Przypadki Robinsona Kruzoe/XXXV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przypadki Robinsona Kruzoe |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1868 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Władysław Ludwik Anczyc |
Tytuł orygin. | The Life and Strange Surprizing Adventures of Robinson Crusoe |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Odtąd rozpoczęła się nowa era w życiu mojém. Bóg nareszcie ulitował się nad biednym samotnikiem, i zesłał mu towarzysza po dziesięcioletniéj pokucie. Nie mogąc innym sposobem okazać méj wdzięczności miłosiernemu Stwórcy, postanowiłem przynajmniéj wypłacić się za to nieocenione dobrodziejstwo wyuczeniem Piętaszka prawd świętéj religii chrześciańskiéj, a prócz tego wykształcić go jak można i starać się aby na zawsze zachował poczciwość i nieskazitelność duszy.
W krótkim czasie uczeń mój zrobił takie postępy w mowie, że o najpotrzebniejszych rzeczach mogliśmy się rozmówić; w rok zaś szczebiotał wcale nie źle. Przez ten czas nauczałem go opatrywania kóz, prac koło roli, siania i żęcia; oprócz tego garncarstwa, piekarstwa, krawiectwa, ciesiołki, i wszystkiego co sam umiałem. We wszystkiém okazywał wiele pojętności, jeszcze więcéj dobrych chęci. Wkrótce mogłem się nim wyręczać; pracowaliśmy wspólnie, i nigdy nie dałem mu uczuć że go uważam za służącego, gdyż w saméj rzeczy był moim przyjacielem.
Rok ten upłynął nam bardzo prędko i przyjemnie. Kiedy już mógł odpowiadać na moje pytania, prowadziliśmy gawędki zajmujące. Jednego dnia zacząłem go wypytywać o kraj rodzinny.
— To tam... tam daleko Piętaszka wyspa — odrzekł wskazując na południe, — a tam daléj druga, gdzie mieszkają jego nieprzyjaciele.
— Czy pokolenie do którego należysz, zwyciężyło kiedy wrogów?
— O tak, my bijemy bardzo dużo nieprzyjaciela, a on ucieka.
— Jeżeli się tak dobrze bijecie, dlaczegóż dałeś się złapać?
— Piętaszek i trzech zjedzonych byli daleko. Nieprzyjacioł wielka moc obskoczyła nas, tak dużo nie można bić, i już wszyscy w łodzi leżą związani.
— A czemuż wasi wojownicy nie przyszli wam na pomoc?
— Bo nas zaraz wsadzili do łodzi i tamtych zabili a Piętaszek uciekł.
— Czy wy także zabijacie i pożeracie niewolników?
— Tak, bracia Piętaszka jedzą... wszystkich jedzą tu na téj wyspie, bo w domu nie wolno.
— A ty czy byłeś tutaj kiedy z niemi?
— Piętaszek był tam daleko — rzekł wskazując na zachód.
— Czy łodzie wasze rozbijają się kiedy?
— Nie, ale trzeba jechać ostrożnie, bo jak morska rzeka porwie, to już czółno do domu nie powróci.
Widać więc że znali ów gwałtowny prąd, który mię omało nie porwał na przestwory oceanu. Piętaszek zawsze mówił o sobie w trzeciéj osobie, podobnie jak to czynią dzieci. Naród swój nazywał „Karib,“ podobnie jak i innych wyspiarzy, z tą tylko różnicą, że gdy mówił o swoich, nazywał ich „Mocny Karib.“
Opowiadał mi także, że na południu w dużéj ziemi, biali ludzie wymordowali całe narody Indyan. Widocznie odnosiło się to do Hiszpanów, których okrucieństwa były tak straszne, że wieść o nich doszła do uszu Karaibów.
Zaprowadziłem go raz do mego czółna, a wskazując je spytałem:
— Czy można na takiém dostać się do ziemi, gdzie biali ludzie mieszkają?
— O nie... nie... trzeba dwa czółna takie jak Robinsona, bo jedno morze przewróci.
Nie mogłem zrozumieć z początku, dlaczego jedno czółno może woda zatopić, a dwóch nie; późniéj dopiero pomiarkowałem, że nieumiejąc powiedzieć dwa razy większe, mówił dwa czółna.
W półtora roku po swém przybyciu na wyspę, Piętaszek tyle się nauczył po angielsku, że mogłem już zacząć z nim naukę religii.
Jednego razu usiedliśmy w niedzielę pod drzewem, a ja go zapytałem:
— Czy wiesz kto stworzył to wszystko co widzisz w około?
— Wiem. Wszystko to zrobił stary, bardzo stary Benamuki. On mieszka na bardzo wysokich górach, i jest starszy jak ziemia i morze.
— Czy modlisz się do niego?
— Nie... Piętaszkowi nie wolno, ani żadnemu Karibowi, tylko Uwukakis starzy chodzą do niego na górę i mówią to o co ich Karibowie prosili; jakby kto inny poszedł, to go Benamuk i zabije i pozrze, bo jest zły, bardzo zły. Trzeba mu dać dużo ryb i patatów, żeby piorunami nie zabił Karibów i chat ich nie spalił.
— A jak z was który umrze, co się z nim dzieje?
— Idzie do Benamuki, ale tylko życie, a ciało palą albo jedzą.
Z téj rozmowy poznałem, że kapłani Karaibów zwani Uwukakis, obrawszy się pośrednikami między ludem a bożkiem Benamuki, utrzymują dzikich w ciemnocie i zabobonie, i wyciągają z nich ofiary, któremi się bogacą.
Zacząłem to objaśniać Piętaszkowi; słuchał mię ze zdziwieniem i oburzeniem. Potém dałem mu poznać Boga chrześcian, Boga dobroci i miłości, Stworzyciela i Ojca najmiłosierniejszego. Mówiłem mu długo o niebie, o życiu wieczném, o nagrodzie dla poczciwych, o karze na występnych. O miłości ku Bogu i bliźniemu, i czci z jaką wielbić powinniśmy naszego dobrotliwego Pana.
Indyanin słuchał mię z największą uwagą, kiwając głową i wznosząc piękne oczy ku niebu. Widziałem że najbardziéj podobało się życie naszego Zbawiciela, jakotéż modły wprost do Stwórcy zanoszone; zachwycał go opis mądrości i potęgi Bożéj, a uderzała wszechmocność Stwórcy.
— Bóg twój Robinsonie — zawołał, — musi być daleko potężniejszy, bo jest wszędzie, słyszy wszystko i wszystko może: tymczasem Benamuki stary siedzi na górze, zamiast królować nad słońcem i nad gwiazdami, i o niczém nie wie, tylko o tém co mu Uwukaki powiedzą.
— Masz słuszność Piętaszku — odpowiedziałem mu, — potężniejszy jest od wszelkich istot, bo je sam stworzył.
Oprócz tego opowiedziałem Piętaszkowi moje przygody, nie ukrywając błędów i wad, które mię w stan opuszczenia wtrąciły; daléj mówiłem mu o rozmaitych państwach europejskich, o wielkich miastach i ich przemyśle, o naszéj potężnéj flocie, tłumaczyłem siłę i użytek prochu: wszystkiego słuchał z wielką uwagą i podziwieniem.
W pół roku po naszém poznaniu się, podarowałem Piętaszkowi nóż składany, kordelas i siekierę. Dary te niezmiernie go ucieszyły, i tak je szanował, że w półtrzecia roku potém, mało co znać było że je często używa.
Jednego dnia gdym mu narysował piórem szalupę, zapytując czyby wspólnie ze mną podobnéj nie potrafił zrobić, zawołał żywo:
— Wiem! wiem, widziałem taką samą...
— Gdzie widziałeś? — zagadnąłem skwapliwie.
— W domu na naszéj wyspie. Raz dwa dni była wielka burza, pioruny, błyskawica; trzeciego dnia rano, bardzo rano, morze wyrzuciło na brzeg duże czółno z białemi ludźmi; mieli brody i wąsy i trochę broni, ale nie z piorunami, tylko same pałasze.
— Wielu ich znajdowało się na statku? — zapytałem.
Piętaszek myślał długo, jakby sobie przypominał, potém zawołał:
— Siedmnaście, tak, siedmnaście białych brodatych ludzi.
— Cóż się z niemi dzieje? — zapytałem.
— Żyją tam gdzie dom Piętaszka, na południu.
— Czy dawno?
— Już od tego czasu pięć razy były wielkie deszcze.
Właśnie pięć lat upłynęło od rozbicia się okrętu przy moich wybrzeżach. Zapewne osada jego wśród nocy zmyliwszy kierunek, wylądowała na wyspie Piętaszka.
— Czyż podobna — zawołałem zdziwiony, — żeby twoi rodacy nie pożarli białych?
— Nie, nie... oni jedzą tylko nieprzyjacioł, jeżeli ich zabiorą na wojnie do niewoli, a biali pomagają moim bić wrogów.
Opowiadanie to zrobiło na mnie silne wrażenie, pragnąłem dostać się do wyspy i zobaczyć rozbitków.
— Czy nie pamiętasz wyrazu choć jednego, jakiegokolwiek z ich mowy.
— O tak pamiętam, mówią często „Dios“[1].
— Więc to Hiszpanie — zawołałem, — o czemuż nie Anglicy.
W jakiś czas potém poszliśmy w południową stronę wyspy, a stanąwszy na wysokiéj górze, ujrzeliśmy w oddaleniu na morzu ziemię.
— Patrz, patrz! Robinson! tam mój dom! tam mój dom, — zawołał Piętaszek i zaczął mocno płakać.
— Wszak byłbyś bardzo szczęśliwy, gdybym ci pozwolił wrócić do twéj wyspy.
— O tak Robinsonie, chciałbym zobaczyć mego ojca.
— Więc wracaj, a będziesz znowu walczyć i pożerać schwytanych niewolników.
— Nie, Piętaszek nie będzie nigdy jadł ludzi, chce tylko zobaczyć ojca, ale potém wrócić do ciebie, bo on bardzo kocha Robinsona.
— Czy nie moglibyśmy razem popłynąć?
— Och dobrze, dobrze, — ale potém dodał zasmucony: — Nie można, Robinsona czółno małe, morze przewróci.
— Płyń sam, bo twoi towarzysze mnieby zamordowali i pożarli.
— Nie, oni Robinsona będą kochać, bo obronił Piętaszka, a on sam nie popłynie.
— Czemubyś nie miał sam popłynąć?
— Robinson bardzo zły na Piętaszka, bo go chce od siebie wypędzić.
— O nie, mój przyjacielu, ale chciałbym ci sprawić radość. Cóżbyś robił wróciwszy do swoich?
— Powiedziałbym im, że Benamuki jest bardzo słaby bóg, a Uwukaki oszusty.
— Toby cię zabili.
Piętaszek się zamyślił, a potém rzekł:
— Nauczyłbym ich o Bogu chrześciańskim, o niebie, o Zbawicielu, toby sami porzucili starego bożka.
— Jedź, jedź kochany bracie — zawołałem, — zostań między twemi, ja tu znowu sam żyć będę.
Indyanin odbiegł do miejsca gdzie rzeczy leżały, przyniósł siekierę, i klęknąwszy podał mi ją.
— Cóż to ma znaczyć — zapytałem zdziwiony.
— Niech Robinson zabije Piętaszka, a nie mówi tak więcéj.
Uścisnąłem poczciwego chłopca, dowód ten przywiązania rozrzewnił mię. Postanowiłem razem z nim popłynąć w odwiedziny do jego rodaków.
Wkrótce téż potém wzięliśmy się do budowy czółna. Piętaszek wybrał potężne drzewo, spuścił go wraz ze mną, i z największą zręcznością przy mojéj pomocy wyrobił z niego w dwóch miesiącach obszerne czółno, mogące ośmiu ludzi pomieścić. Używaliśmy do téj roboty naprzemian siekiery i ognia; o ileż był zgrabniejszym i bieglejszym odemnie.
Aby je spuścić na morze, potrzebowaliśmy aż czternastu dni; dodałem do tego maszt, żagle i ster, a Indyanin nie mógł wyjść z podziwienia, widząc jak z ich pomocą statek szybko i w obranym płynie kierunku. Karaibowie bowiem podówczas używali tylko wioseł.
Od tego dnia co niedziela wypływaliśmy na morze, chciałem albowiem obeznać Piętaszka z europejskiém żeglowaniem; i tu nauka w las nie poszła: w kilkunastu wycieczkach chłopak wyszedł na wybornego majtka. Umyśliliśmy zaraz po żniwach puścić się na morze i zabawić z parę tygodni w ojczyznie Piętaszka. Radość jego była niepohamowaną, i już wszystko było gotowe do żeglugi, kiedy nowy wypadek zmusił nas do odroczenia planu wycieczki.