Przypadki Robinsona Kruzoe/XXXVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przypadki Robinsona Kruzoe |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1868 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Władysław Ludwik Anczyc |
Tytuł orygin. | The Life and Strange Surprizing Adventures of Robinson Crusoe |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W piękny dzień wiosenny przygotowawszy wszystko do podróży, już mieliśmy wyruszyć, kiedy przyszło mi na myśl, że przydałyby nam się żółwie jaja na drogę, wysłałem więc Piętaszka żeby ich nazbierał. Chłopiec wziąwszy psa pobiegł szybko w las, po za którym było miejsce obfitujące w żółwie gniazda. W kwadrans potém usłyszałem przeraźliwe wycie psa; obejrzawszy się w stronę zkąd głos dochodził, ujrzałem biegnącego Piętaszka, który przypadłszy z największą trwogą, zawołał:
— Ach Robinsonie! biada! biada!
— Co się stało? na Boga, mów prędzéj.
— Tam! tam! na dole — wołał drżąc ze strachu, — jeden, dwa, trzy czółna... sami nieprzyjaciele Piętaszka... przypłynęli złapać go i zjeść.
Starałem się wszelkiemi sposobami uśmierzyć jego przestrach, gdy zaś przyszedł nieco do siebie, rzekłem:
— Piętaszku, musimy z niemi walczyć; czy masz odwagę?
I cóż to znaczy, wszak umiesz już dobrze strzelać, nasze kule część położą trupem, inni przestraszeni śmiercią swych towarzyszy i hukiem strzelb, pierzchną... wtedy ich pokonamy do reszty; pamiętaj żem ci życie ocalił, a więc walcz mężnie i rób to wszystko co ci każę.
— Piętaszek umrze za ciebie jeżeli każesz.
Udaliśmy się do jaskini: dałem Indyaninowi porządny łyk rumu, którego jeszcze nigdy nie pił, dla nadania mu śmiałości, poczém nabiwszy cztery pistolety i sześć muszkietów kulami i lotkami, wybiegłem na strażnicę zobaczyć co się dzieje na wybrzeżu.
Przez perspektywę z łatwością policzyłem dzikich. Było ich dwudziestu jeden; wylądowali przeciw swemu zwyczajowi na wschodnio południowém wybrzeżu, tam właśnie gdzie najczęściej łowiłem żółwie. Zdziwiło mię to bardzo, bo nigdy w téj stronie nie bywali. Miejsce to było płaszczyzną gęsto zarosłą, o ośmdziesiąt kroków od brzegu morskiego odległe. Zdawało mi się że przywieźli trzech jeńców, i po nic innego na wyspę nie przybyli, jak tylko dla odprawienia swéj obrzydłej uczty zwycięzkiéj. Zbiegłem na dół i wziąwszy na przypadek bochen chleba i flaszkę z rumem, dałem znak mojemu wojsku do pochodu. Prawe skrzydło stanowił Piętaszek, lewe Amigo, ja zaś środek i rezerwę. Nakazałem Indyaninowi aby się jak najciszéj zachował: pies dobrze utresowany, szedł także stłumiwszy wycia, najeżona jednak sierć i spuszczony ogon, wyraźnie pokazywały jego nieprzyjazne usposobienie.
Przez drogę przyszły mi na myśl dawne skrupuły: czy mam prawo uderzać na dzikich, którzy mi nic złego nie uczynili; nie obawiałem się ich wcale, ufając w wyższość ognistéj broni, lecz zapytywałem siebie, czy godzi się ludzką krew przelewać. Piętaszek nie dzielił mego filantropijnego zapatrywania, dziki ogień tryskał z jego oczu, pragnął się pomścić na zawziętych nieprzyjaciołach swego pokolenia. W końcu skłoniłem się poprzestać na przypatrywaniu się ludożerczéj uczcie, a resztę zostawić przypadkowi; zachować się spokojnie, jeżeli nie będzie powodu zaczepiać Karaibów, albo téż walczyć z niemi gdy zajdzie tego potrzeba.
Nakoniec z największą przezornością przedarliśmy się w milczeniu na kraniec zarośli, przedzieleni od dzikich gruppą drzew. Z odległości kilkudziesięciu kroków mogliśmy się doskonale przypatrzeć gromadzie ludożerców. Kilkunastu siedziało w kuczki około wielkiego ogniska, i pożerali mięso jednego z nieszczęśliwych jeńców. Drugi ze związanemi rękoma i nogami tuż obok leżał, oczekując aż na niego straszna przyjdzie kolej. Wtém Piętaszek który wdarł się na drzewo aby się lepiéj Karaibom przypatrzeć, zsunąwszy się z niego, szepnął mi do ucha:
— Robinsonie! tam leży jeniec z bladą twarzą i dużą brodą, to jeden z tych siedmnastu, co pomiędzy moimi osiedli.
Natychmiast wdarłem się na drzewo i z przerażeniem przekonałem się, że Piętaszek prawdę mówił: jeniec związany był Europejczykiem. Widok ten rozbudził we mnie gniew niepohamowany: dałem znak Piętaszkowi, pochwyciwszy muszkiety podpełznęliśmy ku pagórkowi, o kilka kroków wysuniętemu naprzód, tak że zaledwie sześćdziesiąt kroków oddzielało nas od Karaibów.
Naraz dwóch ludożerców poczęło rozwiązywać więzy nieszczęśliwego, nie było czasu do stracenia. Wymierzyliśmy obadwa strzelby na dzikich.
— Czyś gotów?
— Baczność! raz! dwa! pal!
Dwa potężne wystrzały huknęły naraz.
Skoro dym opadł, spojrzałem... mój strzał jednego powalił trupem, drugiego ranił; Piętaszek dwóch zabił i jednemu ciężką zadał ranę. Lecz niepodobna opisać zamieszania dzikich na odgłos grzmotu strzelb, na widok ran zadanych niewidzialną ręką. Ranni przewracali się po ziemi, wijąc się z boleści. Zdrowi biegali jak szaleni szukając kryjówki, w strachu i nieładzie znać zapomnieli o łodziach, i poczęli na wszystkie strony umykać, nie wiedząc zkąd im zagraża niebezpieczeństwo.
Piętaszek spojrzał na mnie, jakby zapytując co czynić daléj; skinąłem: odrzucamy wystrzelone muszkiety i chwytamy za strzelby.
— Baczność! — zawołałem wymierzając, — cel! pal!
Tym razem jeden tylko legł bez życia i jeden ciężko ranny powalił się na ziemię, lecz kilku innych krwią okrytych wyło z boleści; wkrótce trzech padło z osłabienia obok swych towarzyszy. Pozostali straciwszy całkiem przytomność, biegali tu i owdzie przeraźliwie krzycząc.
— Za mną! — zawołałem.
Z szablą na temblaku i odwiedzionemi pistoletami wybiegam z za wzgórka, Piętaszek nie daje się wyprzedzić. Na ten widok czterech dzikich wskakuje do łodzi i odbija od brzegu. Piętaszek puszcza się za niemi i wpadłszy po za kolana w wodę, pali do nich z obu pistoletów. Dwóch wpada w morze, ale pozostali robią ze wszystkich sił wiosłami.
Pędzę najprzód do Europejczyka, rzucam mu siekierę i pistolet i podaję łyk rumu. Już tylko nogi miał związane: szablą przecinam łyko krępujące go, i w téjże chwili wystrzałem powala dzikiego, który już maczugą miał mi zgruchotać głowę. Karaibowie bowiem widząc że mają z ludźmi do czynienia, opamiętali się z pierwszego przestrachu i pochwycili za broń. Odpłacając się za uratowanie życia, płatam na dwoje szablą łeb dzikiego, który jeńcowi chciał dzidą zadać cios śmiertelny. Lecz pięciu dzikich wpada na nas z wściekłością. Jeniec odpiera z trudem straszne cięcia, jakie mu olbrzymi Karaib uzbrojony ciężką drewnianą szablą zadaje. Pozostali czterej ufając sile swego towarzysza, pozostawiają mu Europejczyka, a sami rzucają się na mnie.
Ciężko byłbym przypłacił méj nierozwagi w zawczesném natarciu; ubiłem wprawdzie jednego wystrzałem z pistoletu, lecz to nie odstrasza trzech przeciwników, nacierających na mnie z okropnym wrzaskiem; już, już myślałem że zginę, gdy wtém Amigo rzuca się na najbliższego ludożercę, chwyta za gardziel i dusi. Wtém Piętaszek ujrzawszy w jakiém jestem niebezpieczeństwie, porywa łuk zostawiony na brzegu i ściele trupem drugiego przeciwnika. Ostatniemu przeszywam pierś szablą.
Tymczasem dziki powaliwszy europejskiego jeńca na ziemię, już mu miał odciąć głowę, kiedy ja uwolniony od wrogów nadbiegłem i rozpłatałem łeb Karaibowi.
Walka skończona.
Piętaszek z siekierą w ręku uwijał się między leżącymi, dobijając rannych. Zawołałem na niego:
— Piętaszku! daj im pokój, a siądź raczéj z nabitą strzelbą do łodzi i ścigaj uciekających, bo nam tu setki swych braci naprowadzą. Indyanin nie dał sobie tego dwa razy mówić. Lotem wskoczył w jedną łódź... lecz nagle zatrzymał się wołając:
— Robinsonie... tu jeszcze jeden brat mój do zjedzenia...
Pobiegłem ku niemu i z zadziwieniem spostrzegłem leżącego w łodzi Karaiba z skrępowanemi rękami i nogami, twarzą do ziemi. Piętaszek przeciął więzy i podźwignął wpół omdlałego jeńca, ale ten ani stać, ani mówić nie mógł, tylko jęk wydobywał się z jego piersi. Zapewne mu się zdawało, że go który z ludożerców ciągnie na śmierć. Podałem Piętaszkowi flaszkę z rumem, ażeby nim biedaka pokrzepił i powiedział co się stało z jego nieprzyjaciołmi.
Zaledwie Piętaszek podźwignął jeńca i spojrzał mu w twarz, gdy nagle wydał krzyk przeraźliwy: pochwycił starca w objęcia, zaczął go ściskać i całować gwałtownie, przyczém śmiał się, skakał, tańczył, machał rękami jak waryat, nareszcie płakał i załamywał ręce. Napróżno wstrząsałem go, zadawałem pytania: długi czas nie mógł przyjść do siebie, nakoniec wyjąkał:
— Robinsonie! to ojciec Piętaszka!
Niepodobna opowiedzieć słowy zachwycenia poczciwego syna. Dwadzieścia razy opuszczał czółno i wskakiwał do niego; roztworzył suknią i do nagiéj piersi tulił głowę ojca, to znów nacierał rękami, wodą, rumem ręce i nogi starego, zbolałe od twardego łyka, którém był skrępowany.
Nareszcie usłyszawszy moje wołanie, przybiegł zapytując czego żądam.
— Czy téż dałeś ojcu choć kawałek chleba — zapytałem, — zapewne musi być głodny.
— Och! nie! nie! Piętaszek chciwy, łakomy, zły, wszystko zjadł, a dla ojca nie ma nic, nic...
— Uspokój się, oto masz chleb, daj mu także jeszcze cokolwiek rumu.
Piętaszek podziękował mi tkliwém spojrzeniem, oddał ojcu, a potém puścił się jak strzała ku zamkowi; napróżno wołałem za nim. W kwadrans powrócił niosąc bochenek chleba i kawał koziéj pieczeni. Posililiśmy się wszyscy, a potém zapytałem po angielsku Europejczyka zkąd pochodzi. Nie posiadając tego języka, odrzekł mi po łacinie: „Christianus Hispanus sum“[1].
Wymawiając te słowa, i patrząc na mnie wzrokiem pełnym wdzięczności, mówił coś, lecz go nie zrozumiałem. Wtém przyszło mi na myśl użyć mowy portugalskiéj, któréj się nauczyłem w Brazylii. Odpowiedział mi natychmiast w tym samym języku, bo go dobrze posiadał.
Należało wracać do domu, tém bardziéj że zaczynało się chmurzyć na zachodzie, lecz jakim sposobem przetransportować chorych, nie mogących postępować o własnéj mocy. Piętaszek zaradził temu, wskazując na łodzie dzikich. Do zamku nie było daléj jak pół mili morzem, wsadziliśmy więc Hiszpana do czółna w którém już był ojciec Piętaszka i w pół godziny wpłynęli do zatoki. Młody mój towarzysz powrócił na plac bitwy, i przywiózł na drugiéj łodzi broń naszą i trofea z dzikich zabrane.
Zrobiliśmy nosze z gałęzi, i przenieśli na nich ocalonych jeńców; ponieważ zaś niepodobna było przebyć z niemi wysokiego muru i ostrokołu, po krótkiéj naradzie rozbiliśmy namiot obok budki Piętaszka. Stół, dwa stołki i dwa tapczany z desek na pakach ułożone, które wysłaliśmy słomą, a przykryli żaglami, stanowiły sprzęty nowego pałacu. Ułożywszy na nich chorych, pootulaliśmy ich wełnianemi kołdrami; jakaż to była przyjemność dla biedaków mających umrzeć przed parą godzinami.
Jedna tylko okoliczność trwożyła mnie, to jest obawa aby dwaj dzicy którym powiodło się ujść na jednéj z łodzi, nie powrócili w towarzystwie kilkuset swoich rodaków; poleciłem Piętaszkowi zapytać się ojca coby o tém sądził. Zdaniem jego niepodobna aby ludożercy dostali się na swoją wyspę, gdyż burza właśnie w téj chwili chucząca, niezawodnie zatopi ich czółno, albo téż zapędzi do wyspy ku wschodowi leżącéj i tam od nieprzyjaznych sobie krajowców zostaną schwytani i pożarci. Jeżeli zaś cudem jakim uda im się przedrzeć do domu, to nietylko nie zachęcą swych współziomków, ale raczéj odstraszą od odwiedzenia naszéj wyspy. Kiedy bowiem leżał związany, słyszał jak uciekający drżąc od strachu, nazywali nas złemi bogami, którzy na swe zawołanie mają błyskawice i pioruny.
Piętaszek na mój rozkaz zabił młode koźlę, którego przodek ugotowaliśmy na zupę z dodatkiem ryżu i korzeni, tylne ćwiartki piekły się na rożnie, a miły ich zapach łechtał przyjemnie podniebienie.
Posiliwszy i ułożywszy naszych gości, poleciłem Piętaszkowi czuwać nad niemi, sam zaś udałem się na spoczynek, ale długo usnąć nie mogłem, gdyż stanęły mi w oczach wypadki całego dnia, i stoczona walka we wszystkich szczegółach. Od trzynastu lat, jak zamieszkałem wyspę, liczba ludności pomnożyła się w czwórnasób, ale chociaż nie była wielką, to za to rozmaitość narodowości i wyznań, nadawała mojemu państwu wydatną cechę. I tak: ja byłem Anglikiem wyznania episkopalnego, zaprowadzonego w naszym kraju przez Henryka VIII. Piętaszek wyznawał tęż samą religią, lecz był Karaibem; ojciec jego także Karaibem, ale przytém poganinem i ludożercą; nakoniec Europejczyk Hiszpanem i katolikiem. Jednak ta rozmaitość narodowości i wyznań nie przeszkadzała wcale najlepszym stosunkom pomiędzy mieszkańcami, i nie obawiałem się wcale wybuchnięcia wojen narodowych lub religijnych.