Przypadki Robinsona Kruzoe/XXXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przypadki Robinsona Kruzoe |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1868 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Władysław Ludwik Anczyc |
Tytuł orygin. | The Life and Strange Surprizing Adventures of Robinson Crusoe |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Upłynęło od tego czasu około dwóch miesięcy, gdy o świcie 15 maja ujrzałem z strażnicy pięć łodzi napełnionych dzikiemi, które przybiły do brzegu w miejscu zwykłego lądowania. Liczba tak wielka przeraziła mię: wiedziałem że na jednéj łodzi bywa sześciu do ośmiu dzikich, zdawało mi się więc zuchwalstwem napadać na tak wielką gromadę. Zamiast zatém uderzyć na nich, schroniłem się do zamku, a nabiwszy strzelby i falkonety świeżym podsypawszy prochem, gotowałem się do obrony.
Godzina jednak nadaremnego oczekiwania ubiegła, a nawet szmer najmniejszy nie dolatywał mych uszu, tego mi było za długo. Koniecznie chciałem wiedziéć co się dzieje w mém państwie. Wziąwszy więc strzelbę, wyruszyłem ostrożnie ku pagórkowi leżącemu na krańcu lasu, przytykającego do wybrzeża, na którém znajdowali się dzicy.
Przybywszy na miejsce, ukryty za drzewem, zacząłem przez perspektywę przypatrywać się Karaibom. Blisko trzydziestu trzymając się za ręce, tańczyło około wielkiego ogniska, wykonywając szczególniejsze miny i giesta. Wtém kilku innych wyprowadziło dwóch jeńców z czółna, ciągnąc ich ku gromadzie w zamiarze zamordowania. Ale kiedy jeden padł pod ciosem kamiennéj siekiery, drugi zerwawszy więzy zaczął uciekać z niezmierną szybkością, właśnie w kierunku wzgórza na którém stałem. Przeląkłem się bardzo widząc to, gdyż cała gromada dzikich mogła się za nim puścić w pogoń, lecz na szczęście trzech tylko zaczęło ścigać jeńca, który przez ten czas nim się gonić namyślili, już potężny kawał ubiegł.
Pomiędzy wzgórzém na którém stałem a dzikiemi, znajdowała się odnoga morska na kilkanaście sążni szeroka. Jeżeli jeniec chciał ujść ścigającym, musiał ją koniecznie przepłynąć; tak się téż stało. Przybywszy nad brzeg, wskoczył w morze; po kilku śmiałych rzutach był już, już na drugiéj stronie i zaczął okrążać pagórek. Z trzech ścigających, jeden zapewne nie bardzo wprawny w pływanie, namyślił się i wrócił; dwóch innych przepłynęło zatokę.
Widocznie sen mój się spełniał: Opatrzność powoływała mię ażebym wyratował nieszczęśliwego. Zbiegłem szybko z pagórka i stanąłem pomiędzy uciekającym a goniącymi, zawołałem na niego aby się zatrzymał, lecz biedak przeląkł się mnie, podobnie jak swych nieprzyjaciół. Dając mu znak żeby się nie bał i przyszedł do mnie, zwróciłem się naprzeciw ścigających, a gdy jeden z nich koło mnie przebiegał, zgruchotałem mu czaszkę kolbą; lękałem się bowiem strzelić, ażeby hukiem nie zwabić całéj gromady, chociaż w takiéj odległości możeby nie usłyszeli wystrzału. Towarzysz zamordowanego na ten widok stanął jak wryty, lecz ujrzawszy mię wychodzącego z za drzewa, wymierzył z łuku. Uprzedzając strzał, wypaliłem z strzelby kładąc go na miejscu trupem.
Wystrzał, ogień i dym, niezmiernie przeraziły ściganego: stanął jak wryty, a poznałem po nim, że miał chętkę uciekać. Powtórzyłem przyzywający znak, postąpił więc parę kroków naprzód i znów się zatrzymał, drząc jak listek, myśląc zapewne że go chcę schwytać i pozrzeć.
Urwawszy zieloną gałązkę, począłem przyjaźnie kiwać na niego. To go ośmieliło więcéj: szedł więc ku mnie przyklękując co parę kroków, nareszcie zbliżywszy się zupełnie, padł na twarz, pochwycił mię za nogę i postawiwszy ją sobie na głowie, bełkotał słowa których nie mogłem zrozumieć; podniosłem go, przycisnąłem do piersi, i zrobiłem co tyko można ażeby mu dodać odwagi.
Tymczasem dziki powalony uderzeniem kolby, podniósł się: pokazałem to uratowanemu. Na ten widok wpadł w niezmierne wzruszenie, i składał ręce wskazując na szablę przy moim boku zawieszoną. Dałem mu broń żądaną, z którą w mgnieniu oka przebył przestrzeń dzielącą go od wroga, i jedném cięciem zmiótł mu łeb z karku tak zręcznie, że ciosu tego nie powstydziłby się najlepszy kat europejski. Poczém natychmiast wrócił, składając głowę nieprzyjaciela u stóp moich.
Widziałem z jego poruszeń, że nie mógł wyjść z podziwienia, iż w takiéj odległości zabiłem drugiego Karaiba. Prosił mię na migi żebym mu pozwolił iść go obejrzeć, na co łatwo przystałem. Przybliżywszy się do trupa, począł mu się przyglądać i przewracać na wszystkie strony; nakoniec przypatrywał się ranie zadanéj w piersi, z któréj nie wiele krwi płynęło, (gdyż wylała się wewnątrz klatki piersiowéj). Nakoniec zabrawszy łuk i strzały zabitego, powrócił do mnie. Dałem mu znak żeby udał się za mną ku jaskini, lecz ten syn pustyni daleko był przezorniejszym jak ja, gdyż wskazawszy na trupów, dał mi do zrozumienia, że trzeba ich wprzódy pochować, aby towarzysze natrafiwszy na ciała, nie pobiegli nas ścigać. Dziki przywiązawszy do ciał pasami od sajdaków kamienie, obudwóch w głębie zatoki wrzucił.
Nie namyśliłem się jeszcze dokąd mojego gościa zaprowadzę. Stosownie do wieszczego snu, należało dać mu kwaterę w zamku, lecz ostrożność radziła, aby go tymczasem w koźléj jaskini pomieścić. Wprawdzie były tam wszystkie kosztowniejsze zapasy i amunicya, lecz te znajdowały się w drugiéj części za długim korytarzem, zagrodzonym głazami, więc ich, a témbardziéj w ciemnościach znaleźć nie mógł.
Przyprowadziwszy jeńca do jaskini, dałem mu kawał placka jęczmiennego, parę bananów i garnczek wody, poczém zostawiwszy mu posłanie i kołdrę, poszedłem do zamku.
Wypadek ten nadzwyczajne wywarł na mnie wrażenie, lecz czasu do rozmyślań nie było. Wybiegłem na strażnicę zobaczyć co dzicy robią. Jedni jeszcze siedzieli około ognia kończąc ucztę obrzydliwą, tymczasem drudzy chodzili ponad zatoką niespokojnie, szukając zapewne swych towarzyszy; kiedy jednak zaczął się odpływ morza, wszyscy siedli na czółna i odpłynęli.
Uspokojony tém, poszedłem zobaczyć co robi mój wyzwoleniec: napotkałem go siedzącego przed jaskinią na trawie, a gdy mię ujrzał, znowu upadł na twarz i czołgając się zbliżał ku mnie. Podźwignąwszy go, dałem do zrozumienia że nie chcę takiéj uniżoności.
Byłto ładnie zbudowany wysmukły chłopiec, mogący mieć 20 lub 21 lat, cery miedzianéj, orlego nosa. Rysy jego przyjemne, nie miały w sobie nic dzikiego, długi włos czarny spływał na ramiona; oko wyraziste, duże i czarne, tchnęło łagodnością, a dwa rzędy zębów białych wyglądały jak kość słoniowa, kiedy śmiejąc się otwierał usta ładnie uformowane.
Rozmawialiśmy znakami, które doskonale pojmował, czasami wymawiał jakieś słowa, a dźwięk mowy ludzkiéj od dziesięciu lat niesłyszanéj, zachwycał mię, chociaż jéj nie rozumiałem. Przedsięwziąłem go po angielsku wyuczyć, a pokazując na siebie, wymawiałem: „Robinson“, dając znak żeby powtórzył, co mu się téż powiodło nie źle. Następnie znowu wskazując na niego, mówiłem „Piętaszek“, albowiem dzień dzisiejszy był piątek i dlatego nadałem mu to imię. Nareszcie nauczyłem go wymawiać „tak“ i „nie“ i na tém zakończyła się pierwsza lekcya.
Przez noc zostawiłem Piętaszka w grocie, na drugi dzień rano wziąłem go do zamku, ażeby się ubrał, gdyż chodził zupełnie nago. Kiedyśmy przechodzili około miejsca zkąd widać było scenę biesiady wczorajszéj, pokazywał mi na migi, że radby zobaczyć czy nie zostało co z resztek, okazując wielki apetyt na ludzkie ciało. Wtedy wyraziłem mu obrzydzenie moje, dając uczuć że to było szkaradną rzeczą jeść ludzi. Poczém widząc że dzicy zniknęli bez śladu, zapragnąłem obejrzeć miejsce wczorajszéj biesiady. Bojąc się jednak czy gdzie dzicy w ukryciu nie pozostali, uzbroiłem Piętaszka w łuk i siekierę, a sam wziąwszy szablę, pistolety i strzelbę, ruszyłem naprzód.
Wkrótce przybyliśmy na miejsce. Cóż za okropny widok! dokoła mnóstwo szczątków ciał ludzkich: pięć rąk, trzy czaszki i kilka piszczeli; palce pokrwawione, wpół ogryzione, kawały mięsa opalonego. Takie mię porwało obrzydzenie, że doznałem bardzo nieprzyjemnéj słabości, która mi przecie ulżyła. Przeciwnie, Indyanin spoglądał z niezmiernym apetytem, i gdyby nie groźne moje spojrzenia, byłby niezawodnie ogryzł kostkę którego przyjaciela.
Widząc mię stojącego z załamanemi rękoma, usiłował gestami dać do zrozumienia, że wraz z trzema towarzyszami, w bitwie stoczonéj na wyspie ku południowi położonéj, dostał się do niewoli, że to są właśnie głowy jego współrodaków, których pożarł nieprzyjaciel.
Wykopawszy dół, pogrzebaliśmy resztki nieszczęśliwych ofiar, poczém ruszyłem ku zamkowi, gdzie przybywszy, wyjąłem z garderoby zabranéj z okrętu koszulę, majtki, kaftan i czapkę, i ustroiłem w nie Piętaszka.
Widząc się przybranym tak jak ja, Indyanin nie posiadał się z radości: skakał jak dziecko i klaskał w ręce; lecz wkrótce ubiór zaczął mu dokuczać, bo chodząc przez całe życie nago, nie mógł znieść nic na sobie; chciał zrzucić suknie, ale na to nie pozwoliłem. Po kilku dniach przyzwyczaił się do noszenia ubioru.
Teraz szło o pomieszczenie nowego gościa, nie chciałem go przypuścić do wspólnego mieszkania, raz dlatego żem mu nie bardzo ufał, a powtóre że to ograniczałoby moją swobodę. Wystawiłem mu więc małą komórkę z desek, tuż przy mieszkaniu. Piętaszek był bardzo kontent ze swego domku, obawiał się tylko psa, ale wkrótce poznawszy łagodność tego zwierzęcia polubił je bardzo.
Obawy moje i niedowierzanie niezadługo całkiem ustały. Bóg w tém kolorowém ciele najzacniejszą duszę umieścił; nigdy najmniejszy upór lub niezadowolenie nie okazało się na twarzy poczciwego Piętaszka. Przywiązał się do mnie jak do ojca, i wszelkiemi sposobami starał się okazywać wdzięczność za ocalenie życia. Wesoły, żywy, niezmordowany w pracy, rozpędzał jak mógł moją tęsknotę. Przykro mi było tylko, że się z nim rozmówić nie mogę; natychmiast téż wziąłem się do uczenia go po angielsku. Pojętność miał wielką i z każdym dniem robił postępy.
Chcąc oduczyć Piętaszka od ludożerstwa, dałem mu skosztować koziego mięsa. Aby go dostać, a przy téj sposobności pokazać jak się poluje, wziąłem go z sobą do lasu. Wkrótce na szczycie skały ujrzałem koźlątko, a dawszy znak Piętaszkowi aby się spokojnie zachował, wypaliłem. Trafione zwierzę spadło na dół, ale i mój towarzysz także leżał na ziemi, klekotając ze strachu zębami. Po chwili podniósł się ostrożnie oglądając swe ciało, a gdy na niém rany nie znalazł, popełznął do nóg moich, bełkocząc coś ze łzami. Podniosłem go i uśmiechnąłem się przyjaźnie, wskazując na koźlątko aby je przyniósł. Uczyniwszy to, odskoczył w tył, patrząc z dziwną bojaźnią i uszanowaniem na strzelbę. Nabiłem ją powtórnie, chcąc nieboraka ośmielić i oswoić z strzelaniem, a zarazem wytłumaczyć użycie broni. Poszliśmy daléj: wkrótce na drzewie zawrzeszczała papuga, pokazałem ją palcem Piętaszkowi, a potém wymierzywszy broń, zwróciłem go twarzą ku ptakowi. Wystrzał padł i papuga zleciała, ale mimo tych objaśnień, Piętaszek znów przewrócił się na
trawę.
Kiedy ochłonął z przestrachu, kazałem mu przynieść papugę, i z tą podwójną zdobyczą pomaszerowaliśmy do domu. Natychmiast obciągnąłem, wypaproszyłem i pokrajałem na sztuki koźlę. Pieczeń smakowała memu gościowi niezmiernie, patrzał tylko zdziwiony na mnie posypującego mięso solą. Podałem mu posolony kawałek, wziął go do ust, ale wypluł czémprędzéj. Wtedy ja wziąłem nieposolony kawałek i postąpiłem z nim jak on z tamtym, okazując podobne obrzydzenie, lecz to go wcale nie przekonało, aby sól miała być przysmakiem i nigdy się nie dał nakłonić do jéj użycia.