Przypadki Robinsona Kruzoe/XXXVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Daniel Defoe
Tytuł Przypadki Robinsona Kruzoe
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1868
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Ludwik Anczyc
Tytuł orygin. The Life and Strange Surprizing Adventures of Robinson Crusoe
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXVIII.
Piętaszek spostrzega szalupę — obawa napadu — przygotowania do obrony — wichrzyciele i więźniowie — narada — potyczka z rokoszanami — zdobycie szalupy — konwój więźniów.

Don Juan i ojciec Piętaszka odpłynęli z wyspy w dniu 11 sierpnia 1673, to jest czternastego roku mego na niéj pobytu. Wyprawa ich była pierwszym pewnym krokiem po tak długim przeciągu lat, przedsięwziętym do wyzwolenia się z wygnania; pierwszy raz miałem nadzieję, że nareszcie dostanę się do ojczyzny.
Wszystkie wolne me chwile zaprzątała myśl, jakby ten zamiar przywieść do skutku. Nadzieja i obawa opanowywały duszę naprzemian: raz cieszyłem się jak dziecko bliskiém spełnieniem zamysłów, to znów drżałem ze strachu, aby burza nie zatopiła Hiszpana i Karaiba, aby pozostali przyjęli układ, lub nareszcie by w powrocie nie zaskoczył ich uragan. Podług umowy mieli dopiero przybyć na wiosnę, lecz któż mógł ręczyć, czy zniecierpliwieni pobytem długim między Karaibami, nie zechcą korzystać z resztek pogodnéj pory, i nie puszczą się natychmiast z powrotem?
Czasami znowu dręczyła mię myśl inna: czy téż za moim powrotem do Anglii, zastanę przy życiu rodziców?.. czy nie byłoby lepiéj zakończyć tu życie na wyspie bezludnéj, aniżeli śmierć ich opłakiwać? W takim nieznośnym stanie duszy przebyłem parę tygodni, gdy w dniu 28 sierpnia o świcie zbudził mię Piętaszek, wołając:
— Panie! Robinsonie! wstawaj! wstawaj! już są!
Zerwałem się z łóżka, wciągnąłem szybko suknie, a nie myśląc o niebezpieczeństwie, nie wziąwszy nawet broni, pobiegłem ku wybrzeżom; lecz jakież było moje przerażenie, gdy wybiegłszy z lasku otaczającego zamek, ujrzałem na morzu dużą szalupę, pędzoną ku brzegom wiatrem.
— To nie nasz statek — krzyknąłem z trwogą; — płyną od zachodu, a nasi przybyć mieli z południa; ukryjmy się, ukryjmy co żywo, któż wié czy to przyjaciel, albo wróg?
Natychmiast pospieszyliśmy ku zamkowi. Postawiłem Piętaszka przy nabitym kilkunastu kulami falkonecie, z lontem w ręku, rozkazując aby natychmiast dał ognia, skoro zakomenderuję, sam zaś wybiegłem na strażnicę, uzbrojony strzelbą i perspektywą.
Zaledwie wdarłszy się na skałę zwróciłem oczy na morze, gdy w odległości dwóch mil morskich spostrzegłem okręt stojący na kotwicy, a ze struktury można było odrazu poznać, że jest pochodzenia angielskiego, podobnież jak szalupa zbliżająca się coraz bardziéj ku brzegom.
Na ten widok serce zabiło mi gwałtownie. Niewypowiedzianą radość zobaczenia się nakoniec z Anglikami, rodakami, braćmi, wkrótce zatruło powątpiewanie i trwoga. Zkąd w tym odludnym zakącie mórz, mógł się znaleźć okręt angielski; wszakże marynarze i kupcy nasi nigdy nie zapuszczają się w te strony; żaden okręt europejski nie zawija do tych niegościnnych brzegów, gdzie nie ma ani osad, ani przystani handlowych. Burza ich tutaj nie zapędziła, bo od trzech miesięcy najmniejsza chmurka nie zasępiła widnokręgu. Należało być ostrożnym i ukrywać się, bo po takich zakątach włóczą się tylko rozbójnicy lub bukaniery[1].
Długo jeszcze leżałem za ułomkiem skały z wymierzoną perspektywą, zanim szalupa przybiła do lądu. Szczęściem nie dostrzegli zatoki, w któréj łódka moja była ukrytą, gdyż byliby mię odkryli niezawodnie. Załoga składała się z jedenastu ludzi, z których ośmiu miało szable, trzech zaś z związanemi w tył rękoma stali w środku. Z ubioru przekonałem się, iż są w istocie anglikami.
Położenie jeńców musiało być nie najprzyjemniejszém, gdyż wznosili głowy ku niebu, wstrząsając związanemi rękami; twarze ich były wybladłe, a krok niepewny. Zbrojni wyprowadzili ich na brzeg, jeden dobywszy szabli, zaczął wywijać nią nad głowami nieszczęśliwych jeńców. Poczém posadzono ich pod drzewem, a cała gromada zbrojnych udała się ku lasowi, gdzieśmy przed parą tygodniami stoczyli bitwę z dzikiemi. Dwóch pozostałych w szalupie obwinęło się w płaszcze, i poukładało się jakby do spoczynku.
Zbiegłem z góry, zajmowała mię myśl oswobodzenia trzech związanych, lecz nie wiedziałem jak tego dokonać. O gdyby Hiszpan i ojciec Piętaszka byli ze mną, bez wachania uderzyłbym na ich prześladowców, tém bardziéj że prócz pałaszy nie mieli innéj broni. Położenie biedaków przypomniało mi moje, kiedy przez fale wyrzucony, doznałem pomocy Bożéj; teraz z kolei należało spłacić chociaż w części dług zaciągnięty i ratować od opuszczenia, a może i śmierci nieszczęsnych więźniów.
Gdy szalupa przybiła do brzegu, przypływ morza dochodził najwyższego stanu; mniemałem więc nie bez słuszności, że przed odpływem nie powrócą do okrętu, miałem więc przeszło dziesięć godzin czasu do przedsięwzięcia skutecznych kroków. Nieprzyjaciel był daleko groźniejszym od Indyan, z któremi stoczyłem walkę zwycięską; należało postępować ostrożnie: nabiłem najprzód duże działo kulą, wycelowawszy je prosto na szalupę; potém drugi falkonet siekańcami z różnych kawałków żelaza, pozostałe zaś dwie strzelby, siedm muszkietów i cztery pistolety kulami.
Około południa, gdy upał zaczął mocno dokuczać, dostrzegłem z méj strażnicy, że sześciu awanturników pokładło się spać w lesie o dwie mile angielskie od zamku odległym, dwaj pozostali w szalupie także spali, nakoniec trzej związani siedzieli pod drzewem, tuż przy lasku otaczającym moją twierdzę.
Chwila ta zdawała mi się być najprzyjaźniejszą do uwolnienia jeńców. Wziąłem strzelbę, dwa pistolety i pałasz; Piętaszek podobnie uzbrojony, niósł jeszcze trzy muszkiety i trzy szable.
Wyglądałem straszliwie: ubiór z kozich skór nadawał méj postaci jakąś dzikość, ogromne wąsy i broda, oraz włos długi spadający na ramiona, przy ogorzałéj od słońca twarzy, nie mniejszéj dodawały grozy. Zbliżywszy się niepostrzeżony ku siedzącym jeńcom, zapytałem po angielsku:
— Kto panowie jesteście?
Z razu przerazili się bardzo. Zerwawszy się z miejsca zaczęli uchodzić, i tylko więzy przeszkadzały im uciec. Widząc to rzekłem:

— Nie lękajcie się wcale, przybywam wam na pomoc.
Słowa te wywarły czarodziejski wpływ na jeńców, tém bardziéj gdy porozcinałem ich więzy. Jeden z nich wyprostowawszy zbolałe ręce, zdjął kapelusz i rzekł:
— O panie! bądź zbawcą i opiekunem nieszczęśliwych, a Bóg ci wynagrodzi.
— Uspokójcie się: jestem Anglikiem tak jak wy, i pragnę was wyzwolić. Jest nas tu jak widzicie dwóch tylko, lecz mamy podostatkiem broni i amunicyi. Powiedzcięż więc bez ogródki, co wam się przytrafiło, i w czém możemy być wam użyteczni.
— Długa to historya — odrzekł najstarszy, — i nie wiem czy starczy czasu na jéj opowiadanie, bo lada chwila mogą wrócić nasi wrogowie, lecz powiem ci krótko. Jestem kapitanem okrętu, stojącego na kotwicy opodal wyspy. Ludzie moi zbuntowali się, zamierzając z początku zabić mię; lecz ponieważ niektórzy prosili za mną, przeto postanowiono wysadzić nas na tę wyspę wraz z porucznikiem i tym podróżnym, który się opierał ich zamiarom.
— Pójdźcież za mną — rzekłem, cofając się w głąb lasku.
Gdyśmy stanęli w gęstwinie, przemówiłem do uwolnionych w następne słowa:
— Panowie! gotów jestem dopomódz wam do pokonania buntowników, pod dwoma jednak warunkami:
— Przystajemy na nie z góry — zawołał kapitan.
— Wysłuchajcie ich wprzódy. Po pierwsze: żądam abyście, dopóki zostajecie na wyspie, byli mi we wszystkiém posłusznemi. Broń którą wam powierzam, zwrócili na każde me żądanie, i nie starali się nam szkodzić pod żadnym względem. Powtóre: jeżeli przy méj pomocy odzyskacie wasz okręt, abyście nas obu z ruchomościami przewieźli bezpłatnie do Europy.
— Dodaj jeszcze trzeci — zawołał z zapałem kapitan, — że się zobowiązujemy walczyć za ciebie do ostatniéj kropli krwi, i ofiarować ci pięćset funtów szterlingów za twą uczynność.
— Obronę przyjmuję, lecz nie chcę żadnego wynagrodzenia; raz że jestem bogatym, a powtóre, że uczynku chrześcianskiego nie robię za pieniądze.
— Przebacz jeżeliśmy obrazili twą delikatność, — rzekł kapitan ściskając moją rękę.
— A więc do dzieła — zawołałem. — Oto macie trzy muszkiety i amunicyą, oraz trzy szable. Mniemam, że najlepiéj palnąć do śpiących, a jeżeli reszta obudzi się i będzie prosić o łaskę, możemy im darować.
— Nie, nie, — odrzekł kapitan. — Wprawdzie ci łotrzy ciężko zawinili, lecz nie wszyscy są zarówno złemi. Dwóch z nich tylko zasługuje na śmierć bez litości, lecz inni dadzą się na dobrą drogę naprowadzić.
— Czyń jak ci się podoba, — rzekłem, — podając im broń.
W kwadrans późniéj, byliśmy już o kilkadziesiąt kroków od śpiących, zakryci krzewiną. Wtém z krzaków wyszło dwóch majtków.
— Czy to są naczelnicy buntu? — zagadnąłem.
— Nie...
— Pozwólmy im więc odejść spokojnie, gdyż znać Opatrzność nie chce ich śmierci, skoro się na czas przebudzili.
Kapitan z dwoma towarzyszami poskoczył naprzód. Szelest kroków i szczęk broni zbudził śpiących wichrzycieli. Zerwali się z przestrachem, lecz w téj chwili kapitan i porucznik dali ognia. Kula ugodziła jednego z hersztów w samo serce, drugi powalił się z przestrzeloną piersią obok niego. Wtém i podróżny dał ognia, zadrasnąwszy w bok jednego z pozostałych dwóch. Ciężko ranny podźwignął się na kolana, lecz kolba kapitana zgruchotała mu czaszkę. Na odgłos strzałów powrócili i tamci, którzy przed chwilą weszli w gęstwinę, ale widząc mnie i Piętaszka wychodzących z lasu, zamiast uderzyć na kapitana, wszyscy czterej rzucili się na kolana i błagali o łaskę. Tak odnieśliśmy zupełne zwycięztwo.

Kapitan zwróciwszy się do klęczących, zawołał:
— Wszyscy bez wyjątku zasłużyliście na śmierć, jednak mogę wam przebaczyć pod warunkiem, że żałując za popełnioną zbrodnię, przysięgniecie mi dopomódz do zdobycia okrętu.
Zwyciężeni zaprzysięgali się na wszystko, że będą posłusznymi i wiernymi. Kapitan chciał ich natychmiast uwolnić, lecz ja uznając to za niedorzeczność, wszedłem pomiędzy obie strony i rzekłem:
— Za pozwoleniem kapitanie, nie masz prawa rozrządzania losem tych ludzi, gdyż znajdując się na wyspie, winieneś posłuszeństwo jéj gubernatorowi. Wiesz pod jakiemi warunkami obiecał ci udzielić pomocy, a zatém w imieniu gubernatora polecam ci związać tych ludzi, i oddać pod straż moją.
Uważałem że słowa te niezmiernie przestraszyły pojmanych; powaga z jakiemi je wymówiłem i posłuszeństwo kapitana, niezawodnie dały im wysokie wyobrażenie o potędze mniemanego gubernatora. Bez oporu tedy dali się związać. Rozkazałem Piętaszkowi, aby przy pomocy porucznika zaprowadził ich i zamknął w jaskini; broń zabraną w bezpieczném miejscu ukryto.

Po odejściu ich naradzaliśmy się z kapitanem co daléj czynić wypada. W szalupie było jeszcze dwóch, którzy z przyczyny odległości strzałów nie słyszeli i spodziewaliśmy się podejść ich szczęśliwie; lecz na okręcie znajdowało się 26 ludzi opatrzonych w broń i gotowych walczyć do upadłego, ponieważ znali surowość prawa orzekającego karę śmierci na wichrzycieli. Trzeba więc było jakiś podstęp wymyślić, ażeby opanować statek.
— Sądzę — rzekłem, — iż pozostali na okręcie nie mogąc się doczekać powrotu towarzyszy, wyszlą czółno, przedewszystkiém trzeba więc opanować szalupę, aby jéj uprowadzić nie mogli.
Wyruszyliśmy zatém zaroślami ku przystani. Jeden z majtków na straży zostawionych, zapuścił się w krzaki i właśnie zajmował się rwaniem bananów, kiedyśmy go z nienacka podeszli. Widząc wymierzone strzelby, poddał się bez oporu. Przywiązałem go do drzewa, zakneblowawszy mu usta, poczém śmiało poszliśmy ku szalupie. Trzeba było widzieć przestrach drugiego majtka, gdy nas ujrzał wychodzących z zarośli z bronią, a mianowicie gdy poznał kapitana; nie myśląc o obronie, rzucił się na twarz błagając litości.
Naówczas zabrawszy obu przestępców, zaprowadziłem ich do chatki Piętaszka, i tam mocno przywiązałem do słupów, poczém wróciłem na wybrzeże. Tymczasem kapitan z podróżnym oderwali parę desek z dna szalupy: wyciągnęliśmy ją z trudem na brzeg, do czego dopomógł nam Piętaszek z porucznikiem w téj chwili przybywający.
Po dokonaniu téj ciężkiéj pracy, zabrałem moich gości do zamku, gdzie wypoczęli i posilili się, ale jeszcześmy nie skończyli obiadu, kiedy wystrzał działowy dał się słyszeć z okrętu, widocznie dla przywołania szalupy. Po kwadransie zahuczał drugi, następnie trzeci i czwarty, lecz rzecz prosta, że wezwania tego nasi więźniowie nie mogli usłuchać.
Natychmiast udaliśmy się na strażnicę z perspektywami dla przypatrzenia się co się dzieje na okręcie. Załoga nie mogąc się doczekać powrotu szalupy wywiesiła flagę różnobarwną, jako sygnał ostateczny, wzywający do powrotu; lecz gdy i to nie skutkowało, spuszczono czółno na wodę.
Wkrótce zbliżył się nowy statek tak, iż mogliśmy rozpoznać nawet twarze ludzi na nim będących; wszyscy mieli broń palną.
— Na nieszczęście — zawołał kapitan — pomiędzy ludźmi w czółnie tylko czterech jest takich, których pogróżkami do buntu wciągnięto; reszta zaś, mianowicie téż sternik, są to prawie główni wichrzyciele: w razie spotkania nie możemy się spodziewać, ażeby nam poszło tak łatwo jak pierwszym razem.
— Wierz mi kapitanie — rzekłem na to, — że za przybyciem tu, znajdowałem się w gorszém położeniu od ciebie, a jednak mię Bóg z niego wydźwignął, miéj zatém nadzieję że i ciebie nie opuści.
— Dziękuję ci za dodawanie mi odwagi, jednakże jeżeli mam szczerze powiedzieć, nie spodziewam się abyśmy z téj sprawy wyszli cało.
— Wkrótce się przekonasz że miałem słuszność — odrzekłem — ufając w opiekę Opatrzności.






  1. Bukanierami nazywano w połowie XVII wieku awanturników francuzkich, którzy osiadłszy w Antyllach i połączywszy się z różnemi śmiałkami innych narodów, z początku bili dzikie bydło i wędzili ich mięso, lecz późniéj tchnąc nienawiścią ku Hiszpanom, prowadzili z nimi zacięte wojny, niszcząc ich miasta nadbrzeżne, zabierając statki kupieckie, i staczając bitwy z wojennemi flotami; póżniéj nazwano ich Flibustierami.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Daniel Defoe.