<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Pustelnik
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia Polska T.A.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Blady świt letni omglił małe okienka chaty na Smolarni, osrebrzył słomiany dach perlistą powłoką rosy. Cichy świergot ptaków ozwał się, niby sygnaturka leśna i wnet zadzwoniło mnóstwo głosów donioślejszych, hałaśliwszych a radosnych. Skrzypnęły drzwi chaty, na progu stanął pustelnik, w ciepłym pledzie i siwe źrenice skierował na niebo, zaróżowione lekko przed wschodem jutrzenki. Stary człowiek miał pogodę w oczach, usta łagodnie złożone szeptały pacierze, na twarzy błądził uśmiech pełen zadowolenia i swobody. Poszedł w stronę lasu. Przy szopie powitał go parobek, Semen, przyjacielskiem: „dobre zdrowie“, pochylił przytem nisko głowę kudłatą z widoczną czcią dla swego pana. Pustelnik zamienił z nim parę słów, pogładził konia wypuszczonego na paszę, czarnemu jak agat psu, Cyganowi, kazał leżeć w zagrodzie i sam ruszył dalej na codzienną ranną przechadzkę. Patrzał dokoła z widoczną przyjemnością, jakby mówił dzień dobry sosnom i słuchał pozdrowienia całego lasu. Bór znał go i witał serdecznie. Szumiały cicho konary nad jego głową, chyliły się ku niemu z przyjaznym szelestem gałęzie drzew liściastych, sute krople rosy kładły na jego głowie. Drzewa radosny swój dzień swobody leśnej rozpoczynały szczęśliwym uśmiechem, szeptami rozlicznemi, które się chwilami przeistaczały w jeden silny rozgwar tętniącego życiem boru.
Pustelnik szedł znanemi sobie zaułkami i, skończywszy pacierze modlił się do natury. Rozumiał mowę lasu i jego dreszcze, jego uczucia. W źrenicach starca odbijało się wschodzące słońce, a on przyjmował w siebie te blaski i ciepłem ich rozgrzewał się i wchłaniał sercem, bezmiernie wdzięcznem za dobrodziejstwo bytowania wśród przyrody rodzimej, w tej głuszy bezludnej, a pełnej ruchu, barwy i własnej, odrębnej duszy. Był jak król pośród swego ludu, król ducha tej puszczy leśnej, ducha umiłowanej przez niego natury. Czuł w sobie ukojenie po życiu tułaczem, spokój ten dziwny jednak był i niezbyt swej nazwie odpowiadający. Bo spokój absolutny wyklucza nawet tęsknotę, u niego zaś tęsknota, za czemś nieokreślonem żyła wiecznie i jeszcze nadzieja. Czuł, że może jest spóźnioną, lecz dla niego niezbędną. Wierzył, że spełni się coś, co go jeszcze bardziej ukoi, co zadowolenie pełne da jego wiekuiście żądnej duszy. Pragnął ocknięcia się ducha, we wszelkich jego zakresach, od najwyższych do najniższych objektywnie, bo rozumiał, że każdy z pozoru drobny nawet szczegół, o ile nosi w sobie ducha, jest subiektywnie wielkim.
Pustelnik przemawiał do puszczy, zwierzał się jej ze swych myśli, tęsknot, marzeń i nadziei szczerze, gorąco z tą błogą pewnością, że ona go odczuje, że go nie wyszydzi, że ją nie zdziwią pragnienia jego, a ideały nie będą uznane za utopijne. I dlatego było mu dobrze w puszczy, pociągała go swą potęgą, czerpał z niej wszystko co do zasilenia ducha potrzebne. Kochał naturę, a natura tym, którzy ją miłują i rozumieją odkrywa swe tajnie mistyczne. On nietylko znał fizjonomję boru, łąk, stepów, pól, polanek, wąwozów, lecz znał ich psychologię. Każde drzewo poszczególnie inną zawierało myśl, każde było własną istotą, jednostką duchową. Porównywał pustelnik te drzewa rodzinnej ziemi, do drzew egzotycznych, widzianych w różnych krajach. Tamte były i piękniejsze i pożyteczniejsze, ale te o ileż droższe. Tamte znał gruntownie, te odczuwał, wnikał w ich jestestwa, tamte go uczyły, te doń przemawiały, tamte podziwiał, te kochał... tamte to dalekie, obce cuda, te to swoi druhowie i umiłowani rodacy. Wśród tamtych czuł się przybyszem, wędrowcem chwilowym, wśród tych bratem i dzieckiem jednej ziemi.
Uniósł go zapał młodzieńczy.
— Skonać chcę wśród was i chcę, abyście szumiały nad mogiłą moją — wykrzyknął z entuzjazmem — z oczami pełnemi ognia wielkiego ukochania.
Bór zrozumiał i odpowiedział, serdeczne szepty spłynęły do ucha pustelnika. „Zostaniesz tu, ukoisz tęsknotę swą, ujrzysz rozwój swych ideałów. Trwaj wśród nas, pracuj i miłuj, a ujrzysz wymarzone narodziny idei, bo duch żyje“.
Tak mówił bór do swego rodaka-druha.
— O spełnij się, spełnij! Moc twoja wielka, święta wróżba Twoja, Boże, który przez naturę nadzieję człowiekowi dajesz! — zawołał starzec z głębi duszy i ręce przed siebie wyciągnął, jakby w ramiona chciał wziąć las cały i wizję swych ideałów. Zamyślony, wzruszenia pełen, szedł wolno, szeroką linją leśną, patrząc z ukochaniem na wyniosłe, zielone ściany, stróżujące z obu stron. Nagle zobaczył ruchomy punkt w trawie i pochylony przyglądał się chwilę manewrującemu pośród gęstwiny źdźbeł robakowi. Przyklęknął żywo.
— A tuś mi! huncfocie jeden! — mruknął uśmiechnięty. Umykasz?... Zaczekaj!... szukałem cię dawno!... Będzie operacja kochanku!... to nic nie pomoże! Wygodnyś asan!... trudno! trzeba trochę pocierpieć na to, żeby o tobie wiedziano. O tak, stój!... ot... teraz dobrze...
Złapał robaka, wyjął z kieszeni podręczną lupę i zagłębił się w badaniu swej ofiary.
W tem usłyszał prędki tętent za sobą. Spojrzał.
Nadbiegała wprost na niego strojna czwórka w lejc przepysznych siwoszów w pięknych szorach. Wspaniałe kłusaki szły z fantazją, ciągnąc za sobą jak piórko, mały wysoki amerykan, z królującą postacią kobiecą, która trzymała wodze, śmiałą ręką.
— Księżna Bożenna! — zawołał zdumiony.
Usunął się na bok. Przecwałowały koło niego rozhukane cuganty ze znamiennym chrzęstem wytwornej uprzęży.
— Stop!... — krzyknęła księżna, zatrzymując w miejscu spasione bieguny.
Amerykan stanął, jak urzeczony. Księżna rzuciła lejce siedzącemu za nią stangretowi i zeskoczyła na ziemię.
— Dzień dobry! Mogłam rozjechać profesora! Aa!.. przeszkodziłam w eskultacji jakiegoś pacjenta, czy kiijenta.
— Nic nie szkodzi.
— Ale umiem szukać! Intuicją wiedziona jechałam i znalazłam!
— Kogo, mnie?
— A właśnie, profesora.
— Nie przypuszczałem, aby księżna tak rano...
— Nie leżała jeszcze w betach?... Ha... ha!... Robi to za mnie mój mąż i... sumiennie. Cóż, pacierze odmówione?
— Już! — uśmiechnął się stary.
— I rozmowa z lasem skończona?...
— Skądże księżna pani tego świadoma?...
— Ja wszystko wiem. Odgaduję! Pan tu, jak bard, w tej puszczy.
— Może prędzej gnom leśny?...
— Ach nie! pan ma w sobie coś, co zniewala do słuchania go. Pomimo, że nie daje pan pozorów wodza. Przyjechałam do profesora z prośbą, a tu, na Smolarni, pana niema, za to stoi cały tłum chłopów, bab, dzieci, istny jarmark. Semen mi wskazał kierunek pańskiego spaceru i objaśnił, że te chłopy to pacjenci pańscy. Nie wiedziałam, że profesor leczeniem się zajmuje.
— Tak ot... sobie, troszeczkę, ot... ot...
— Już się profesor zażenował. Skandal z tą skromnością!...
— To może księżna pani pozwoli, że pospieszę do Smolarni, skoro czekają?
— Jakto?!... a ja i moja prośba?
— Czy tak a pilna?...
— No... nie, ale chyba zostawi mi pan pierwszeństwo w tym wypadku.
Pustelnik zafrasował się nieco.
— Księżno droga, ot... ot... tamci nie mają czasu, są nieraz przybyli z dalszych wsi, chorzy, biedni... a księżna pani rozporządza sobą i czasem dowolnie. Prosiłbym przeto o wyrozumiałość, jeśli księżna łaskawa. Postaram się wkrótce powrócić i będę na rozkazy.
— Profesor chce się mnie pozbyć, czy tak?...
— Niechże Pan Bóg broni! ot... ot... definicja niezwykła. Księżna sobie żartuje ze starego, ale nie zasłużyłem, nie godzi się dokuczać nawet mnie. Tylko ja naprawdę zabałamuciłem się w lesie, a tam robota pilna. Stary warjat jestem.
Księżna nadąsała się.
— Więc ja mam czekać swojej kolei?... tam w tym niechlujnym tłumie świt i łapci?
Pustelnik serdecznie ujął jej rękę i ucałował.
— Paniż ty moja miła, wszak ci to nie małpy a ludzie i pewno potrzebują porady, w którą ot... jakoś wierzą.
— Brr!... wstrętni są, brudni i cuchną!
— Bo biedni, nieokrzesani, napół dzicy, bardzo pierwotni, ale tyle nędzy wśród nich, tacy często nieszczęśliwi, że budzą współczucie. Naogół są dobrzy, łagodni, tylko ospali.
— Ach!... cóż mnie oni obchodzą, nie znam ich i znać nie chcę.
— To... to bardzo źle. Ale ot... ja znów gawędzę zamiast wędrować. Żegnam księżnę, wrócę prędko.
— Co znowu, to kawał drogi, odwiozę tam profesora.
— I już księżna ucieknie?
— Nie i... poczekam. Podawaj — krzyknęła na stangreta.
Jechali tęgim kłusem po równej linji, poczem skręcili na wązką uliczkę wśród boru.
— Jak tu jest wspaniale; piękna ta puszcza! Nie dziwię się, że ją profesor lubi i rozumie. Tu jest tak jakoś bogato.
Pustelnik rozweselił się;
— Wyborne określenie. Proszę niech księżna patrzy... tłum drzew jest tu bardzo różny. Główną nawę lasu zapełniają kolosy sosen o pniach, powleczonych jakby blachą miedzianą i gładką aż lśniącą, inne owinięte zda się w złotogłów, a wszystkie proste, strzeliste, buchające wzwyż siłą swych mięśni, dostojeństwem przepysznych koron. A oto tam, szeregi wyprostowane pni wysokopiennych, złotorudych są, jakby zastępy, rycerzy zakutych w pancerze. Stoją dumni, wyniośli, pewni swej siły i odwagi. Istny hufiec zbrojnych husarzy w ordynku. A ot niby boczne korytarze i przedsionki boru, widzi księżna, jakie nabite tłumem drzew liściastych, tworzących gąszcz nie przeniknioną, bujną i barwną, jak mnóstwo strojnych niewiast. Ot... ot... rozgadałem się... już tak!... Stary maniak ze mnie.
— Proszę, niech profesor jeszcze mi ten las... maluje, lubię, gdy mi się uplastycznia wzrokowo i pojęciowo — rzekła księżna z prośbą w głosie.
— Ot... jak ja tam maluję, kocham ten bór, taj hodi!
— A tu znowu same leszczyny — podchwyciła księżna.
— A tak... leszczyny panoszą się butnie, szumią ostrą brokatelą szat i suchym szelestem seledynowych orzechów, niby klejnotami. Tam dalej ot... śmigają w górę gibkie, białocieliste brzozy, o długich zielonych kosach, już są ciemniejsze, nie takie jaśniutkie jak w maju. Widzi księżna, tam w głębi gorzą ognistym rumieńcem kraśne jarzębiny; wcześnie nabrały purpury na swe jagody, wytworne kaliny już się rumienią — a tu mijamy czeremchę; jaka osypana granatem kulek, niby śrutem. Minął jej czas piękna i młodości, listki już poszarzały. Ot... ot już tak, — miesiąc poezji, kwitnienia skończył się, proza życia nastała. Prawda, jak te podszycie leśne ma niewieści wygląd?... Już tam na prawo ukazują się pojedyncze dęby, płaskoliste, butne szerokoramienne, bardzo pewne siebie i swej mocy. Przy nich młokosy dębczaki; zawadjackie to to, dźwiękliwie uderzające w kastanietki lakierowanych listków. Buńczuczne to, bo młode.
W tej chwili między księżnę i pustelnika gwałtownie wsunęły się urękawicznione ręce stangreta, chwyciły lejce, skręcając konie na miejscu. Amerykan pochylił się tak, że księżna cudem nie wypadła z niego.
— Co się stało?...
Stangret wskazał wielką rozpadlinę, nad którą ekwipaż prawie zawisł przez sekundę i przepraszał za swoją nagłą interwencję. Księżna wybuchnęła śmiechem.
— Byłby wykwintny finał opowieści profesora o lesie. Ha... ha!... zasłuchałam się, zapatrzyłam i wysypałabym profesora i siebie w taką jamę potworną. Uh!...
— Ot... już tak gadam i gadam a księżna łaskawie słucha, więc się rozhulałem. I ot... byłoby nieszczęście.
— Za to ja teraz na tę puszczę innemi oczami patrzę, widzę to, co mi pan wskazuje, i sama dopełniam obrazu. Pan mnie gotów nauczyć podziwiania naszej natury, czego przyznam się nie umiałam. Za granicą znam wszystkie najpiękniejsze miejsca, imponowały mi, czarowały mnie, ale tu u nas... taka monotonja, szarzyzna. Naprzykład Riviera...
— Ot... ot... w miejscu stał i rzepę jadł.
— Co... co?... Ha, ha, ha!... cóż to za określenie.
— A ot... już tak, ta okrzyczana Riviera, wiecznie to samo; zielono, kwieciście, kwieciście i zielono. U nas, paniż ty moja, natura żyje, puszy się młodością wiosny, nabiera dojrzałości lata, potem smętku i przesytu jesieni, aż zamiera, okrywa się sędzilizną szronu, bielą śniegu, iskrzy się mrozem, czasem zalewa się deszczem i jest ciągłe nowa, żywotna, odrębna, kapryśna ale bogata swym duchem. A tam co?... ot... ot bogata w urodę, strojna lala, wiecznie upstrzona w kwiaty i zieleń, obetkana precjozami owoców, — i tak się sobie przygląda w morzu jak w zwierciadle. Istna kokota. Ciągle to samo i to samo. Tam ducha nie ma, tylko piękna powierzchowność. Co innego Afryka, Indje... ot... tam to już punkt kulminacyjny temperamentu ziemi, egzaltacja jej, szaleństwo. Bo tam i słońce to płomienny, szalony miłością kochanek ziemi, a na Rivierze słońce to bogaty i hojny bankier, żądający tylko wycackanej urody, wiecznie układnej miny i zawsze jednakowo strojnej postaci, oraz równego humoru od swej utrzymanki — przyrody. I dlatego tam jest ciągle obrazkowa panorama; to właśnie monotonja, wprawdzie nie szarzyzna, ale zielenizna.
— Ale to jest świat, profesorze!... Świetnie, elegancko, a u nas? — skrzywiła się księżna zabawnie.
— Hm... ot ot... już tak!...
Profesor był widocznie poruszony. Obejrzał się na stangreta i zaczął mówić po francusku.
— Nasz kraj, ojczyzna, to wasza śpiżarnia, księżno, to wasze śpichlerze, przeto szaro w nim dla was. Ale z tej obfitej śpiżarni czerpiecie pełną garścią, by upiększyć salon, którym dla was zagranica wogóle. Riviera to śliczniutki, rozkoszny buduarek, Włochy salon sztuki, Paryż przepyszne kasyno!.. No, więc wywozicie tam hojne sakwy pieniędzy, aby ten przepych jeszcze wzbogacić. To wasz jedyny cel: — ogołacać śpiżarnię własną, ozłocić cudzy salon i... użyć. Stamtąd dla kraju nie płynie przez was nic utylitarnego, prócz gustu w urządzaniu własnych rezydencji. Powtarzam, sumy tutejsze topnieją tam tylko na zabawę i użycie.
— Ćwiczysz nas ostrym batem, profesorze.
— Ja boleję nad faktem. Bo śpiżarnia bogata, ale szkoda, że się ją wyczerpuje dla obcych: głównie na zbytki.
Księżna zwiesiła głowę zamyślona; jechali długi czas w milczeniu.
— Ot już i moja chata, — rzekł pustelnik.
Ocknęła się księżna jak ze snu.
— A co! gromada czeka. Odważnyś, profesorze, że się zadajesz z takimi bêtes humaines.
— Myli się księżna pani, to są tylko ludzie, bez kultury, cywilizacji i bez pieniędzy.
— Nie umieliby ich nawet użyć. To dzicz.
— Ach... ot... ot... tak mówić, ani nawet myśleć nie wolno. Oni, biedacy, nie wiedzą, że pieniądze mogłyby; się stać dla nich stopniami, prowadzącemi do wyższych postulatów, jakich istnienia nawet nie przeczuwają. To smutne, to bolesne.
— Widzę, że profesor chciałby mnie do nich przekonać, ale to się już nie uda. Boję się styczności z nimi i niechcę ich znać.
— Nie trzeba się niczego zarzekać.
Księżna zatrzymała konie przed chatą. Zebrani chłopi poodkrywali głowy jak na komendę i pochylili nisko grzbiety. Na księżnę patrzyli z zabobonnym strachem, z pokorą, lecz obco, na pustelnika z zaufaniem i szczerością. Gdy wysiadł, okrążyli go ścisłem kołem, całowali w ramiona i łokcie, bo rąk nie dawał, mówili do niego miejscową gwarą, po małorusku, niektórzy po polsku; prośby, żale, pytania posypały się gęsto. O obecności księżnej zapomnieli zupełnie. Przeszła koło nich, zgarniając suknię, jak przed śmieciem, i, usiadłszy opodal, na ławce pod ścianą chaty, uważnie obserwowała całą scenę. Pustelnik słuchał skarg, oglądał skaleczenia i rany, badał chore miejsca, wynosił z mieszkania różne zioła, maście, radził, jak je użyć, wskazywał ich skuteczność, tłomaczył, a wszystko to robił niezwykle serdecznie, z słodyczą i łagodnością kobiecą. Chłopi słuchali słów jego jak ewangelji, wpatrywali się w twarz pustelnika z miłością i z wiarą bezwzględną. Księżna dziwiła się, nie znała dotąd podobnego wyrazu u tych ludzi, nie przypuszczała, że są zdolni do takiej miękkości, z jaką odnosili się do profesora. Życzliwość głęboka dla niego i szczera ufność była wyraźną, zdumiewała, nasuwając refleksje, że jednak i oni mają uczucia, że można zyskać ich przywiązanie. Obrazek ten zainteresował księżnę. Zbliżyła się do pustelnika młoda kobieta z dwojgiem dzieci. Skarżyła się na bóle w rękach i nogach, niezwykle była mizerną z szarą cerą i ochrypłym głosem. Dzieci wyglądały jak małe potworki, o wielkich, rachitycznych głowach, wydętych brzuszkach i pokręconych nogach. Pustelnik, oglądając ich, kręcił głową, orzekł, że mieszkają zapewne w wilgotnych chałupach i odżywiają się bardzo nędznie. Kobieta uśmiechnęła się boleśnie, odpowiedziała, że w ich izbie mech rośnie na ścianach, wszystko pleśnią się pokrywa, bo dookoła domu jest stała kałuża, woda w niej zielona, zgniła i powietrze zatruwa. Kobieta mówiła po polsku roztropnie i nawet bez żalu, tylko stwierdzając trafność domysłu profesora. Zagadała jeszcze, że „mój“, co oznaczało mąż, zdrowy jest, bo śpi w dworskich stajniach, gdzie sucho i pięknie, jakby w jakim pałacu.
— A skąd wy jesteście? — spytał pustelnik.
— Z Jarowa, mój służy za parobka, — brzmiała odpowiedź.
Profesor chrząknął i pilnie jakoś zaczął dawać różne rady kobiecie, gorąco się zajął nią i dziećmi.
Księżna doznała dziwnie przykrego uczucia, coś ją drasnęło, krew ciepłą falą opłynęła jej policzki. Wstydziła się tego rumieńca, piekł ją jak wyrzut. Dostrzegła parę ukośnych, niezbyt życzliwych spojrzeń chłopów, skierowanych na nią. Bolały ją. Chciała wstać i wejść do chaty, lecz tembardziej zwróciłaby na siebie uwagę. Wolała przeto zostać na miejscu. Ogarnęła ją niecierpliwość, niechęć i jeszcze coś, czego nigdy przedtem nie znała, oto brak pewności siebie. Męczyła się tym nowym rodzajem udręki niebywałej a okrutnej. Nie umiałaby nawet nazwać tych wszystkich uczuć, jakie się w niej splątały. Dominowała niechęć do tych ludzi i jakby do profesora zarazem. Ale męka księżnej trwała już krótko. Pustelnik skończył swoje porady, chłopi się z nim żegnali, jak z ojcem, i rozchodzili powoli. W stronę księżnej kłaniali się zimno, ale pokornie w pas. Gdy odszedł ostatni, profesor uśmiechnięty zawołał wesoło;
— Przepraszam, że księżna tak długo czekała, zaraz będę służył, tylko ręce umyję.
Po chwili siedział przy księżnej na ławce.
— Jestem na rozkazy.
Młoda kobieta nic nie odrzekła.
— Księżna miała do mnie ot... już tak... jakiś interes?
— Mam prośbę.
— Słucham, paniż ty moja, co w mojej mocy... spełnię.
Księżna gniotła rękawiczkę z zakłopotaniem. Pustelnik popatrzał na nią badawczo, niezwykle ciepłym obejmując ją wzrokiem. Rozumiał jej stan duchowy i cieszył się w sercu, że to w niej powstało.
— Może księżna zmęczona. Przejdziemy, się po lesie. Pokażę swoje małe akwarjum, urządziłem je sobie z Semenem.
— Nie, zostańmy tu. Chcę pana prosić o pewne rady, wskazówki, chcę przedstawić swoje projekty... bo... bo pragnęłabym coś robić. Sama nie umiem dostatecznie sformułować takiego czynu, brak mi inwencji. A profesor... tyle ma idei, więc proszę o pomoc jego proszę... całą duszą proszę.
Hruda porwał jej ręce.
— Paniż ty moja serdeczna, księżno droga, a toż serce wyrwę z piersi do takiej pomocy. Pani miłościwa, już to jest wszystkiem, że chcesz coś robić, że pragniesz pracy. Proszę mówić swoje projekty, proszę, droga pani, słucham z rozkoszą.
— Kiedy ja sama jeszcze dobrze nie umiem ich wyrazić. Snuję sobie różne plany. Możeby przeznaczyć jaką sumę, dużą sumę na cel dobroczynny i posłać do Warszawy, a tam już będą wiedzieli, co z tem zrobić. Może ufundować jaką instytucję dla kraju, może jaką szkołę czy ochronę w dużym stylu, czy wreszcie szpital, bo ja wiem, ale coś muszę, muszę dokonać, bo ta myśl, że my nic dla ojczyzny... dziwnie mnie gnębi. Pragnęłabym, aby to było odrazu coś... wielkiego, coś niezwykłego, coś, coby zaimponowało i wynagrodziło dotychczasową naszą bezczynność. Jak profesor radzi?...
— Hm... ja ot... ot... jabym radził na razie zacząć od czegoś mniejszego, co nie jest głośną reklamą, a raczej istotnie czynem potrzebnym, koniecznym, co nie tyle zaimponuje przepychem, ile napełni duszę zadowoleniem, że coś dobrego się spełniło.
Profesor położył dłonie na swych kolanach i zamyślił się poważnie. Siwe jego źrenice miały w sobie rzewność, radością i szczęściem tryskały.
— Ja, profesorze, nie dla reklamy chciałabym jakąś donioślejszą robotę rozpocząć, ale sądzę, że wielki czyn zawsze znaczy więcej, niż mały.
— Ot... ot... księżno droga, z czynów małych powstają wielkie, a czasem najgłośniejszy czyn jest tylko eleganckim giestem, bez tej utylitarnej wartości, jaką miewa pozornie mała praca i skromna na oko, lecz w genezie swej idei wielka. Hm, księżna sięga daleko i wyniośle, a tuż, obok tyle... tyle jest do roboty, trzeba jeno umieć patrzeć, by dostrzedz to, co nawołuje, co prosi o reformy i opiekę. Na księżnę czekają czyny, przedewszystkiem w Jarowie, potem te wielkie przyjdą same, siłą dążności ku coraz szerszym zakresom.
— W Jarowie?... A cóż jest już do zrobienia w Jarowie?...
Pustelnik zapalił się.
— Ogromnie dużo, droga księżno, ale nie w pałacu, parku i całej rezydencji, tam wszystko skończone. Trzeba wniknąć poza luksus waszej sadyby, trzeba uświadomić sobie, czy tam, za kulisami głównej sceny, jest dobrze, ładnie, miło. Czy tam... wszystko skończone?... Czy ci, co dla was pracują, mają względne wygody, dobrobyt i czy sięgają ku nim bodaj małe odbrzaski góry złota, będącej w waszem posiadaniu. Czy mogą być dumni, szczęśliwi, że pracują u was i dla was, że służą w Jarowie. To wielkie słowo, księżno, ono powinno zamykać w sobie ogólną świetność, nie jeno pałacową, ono powinno być wyrazem ogólnego szczęścia, dobrobytu fizycznego i duchowego. Tymczasem... hm... ot... ot...
— Proszę, niech profesor mówi, wiele się już domyślam, — zaszemrały ciche słowa.
— Tymczasem w Jarowie brak tego wszystkiego, co spełnione byłoby wielkim nawet czynem. Rzesze waszej służby nie mają szkoły, nie mają szpitala, nie mają lekarza, nie mają kościoła, a wszystko to jest odległe o setki wiorst. Gorzej... w stajniach pałacowych lepsze są warunki, niż w mieszkaniach służby folwarczej. Księżna nigdy zapewne nie wejrzała w te sprawy, drobne na pozór, a tak ważne. Ich mieszkania ciasne, to kupy brudu wilgoci i nędzy. Wieś tonie w błocie, środkiem wsi w słotę przejść niepodobna, A w rezydencji nawet asfaltem wylane śmietniki. Konie stoią przy porcelanowych i marmurowych żłobach, a robotnicy, ci na niższych stopniach służbowych i chłopi z waszej wsi mieszkają w napół zgniłych domach, śpią na ohydnych barłogach i nie używają nigdy kąpieli, bo brak łaźni. Żadnej cywilizacji, żadnej hygieny ot... ot... już tak, opieki, nie dajecie tym, którzy wasze dobro trzymają w ręku, którzy pracują na to, byście wy opływali w zbytkach.
— Jakto?... oni są niby naszymi dobroczyńcami, nie my ich?... Absurd! — Paradoks!...
— Hm! niech sobie księżna uprzytomni strejk fabryczny, co się wówczas dzieje?... Wszak Jarów to dużo więcej, niż jedna fabryka.
Księżna zwiesiła głowę. Pustelnik łagodnie i serdecznie tłomaczył, zachęcał, wyjaśniał.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.