Przypadki Robinsona Kruzoe/XXXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przypadki Robinsona Kruzoe |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1868 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Władysław Ludwik Anczyc |
Tytuł orygin. | The Life and Strange Surprizing Adventures of Robinson Crusoe |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wylądowawszy szczęśliwie, postanowiłem nie wracać już do okrętu, chyba po przeniesieniu wszystkiego w bezpieczne miejsca; przychodziło mi bowiem na myśl, że jeżeli dzicy z sąsiedniego lądu w istocie przybijają niekiedy do mojéj wyspy, to obecnie znęceni widokiem okrętu mogliby skierować w tę stronę, a zobaczywszy na brzegu takie mnóstwo pak, napadliby mię i zrabowali. Powtóre na okręcie nic już nie było godnego zabrania, a wreszcie lada burza mogła zniszczyć zupełnie owoce mojéj pracy, zamoczywszy proch, cukier, mąkę i suchary.
Przypuszczenie to przejęło mię dreszczem, natychmiast zacząłem przenosić rzeczy do jaskini, ale niektóre były tak ciężkie, że podźwignąć ich nie mogłem, chociaż z okrętu na tratwę za pomocą windy spuszczałem. Przyszło mi na myśl urządzić wózek, co poszło bardzo łatwo. Użyłem do tego lawet od falkonetów, i w ciągu ośmiu dni poprzewoziłem wszystko pod okopy mego zamku. Ażeby zaś niespodzianie nie zaskoczyła mię ulewa, rozpiąłem ogromny namiot z wielkiego żagla zapasowego. Ostrożność ta na złe mi nie wyszła, dziewiątéj albowiem nocy powstała znowu burza połączona z deszczem i piorunami.
Nie lękałem się o przedmioty ulegające zepsuciu od wody, gdyż wszystkie znajdowały się w jaskini, ale kiedy piorun zgruchotał niezbyt odległe drzewo, straszliwa ogarnęła mię trwoga: przypomniałem sobie że tuż obok mnie znajduje się blisko czterechset funtów prochu; gdyby piorun weń uderzył, wyleciałbym w powietrze z całą jaskinią. Klęcząc i modląc się, przepędziłem resztę nocy na kolanach, drżąc za każdą błyskawicą i polecając się Bogu; nakoniec nad ranem burza uspokoiła się i piękna zajaśniała pogoda, ale mimo to przez długi czas nie mogłem przyjść do siebie z przerażenia.
Po śniadaniu umyśliłem przenieść proch do koźléj jaskini, ażeby nie zamokł, pakowałem go w próżne flaszki przywiezione z okrętu, a potem biorąc po kilkanaście do kosza nosiłem do mojego skalistego magazynu, umieszczając je w brylantowéj grocie, to jest w drugiéj jaskini. Zostawiłem sobie tylko do użycia z dziesięć funtów prochu, zakopanego w ziemi w butelkach.
Do jaskini zaniosłem znaczną część innych zapasów i narzędzi, aby w razie napadu dzikich i nie pomyślnego obrotu walki, mieć pewność że nie utracę mych skarbów, chociażbym był zmuszony uciekać.
Mając teraz znaczny zapas broni i amunicyi, a mianowicie narzędzi ciesielskich, umyśliłem obwieść mój zamek palisadą [1]. Zaopatrzony w siekierę i piłę, w towarzystwie psa poszedłem do lasu na ścinanie drzew. Wybierałem na ostrokół drzewa średnicy sześciu lub siedmiu cali, a nadciąwszy pień z boku, piłowałem do reszty; potém po obudwóch końcach zaostrzałem toporem. Pale te były długie na trzy sążnie, ładowałem ich po kilka na wózek i transportowałem do siebie. Pomimo usilnéj pracy z wyjątkiem świąt, zaledwie w sześciu tygodniach przysposobiłem koło dwustu sztuk i teraz mogłem przystąpić do palisadowania.
Wykopawszy rów w odległości dwóch sążni dokoła muru, ustawiałem pale jeden przy drugim, a potém obrzuciwszy je kamieniami, przysypywałem ziemią. Tym sposobem utworzył się gęsty ostrokół, wysoki na dwa sążnie. Zostawiłem w nim co kilka łokci otwór czyli strzelnicę do ręcznéj broni, falkonety zaś umieściłem na trzech wyskakujących kątach, obwód bowiem miał kształt pięciokątu z szeroką podstawą, którą formowała jaskinia.
Po ukończeniu téj pracy, byłem zupełnie zabezpieczony od nieprzyjaciela, chociażby nawet w bardzo przeważnéj liczbie podstąpił pod zamek.
Ponieważ pora deszczowa wkrótce miała się rozpocząć, a ja wciąż zajęty to sprowadzaniem rzeczy z okrętu, to zwożeniem ich, to wreszcie palisadowaniem zamku, nie miałem czasu pomyśleć o uprawie roli i zasiewach, mając więc wolny czas, postanowiłem postawić sobie kuchnią i kuźnią.
Na cegłę trzeba było kopać glinę, jakże mi to teraz poszło łatwo przy pomocy doskonałych łopat; kiedy dawniéj pociłem się grzebiąc dzidą i motyką. Nakopawszy znaczny zapas, wyrabiałem cegłę w formie zrobionéj z desek. Miałem ich dość, porozbierawszy różne przegrody okrętowe i zabrawszy nie mało pak różnéj wielkości.
Mając spory zapas wypalonéj cegły, wykułem z sztaby żelaza kielnią dość zgrabną. W kilku dniach stanęła kuchnia w miejscu, gdzie niegdyś był komin do wędzenia mięsa, zaopatrzyłem ją drzwiczkami i blachą; obok tego wymurowałem ognisko na kuźnią przyprawiwszy miech z boku. Obie znajdowały się pod dachem z desek.
Trzebaż było widzieć pana Robinsona, jak przepasany fartuchem z żaglowego płótna, gotował obiad. Na blasze stał garnek, w którym gotował się rosół z koziny, zasypany kluseczkami z białéj jak śnieg mąki, zagniecionéj papuziemi jajami; obok w rondlu kłębował się plumpuding z ryżu z rozynkami w serwecie zawiązany; na patelni smażyła się młoda papuga, a na brytwannie piekł zajączek naszpikowany słoninką.
Niezawodnie ciekawym jesteś czytelniku, gdzie się nauczyłem gotować. Trzeba ci wiedzieć, że w młodości byłem wielkim ciekawcem i wścibskim, lubiłem przesiadywać w kuchni i patrzeć jak gotuje kucharka. Otóż w téj akademii ukończyłem wydział kucharski, a potrzeba i doświadczenie wypromowały mię na doktora téj sztuki.
Czy téż przypadkiem nie marszczysz brwi z gniewu, że dorwawszy się europejskich przysmaków, zbytkuję, zapominając o jutrze? Wraz ci się wytłumaczę, dlaczego dzisiaj wyprawiam taki bankiet.
Jestto dzień 16 września, rocznica urodzin i imienin mojej ukochanéj matki. Pamiętam jak ten dzień w domu obchodziliśmy uroczyście za dni szczęśliwych dziecinnéj swobody. W dniu tym wszyscy trzej ubrani w najpiękniejsze sukienki, z bukietami jesiennych kwiatów w ręku, prowadzeni przez ojca, spieszyliśmy winszować matce; potém modliliśmy się gorąco w kościele za jéj zdrowie. Po obiedzie zwykle wykwintnym, jeżeli pogoda pozwalała, wybieraliśmy się na jaką wycieczkę za miasto. O jakże szczęśliwe byłyto czasy!.. a dziś....
Postanowiłem więc dzień ten przepędzić uroczyście. Rano nie mogąc winszować matce, pobiegłem do mego kościoła, a ustroiwszy krzyż w kwiaty, długo modliłem się za matkę ze łzami, nie wiedząc czy jeszcze żyje. A teraz gotowałem zbytkowy obiad, i najlepszém winem miałem spełnić jéj zdrowie. Cały mój dwór zaproszony do stołu, dzielił ucztę, używając wszystkich potraw zarówno z panem.
Ponieważ dawniejsze zagrodzenie bambusowe nie zasłaniało mię dobrze od słot jesiennych, sporządziłem więc szczelną ścianę z desek, w któréj znajdowało się okienko z dwóch szyb okrętowych i drzwi z zamkiem wyjęte z kajuty kapitana, mogłem się teraz zamykać na noc, nie obawiając się niespodzianego napadu.
Wnętrze jaskini było wybornie zaopatrzone, na klockach leżały deski, na nich stało łóżko z pościelą, obok stół świeżo zrobiony z desek, na nim świeca woskowa, koło stołu krzesło, nad łóżkiem namiot z żaglowego płótna: a kiedy na kominku buchnął ogień, a drzwi i okno zasłoniłem firanką, można się było rozkoszować i drwić z burzy ryczącéj na dworze.
Przejście wiodące przez korytarzyk zagrodziłem także ścianą, aby uchronić się od wyziewów spiżarnianych. Drugi zaś wychód zatarasowałem tak dobrze, że nikt tamtędy nie mógłby się dostać do jaskini.
Czasami tylko wspomnienie o trzęsieniu ziemi przerażało mię, ale wspomniawszy na Opatrzność, powierzałem się Jéj z ufnością i odzyskiwałem spokojność.
W zimie dni powszednie schodziły mi na pracy, wieczory i święta na czytaniu biblii; ach ta nieoceniona księga, była mi najlepszym towarzyszem i przyjacielem w samotności: w niéj czerpałem zdrój pociech w mém osamotnieniu.
Skoro tylko pierwsze promienie wiosennego słońca zabłysły, natychmiast wziąłem się do uprawy roli. Do radełek zaopatrzonych w jarzma pozaprzęgałem kozy. Z początku nie chciały ciągnąć, lecz pręt był wybornym professorem, i nauczył je posłuszeństwa. Za pomocą tego zaprzęgu zaorałem tak wielki kawał pola w tygodniu, że łopatą nie dokazałbym tego w dwóch miesiącach. Podzieliwszy je na części, pozasiewałem pszenicą, grochem, żytem, jęczmieniem; a wreszcie owsem, przeznaczając go dla kóz. Zasiew zawlokłem broną zrobioną ze szpernali na okręcie znalezionych. Nakoniec zasadziłem kilka garści rozynków, próbując czy mi się nie uda winorośli wyhodować.
Po ukończeniu tych robót, zostało mi parę miesięcy czasu do innych zatrudnień.
Czémże się teraz zająłem? jak sądzisz kochany czytelniku?.. oto budową łodzi.
Czyż ci tak źle na wyspie, zawołasz wzruszając ramionami; wszak masz wszystkiego podostatkiem: pyszne mieszkanie, pełną śpiżarnią, broni i amunicyi podostatkiem. Ileż razy doświadczyłeś niestałości morza, czyż znowu podobnie jak niegdyś w Brazylii chcesz popełnić szaleństwo?.. nie lepiejże zaczekać aż ci Bóg zeszle okręt na ratunek?
Wszystko to prawda, lecz mnie zdawało się inaczéj. Sądziłem, że Opatrzność właśnie dlatego zaopatrzyła mię w rozmaite przyrządy do zbudowania łodzi, ażebym się mógł wyratować z mego położenia.
Wybrawszy drzewo rosnące o kilka kroków od głębokiego strumienia, ściąłem je siekierą, a obrobiwszy zewnątrz toporem, zacząłem wypalać środek rozżarzonemi węglami. Kiedy już zagłębienie zdawało mi się dostatecznem, począłem je wyrównywać dłutem i siekierą, poczém zacząłem kopać rów głęboki na cztery, a na siedm stóp szeroki, ale w tém zaskoczyły mię żniwa. Zbiór w tym roku wypadł bardzo pomyślnie, zebrałem kilkanaście kop zboża różnego, posługując się zamiast sierpa lub kosy, szablą.
Pałasz ten krzywy, muzułmański, wyostrzyłem na brusku z przeciwnéj strony, a przyczepiwszy do kija, używałem jak kosy; o ileż łatwiéj mi było ścinać nim zboże, aniżeli jak wprzódy nożem. Zboże zwiozłem na lawetach od falkonetu i ułożywszy we dwa wielkie brogi, nakryłem strzechą.
Całą zimę tegoroczną pracowałem nad wyrobieniem steru, wioseł i innych sprzętów do wyekwipowania czółna potrzebnych. Czytanie biblii urozmaicało mi tę smutną porę roku, a zawsze wynaleźć umiałem texty, umacniające mię w mém przedsięwzięciu.
Na początku wiosny dokończywszy kopania kanału, z wielkim trudem spuściłem statek na wodę. Nie jestem w stanie opisać radości doznanéj na widok czółna, lekko kołyszącego się na wodzie. Zamierzyłem sprobować żeglugi do lądu stałego, gdzie niezawodnie uda mi się napotkać okręty europejskie, a gdyby się to nie powiodło, przynajmniéj wyspę dokoła opłynąć.
W pośrodku łodzi umocowałem maszt nie wielki i uczepiłem żagiel trójgraniasty, nabrałem żywności, wina, naczynia z wodą, cztery muszkiety i jeden falkonet, aby na przypadek spotkania dzikich, mieć się czém bronić. Przykryłem część łodzi płótnem, chroniąc zapasy od deszczu. Nakoniec umieściwszy w tyle jéj parasol, wypłynąłem na morze dnia 14 stycznia 1668 roku, zapominając w pośpiechu zupełnie o pieniądzach.
Przed samym odjazdem pomodliłem się gorąco pod krzyżem, albowiem mogłem już wcale nie powrócić na wyspę. Na tę myśl łzy zakręciły mi się w oczach, i znowu padłem na kolana, dziękując wszechmocnemu Stwórcy za dziewięcioletni przytułek, i tyle różnych dobrodziejstw jakie z Jego łaski otrzymałem.
Wiatr wydąwszy lekko żagiel, z łatwością zaczął popędzać statek; wybrzeże od którego odbiłem zasiane było mnóstwem skał podwodnych, wypadało więc żeglować ostrożnie, ażeby na początku zaraz nie uledz rozbiciu, i musiałem znacznie nadłożyć drogi, ażeby się wydostać z pośrodka tych raf i haków.
Po za pasmem skał widać było na morzu silny prąd[2], co mię wcale nie cieszyło, gdyż porwany nim mogłem zboczyć z obranego kierunku, i dostać się na otwarte morze, gdzie mię czekała oczywista zguba, w wątłym i licho zaopatrzonym statku.
Cokolwiek bliżéj lądu znajdowała się wielka ławica piasku, postanowiłem zatém płynąć kanałem szerokim, oddzielającym ją od wyspy. Morze wyjąwszy prądu było dosyć ciche, lubo mię niepokoił wietrzyk w kierunku prądu wiejący.
Pomimo to zaufany w mych wiadomościach żeglarskich, rozwinąłem żagiel i polecając się Bogu, wyruszyłem na morze. Co tylko jednak czółno dosięgło wschodniego krańca ławicy, kiedy prąd porwał je z taką gwałtownością, że mimo wysileń wszelkich nie zdołałem więcéj nic zrobić, jak tylko utrzymywać się na brzegu prądu i tym sposobem zmniejszyć szybkość pływu. Napróżno zarzucałem kotwicę, nie dosięgła dna; nadaremnie starałem się lawirować, siła prądu przewyższała moc wiatru, robienie z całéj siły wiosłem było tylko dziecinną igraszką.
Chociażby nawet morze nie zatopiło czółna, to żywność nie wystarczy na długo, a któż wie dokąd będę zmuszony tułać się na przestworze morskim.
W niezmiernéj trwodze i żalu, zwróciłem oczy ku mojéj ukochanéj wyspie.
— O ty droga pustynio! — zawołałem w rozpaczy: — czyż już cię nigdy nie zobaczę! o jeżeli mi Bóg pozwoli dostać się na twe lube wybrzeża, nigdy, nigdy cię więcéj nie opuszczę! Z niezmierném wysileniem robiłem wiosłami w kierunku ławicy, ale byłem już przeszło pięć mil morskich od lądu, i co chwila wyspa coraz bardziéj niknęła mi z oczu, i gdyby nagle niebo się zachmurzyło, niezawodnie straciłbym do niéj drogę. Pogoda wprawdzie była piękna, ale wzgórza wyspy niby czarny obłoczek, rysowały się już tylko zdala na widnokręgu.
Wtém spostrzegłem, że prąd ani tak mętny, ani tak gwałtowny zaczął nieco wolniéj płynąć, a nareszcie natrafiwszy na gromadę skał w niewielkiéj odległości na północy leżących, rozłamywał się na nich i jedna część pędziła daléj w tym samym kierunku, podczas gdy druga zwracała się na południe, właśnie ku wyspie.
Ten rozdział prądu uratował mię: korzystając z zwolnienia szybkości, wsparty powiewem wiatru, zdołałem wpłynąć pomiędzy dwa ramiona. Żeglując z największą ostrożnością, lubo daleko wolniéj jak wprzódy, około piątéj godziny popołudniu wylądowałem szczęśliwie na moją wyspę.
Poczuwszy ziemię pod nogami, zadrżałem z radości: z sercem przepełnioném wdzięcznością, ślubowałem uroczyście zrzec się nadal podobnych próbek żeglowania po otwartém morzu.
Wiatr zapędził mię na północną całkiem nieznaną stronę wyspy, trzeba było tu przenocować. Na drugi dzień wsiadłszy do czółna, trzymając się brzegów, popłynąłem ku zachodowi. Zrobiwszy trzy lub cztery mile morskie, przy pomyślnym wietrze dostałem się do zatoki wrzynającéj się w ląd głęboko, a utworzonéj przez rzekę wpadającą tutaj do morza.
Niepodobna było znaleźć dogodniejszego portu dla mojego czółna. Zostawiłem je tutaj ukryte w gęstych nadbrzeżnych zaroślach, a sam zabrawszy tylko broń i parasol, ruszyłem ku domowi piechotą.
W domu zastałem wszystko nietknięte. Przebywszy zagrodzenie, rzuciłem się jak martwy na łóżko i zasnąłem. Lecz któż opisze moje przerażenie, gdy mię nagle przebudził jakiś głos wołający: „Robinsonie! Robinsonie Kruzoe! jakżeś ty biedny!“
Nie wytrzeźwiony całkiem ze snu, usiadłem na posłaniu, oglądając się z trwogą kto na mnie woła. Z początku myślałem, że mi się we śnie przywidziało; lecz wnet powtórne usłyszałem wołanie.
Obracam z trwogą szybko głowę i widzę na zagrodzeniu siedzącą papugę, która drze się przeraźliwie powtarzając wciąż te same słowa. Nieraz w strapieniu wymawiałem je w głos, a pojętny ptak nauczył się ich, i teraz takiego mi strachu napędził.