<<< Dane tekstu >>>
Autor Daniel Defoe
Tytuł Przypadki Robinsona Kruzoe
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1868
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Ludwik Anczyc
Tytuł orygin. The Life and Strange Surprizing Adventures of Robinson Crusoe
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIV.
Zima — uporządkowanie mieszkania — dwa kostiumy — rozprzestrzenienie jaskini — lampa — wata — oléj z orzechów kokosowych — stół i krzesła.

W połowie października rozpoczęła się na dobre pora dżdżysta, a z nią bardzo przykre chwile, bo nieraz po całych dniach musiałem siedzieć w domu. Przytém znowu jak w przeszłym roku pojawiły się chmury moskitów; przez niejaki czas nie mogłem sobie z niemi dać rady; lecz raz gotując obiad, spostrzegłem że uciekają od dymu. Ucieszony tém odkryciem, przeniosłem kuchnię do wnętrza jaskini, czego nawet wymagała potrzeba, gdyż chociaż dawna znajdowała się pod wystającą skałą, ale i tak często ją deszcz zalewał.
— Poczekajcie nieproszeni goście — zawołałem rozpalając ogień, — ja was tu zaraz nauczę co to jest cisnąć się tam gdzie kogo nie lubią. Wnet dym napełnił wnętrze groty, a szanowne zgromadzenie wyniosło się z pośpiechem. Odtąd po całych nocach tlił się ogień, a chociaż dym nieraz porządnie gryzł mię w oczy, wolałem znosić tę niedogodność, aniżeli narażać się na ostre ukłucia tych skrzydlatych pijawek.
Pomimo przymusowego siedzenia w domu nie brakło mi wcale na robocie, i nie doświadczałem nudów. Czasami gdy deszcz przestał padać, wybiegałem ustrzelić zająca lub ptaka, bo o kozach przebywających daleko od mieszkania, nie można było myśleć. Zbierałem téż pataty i kukurydzę, a w jednéj z takich wycieczek odkryłem nową użyteczną roślinę, to jest ignamy[1], które i smakowały mi bardzo i urozmaicały zastawę stołu.
Jedna tylko rzecz wielce mi dokuczała, a mianowicie brak suchego drzewa. Nie zaopatrzyłem się w nie podczas lata, a teraz ani o tém myśleć nie było można, bo chociaż czasem dzień lub dwa słońce świeciło, to wszystko w lesie tak było przejęte wilgocią, iż na przypadek zgaśnięcia ognia, nie byłbym go w stanie rozniecić. Pilnie więc utrzymywałem ognisko, dokładając na noc gałęzi, a z rana rozdmuchując troskliwie tlejące się węgle.
Korzystając z pory zimowéj, umyśliłem ułatwić się z kilku ważnemi robotami, ażeby gdy nadejdzie lato, mieć więcej czasu do wycieczek i polowania. Robotami temi było przysposobienie sukien, uporządkowanie mieszkania i zrobienie sieci.
Miałem kilka skór kozich i kilkanaście zajęczych, było więc dosyć na dwa garnitury; dwóch téż koniecznie potrzebowałem: jednego lżejszego na lato, drugiego zaś dogodnego na porę deszczową.
— Jaki z ciebie elegant panie Kruzoe — mówiłem uśmiechając się, — przed półrokiem chodziłeś obtargany jak dziad, teraz już ci się zachciewa dwóch garniturów; nie długo może będziesz potrzebował karety i cugowych koni. Możesz sobie jednak pozwolić zbytkownego ubrania, boś na nie zapracował.
Pokrajałem suknie na wzór dawniejszych, a najprzód z odpadków pozostałych zrobiłem wysoką śpiczastą czapkę, włosem na wierzch obróconą, ażeby osłaniała mię od deszczu. Potém uszyłem kaftan krótki, spodnie do kolan i kamasze; wszystko to było krajane obszernie, aby nie przylegało do ciała, gdyż w takim gorącym klimacie pociłem się nieznośnie.
Po ukończeniu pierwszego garnituru, zrobiłem drugi lżejszy, także obrócony włosem do góry, a uszyty z samych zajęczych skórek. Obadwa wyglądały arcy komicznie, ale z tém wszystkiém były bardzo dogodne, bo gdym pierwszy raz ubrał się w kostium kozi i wybiegł na deszcz, ani kropelka wody nie dostała się do skóry.
Następnie zabrałem się do rozprzestrzenienia jaskini: dzida i motyka były jedynemi narzędziami, jakie do téj pracy posiadałem; wkrótce pomnożyło je trzecie: znalazłszy nad morzem dużą muszlę, szeroką i dość płaską, sporządziłem z niéj rodzaj jakiéj takiéj łopaty, służącéj do nakładania ziemi. Wynosiłem ją w koszu plecnym, wysypując wzdłuż muru od środka.
Praca ta jednak była bardzo męcząca, i dlatego tylko z rana mając świeże po wyspaniu się siły, zajmowałem się kopaniem, całe zaś popołudnie obracałem na robienie sieci. Włókna leżały jeszcze przysposobione od wiosny, ale robota szła nadzwyczaj trudno; wiązanie było bardzo mozolném, a co chwila włókna plątały się, co mię tak niecierpliwiło, że nieraz chciałem wyrzec się jéj posiadania.
— Zrażasz się taką drobnostką — mówił mi głos wewnętrzny, — a gdzie wytrwałość i cierpliwość?
— Ależ bo to robota nieznośna — odpowiadałem sam sobie.
— A rybki czy smaczne?
— Bez wątpienia, lecz można się bez nich obejść.
— To prawda, ale bardzo nie pięknie zaczynać jaką robotę, a nie dokończyć z powodu lenistwa.
— Nie wiem czy to można nazwać lenistwem, jeżeli się komu nie darzy.
— Nie znam innego wyrazu na oznaczenie téj mniemanej niedarności; wszak wielu równie trudnych dokonałeś rzeczy, dołóż tylko pilności, a obaczysz że się siatka uda.
Przekonawszy tak sam siebie, brałem się na nowo do pracy, lecz wieczór wcześnie zapadający nie dozwalał mi długo pracować, a robota szła wolno; przy blasku ogniska robić nie mogłem, bo płomień był ciemny i migotliwy.
— Aj, aj Robinsonku — zawołałem raz uderzając się w czoło, — jakiż z wasindzieja mazgaj: masz glinę, ogień i tłuszcz kozi, i nie pomyślałeś dotąd o lampie. Widocznie się starzejesz i zaczyna ci konceptu brakować.
Daléj więc po glinę, i nuż ją ugniatać, a potém formować lampkę. — Hm, jaki jéj tu kształt nadać, jak i gdzie knot umieścić, żeby się dobrze palił. Nareszcie zrobiłem miseczkę objętości kwaterki, mającą z jednéj strony dziubek do umieszczenia knota, z drugiéj uszko. Wypaliłem ją dobrze, a potém pomazałem gęstym rozczynem soli kuchennéj, i znowu w ogień. Polewa udała się przepysznie, a lampka była dość zgrabna.
Teraz szło o knot: chciałem go zrobić z rękawa staréj koszuli, lecz płótno nie dało się dobrze skręcić, a mogło przydać się na co innego; chodziłem po jaskini, szukając czegoś na knot stosowniejszego; wtém ujrzałem mech bawełniany, przyniesiony z ostatniéj wycieczki. Przewyborna rzecz, trzeba tylko wprzód oczyścić bawełnę od ziarnek, których miała mnóstwo. Położyłem ją na kamieniu płaskim, a potém bijąc kijem, oddzieliłem ziarna od puchu. Mimo to nie dała się skręcić: ha, trzeba ją zgręplować, pomyślałem i natychmiast wziąłem się do wykonania tego zamiaru.
Ciekawym jesteś zapewne młody czytelniku, gdzie się nauczyłem gręplowania waty. Otóż powiem ci pod sekretem, że kiedy byłem w twoim wieku, to jest miałem około dziesięciu lat, w podwórcu naszego domu mieszkała stara Alicya waciarka. Jak tylko upatrzyłem chwilkę wolnego czasu, biegłem natychmiast do staruszki i nieraz tak zagapiłem się patrząc na jéj robotę, że mię ojciec za uszko wyciągał, pędząc do nauki.
Alicya miała sprzęt podobny do arfy, tylko daleko węższy i o jednéj grubéj kiszkowatej strunie. Umieściwszy go na stole, nakładała surowéj bawełny i brzdękała palcem po strunie, która ją wybornie roztrzepywała. Z niéj późniéj układała arkusze, smarowała po obudwóch stronach białkiem od jaja, z czego powstawała wata.
Ani myślałem wówczas, że przypatrywanie się téj robocie kiedyś mi się przyda. Nie miałem wprawdzie arfy, ale były gałęzie i struny, a z tego można było gręplarkę sporządzić. W pół godziny była gotowa. Zamiast na stole, rozłożyłem bawełnę na dużéj płycie i zacząłem trącać w strunę.
Zaledwie jednak trąciłem kilka razy, kiedy ten szelest znany, żywo mi przypomniał szczęśliwe chwile dzieciństwa. I ja, mężczyzna dwudziesto sześcio letni, rozpłakałem się jak dziecko. Długo... długo nie mogłem się utulić, dom rodzicielski stanął mi w oczach. O Boże! mój Boże, jakże te szczęśliwe dni prędko minęły!
O młody mój przyjacielu, gdy czytasz te wyrazy, jesteś jeszcze szczęśliwym jak ja niegdyś byłem. Używasz na łonie drogich rodziców błogich chwil spokoju, jakiego w późniejszym czasie nigdy nie zaznasz. Szanujże je, ciesz się każdą godzinką i zachowaj w serduszku; a gdy przyjdziesz do lat moich, wspomniawszy o nich, zawołasz mimowoli: „świętą prawdę mówił Robinson, jakże prędko minęły te dnie szczęśliwe.“
Ale wróćmy do lampy. Z ugręplowanéj waty ukręciłem knot, pozostało jeszcze tylko postarać się o tłuszcz. Nie myśląc że go kiedyś będę potrzebował, rzucałem na bok kawałki koziego łoju, jako bardzo nieprzyjemne w jedzeniu; jakże mi go teraz żal było. Wynalazłem wprawdzie w pobliżu dawnéj kuchni nieco odpadków, ale były nie świeże, trzeba je było przetopić.
I oto nowa robota, musiałem zrobić płaską rynkę do wytapiania łoju i opatrzyć polewą, a potém dopiero zająć się tłuszczem. Całego dnia wymagało wypalenie, dwie rynki pękły, ale trzecia dosyć mi się udała.

Trzeba było widzieć z jakiém zadowoleniem zasiadłem wieczór przy mojéj lampce, wiążąc do późna sieć; ale radość ta nie długo trwała, bo po czterech dniach skończył się zapas tłuszczu.

A więc cztery dni tylko miałem światło. Trudno, trzeba się i tém cieszyć co jest, ale za to jeżeli Boże broń zostanę na drugą zimę na wyspie, to niezawodnie przysposobię zapas drzewa i tłuszczu, ażebym nie potrzebował tak jak w tym roku biedować.
Po niejakim czasie umyśliłem wybrać się naumyślnie przy pierwszym lepszym pogodnym dniu na orzechy kokosowe, dla sprobowania czy mi się nie uda z nich wycisnąć oleju. Jakoż w tydzień potém wziąwszy kosz, poszedłem do miejsca gdzie rosły obficie; aby jednak skorup darmo nie dźwigać, rozbijałem je na miejscu, przyczém opiłem się dużo mleka. Za powrotem do domu dostałem dreszczów i bólu głowy. Przeraziło mię to bardzo, myślałem że febra wraca się znowu; rozpaliłem ogień i ugotowałem rosołu, a wypiwszy gorący, okryłem się dobrze i zapociłem. Szczęściem skończyło się na strachu; widać że zbytnie użycie mleka kokosowego, a może téż wilgoć w lesie, przyprawiła mię o tę słabość, postanowiłem unikać jéj jak ognia.
Drugiego dnia rano zabrałem się do fabrykowania oleju: na gładkim kamieniu tłukłem najprzód ziarna kokosowe na miazgę, ogrzewałem je potém w rynce przy ogniu, mieszając aby się nie przypaliły; nareszcie umieściwszy w woreczku od zboża, i zawiązawszy go sznurkiem, wygniatałem pomiędzy dwoma rozgrzanemi kamieniami. Tym sposobem otrzymało się przeszło pół kwarty tłuszczu, nieco wsiąkło w worek, a trochę się rozlało. Tak znowu mogłem przez cztery dni cieszyć się światełkiem mojéj lampy.
Z tém wszystkiem siedzenie na ziemi było mi nieznośném, brak stołu i krzesła wciąż uczuć się dawał, a nie wiedziałem jak mu zaradzić. O nogi mniejsza, te można było zrobić z gałęzi, ale zkąd wziąść deski, wszakże jéj nożem nie wystrugam.

A gdybyś uplotł sobie płyty na stół i krzesło z pręcia, koszykarską robotą? Pomysł wcale nie zły, trzeba go tylko wykonać. Natychmiast naciąłem gałązek z drzewka nieco do wierzby podobnego, zacząłem pleść, a po kilku próbach udało się sklecić upragnioną płytę. Wkopawszy cztery gałęzie równéj wysokości w ziemię, umieściłem na nich płytę i przymocowałem ją spodem włóknem pizangowém.
Teraz należało zrobić stołek przenośny. Namęczyłem się nad nim krwawo, nie umiejąc sobie zaradzić. Nareszcie wybrawszy cztery równe paliki, powiązałem je poprzeczkami z gałęzi u góry i dołu; tak powstało rusztowanie, na którém położyłem płytę.
Mając stół i krzesło, mogłem zasiąść sobie po europejsku przy lampie do wieczerzy, i w istocie niepodobna wypowiedzieć z jakiém ukontentowaniem to zrobiłem. Ręczę, że Alexander Wielki nie z większą uciechą zasiadł na Daryuszowym tronie.






  1. Ignam, należy do rodziny kolcowojowatych (Dioscoreae); nazywają się inaczéj jam, albo yoms, ma korzeń bulwiasty, mączysty i jada się jak ziemniaki, do których jest smakiem podobny.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Daniel Defoe.