Pusta ulica/VI
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Pusta ulica |
Wydawca | Bibljoteka Groszowa |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Polska Drukarnia w Białymstoku. Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Nadrealizm. Papieros, źdźbło słomy, za które chwytasz, kiedy zatracasz resztkę realności, kiedy toniesz w chaosie.
Przypatrz się zegarmistrzowi, zegarmistrzowi z przeciwka: już czyha nań obłąkanie!
Trzeba przeczekać noc, aby przesiać słowa przez sito snu i pamięci; ale rankiem można się nie zbudzić.
Ptaka serce strwożone: a jeśli umrze tej nocy, umrze w ciemności?
Pół-sen. Ciemny blednący pokój: westchnienie widma.
Kronika wypadków. Mechanik lokomotywy pada trupem, ledwo stąpnąwszy na ziemię.
Poemat. Usiłowałem mówić po francusku; nie mogłem: przyplątały się sny.
Barok: płaszcz z ramion lecący, jak obłok, — znieruchomiały w pół-drogi.
Spokój: cóż za obłoczne słowo!
Cóż za dziwnie wygięte słowo: krzak!
Zakochany: uśmiecha się, usypiając.
Noc na wsi. Okno nagle gasnące czarno: powieka przestrzeni.
Drzwi, jako motyw poetycki: to, co nas odgradza od świata, co nam przywraca przyrodzoną samotność.
Rok 1848. Ach, te czasy, liryczne czasy, kiedy okrzyk: „Niech żyje Hugo!“ był jeszcze rewolucyjny.
Groza. Wielka, ruda, płaska tarcza: słońce apokalipsy.
Anioł: zaśniony hermafrodyta, zniesienie płci, czystość wyuzdana i wabiąca.
Groteska. Czarny cień człowieka ze strzelby mierzącego w księżyc.
Poemat. W ostatniej sekundzie z pod auta ulatują gołębie.
Jest jakaś wielka wzniosłość w słowach: spławna rzeka.
W samym dźwięku „Wilno“ jest piękno płaczliwe elegji.
Słowo „odjazd“ jest jak błysk stali.
Poemat. Znaleziono cię ze sztyletem w piersi, o zdradzony kochanku...; a jednak na wargach znieruchomiałych drobny uśmiech triumfu!
W wielkich obcych miastach istnieją te tylko uliczki, do których się przez lata pisuje.
Elektryczność. Na balu urzędników państwowych, w sali, sinej od elektryczności, wędrowni mandoliniści pocieszają się byle czem.
Pieszczotami, które wymawia, mężczyzna pragnie udowodnić sobie, dowieść miłość; jakgdyby dowieść można czegokolwiek słowami; jakgdyby dowieść można miłość.
Ach, jak dobrze na wsi — niema się nad kim litować!
Głęboka poetyczność oświetlonego wnętrza: na rogu ciemnej uliczki, w wietrzny wieczór, kiedy, rzucając wielkie cienie, migać poczyna wczesne światło.
Poranek. W jasno-przejrzysty, aż oślepiający od błękitu, poranek przy kierownicy ciężarowego auta ruchami niezdecydowanemi, jak u dziecka, przeciera sobie oczy od snu i blasku chłopiec o miękkiej twarzy szczenięcia.
Maj rozgwieżdżony. Trwoga śmierci — o najpiękniejszym wieczorze.
Czarna aleja: na ławkach siedzą cienie drzew.
Żyje się w pustym pokoju, najeżonym przedmiotami; śmierć: drzwi mechaniczne gwałtownie wyrzucające nazewnątrz.
Finlandja. Drzewa, wyciętej z czarnej laki, na łunie z blachy karminowej, — lodowate, oddalone, groźne.
Widok pogański. Jak skóra bronzowy, stary chłop, obok pługa, w rozwaloną bruzdę gleby oddaje dymiący mocz.
Portret. Rajmund: z fajką w zębach, która ma oszukać samotność.
Rezultat. Siwy ksiądz w steranem palcie, w czarnych okularach, drepce po wyboistym bruku, podpierając się z trudem laską o srebrnej gałce.
Babie lato. Chłopiec w kaszkiecie, u ucha włosek pajęczyny, miotany przez letni zapóźniony wiatr.
Wiek szczęśliwy. Chłopiec w pstrej dżokiejce nie bierze do ust papierosa: zajada cukierki.
Małe uniwersyteckie miasto jest przychylne szczęściu: skłania do prostoty; tutaj, nawet pod słotnem niebem, usypia nas wśród wieżyc i dzwonów łagodna atmosfera Quatrocenta.
Św. Michał; wspaniały lancknecht o brutalnej twarzy archanioła.
Pocztówka z Italji. Zdziwiony kot pod palmami różowemi patrzy oczami.
Monte-Carlo: ten amfiteatr obłąkańców.
Nadrealizm. Myśl we śnie: drzewo — dramat fizjologji.
Wieczór budzi kochanków.
Prostota. Na peryferjach miasta ulice o nazwach surowych pocieszają nas prostotą.
Westchnienie naiwne. Ach, być prostym człowiekiem, iść przez zwyczajne ulice, a nie przez halucynacje.
Czas zmaterjalizowany. Drzwi wpół-otwarte: powiew równomiernie przewraca kartki ściennego kalendarza.
Piękno psychopatji. Przyjaciel-poeta, chory półbóg, który miewał wizje, pełne przestrachu i zachwycenia, nocą, w fioletowem świetle rtęciowej lampki, w pustym wagonie.
Poemat. Na ścieżkach wyżwirowanych o szarym brzasku z westchnieniem przechadzają się widma.
Sen, głęboki sen: każde przebudzenie ma coś z trudu zmartwychwstania.
Wszelka podróż: czyli miłość, miłość niemożliwa.
Podróż: uzdrowienie zachwytem.
Naiwne gesty ludzi przebudzonych ze snu: powracają z dzieciństwa.
Wypoczynek. Spracowane dłonie ludzi prostych łagodnie spoczywają na genitaljach.
Młodzi mężczyźni pracują. O rzeźkim poranku w kamieniołomie dzwonią rytmicznie; jeden z ramionami szczupłemi, jak u chłopca, a ten w zawoju torreadora: wzdęte wargi, czarna piękna twarz, — i oczy zamyślone pusto; bronzowi, pochyleni, podciągają niebieskie spodnie, całym ciężarem rąk dźwigają się ku ciosom kilofów; zakasane rękawy koszuli klaskają na piersi wraz z wiatrem; a kiedy z czół chropawą dłonią ścierają pot, jest południe.
W straszliwem rojowisku wielkich miast trudniejsza jest dzisiaj dobroć i bardziej niemożliwa; o, jakżeż łatwo zwycięża tu Djabeł!
Zabójstwo. To straszne i niepojęte, że zabija zabijając człowieka — zabijając na jawie — zabija się jego sny.
Elegja. Młodo-umarli nie starzeją się wraz z nami, pozostają wiecznie młodzi; przez to coraz nam dalsi, coraz mniej zrozumiali, coraz bardziej zatarci. Śmierć użyczyła im młodości nieśmiertelnej: nie potrzeba im już naszej niemożliwej miłości; kiedy my stajemy się coraz inni, oni jakby zapominają o nas chętnie; okradziono nas, stało się to niepojęte: przetrwali poza nami.
Kamilu, zamknij oczy: posłyszysz w głowie daleki szum wierszy!
Młodość i wczesny jej liryzm: muzyka oddalonych szmerów miejskich.
Usta są wiecznie młode: usta, gdy całują.
Pożytek przedmiotów. Ach, lasko, sąsiedzie u boku przechodnia: dzielisz z nim ciężar świata!
Neo-romantyzm. W jasno-oświetlonym pokoju dźwięki dzwonów krakowskich.
W żółtem oświetleniu burzy pierścień nieba: serca jedwabne, zioła szalone.
Mózg i płeć: wylęgarnia aniołów, zakład położniczy nadprzyrodzoności.
Dom warjatów. Czaszka namydlona do golenia, jak wielka głowa cukru.
W dedykacjach utworów — gdy się je czyta, dawno przebrzmiałe, po dziesiątkach lat — jest niewiędnący blask życia; rozkładasz ręce, by uchwycić to światło, przesiane przez smugi czasu.
Dławiący zbutwiały zapach czytelń: jakgdyby rozkładały się same litery.
Symbol z przed lat trzydziestu: pyjama ze zwisającemi rękawami udaje umierającego pajaca; słowik w koszu od papierów; dusze w spluwaczce.
Groźna dobroć. Ciężki chód ludzi spracowanych; głos ich: dobroduszność i groźba.
Skromne szczęście. Kiełbasy w witrynie; przechodzień do kochanki z radosnym uśmiechem: patrz!
Śmierć prymitywna. Zjeżdża z czwartego piętra windą: dwadzieścia sekund; na dole nie powstaje z ławki: sztywny, uśmiechnięty trup, wpółprzechylony, jakby zasnął...
Ondulacja. Marja Stuart przed lustrem fryzjera; o, jak wolno ścinają jej głowę!
Lampa. Własny twój cień na ścianie. Boisz się śmierci!
Natchnienie. Wicher dmący przez pustą ulicę.