Pszczółka Maja i jej przygody/Rozdział XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pszczółka Maja i jej przygody |
Wydawca | Księgarnia S. A. Krzyżanowskiego |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia Ludowa |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | Marja Kreczowska |
Tytuł orygin. | Die Biene Maja und ihre Abenteuer |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Ach, jakże wesoło rozpoczął się ten dzień, a w jakim strachu i lęku miał się zakończyć. Przedtem jeszcze Maja zawarła bardzo dziwną znajomość w godzinach popołudniowych, w pobliżu dużej beczki z wodą. Siedziała wśród wonnych kwiatów bzu, odbijających się w cichej, czarnej powierzchni wody napełniającej beczkę. Ponad nią śpiewała raszka tak radośnie i miło, że Maji serce się ścisnęło na myśl, że nie można się zaprzyjaźniać z ptakami. Za wielkie są i pożerają owady — w tem właśnie sęk. Ukryta pod białym pękiem bzowego
kwiecia, słuchała chciwie śpiewu raszki, mrugając przytem oczyma, gdyż słońce mierzyło w nie swemi ostremi pociskami, gdy tuż w pobliżu niej ozwało się głębokie westchnienie. Oglądnąwszy się, zobaczyła najdziwniejsze stworzenie, jakie kiedykolwiek widziała na świecie. W pierwszej chwili sądziła, że musi mieć co najmniej po sto nóg z każdej strony. Było ze trzy razy dłuższe od niej, ale wąskie i niskie i bezskrzydłe.
— Przebóg! krzyknęła Maja przerażona — toż pan musi biec szybciej od strzały.
Nieznajomy spojrzał na nią zadumany.
— Nie sądzę — rzekł — mogłoby być lepiej, gdybym nie miał tylu nóg. Zanim się takie mnóstwo nóg wprawi w ruch, sporo upłynie czasu. Ongiś sam o tem nie wiedziałem i wtedy życzyłem sobie, by mieć choćby jeszcze jedną parę nóg. Ale taka była snąć wola boża. Kim pani jest?
Maja się przedstawiła.
Nieznajomy skinął głową i poruszył kilkoma nogami.
— Ja jestem Hjeronim z rodu Stunogich. Stary to ród — wszędzie też budzimy podziw. Niema zwierząt, któreby się bodaj w przybliżeniu mogły szczycić taką liczbą nóg. O ile mi wiadomo, to mają co najwyżej po ośm nóg.
— Szalenie pan zajmujący — rzekła Maja — i taką pan ma szczególną barwę ciała. Czy pan ma rodzinę?
— Co znowu! zawołał Hjeronim. — Poco i naco? Wyłazimy z jaja i koniec. Toby było pięknie, gdybyśmy nawet nie mogli stać na własnych nogach, mając ich takie mnóstwo.
— To prawda — potwierdziła Maja w zamyśleniu — ale chyba pan ma jakieś towarzystwo.
— Nie, pani. Nie miałbym nawet czasu na stosunki towarzyskie. Ja tylko pracuję na chleb i wątpię.
— Ach! A o czem pan wątpi?
— To moja właściwość wrodzona — odparł nieznajomy. — Zawsze muszę wątpić.
Maja spojrzała nań dużemi, zdziwionemi oczyma. Nic zrozumiała właściwie, co miał na myśli, a nie chciała zbyt natarczywie dopytywać się o sprawy osobiste.
— Wątpię — ozwał się po chwili Hjeronim, czy pani sobie wybrała korzystne miejsce pobytu. Czy pani nie wie, co się znajduje na tamtem ogromnem pastwisku?
— Nie.
— Widzi pani. A ja odrazu wątpiłem, czy pani o tem wie. Tam leży przecież zamek szerszeni.
Maja omal nie spadła z pęku kwiecia, tak strasznie się przeraziła. Zbladła śmiertelnie, poczem spytała, gdzie leży ów zamek.
Czy widzi pani to stare pudło szpaków na pniu wierzby? Przyczepione przecież tak niezgrabnie, że odrazu wątpiłem, czy jaki szpak tam kiedyś mieszkał. Jeśli takie pudło nie wychodzi na wschód, to każdy przyzwoity ptak dobrze się zastanowi, zanim się tam wprowadzi. Więc szerszenie założyły w niem swe miasto i w niem się obwarowały. Największa to forteca szerszeni w całym kraju. Pani powinnaby o tem wiedzieć, bo zdaje mi się, że te rozbójniki są wrogami pszczół.
Maja zaledwie już słuchała. Wyraźnie rozróżniała wśród zieleni brunatne mury zamku, a lęk zapierał jej oddech w piersi.
— Muszę odlecieć i to jak najprędzej — zawołała. Wtem tuż za nią rozległ się głośny, zły śmiech a równocześnie ktoś ją tak silnie chwycił za kołnierz, że jej omal nie złamał karku. Do końca życia Maja nie zapomniała tego śmiechu. Brzmiał jak chichot szatański w ciemności, a towarzyszył mu przerażający chrzęst pancerza.
Hjeronim odrazu stracił władzę we wszystkich nogach i jak długi wpadł z gałązki do beczki z wodą.
— Wątpię, czy się to dobrze skończy — zawołał, ale biedna Maja nie słyszała już jego słów.
Z początku zaledwie się mogła odwrócić, tak mocno ją trzymano. Widziała tylko ramię opancerzone złotą blachą i ogromną głowę ze strasznemi szczypcami. W pierwszej chwili myślała, że to olbrzymia osa, niebawem jednak poznała, że jest w mocy szerszenia. Potwór ten prążkowany na czarno i żółto był zapewne cztery razy większy od niej.
Nareszcie wy dobyła głos z krtani i ze wszech sil zaczęła wołać o ratunek.
— Daj pokój, malutka — rzekł szerszeń z urągliwą słodyczą, złośliwie się uśmiechając. — Potrwa tylko chwileczkę i zaraz się skończy.
— Proszę mnie puścić! krzyknęła Maja — inaczej ukłuję pana w samo serce.
— Zaraz w serce? zaśmiał się rabuś — to bardzo odważnie. Ale poczekaj jeszcze, moja mała.
Maja wpadła w złość straszliwą. Największym wysiłkiem zdołała się odwrócić i wydawszy swój cienki, przenikliwy okrzyk bojowy, skierowała żądło prosto w pierś szerszenia. Ale oto stało się coś okropnego: żądło jej się przegięło, nie przebiwszy pancerza zbójeckiego.
Oczy szerszenia zapłonęły gniewem.
— Mógłbym ci teraz odgryźć głowę, mała, by cię przykładnie ukarać za twą bezczelność — mruknął z wściekłością — i uczyniłbym to bez żadnego wahania, gdyby królowa nie jadała chętniej pszczół żywych niż zabitych. Tak tłusty kąsek, jakim ty jesteś, dobry żołnierz zachowuje dla swej królowej.
To rzekłszy frunął w powietrze, unosząc z sobą Maję i prościuteńko skierował się ku zamkowi zbójeckiemu.
Nie, tego zawiele, nikt na świecie nie wytrzymałby czegoś podobnego, pomyślała biedna Maja i straciła przytomność.
∗ ∗
∗ |
Gdy po pewnym czasie zbudziła się z ciężkiego oszołomienia. panował w okół niej mrok, a powietrze było duszne i przesycone wonią tak ostrą, że biedna pszczółka uczuła mdłości. Powoli przypomniała sobie, co zaszło i ciężki smutek kamieniem jej legł na sercu. Chciała płakać, lecz nie mogła.
— Jeszcze mnie nie pożarli — szepnęła do siebie — ale może się to stać każdej chwili.
Przez ściany swej celi więziennej wyraźnie rozróżniała głosy. Zauważyła też, że odrobina światła przedostaje się tu przez szczelinę. Szerszenie budowały swe ściany nic z wosku jak pszczoły, lecz z twardej masy, wyglądającej jak cieniutki szary papier. W wąskiej smudze światła, przedzierającej się do jej więzienia, rozpoznawała powoli swe położenie i zdrętwiała ze strachu, zobaczywszy dokoła zwłoki rozmaitych istot. Tuż u jej stóp leżał na grzbiecie mały czerwczyk, nieco dalej rozróżniła szkielet dużego chrabąszcza, nawpół już nadłamany, a w okół leżały skrzydła i pancerze pomordowanych pszczół.
— Ach, że taki mnie musiał spotkać los! biadała Maja. Nie śmiała się poruszyć i drżąc z lęku i trwogi, wcisnęła się do najciemniejszego kąta swej okropnej celi.
Wtem przez ścianę znów zasłyszała wyraźnie głosy szerszeni, a parta trwogą śmiertelną, podsunęła się do drobnej szczeliny i spojrzała.
Oczom jej przedstawiła się ogromna sala, przepełniona szerszeniami i rzęsiście oświetlona lampkami licznych uwięzionych robaczków świętojańskich. W pośrodku sali na tronie siedziała królowa. Odbywała się widocznie ważna narada, a Maja rozumiała każde słowo.
Gdyby te błyszczące potwory nie przejmowały ją tak niewypowiedzianem przerażeniem, z pewnością byłaby się zachwycała ich siłą i przepychem. Po raz pierwszy przekonała się naocznie, jak wyglądają rozbójnicy. Z podziwem i lękiem patrzyła na wspaniałe złote pancerze, w śliczne czarne pręgi, wywołujące wrażenie, jakie na dziecku czyni zapewne tygrys po raz pierwszy oglądany.
Strażnik kroczył wzdłuż ścian sali, wzywając robaczki świętojańskie, by świeciły co sił. Mówił do nich cicho lecz groźnie, by nie przeszkadzać obradującym. Długą lancą dotykał to jednego to drugiego, sycząc:
— Świeć, lub cię pożrę!
Strasznie wyglądało w tej sali obradujących szerszeni.
Nagle usłyszała Maja głos królowej:
— A zatem: jutro, na godzinę przed wschodem słońca, zbierają się wojownicy. Urządza się napad na pszczoły w parku zamkowym. Plądruje się ul i bierze w niewolę jak największą liczbę jeńców. Kto pojmie i żywcem mi dostawi Helenę VIII, dostanie szlify rycerskie. Bądźcie odważni i wracajcie z bogatym łupem. A teraz rozwiązuję zgromadzenie. Udajcie się na spoczynek!
Po tych słowach wstała i z orszakiem swym opuściła salę.
Maja omal nie wybuchnęła głośnym szlochem.
— Mój lud — łkała — moja ojczyzna! Wsunęła ręce do ust, by zdławić wyrywające się z jej piersi krzyki rozpaczy. — Ach, czemuż nie umarłam, zanim tego dożyłam! jęczała. — Nikt nie ostrzeże mego ludu. Napadną ich i wymordują śpiących. Boże, uczyń cud i pomóż mnie i memu ludowi.
W sali pogaszono robaczki świętojańskie i pożarto. Zwolna uciszało się w zamku. O Maji snąć zapomniano.
Słabe światło zaczęło teraz wnikać do celi więziennej, a Maja usłyszała dolatujące zdała pieśni świerszczy. Nigdy w życiu nie wydało się jej nic równie strasznem, jak ten oto zamek zbójecki, pełen szkieletów.