Przypadki Robinsona Kruzoe/XXXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Daniel Defoe
Tytuł Przypadki Robinsona Kruzoe
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1868
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Ludwik Anczyc
Tytuł orygin. The Life and Strange Surprizing Adventures of Robinson Crusoe
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXIII.
Przechadzka po wyspie, okropny widok — zamiary zemsty — zasadzka — próżne oczekiwanie — zmiana zamysłów — sen proroczy.

Doznane niebezpieczeństwo, na długo pozbawiło mię chętki żeglowania. Niepokoiłem się bardzo że łódź wraz z zapasami zostaje na drugim końcu wyspy, ale jakim sposobem sprowadzić ją ztamtąd; sama myśl o tém już mię dreszczem przejmowała, chcąc ją bowiem przeciągnąć pod zamek, trzeba było koniecznie przerżnąć się przez prąd, który mię tak daleko zaniósł na morze. Byłbym szalonym, gdybym się miał znowu na niebezpieczeństwo narażać, a tak łódź kosztująca mię czternaście miesięcy pracy, była teraz zupełnie nieużyteczną.
Po dłuższém zastanowieniu, zrzekłem się myśli porzucenia wyspy. Nieudatna żegluga i przestrach jakiegom doznał, podniosły w mych oczach niezmiernie jéj wartość. Wprawdzie przykrzyło mi się bez towarzystwa ludzkiego, ale kiedym rozważył ile to cierpień i zmartwień wyrządzają sobie ludzie nawzajem, to tęsknota ta zmniejszyła się znacznie. Na méj wyspie byłem nieograniczonym panem, miałem wszystkiego podostatkiem, Bóg darzył mię zdrowiem, a zatém mogłem żyć szczęśliwie i spokojnie.
W miesiąc po owéj żegludze, uzbrojony strzelbą wyszedłem popołudniu w zamiarze zobaczenia co się dzieję z moją łódką, ale zamiast iść wschodnią, puściłem się zachodnią stroną wyspy, chcąc raz przecie zwiedzić ją całkowicie.

Zaledwie doszedłem na wierzch wzgórka położonego nad ujściem rzeczki, gdy nagle rzuciwszy okiem na morze, ujrzałem w oddaleniu jakiś punkt czarny. Wielka odległość nie pozwoliła mi rozpoznać czy to łódź, czy jaka wielka ryba; na nieszczęście nie miałem z sobą perspektywy. Ponieważ przedmiot ów wkrótce zniknął mi z oczu, a zatém puściłem się w dalszą podróż.
Lecz któż opisze moje przerażenie, gdy w miejscu na którém przed czterema laty była wyciśnięta stopa ludzka, ujrzałem mnóstwo porozrzucanych piszczeli, parę czaszek i niepodogryzanych rąk z okrwawionemi palcami. Wszystko to leżało w dużém okrągłém zagłębieniu, w środku którego były ślady świeżo wypalonego ogniska.
Oburzenie, przestrach, zgroza, obrzydliwość, gniew, przykuły mię do ziemi; stałem jak głaz, nie mogąc poruszyć się z miejsca, krew ścięła się w żyłach na widok piekielnéj zwierzęcości ludożerców. Nakoniec przemógłszy odrętwienie, zacząłem biedz napowrót ku mojemu mieszkaniu, nie tyle miotany trwogą, co wściekłością.
Przypadłszy do domu, zacząłem rozważać całą przygodę. A więc obrzydli Karaibowie nie przypływali do wyspy dla zbierania jéj płodów, lecz dla wyprawiania swych uczt obmierzłych. Więc po dziewięciu latach zostawania w samotności, pierwsze zetknięcie z rodem ludzkim, zamiast pociechy i radości, przyniosło mi tak okropne wrażenie. O jakże Bóg łaskaw, że mię im na pastwę nie wydał; gdybym o parę godzin wcześniéj opuścił mieszkanie, niezawodnie wpadłbym w ich ręce, i wtedy zamordowawszy mię okrutnie, byliby wyprawili sobie bankiet z mego ciała.
Wypadek ten napełnił mię znowu bojaźnią: jak złoczyńca wymykałem się z mieszkania, nie myśląc o odwiedzeniu czółna, a to z obawy ażebym nie spotkał się z ludożercami. Sprzęt zboża, zwózkę, oraz wszystkie czynności odbywałem ukradkiem, zawsze od stóp do głów uzbrojony; a nawet nie odważałem się polować bronią ognistą, albowiem dzicy usłyszawszy wystrzał, mogli pójść za jego kierunkiem, wyśledzić mię i zamordować.
Wkrótce nadeszła zima. W tym czasie byłem wolny od odwiedzin ludożerców, gdyż morze wciąż wzburzone, nie dozwoliłoby ich wątłym statkom przebywać przestrzeni rozdzielających oba lądy. Mimo to miałem zawsze pod ręką kilka nabitych muszkietów, a oba falkonety naładowane drobnemi kulami, oczekiwały napastników, ażeby posiać pomiędzy nich śmierć i zniszczenie.

Oswobodzenie Piętaszka.

Widok szczątków ludożerczéj biesiady, nadał dziwny zwrot moim myślom. Przez całą zimę o niczém innem nie marzyłem, jak tylko o zemście nad dzikiemi. Wyszukiwałem sposobów ukarania obrzydłych biesiadników; pragnąłem serdecznie zejść ich podczas szkaradnéj uczty, srogim odwetem pomścić krew przelaną, i na zawsze odebrać im chętkę odwiedzania méj wyspy i wyprawiania na niéj swych obmierzłych obchodów.
Ale jakże tego dokonać. Czyż mogę sam jeden napaść na dwudziestu lub trzydziestu Karaibów, uzbrojonych w strzały i dżiryty; wszak tak samo można ledz od téj broni, jak od kuli lub szabli.
A gdybyś téż podminował miejsce, na którém palą ogień i pieką ciała ludzkie, i gdy żar dosięgnie prochu, wysadził w powietrze z tuzin tych łotrów? Lecz pomysł ten nie był dobrym: najprzód że nie mogłem przewidzieć gdzie ogień rozpalą za drugim razem, powtóre proch mógłby się zawcześnie albo zapóźno zapalić, a w takim razie zepsułbym napróżno kilkadziesiąt funtów tego nieocenionego materyału.
Późniéj przychodziło mi na myśl, żeby zaczaić się w bezpieczném a nie bardzo odłegłém miejscu z kilkoma muszkietami dobrze nabitemi, wypalić ze wszystkich, a na resztę przerażoną niespodziewaną klęską, wpaść z szablą i pobić do szczętu. Przez parę tygodni rozważałem ten pomysł, tak iż kilka razy śniło mi się, jakobym z dzikiemi staczał walkę, a gdy znów wiosna powróciła, kilka razy wychodziłem dla upatrzenia stosownego miejsca na zasadzkę. Umysł zajęty wciąż chciwemi rzezi obrazami, przedstawiał mi mnóstwo ludożerców padających od strzałów. Nareszcie wynalazłem doskonałą kryjówkę: byłto wąwóz biegnący od strażnicy aż ku wybrzeżu, na którém odbywały się uczty dzikich. Gęsta krzewina zakrywała wybornie wchód do wąwozu. Z strażnicy mogłem doskonale wyśledzić przybycie łodzi, i mieć dosyć czasu, aby przed wylądowaniem Karaibów na wyspę dopaść kryjówki. Ukryty w wielkiém wypróchniałém drzewie, nie widziany przez dzikich, położyłbym z łatwością trupem kilkunastu, zanimby z pierwszego ochłonęli przestrachu.
Przygotowawszy więc cztery muszkiety, umieściłem je wewnątrz pnia wypróchniałego, a co rano z dwoma pistoletami i szablą wychodziłem na zwiady ku wybrzeżom; lecz parę tygodni upłynęło, a dzicy nie pokazywali się wcale. To ostudziło mój zapał nieco, a powoli myśli zaczęły brać inny kierunek.
— Chcesz karać ludożerców — mówiłem sam do siebie, — a rozważ czy masz do tego prawo? Cóż oni winni, że pogrążeni w ciemnocie, hołdując starym zwyczajom, a może przepisom religijnym, robią tylko to samo co robili ich ojcowie, i czego się od nich nauczyli; rozważno jak postępują twoi bracia Europejczycy, niby to oświeceni i wykształceni: ile oni w niepotrzebnych i niesprawiedliwych wojnach ludzkiéj krwi przelewają, niszczą miasta i pustoszą krainy całe. Przypomnij sobie z jaką odrazą każdy uczciwy człowiek wspomina nazwiska Korteza, Pizarra, Almagra i innych rabusiów hiszpańskich, którzy tysiącami mordowali Indyan, nie uważając nawet tych biedaków za ludzi[1]. Powiedzże mi teraz, kto cię zrobił sędzią i katem Karaibów, nie wiedzących nawet że źle robią? Zastanów się dobrze nad tém co zamyślasz uczynić, gdyż może czyn twój będzie tak obmierzły Bogu, jak tobie ludożerstwo dzikich.

Uwagi te silnie na mnie wpłynęły. Zrzekłem się zamiaru napadania na Karaibów, uznając niesprawiedliwość karania ludzi, którzy mi nic złego nie uczynili. Postanowiłem tylko bronić się w razie napadu, albo téż walczyć wtenczas, jeżeliby szło o ocalenie życia człowiekowi przeznaczonemu na pożarcie. Do tego postanowienia przyczyniła się także uwaga, że w razie rozpoczęcia walki, mogłem być zwyciężonym; gdyby bowiem chociaż jednemu powiodło się uciec, mógłby przez zemstę naprowadzić na mnie tysiące swych współrodaków a wtenczas nicby i strzelby nie pomogły.
Wyrzekłszy się zamiaru wojowania dzikich, wybrałem się uzbrojony na nową wycieczkę, dla zajęcia się przeprowadzeniem mego czółna z odległéj zatoki, gdzie blisko trzy miesiące zostawało. Zamiast narażać się na prąd, objechałem północno zachodnią stronę wyspy, i zawinąłem w przystani leśnéj od zamku o tysiąc kroków odległéj, na wschodniéj stronie tegoż położonéj, gdzie była doskonale ukrytą przed Karaibami w nadbrzeżnych zaroślach.
Wreszcie byłem zupełnie spokojny, przekonawszy się że dzicy na wyspę lądują jedynie dla pożarcia ciał ludzkich i nie oddalają się z wybrzeża, a zatém mogłem bezpiecznie mieszkać w zamku i oddawać się zwykłym zatrudnieniom.
Co tylko było mi bardzo niedogodném, to potrzeba ukrywania méj obecności na wyspie; powstrzymanie się od polowania i rozniecenia ognia po za obrębem mieszkania, z obawy, ażeby Karaibowie nie dostrzegli że tu ktoś przebywa; wróciłem więc do polowania na zające z łukiem. Kóz nie potrzebowałem strzelać, bo moja trzoda powiększyła się do czterdziestu kilku sztuk, i co rok śmiało było można zabić ich dziesięć na pokarm. Nadto muszę nadmienić, że poczciwy Amigo tak się wprawił do chwytania zajączków, że nieraz przyniósł mi z lasu żywcem owoc swego polowania.
Dziesiąta rocznica od wylądowania mego na wyspę, przeszła jak zwykle na poście i modlitwie. Gdym się obejrzał wstecz na upłynione lat dziesięć, gdym pomyślał że już mam lat 33 skończonych, ciężko mi się zrobiło na sercu.
— Mój Boże! — zawołałem, — oto najpiękniejsze me lata zbiegły samotnie! Towarzysze moi otoczeni rodziną, dziatkami, wiodą przyjemne życie w lubéj ojczyźnie, gdy tymczasem ja nieszczęśliwy żyję tutaj sam jeden, i może już nie ujrzę więcéj rodzinnéj ziemi; ale nie szemrzę bynajmniéj na mój los, a jeżeli Ci się Panie podoba abym tu dni moje zakończył, z poddaniem i pokorą przyjmę Twój wyrok i chwalić będę Imię Twoje.
Czas deszczów przeszedł spokojnie: nie opisuję tu ani zasiewów, ani żniw, albowiem nieraz już o tém gawędziłem szeroko, nadmienię tylko, że wszystkiego zboża miałem podostatkiem i na niczém mi nie zbywało.
Jednej nocy, a było to jak mój kalendarz wskazywał, 24 marca 1670 roku, nie mogłem wcale zasnąć, różne myśli przychodziły mi do głowy, a ludożercy nie mały udział w nich mieli; zmęczony bezsennością i myślami dopiero nad ranem wpadłem w sen głęboki.
Dziwne marzenie zapełniło ten chwilowy spoczynek. Śniło mi się że wyszedłem na przechadzkę, w stronę gdzie lądowali dzicy... wtém dwa czółna przybiły do brzegu i wysiadło z nich kilkunastu Karaibów, wiodąc kilku nieszczęsnych na pożarcie. Nagle jeden z nich wyskoczył z gromady, i zaczął uciekać ku krzakom za któremi stałem. Wybiegłszy naprzeciw niemu, zaprowadziłem biedaka do zamku; naówczas padł na kolana, błagając o pomoc przeciwko swoim prześladowcom. Kazałem mu przebyć wał po drabinie, co téż wykonał. Od owéj chwili miałem towarzysza niedoli, i spodziewałem się przy jego pomocy w mém wątłém czółnie wydostać się z wyspy. W téj chwili przebudziłem się i czémprędzéj obejrzałem wkoło, aby się przekonać czy to był sen, czy jawa. Na nieszczęście byłoto tylko marzenie.
Sen ten jednakże nowe nastręczył mi plany. A gdyby téż się urzeczywistnił: czyż było niepodobieństwem uwolnić jeńca na rzeź przeznaczonego? A więc do dzieła, trzeba tylko pilnie uważać, kiedy dzicy znów wylądują na wyspę, a przygotowawszy broń, zresztą zdać się na wolę Opatrzności. Od tego dnia zatém co rano wybiegałem na strażnicę; śledząc przez perspektywę karaibskich łodzi. Zamiary nowe rozbudziły całą moją zaciętość. Miałem teraz już sprawiedliwy powód do rozpoczęcia kroków nieprzyjacielskich, chęć sprobowania się z dzikiemi nie dawała mi spokojności. Nie lękałem się walczyć chociażby w wielkiéj liczbie przybyli; mając nadzieję, że niezawodnie odniosę zwycięztwo.






  1. O okrucieństwach wywieranych przez Hiszpanów w Ameryce, podaliśmy obszernie w dziełku dla młodzieży pod tytułem: „Księga najpamiętniejszych odkryć geograficznych.“ Warszawa, 1865 r.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Daniel Defoe.