne ich uczty nie zakłócały w niczém spokojności osady. Jednego atoli poranku, dwaj Anglicy przybiegli przerażeni, donosząc że flotylla złożona z ośmiu łodzi napełnionych dzikiemi, przybiła do wyspy niedaleko od ich mieszkań. Na szczęście dostrzegli ją dość daleko na morzu, mogli więc ujść bezpiecznie, zabrawszy żony i sprzęty.
Natychmiast Don Juan zastępujący miejsce gubernatora, wysłał trzech Hiszpanów i jednego Anglika na zwiady; kozy zapędzono do gaju otaczającego zamek, ponabijano działa i strzelby, z niecierpliwością oczekując powrotu oddziału.
Wkrótce powrócili wysłańcy nadzwyczaj zasmuceni, donosząc że dzicy odkryli chaty Anglików i obrócili je w perzynę, poczém rozproszyli się w rozmaitych kierunkach, znać dla wyszukania mieszkańców osady. Jakkolwiek liczba Karaibów do pięćdziesięciu wynosiła, Europejczykowie nie obawiali się ich, mając dostateczny zapas broni i amunicyi.
Przez całą noc część osadników ubranych i uzbrojonych spoczywała, podczas gdy druga odbywała straż. Don Juan spał na skale, od czasu do czasu wstając i spoglądając w stronę, gdzie dzicy obozowali. Las nie dozwalał widzieć ich, lecz jasna łuna świadczyła, że palili ogniska. Postępowania tego nie mogli sobie osadnicy wytłumaczyć.
O wschodzie słońca wódz hiszpański wyszedł sam na zwiady w towarzystwie jednego z Anglików. Dotarłszy do krańca lasu, ujrzeli obóz dzikich, którzy ani myśleli odpływać, ale byli zajęci pieczeniem patatów. Nie widać było pomiędzy niemi jeńców przeznaczonych na pożarcie, co nie mało zadziwiło Don Juana. Przez cały dzień osadnicy mieli się na ostrożności, a gdy noc zapadła, wysłali ojca Piętaszka z poleceniem, aby wkradłszy się do obozu dzikich, mógł ich zamiary wybadać. Powrócił on nad ranem, dokonawszy pomyślnie swego posłannictwa. Dzicy przybyli na wyspę w celu wynalezienia jéj mieszkańców, zabrania ich i pożarcia. Kiedy bowiem ostatni raz wyprawiali tu swoją wojenną ucztę, jeden z nich dostrzegł chaty angielskie, lecz dopiero na morzu powiedział o tém innym.
Wiadomość ta rozeszła się w całém pokoleniu, które postanowiło zrobić wyprawę: dla tego zaś jeszcze nie rozpoczynali kroków wojennych, że miały im lada chwila liczniejsze nadpłynąć posiłki.
Jakoż na drugi dzień rano dostrzeżono z strażnicy dwadzieścia jeden czółen, na których znajdować się mogło około stu pięćdziesięciu Karaibów, tak iż cała potęga przenosiła dwieście głów. Wypadek ten nie mało zmieszał osadników, gdyż nie łatwo było pokonać tak przeważnego nieprzyjaciela, pomimo że był licho uzbrojony.
Mieli oni łuki i strzały, dżiryty i szerokie miecze z żelaznego drzewa. Siła osadników dziesięć razy szczuplejsza, składała się z siedmnastu Hiszpanów, trzech Anglików, ojca Piętaszka i trzech kobiet, które postanowiły walczyć obok mężów. W arsenale było 12 muszkietów, 3 strzelby, 3 sztućce odebrane Anglikom, 5 par pistoletów, dwie halabardy, 3 szpady i siedm pałaszy. Prócz tego osadzono cztery topory na długich drzewcach, i rozdzielono siekiery pomiędzy tych, którzy szabel nie mieli. Działo wielkie i trzy falkonety nabito kulami karabinowemi.
Zastęp europejski uszykował się na krańcu lasku otaczającego zamek; na wzgórku gęstym krzewem pokrytym, ustawiono dwa falkonety jako artyleryą pod zasłoną Atkinsa, ojca Piętaszka i czterech Hiszpanów; dwunastu pozostałych i dwóch Anglików pod dowództwem Don Juana, ukryło się po za urwiskami skał, w zaroślach u stóp wzgórza położonych. Nakoniec kobiety wdarły się na niedostępną opokę, uzbrojone w łuki i strzały, z któremi umiały się obchodzić. W ostatnim razie postanowiono cofnąć się do zamku.
Dzicy podzielili się na trzy oddziały: pierwszy złożony z sześciu ludzi, szedł naprzód jakby na zwiady. Za temi o sto kroków postępowało czterdziestu uzbrojonych w miecze i łuki, nakoniec reszta około 160 wynosząca, zamykała pochód półksiężycowym szeregiem. Wszyscy zwolna posuwali się ku laskowi, znać wyśledzili poprzednio, że po za nim ukrywali się mieszkańcy wyspy.
Europejczycy przepuścili straż przednią, nie zaczepiając jéj wcale, lecz kiedy zastęp środkowy zbliżył się na pół strzału karabinowego, zagrzmiała potężna salwa z po za skał, a kilkunastu dzikich powaliło się na ziemię. Przestrach nie do opisania ogarnął Karaibów, w mgnieniu oka rozpierzchli się i znikli w gęstwinie leśnéj. Osadnicy chcieli ich ścigać, lecz Don Juan na to nie pozwolił, lękając się aby dzicy ochłonąwszy z przestrachu, nie otoczyli ich w czystém polu; gdyż w takim razie musieliby uledz przeważającéj sile Indyan.
Jakoż postępek ten był bardzo rozsądnym, gdyż wkrótce dzicy wypadli z lasu wydając okropne ryki. Na czele biegł Karaib olbrzymiego wzrostu, odznaczający się pękiem piór czerwonych, zatkniętych w wysoko związanéj czuprynie. Na lewéj ręce miał wielką tarczę z żółwiej skorupy, w prawéj zaś ogromny i ciężki miecz drewniany, z obu stron nasadzony ostremi krzemieniami.
Hiszpanie przypuściwszy ich blisko, celnemi przywitali strzałami, lecz pomimo upadku kilkunastu Karaibów, reszta biegła naprzód odważnie, wyrzucając mnóstwo strzał z których dwie raniły Hiszpanów.
Już ledwie czterdzieści kroków oddzielało walczących, za chwilę dopadną kryjówek osadników, a w takim razie nic ich ocalić nie zdoła: kiedy nagle Atkins z Hiszpanem dają ognia z falkonetów, a pozostali wtórują im wystrzałem z muszkietów.
Straszny huk zwiększony echem skał, powstrzymuje atak dzikich, pierzchają w nieładzie na wszystkie strony; napróżno wódz z czerwoném piórem usiłuje ich zatrzymać: przejęci zabobonną trwogą, mniemając że duchy władające piorunami mają przed sobą, umknęli z placu boju.
Porażka dzikich nastąpiła około południa. W pół godziny po ich zniknięciu, Don Juan wyszedł aby dać pomoc rannym. Siedmnastu dzikich mniéj więcéj ciężko rannych zniesiono do szopy przeznaczonéj na skład siana, i opatrzono ich rany; lżéj ranni uszli wraz z swemi towarzyszami, trzydziestu jeden zabitych pokrywało pole bitwy. Pozostawało przecież stu pięćdziesięciu Karaibów do zwalczenia.
Po krótkiéj naradzie Hiszpanie umyślili cofnąć się do zamku, gdyż niepodobieństwem było bronić się w dawném stanowisku; zwłaszcza że już dwóch, chociaż lekkie poniosło rany. Należało się obawiać, że przy ponowieniu ataku, dzicy oswojeni już nieco z działaniem broni ognistéj, będą nacierać śmieléj, a chociażby ich połowa od wystrzałów poległa, to reszta będzie aż nadto dostateczna do wymordowania osadników.
Don Juan lękał się nadto, aby dzicy nie wsiedli na łodzie i nie odpłynęli w zamiarze powrócenia w nierównie większéj liczbie. Atkins lubo cierpiący na ciele mocno, nie stracił przecież potęgi ducha: usłyszawszy utyskiwania Don Juana, odciągnął na bok ojca Piętaszka, i długo z nim rozmawiał. Przed zachodem słońca starzec znikł niepostrzeżenie.
Reszta dnia przeszła spokojnie. Dzicy poniósłszy ciężką klęskę, nie śmieli ponowić ataku. Europejczycy schronili się za wały zamku, z którego strzelnic wyglądały paszcze trzech falkonetów i kilkunastu strzelb. Co dwie godziny przez całą noc zmieniały się straże; kolejno czterech czuwało nad bezpieczeństwem zamku, gdy inni wypoczywali po całodziennych trudach.
Około północy jaskrawa łuna zaczerwieniła niebios sklepienie. Don Juan wybiegł na strażnicę, i z podziwieniem ujrzał czółna dzikich w płomieniach; cała załoga przypatrywała się pożarowi odbijającemu się w przezroczy oceanu, a zdala słychać było wycia dzikich, rozpaczających nad utratą swych łodzi.
W godzinę późniéj przybył ojciec Piętaszka, któremu powiodło się spalić flotyllę nieprzyjacielską. Już teraz nie mogli powrócić do swéj ojczyzny; wprawdzie tym sposobem Atkins zapobiegł najściu liczniejszych zastępów dzikich, lecz pozostali na wyspie wpadłszy w rozpacz, mogli stać się bardzo groźnemi dla osady.
Myśl ta trapiła niezmiernie Don Juana: Karaibowie będąc uwięzieni na wyspie, zamiast szturmowania zamku, mogli się rozproszyć po okolicy, spustoszyć zasiewy, wybić kozy, a wreszcie czatując po za krzakami, nie dać się wychylić nikomu z zamku. Po spożyciu zapasów nie pozostałoby Hiszpanom jak zginąć z głodu, albo téż uderzywszy z rozpaczą na Karaibów, poledz od ich broni.
Na szczęście dzicy nie mieli tyle przebiegłości. Wrząca krew nie dopuściła im czekać cierpliwie pewnego upadku nieprzyjaciół. Na drugi dzień zaraz po wschodzie słońca, wyruszyli z lasów dla powtórzenia wczorajszéj walki.
Za przybyciem na pole bitwy, oglądali się dokoła napróżno śledząc nieprzyjaciela. Radosne wycia oznajmiły Hiszpanom, iż Karaibowie sądzili że osadnicy nie odważą się dalszéj próbować walki. Wódz z czerweném piórem długo do nich przemawiał, znać zagrzewając do wytrwałości, poczém łańcuchem jakby obława myśliwych ruszyli w zarośle. Las jednak był tak gęsty, że dobra godzina upłynęła, zanim pierwsi wojownicy indyjscy wynurzyli się z zarośli. Załoga powstrzymała się z strzelaniem, ażeby wtenczas dopiero dać ognia, kiedy nieprzyjaciel nie będzie zasłonięty krzewiną.
Ale Karaibowie wyrzuciwszy mnóstwo strzał, z niewypowiedzianą szybkością przebiegli przestrzeń na sto kroków szeroką, przedzielającą lasek od zamku. Zagrzmiały strzały Europejczyków, lecz ponieważ dzicy pędzili w rozsypce, zaledwie kilku obaliły, reszta poczęła wdzierać się na mur i palisadę. Wprawdzie kule pistoletowe, halabardy i topory zwaliły najzuchwalszych zapaśników, lecz inni nie dali się tém odstraszyć i darli się śmiało naprzód. Zguba Europejczyków zdawała się nieuchronna: postanowili przynajmniéj drogo sprzedać życie, gdy wtém jedna z Karaibek, znać dobrze świadoma obyczajów swego plemienia, wymierzyła strzałę na wodza z czerwoném piórem, który stojąc na szczycie ostrokołu, ogromnym mieczem zgruchotał drzewce halabardy Don Juana i gotował się powtórnym ciosem strzaskać mu czaszkę. Wtem świsnął grot i przeszył na wylot pierś mężnego Indyanina, zachwiał się on i runął jak dąb podcięty toporem leśnika.
Na widok upadającego wodza, Karaibowie zawyli z rozpaczą i zaniechawszy ataku zbiegli się dokoła niego, spodziewając się że cios nie był śmiertelny. Korzystając z zamieszania, załoga rozpoczęła gęstym ogniem razić nieprzyjaciół, którzy nie zważając na rany i śmierć, starali się drogie szczątki unieść w bezpieczne miejsce. Biali wypadłszy z za swych szańców, uderzyli gwałtownie na uchodzących nieprzyjacioł; lecz ci przejęci trwogą, nie próbowali nawet oporu. Zaledwie na wstępie do zarośli powiodło się Don Juanowi powstrzymać zapał swoich, wycinających bez litości pierzchających Karaibów.
Pięćdziesięciu trzech zabitych, i około czterdziestu rannych zaległo pole bitwy. Zaciekli Hiszpanie dobijali umierających tak, iż ledwie dwudziestu dziewięciu zdołano ocalić. Ze strony białych ranny był ciężko Gonzales Hiszpan, lżejsze rany odniosło czterech Hiszpanów i jeden Anglik.
Przez trzy dni po téj bitwie nie słychać było nic o Indyanach; przez ten czas z dwudziestu dziewięciu ranionych Karaibów, czternastu umarło, a reszta miała się lepiéj. O ćwierć mili od zamku osadnicy wykopali wielki dół, i pochowali w nim ciała 109 dzikich.
Czwartego dnia z rana Don Juan zostawiwszy Atkinsa i pięciu Hiszpanów, oraz rannego Gonzalesa w zamku, sam na czele dziesięciu swych rodaków i dwóch Anglików z ojcem Piętaszka, wyszli dla dowiedzenia się co porabiają Karaibowie. Krwawe ślady i trupy walające się po drodze, wskazywały pochód dzikich. W lasku znaleziono pięć ciał, w wielkim lesie jedenaście, na brzegu morskim cztery.
Gdy oddział Europejczyków dostał się na kraniec lasu dotykającego równiny, na któréj był obóz Karaibów, przykry widok ukazał się jego oczom. Ciała jedenastu dzikich leżały rozciągnięte bez życia, czterdziestu pięciu żyjących siedziało w krąg z zwieszonemi głowami wkoło wodza leżącego w pośrodku. Nieszczęśliwi ci od kilku dni znać nie jedli i oddawali się rozpaczy po stracie wodza.
Don Juan ulitował się nad niemi. Ustawiwszy swych ludzi w pogotowiu na przypadek zaczepki, dał ognia z pistoletu w powietrze.
Dzicy zadrżeli na odgłos wystrzału, lecz żaden nie pochwycił broni, owszem odrzucili ją daleko od siebie, na znak że walczyć nie myślą. Hiszpanie zbliżyli się ku nim, co widząc Karaibowie, popadali na twarz.
Naówczas Don Juan rozkazał zapytać ich co daléj zamyślą robić.
Oto odpowiedź dzikich:
— Potężne duchy, władające piorunami wydartemi bogowi Benamuki! zabiliście wodza, który więcéj nieprzyjaciół pożarł, niż nas tu przybyło na tę wyspę straszną: zabijcie nas i zjedzcie, bo wam się bronić nie będziemy, a przynajmniéj darujcie życie naszym żonom i dzieciom pozostałym w domu. Jeśli taka wasza wola, gotowi jesteśmy sami sobie odebrać życie.
Wówczas wódz Hiszpanów kazał ojcu Piętaszka powiedzieć że daruje im życie, a nawet pozwoli zabrać ranionych, jeżeli przysięgną że nigdy nie powrócą na tę wyspę. Gdybyście poważyli się raz jeszcze tu wylądować, natenczas nietylko wszystkich zniszczymy piorunami, ale wyspę waszą pogrążymy w przepaściach morskich.
— Jakże wrócimy do siebie — rzekł jeden z Karaibów, — kiedy zniszczyłeś nasze łodzie.
— Pozwolę wam zbudować inne! oto macie siekiery.
Dzicy z radością przyjęli ten projekt, i natychmiast wzięli się do ścinania drzew; Hiszpanie powrócili do zamku.
W tydzień potém sześć czółen było gotowych. Karaibowie upiekli i pożarli ciało wodza z czerwoném piórem, albowiem mniemali, że nabiorą takiego męztwa jakie on posiadał.
Don Juan zaopatrzył ich w żywność na drogę i zwrócił im jedenastu rannych, którzy mogli odpłynąć razem, a pozostałych czterech zostało na wyspie, służąc Hiszpanom. Pięćdziesięciu sześciu Karaibów z dwustu przybyłych, powróciło do swéj ojczyzny.
Rok już przeszło od tego czasu, a ani jedno czółno karaibskie nie zbliżyło się do wyspy, na któréj tak straszliwą ponieśli klęskę.