Przypadki Robinsona Kruzoe/XXXVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Daniel Defoe
Tytuł Przypadki Robinsona Kruzoe
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1868
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Ludwik Anczyc
Tytuł orygin. The Life and Strange Surprizing Adventures of Robinson Crusoe
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXVII.
Historya Hiszpana — plan mój sprowadzenia jego towarzyszy z sąsiedniéj wyspy — odroczenie go — wspólna praca — żniwa — układ — wyprawa.

Na drugi dzień rano wziąwszy łopaty, udaliśmy się z Piętaszkiem na pobojowisko dla pochowania poległych Karaibów. Za powrotem zastaliśmy naszych gości przechadzających się wewnątrz zagrody z opuncyi, która przez jedenaście lat wyrosła wysoko, stanowiąc nieprzebytą ścianę.
Z Hiszpanem rozmawiałem po portugalsku, Piętaszek zaś służył za tłumacza pomiędzy mną i ojcem swoim. Obeszliśmy gospodarstwo: stary Karaib zachwyconym był mnóstwem narzędzi i sprzętów nieznanych mu, i co chwila zapytywał syna o użytek tego lub owego. Hiszpan niemniéj dziwił się urządzeniu całego zamku, i z niezmierną ciekawością wysłuchał opowiadania mojéj historyi. Nakoniec opowiedział mi swoje przygody w następujących wyrazach:
— Nazywam się Don Juan Caballos, szlachcic, rodem z Valladollid w Hiszpanii. Płynąc od ujścia z Rio de la Plata[1] do Hawanny, zostaliśmy napadnięci przez straszną burzę, która nas w te strony zapędziła. Śród nocy, przy jednéj z wysp tutejszych usłyszeliśmy wystrzały z dział wzywające ratunku. Pomimo wszelkich usiłowań, nie mogliśmy dostać się do zagrożonego okrętu. W odległości na lądzie gorzał wprawdzie ogień, ale dla mnóstwa podwodnych skał, niepodobna było puszczać się ku brzegom. Wtém ujrzeliśmy pędzoną szalupę, na któréj znajdował się sternik i czterech majtków: przyjęliśmy ich na pokład. Pochodzili zapewne ze statku, o rozbiciu którego opowiadałeś mi przed chwilą; ale i nam nie poszło lepiéj: miotani wiatrem, rozbiliśmy się na brzegach wyspy, zkąd pochodzi ten dziki. Szesnastu Hiszpanów i dwóch Portugalczyków wraz ze mną, zdołało w szalupie dostać się do brzegu, lecz reszta załogi utonęła. Lękaliśmy się dzikich, bo choć opatrzeni w szable i strzelby, nie mieliśmy prochu; ale Karaibowie przyjęli nas gościnnie i pomieścili w swéj wiosce; wkrótce jeden z Portugalczyków umarł, nie mogąc się przyzwyczaić do nędznéj strawy dzikich. Chcieliśmy się dostać do osad naszych, lecz nie mając narzędzi, niepodobna zbudować statku, a w łodziach Karaibów byłoby szaleństwem powierzać się oceanowi.
Przed kilką dniami najechali nas sąsiedni wyspiarze: wszystko co żyło pochwyciło broń. Musieliśmy walczyć w obronie naszéj i naszych gospodarzy; w bitwie stoczonéj zwyciężyliśmy wprawdzie nieprzyjaciela, ale ostatni Portugalczyk poległ, ja zaś dostałem się do niewoli. Przywieziono nas tu na wyspę, i już mieliśmy być pożarci, kiedy twoja szlachetna pomoc ocaliła nas od okrutnéj śmierci. Oto moja historya Robinsonie.
— Wiesz co bracie — zawołałem, — mam myśl ocalenia twoich współziomków.
— O! byłbyś naszym aniołem opiekuńczym, a wdzięczność dla ciebie nie miałaby granic, — odpowiedział Don Juan.
— Słuchaj więc: trzeba tu sprowadzić wszystkich twych współziomków, a wtedy mając podostatkiem narzędzi, zbudujemy obszerny statek, zaopatrzym go w żywność, broń, działa, i podczas stałych pogód panujących tu przez znaczną część roku, puścimy się na morze dla wyszukania osad hiszpańskich lub angielskich.
— Przecudowny plan, o jakżeś dobry Robinsonie.
— Jedna mię tylko okoliczność od jego wykonania wstrzymuje.
— Cóż takiego? — zapytał niespokojnie Hiszpan.
— Oto bojaźń, abym źle nie wyszedł na mojéj dobroci.
— Jakto? — zagadnął zdziwiony.
— Wiesz jaka nieprzyjaźń dzieli nasze narody, lękam się więc, abyście za przybyciem do osad hiszpańskich, nie oddali mię jako Anglika w ręce wielkorządzcy, lub jako heretyka inkwizycyi świętéj, któraby mię niezawodnie spaliła.
Wyrazy te zasmuciły bardzo Hiszpana.
— Wielki Boże! — zawołał, — czyż możesz nas mieć za takie potwory. Tylu doznaliśmy nieszczęść i przeciwności, jak możesz sądzić byśmy zbawcy naszemu tak czarną odpłacili niewdzięcznością?
— Właśnie téż — zawołałem, — najczęściéj ludzie złém za dobre odpłacają, a wdzięczność coraz bardziéj wychodzi z mody; wreszcie tobie wierzę, ale któż mi zaręczy za twych współziomków?
— W takim razie pozwól, abym ze starym Karaibem odpłynął do wyspy, gdzie dotąd mieszkaliśmy; zabiorę z sobą papier i wszystko co do pisania potrzebne, spiszemy kontrakt że uznajemy we wszystkiém twoją władzę, i złożymy ci przysięgę na wierność. Ja wykonam ją także jeszcze przed odjazdem, a gdyby się znalazł złoczyńca, któryby tego układu nie dotrzymał, ukarzemy go śmiercią.

W twarzy Hiszpana kiedy wymawiał te wyrazy taką było widać szczerość, żem mu zupełnie zaufał, i przystałem na umówiony układ. Już wszystko było ułożoném co do dnia i godziny wyprawy, kiedy on sam zwrócił uwagę że trzeba się jeszcze wstrzymać pół roku, albowiem zapasy żywności a zboża głównie, dostateczne dla mnie i Piętaszka, a nawet dla nas wszystkich, nie wystarczyłyby na długo na wyżywienie dwudziestu ludzi. Postanowiliśmy zatém duży kawał ziemi uprawić i obsiać, a po ukończeniu dopiero żniw, przedsięwziąść wyprawę zamierzoną.

Ponieważ było nas dosyć i mieliśmy dostateczny zapas broni i amunicyi dla oparcia się najazdowi dzikich, a zatém uprawa i zasiewy odbyły się bez najmniejszéj obawy. Nie chcąc zaś wytępiać bez potrzeby kóz oswojonych, polowaliśmy na dzikie, co nam odpowiednią ilość mięsa dostarczało; co zaś nad potrzebę zostawało, soliliśmy i wędzili, aby dla przyszłych mieszkańców przygotować zapasy żywności.
Wśród tego czasu wycechowałem kilkanaście drzew do budowy przyszłego statku przydatnych. Piętaszek, jego ojciec i Hiszpan ścinali je i obrabiali, a ponieważ było parę pił dużych, wystawiliśmy rusztowanie jakiego używają tracze i porżnęliśmy na deski najdłuższe pnie, poukładawszy w cieniu aby dobrze wyschły.
Nadeszły nakoniec żniwa, a zbiór wypadł tak pomyślnie, że otrzymaliśmy 70 korcy jęczmienia, 46 ryżu, żyta 14 i pszenicy 8; te dwa ostatnie gatunki zboża z przyczyny gorącego klimatu, nie chciały się dobrze rodzić, dlatego téż gdybym miał dłużéj zostać na wyspie, z pewnością zaprzestałbym ich uprawy. Obrobiliśmy jeszcze raz pola, ażeby na przypadek przedłużenia pobytu, można było przedsięwziąść zasiewy zaraz na wiosnę.

Po ukończeniu tych robót, nic nie przeszkadzało już do zajęcia się wyprawą. Don Juan i ojciec Piętaszka przy pierwszym pomyślnym wietrze, mieli odpłynąć dla zawarcia ugody z Hiszpanami. Aby mię na każdy wypadek zabezpieczyć, Hiszpan na dzień przed odjazdem spisał rozkaz w następujących słowach:
„Ktokolwiek chce przybyć na wyspę, znajdującą się pod władzą Robinsona Kruzoe, winien wykonać uroczystą przysięgę, iż we wszystkiém poddawszy się jego zwierzchnictwu, będzie wykonywał każdy jego rozkaz bez najmniejszego oporu. Nigdy nie zrobi nic na jego szkodę, a gdziekolwiek Robinsonowi spodoba się skierować statek, uda się tam, broniąc właściciela i jego majątku do ostatniéj kropli krwi. Akt niniejszy każdy dobrowolnie zaprzysięgnie na Ewangelią Świętą i honor hiszpańskiego narodu; ktoby zaś nie chciał tego wykonać, ten nie zostanie przyjęty na wyspę Robinsona.“
Podpisaliśmy z Don Juanem ten układ, a on natychmiast wykonał mi na wierność przysięgę, przyobiecując przytém, że współziomkowie jego bez najmniejszego wahania się toż samo uczynią.
Czółno Karaibskie zaopatrzyliśmy w żywność i wodę na ośm dni, bo chociaż pogoda była piękna, a żegluga dłużéj trwać nad sześć godzin nie mogła, jednak lękaliśmy się aby burza nie napadła naszych żeglarzy. Dałem im dwie strzelby i po dziesięć naboi, z nakazem żeby wystrzałów nie marnowali napróżno, lecz zachowali je na wypadek napotkania nieprzyjaznych Karaibów, nadto wzięli z sobą dwie siekiery i topór, oraz pakę gwoździ, dla naprawy szalupy staréj lub wybudowania wielkiéj łodzi, potrzebnéj do przewiezienia tak znacznéj liczby osób. Nakoniec wręczyłem Don Juanowi pióra i flaszeczkę atramentu, aby mieli czém podpisać umowę.

Nastąpiła chwila odjazdu: Piętaszek rzucił się na szyję ojcu, okrywał go pocałunkami i pieszczotami; ściskał starego i płakał tak rzewnie, że mnie samemu cisnęły się łzy do oczu. Ja i Don Juan podawszy sobie dłonie, uścisnęliśmy się serdecznie, życząc rychłego widzenia się. Poczém wsiedli do czółna zaopatrzonego masztem i żaglem, a wiatr pomyślny zaczął je pędzić w pożądanym kierunku. Długo, długo, patrzyliśmy za niemi, dopóki tylko jeszcze czarny punkt rozróżnić można było na morzu, a Piętaszek zalewał się rzewnemi łzami, jakgdyby nigdy już ojca nie spodziewał się zobaczyć.
Kiedy łódź nam z oczu zniknęła, udaliśmy się do świątyni, prosząc u stóp krzyża o pomyślną żeglugę, i o powrót szczęśliwy naszych towarzyszy.






  1. Rzeka ogromna w południowéj Ameryce. Rio de la Plata, znaczy rzeka srebrna.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Daniel Defoe.