<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Pustelnik
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia Polska T.A.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Zapadał szary zmrok. W buduarze księżnej Bożenny cicho było. i jakiś błąkał się smutek, jakby razem z szarą godziną wpełznął tu i zapanował. Księżna leżała na otomance zanurzona w poduszki i w białe futra niedźwiedzie, opływały ją jedwabie i koronki, ręce trzymała pod głową i oczy miała wlepione w inkrustowanym suficie. Twarz blada, cienie pod oczami i wyraz apatji w zastygłych jakby rysach charakteryzował dostatecznie jej stan duchowy. Była zniechęcona, niezdolna do żadnego czynu. Zmęczył ją bal duchowo i fizycznie, bardziej duchowo, gdyż tańczyła mało, umyślnie unikając zaproszeń. Raziła ją głośna muzyka, gwar i cała atmosfera balowa, tak zwykle przez nią lubiana. Coś nurtowało w duszy księżnej, jakieś nowe, nieznane dotąd budziły się nuty i melodją swą głuszyły huczne mazury i sentymentalne walce. Słyszała echa odległe, bardzo dawne, z mroków lat płynące, a w te mury pałacu jarowskiego wsiąkłe niegdyś i w ich tradycji zapleśniałe. Dziś pleśń ta opadała, echa wypełzały i rosnąc olbrzymiały dziwnie. Wraz z nimi występować niepokój i trapił. Nikły był jakiś, wątły, jak pierwszy motyl wiosenny, ale widoczny w swem śmiganiu dla przeczulonego wzroku, — odczuwany w duszy i sercu. Męką była dla księżnej ta noc roztańczonego pałacu i dzień następny. A oto wszystko skończone. Rozjechali się naturalni w tych murach i nienaturalni goście, cisza zaległa, ale i cisza ta była niezwykła, odmienny posiadała charakter; to była jakaś letargowa głusza. Pałac zadumał się, czy zasnął?... Mury te zapadły w letarg jakby po silnem wstrząśnieniu nie znanej tu choroby. Echa przeszłości tuliły się cicho do świetnych ścian sali balowej, do jej adamaszków i marmurów, wśród których przebywały ongi dostojne postacie dygnitarzy polskich, o które opierały się plecy nawet królewskie, gdzie chrzęściły srebrne lamy, złotogłów kontuszów, gdzie lśniły guzy brylantowe na żupanach, opinających dumne piersi wojewodów i hetmanów, gdzie pachniały sobole, gronostaje płaszczów i gdzie raźnie dźwięczały karabele. Echa tradycji pałacu jarowskiego przypadały strwożone do ram portretów w sali mahoniowej, do ram, z których uwiecznieni na płótnach spoglądali — oni — ci dawniejsi panowie Jarowa, Polacy bez skazy i patrjoci. Ich wzrok zdawał się surowszym, na ustach jakby bolesny osiadł wyraz, ich dłonie silniej ściskały miecze, jakaś groza wiała od nich. Echa dawne rozumiały te zmiany, pleśń wiekowa nie przetrawiła murów tak, by echa ich zbutwiały, farby płócien na portretach nie zbladły do tego stopnia, by zanikł na obliczach ich duch i wyraz, ich myśl. Echa żyły i portrety żyły; echa i oblicza protoplastów jarowskich, odczuwając wszystko, strwożyły się i zdumiały, bo do sali balowej wniknął jakiś obcy duch; dźwięczały w niej cudze ostrogi, chrzęściały akselbandy mundurów wrażych, migotały, szlify zaborców. Przed portretami stawały postacie niebywałe tu nigdy, rozbrzmiewał język nieznany tu, a palący ogniem zapiekłych, okrutnych krzywd, jakie się polorem i manierą salonową zagładzić nie dadzą.
Księżna wzdrygnęła się nagle, bo myśl jej coraz przykrzejsze odkrywała przed nią porównania. Tu, gdzie z jej prababką tańczyli poloneza Poniatowscy: stryj ukoronowany i jego brataniec, bohater z pod Raszyna, w ułańskim mundurze, tu dziś, ona, prawnuczka tamtej, walcwała z Mussin-Puszczewm, Czugajewem i jakimś trzecim najeźdźcą. Tu, gdzie rozbrzmiewały huczne wiwaty na cześć króla i rzeczpospolitej, tu wznoszono zdrowie... gubernatora, biurokraty caratu. I kto ten toast wzniósł... jej mąż... książę Krystyn... w murach jarowskiego pałacu?... Iskra wewnętrznej burzy rozpaliła się z szaloną siłą, wybuch tego płomienia uniósł księżnę z kanapki. Okraszona rumieńcem gniewu zerwała się i w podnieceniu wyciągnęła przed się ramię z zaciśniętą pięścią. Krzyknęła głośno:
— Moździerze jarowskie nie zagrzmiały fanfarą po toaście... dla was.
Wzburzona upadła znowu na sofkę ze śmiechem, dźwięczącym ironją i zgrzytem.
Tak... moździerze staroświeckie były głuche, one głos swój dawały po toastach na cześć króla polskiego, one tu... musiały milczeć.
Księżna uśmiechnęła się trochę rzewnie, bo to jej opór, bo to ona wbrew rozkazom księcia, by wytoczyć moździerze, zaprzeczyła stanowczo, intuicyjnie, czując potworność takiego czynu. A gdy książę wobec wicemarszałka dworu i starszej służby zżymnął się na ten bunt żony, i dość gwałtownie zapytał, czem zaakcentują toasty, księżna odrzekła zimno i sucho.
— Mogli przywieść z sobą karabiny.
Słowa te obiegły natychmiast cały pałac, wzburzyły księcia, lecz walka z księżną w takich razach była bezcelową, cały dwór stał za nią i książę to odczuwał. Po toastach grały trąby orkiestry, także jakoś ciszej, bez temperamentu, jakby fluid księżnej i tu wpływ swój wywarł dominujący.
Księżna nie wiedziała, że jej słowa i stanowczość dosięgły pawilonu i zapaliły promień radosny w trzech starych sercach, że zapiekły łzami starcze powieki hrabiego Salezego, który, z jarowskiego gniazda pochodząc, czcił jego pamiątki.
Młoda kobieta odczuwała w sobie pewną dumę, że ocaliła od profanacji szczegóły, lecz i niemałą gorycz, że ogólnie nie ustrzegła tradycji rodowej, I to ją bolało. Pierwszy raz w życiu bólu takiego doznała.
Zniechęcenie jej rosło, jakby raz powstały zgrzyt zwiększał się i dokuczał przykrym głosem dysonansu. Zgrzyt ten budził wszystkie komórki duszy, wnikał do najtajniejszych skrytek, zakamarków i gospodarował w nich brutalnie, bez względu na wszelkie prawa psychologiczne i indywidualne, będące u księżnej w silnem opancerzeniu. Zgrzyt się wzmagał, potężniał, burzył harmonję, co więcej — wytwarzał bunt na taki nieład i zarazem niechęć za ten właśnie bunt. Intelektualną rewolucję starego porządku — burzyła natychmiast kontrrewolucja nowych myślowych prądów. Zmagały się siły dość nierówne. Zastarzały nieco w żyłach sybarytyzm, lenistwo sferowe i atawistyczna skala niektórych pojęć o epikurejskim zabarwieniu, z nową falą krwi gorącej i purpurowej. Niosła ona huraganem do czegoś, co wymaga ruchu, energji, co się czynem zwie. Ta fala purpury, niby strumień mały, nabierała dopływów i stawała się rzeką, Przepychała się dzielnie poprzez zapory starych nawyknień, darła się ponad tamy zakrzepłych poglądów, monumentalnie zwartych i nieugiętych, lecz dających się przeskoczyć wartkiej purpurze, pełnej ognia i żywiołu w swym pędzie. Pomimo protestu wszystkich sił odpornych — fala zwyciężała zaborczo. Jak w każdej walce podnieca się atmosfera fizyczna, lub duchowm — tak i w istocie księżnej Bożenny trwało burzliwe podniecenie władz ducha, serca i mózgu. Jej wrodzony temperament był tu rozjemcą stronnym, przechylał się raczej ku gorącej purpurze i wrzał razem z nią. Czynu, czynu — wołały jakieś głosy olbrzymie, w jaźni księżnej powstałe, szanowania tradycji, lecz tylko patryarchalnych i patryjotycznych, archaiczne zaś wrzeciądze, zamykające idee społeczne, ogólne, nie jeno osobiste — otworzyć szeroko, jeśli trzeba wywalić przemocą, wyrwać zardzewiałe zamki i pozwolić, by idee nowe wkroczyły w ten mitr chiński, bez przyłbicy modnych reformatorskich frazesów, lecz szczerze, gotowe do czynu, by na tych samych podwalinach szanownych murów nowe, świetne stawiać wieżyce. Nie oglądać się na ich zewnętrzne piękno, lecz na ich budowę solidną, na ich trwałość. Dbać o ich świetność istotową, o ich genezę, nie o ich barwną mozaikową dekorację. — Prąd żywotny pragnień nowych płynął w żyłach księżnej i porywał ją. Czuła w sobie siły, energję do jakiegoś działania, czuła, że zerwie tę wygodną jedwabną pajęczynę, otulającą miękko jej dotychczasowe istnienie. — To życie w puchach i aksamitnych więzach było jednak więzami bezwiednemi, i teraz ukazały księżnej swe wyraźne zwoje, otrząsnąć się z nich, wyzwolić i być czemś, nie jeno magnatką materjalną, rodową i rasową, nie jeno wielką damą, słynącą z urody i bogactwa. Być czemś, co mniej olśniewa, ale głębiej sięga. Idea ta wessała się w mózg księżnej i zaczynała być składową częścią jego. Niecierpliwość gwałtowna budziła się w niej i zarazem pytanie, co robić, jak robić, w jakim zakresie? Księżna bała się przed samą sobą przyznać z bardzo ukrytej wątpliwości, czy potrafi coś robić i co to jest właściwie ta robota?... Gnębił ją straszliwie ten atom wątpliwości własnej w ideę, która ją popychała do realizowania tego, — co w pojęciu jej nie miało uplastycznienia, co było nieuchwytne dla niej, a gorące pragnieniem i silne twórczą potęgą. Marzenia wielkiej pani nie miały konkretnego oparcia, czuła to i szalała wewnętrzną burzą żądzy czynu i nieświadomości jego. Myśl jej błądziła jak w puszczy, ocienionej niedostępnemi dla niej kalinami, pełnej chaosu, zaułków zwartych, rozpadlin i głuchego szumu. Nie umiała się skupić myślowo, bo nie było dla niej punktu wypukło zarysowanego. Rozumiała jeno, że tak nadal trwać, pogrążona w ciepłej fali sybarytyzmu, nie zdoła już. Poczuła nagłe nużący upał tej kąpieli i konieczność orzeźwienia się jakąś chłodniejszą strugą, by spłukać z siebie ten pot gorący, bo tamował energję i niesłychanie osłabiał.
— Gnuśnieje się w tym upalnym, złotym tumanie.
— Co to jest... kto to mówił?...
Księżna zasłoniła sobie oczy rozpaloną dłonią, bo usłyszała wyraźnie głos młodzieńczy, jakby z oddali, zza mgły płynący. „Gnuśniejecie w puchach waszego sybarytyzmu, przywykliście do waszej złotej klatki i nie widzicie jej drutów, lecz inni widzą je i dziwią się, że tak bezczynnie poza nimi trwacie“. Ten głos, te oczy ciemne głębokie, ta szczupła twarz bez zarostu, na której myśl i ból poorały bruzdy przedwczesne, wstrząsała księżnę zawsze swem zjawieniem się. Ukłócie w sercu i dziwnie błogi prąd ciepła i woni wiosennej był następstwem niezmiennem tej wizji. — Więc i on nakazywał czyn, poił jej młodziutką duszę ideą jakiejś pracy.
— Ale co robić, ale jak, gdzie?!... — wybuchnęła księżna rozpromieniona. — Unosiło ją, rwało się w górę dążenie do czegoś nieokreślonego, rozsadzało jej piersi. Fantazja i egzaltacja owiała ją wichrem. Szybko podniosła się z otomany i, zgarniając koronki szlafroka, pobiegła do fortepianu. Burza, zamieć tonów kaskadą runęła z klawiszów. Cichy przed chwilą buduar napełnił się wrzawą muzyki zbuntowanej, szalonej, nieokiełznanej żadną formą, a jednak melodji pełnej i odtwarzającej wybornie podniecenie młodej kobiety. Dźwięki namiętnych akordów i koloraturowe pasaże dobiegły uszów hrabiego Salezego i księcia Krystyna, którzy w gabinecie tego ostatniego paląc, rozmawiali dość obojętnie. Książę słuchał muzyki przez chwilę i mruknął, raczej do siebie.
— Ena wygania ostatnie echa wczorajszych gości.
Hrabia Salezy milczał.
Książę skrzywił się ironicznie, usadowił głębiej w fotelu, prawie się w nim położył, puścił duży kłąb dymu i sarknął znowu.
— Fantastka!...
Starzec i teraz milczał, jeno na twarzy drgnęły mu muskuły. A fortepian huczał, brzmiał, czasem spazm łkania jęknął na strunach, czasem jakby wybuch śmiechu swawolnego, a czasem zgrzytnęła ironja i znowu zwycięski jakiś hejnał, lawina bujnych akordów, perlisty grad trelików. Hymn triumfalny, w którym zaklęto wszystkie walki, namiętności, trwogi i zapały zwyciężającego. Całe piętro pałacowe drżało zda się od tej muzyki, zapanowała wszechwładnie. Hrabia Salezy słuchał i rozumiał, czytał w tej grze, jak z rękopisu o wyraźnym charakterze. Oczy miał lekko zmrużone, wyraz głębokiej przyjemności na twarzy. W pewnej chwili spojrzał na księcia i zatrzymał wzrok na nim. Młody magnat drzemał w fotelu z zastygłym uśmieszkiem na ustach, napół drwiącym, napół apatycznym. Ręka z papierosem oparta na fotelu, bardzo delikatna i rasowa, drżała lekko, papieros wysuwał się z palców cienkich i białych, jak welin. Światło elektryczne złagodzone zielonym abażurem rzucało na twarz księcia trochę martwy i chłodny refleks. Postać młodego człowieka wyglądała, jak posąg ze starego alabastru, i nie trzeba było podpisu, by zrozumieć, że wyrażał — znudzenie.
Hrabia patrzał długo i pod starą czaszką jego snuły się niewesołe myśli, stawały pytania, zagadnienia, wyłaniał się żal jakiś przykry i zdumienie. Gdyby nie melodja z niesłychaną werwą płynąca, żal ten przemieniłby się może w rozpacz, lecz muzyka była strażą niezwalczoną, siłą, odpychającą wszelkie słabe uczucia; niweczyła zło, przeistaczając jego ostre przejawy w raźny podzwon nadziei. Postać drzemiącego księcia nie dawała z siebie nic, była tylko postacią skończoną w rysunku, jako typ, lecz pozbawioną wszelkiej perspektywy, poza jaką widnieją głębsze lub płytsze otchłanie — a nawet zwykłe dale. Postać ta kończyła się sama w sobie tak, jak sama się tłumaczyła. Z pod palców zaś księżnej płynęły nie tylko rzeki tonów, ale rozlewały się morza, tworzyły oceany, wznosiły się szczyty śnieżne; na nich słychać było szum sokolich skrzydeł, które trącały obłoki. A gdy nastąpiła chwila łkania, szlochu w muzyce, to spadało się odrazu w bezdenne przepaście, gdzieś w samą głębinę ziemi idące. I czuło się niemal organicznie to spadanie, runięcie w bezkres, jak odczuwało się wyraźnie szalony pęd pod chmury, hen, w przestwór gwiezdny. Muzyka ta mówiła, malowała, śpiewała i była nawskroś twórczą w swej szczerej plastyce, w swym żywiołowym krzyku.
Rumieniec żywy opłynął starcze policzki hrabiego, błysnął w oczach żar młodzieńczy. Starzec obojętniej spojrzał na drzemiącego i szepnął dość głośno, jakby do własnych myśli:
— Tego już przejadła rdza... ale ona... żyje. Mały Kryś i Jarów ocaleją!...
Ostatnie słowa z wybuchem głośniejszym, z tryumfem wybiegły z ust starca. Książę ocknął się, spojrzał szeroko otwartemi oczami na hrabiego i spytał sennie, z apatją w głosie:
— Co stryj mówi... Kryś?... Aa!... Ena jeszcze bombarduje fortepjan? Obudzi malca!
Wesoło jakoś i dobrze stary hrabia zaśmiał się.
— Niech go obudzi, właśnie! Niech mu nawet nieda zasypiać...
— Hę?... nie rozumiem. Chyba zdrzemnąłem trochę?
— Tak... nieco.
Ciche stukanie i suchy służbowy głos przy drzwiach:
— Kolacja podana.
— Ach... Voilà!... przecie coś konkretnego — rzekł książę z zadowoleniem i raźnie powstał z fotela.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.