Róża i Blanka/Część trzecia/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Róża i Blanka
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1896
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La mendiante de Saint-Sulpice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Tego dnia, w którym Janina Rivat opuszczała dom zdrowia w Blois, płynący z Numei parowiec La Loire wszedł do portu Brest.
Po odbyciu rewizyi sanitarnej pozwolono kapitanowi wysadzić pasażerów na ląd.
Grono ich liczne i wielce różnorodne składało się z oficerów, żołnierzy, amerykanów, anglików, murzynów, hiszpanów, włochów i francuzów.
Długa podróż dała Gastonowi Dupréty czas do zastanowienia się nad swem położeniem i do obmyślenia planu, jaki zamierzył wykonać po przybyciu do Francyi.
Po wyjściu na ląd, zamiast udać się do prefektury policyjnej, jak mu polecono, w celu zawizowania paszportu, pośpieszył do restauracyi, gdzie kazał podać sobie śniadanie i zażądał przewodnika po kolejach żelaznych.
Chodziło mu o wybór pociągu, któryby jak najprędzej zawiózł go do Amboise.
Marszruta tej podróży była dość skomplikowaną.
Ażeby dostać się do Amboise, Depréty musiał naprzód udać się do Mans, ztamtąd do Angers, gdzie przesiadłby się na pociąg paryzki, przechodzący przez Tours i Amboise.
Wogóle miał przed sobą ośmnaście godzin podróży.
Wynotował sobie stacye, oraz godziny przybycia i odejścia potrzebnych mu pociągów, zjadł śniadanie i udał się na dworzec kolejowy.
Powiedzieliśmy już, że Depréty był mężczyzną przystojnym, obecnie zaś odrośnięta przez czas kilkotygodniowej podróży ciemna, jedwabista, pięknie utrzymana broda, uczyniła oblicze jego jeszcze okazalszem, a bronzowa cera skóry, przyciemniona promieniami australijskiego słońca, doskonale pasowała do jego inteligentnej fizyonomii i zdawała się powiększać blask jego wielkich oczu, zmieniających wyraz z niesłychaną szybkością.
Ubrany był w szary garnitur letni i miał na głowie kapelusz słomiany, przepasany szeroką wstążką czarną.
Miał powierzchowność tak szykowną i sympatyczną, iż nikt nie mógłby domyśleć się w nim uwolnionego kryminalisty, lub niewierzyć zapewnieniu, że nazywa się wice-hrabią Grancey i pochodzi z jednej z najstarszych rodzin prowincyi Touraine.
O trzy kwadranse na trzecią, siadł do przedziału klasy drugiej i odjechał do Mans.
Następnego dnia około godziny dziesiątej rano przybył do Amboise.
Podróżując bez bagażów, nie miał żadnego kłopotu przy wysiadaniu z pociągów.
Zatrzymał się w hotelu i gdy nadszedł czas śniadania, udał się do sali restauracyjnej.
Wypadkiem, tego dnia pusto w niej było, przy jednym stoliku siedział jakiś mężczyzna, liczący lat pięćdziesiąt, ubrany starannie, lecz wyglądający więcej na bogatego wieśniaka, niż na mieszkańca miasta.
Depréty siadł przy stoliku sąsiednim i natychmiast zawiązał rozmowę ze służącą.
— Czy panna pochodzisz z tych okolic? — zapytał.
— Z tych proszę pana: Urodziłam się w Tours, wychowałam w Amboise i od dziesięciu lat służę w tym hotelu.
— Dużo panna zna tutaj osób?
— Znam wszystkich, od najstarszego do najmniejszego dziecka.
Po tej odpowiedzi wyszła z talerzami do kuchni.
— Małgorzata, to prawdziwa gazeta — rzekł gość siedzący przy drugim stoliku. — Ciekawa jak nasza babka Ewa i język ma ostry, ale w gruncie dziewczyna dobra.
— I pan zapewne pochodzi z tych stron — rzekł Depréty.
— A tak; mieszkam w Bléré, gdzie posiadam winnicę. Często przyjeżdżam do Amboise i również znam prawie wszystkich.
— W takim razie, czy nie może pan udzielić mi objaśnień o pewnej rodzinie, zwłaszcza o jej stanie majątkowym?
— O jakiej?
— O rodzinie de Grancey.
— Jeżeli przyjechał pan po to, — odrzekł właściciel winnicy, by odebrać należność, to napróżno odbył pan podróż. Była to rodzina niegdyś najbogatsza w tej okolicy, lecz dziś nic nie posiada. Pani de Grancey, wskutek przegranej w karty wielkiej sumy przez jej męża, dostała obłąkania i przed sześcioma laty zmarła w szpitalu; w dwa lata później vice-hrabia Jerzy Paweł Grancey, utraciwszy resztę majątku, odebrał sobie życie.
— Zdaje mi się, że mieli oni syna...
— Mieli Jerzego de Grancey.
— Co się z nim stało?
— Nie wiem napewno. Ostatni raz widziałem go na pogrzebie ojca. Miał on wtedy najwyżej dwadzieścia trzy lata życia. Litowali się nad nim wszyscy, gdyż był to dobry chłopak i chciał naprawić błędy ojca, ale było już zapóźno. Nie miał ani grosza i nic nie umiał robić, wychowywali go w kolegium w Tours i uczyli go rzeczy, które chleba nie dają. Niby to coś umiał, ale z temi wiadomościami mógł umrzeć z głodu. My takich ludzi nazywamy tu wykolejonymi, do niczego!
Wchodząca w tej chwili Małgorzata, usłyszawszy ostatnie słowa, zapytała:
— O kim pan mówi?
— O vice-hrabi de Grancey.
— Biedny chłopak — rzekła, stawiając talerz przed Deprétym. — Wiem od jednego z gości naszych, który spotkał go przed półrokiem w Brescie, że wyjechał do Australii z zamiarem dorobienia się majątku...
— No, to poczekasz pan trochę na odbiór swych pieniędzy — śmiejąc się rzekł właściciel winnicy.
— Rzeczywiście niema co o tem myśleć — odrzekł Depréty. — No, ale musieli pozostać jacy krewni z linii ojca lub matki?
— Był stryj tylko — rzekła Małgorzata — lecz umarł w roku zeszłym.
— Bezpotomnie?
— Był to stary, samotny kawaler, nie miał majątku i utrzymywał się z niewielkiej renty dożywotniej. Wszyscy Granceyowie mieli złote serca i byli najlepszymi ludźmi, ale zawsze utracyuszami.
— Czy vice-hrabia Jerzy Grancey, oprócz Tours i Amboise, mieszkał jeszcze, gdziekolwiek?
— Nie. Sam słyszałem, jak mówił, że nigdy nie podróżował, a nawet ani razu nie był w Paryżu. Był z natury nieśmiałym i posiadał dwie namiętności.
— Jakie?
— Polowanie i rybołówstwo, ciągle też przebywał w lesie lub przesiadywał nad rzeką.
Właściciel winnicy skończył śniadanie, zapłacił należność i opuścił salę.
Depréty posiedział jeszcze trochę, wypytał Małgorzatę o niektóre inne szczegóły i wyszedł z postanowieniem przepędzenia reszty dnia w Amboise.
Następnego dnia odjechał do Paryża.
Z otrzymanych w Numei pieniędzy pozostało mu jeszcze trzysta dziewięćdziesiąt siedm franków.
Na czas jakiś mogło to wystarczyć.
Depréty znał Paryż i wiedział w jaki sposób w oczekiwaniu środków większych, urządzić się wygodnie i tanio.
Z dworca kolejowego udał się do hotelu Taylor przy ulicy tejże nazwy, najął dość przyzwoity pokój za dwa franki dziennie, złożył w ręce rządcy akt urodzenia i kartę wyborczą — oba dokumenty wydane na nazwisko Jerzego Grancey, poczem wyjechał na miasto, by zaopatrzyć się w bieliznę i ubranie.
Tak załatwiwszy najpilniejsze interesa, następnego dnia pociągiem, wychodzącym o dziesiątej rano wyruszył do Champigny.
Nie potrzebujemy mówić, że miasteczko to przez ciąg lat siedmnastu zmieniło się wielce.
Zburzone przez pruskie bomby budowle zostały odbudowane; uprawne dawniej grunta podzielono na małe działki i wzniesiono na nich kamienice.
Kilka domów zaledwie nosiło na sobie ślady walki z r. 1870.
Jedna ulica Bretigny prawie nie zmieniła swej powierzchowności. Grancey odczytał napis na tabliczce umieszczonej na domu narożnym i śmiało puścił się ku domowi oznaczonemu nr 9-ym.
Dom ten znajdował się w stanie zupełnego opuszczenia, otaczająca ogród palisada znikła, kasztany uschły, zaś na spróchniałych drzwiach widniał na pół zatarty napis: „Nieruchomość do sprzedania“.
Ściany domku były popękane, przez odarty dach widać było sterczące krokwie i łaty.
Grancey, spostrzegłszy w rogu ogrodu wielkie drzewo orzechowe, pomyślał:
— To zapewne o niem Doplat mówił w gorączce.
Tuż obok domku Palmiry wznosiły się otoczone rusztowaniem mury nowo wznoszonego domu.
Grancey podszedł do niego o kilkanaście kroków, siadł na trawie i zaczął się przyglądać pracy robotników.
Przy domu tym, na przestrzeni, przeznaczonej na ogród, druga partya robotników zajęta była oczyszczaniem gruntu z gruzów i kopaniem ziemi.
Stosy cegieł i innych materyałów budowlanych ułożone były wzdłuż drogi i zajmowały znaczną jej część, ale administracya tolerowała to nadużycie, z warunkiem by dla uniknienia wypadków podczas nocy, zaraz z nastąpieniem wieczora oświetlano to miejsce latarnią.
Żaden z tych szczegółów nie uniknął uwagi ex-kryminalisty.
Wybiła godzina siódma.
Mularze i kopacze przerwali robotę i narzędzia swe pozostawili na miejscu.
Jeden z robotników zapalił latarnię i zawiesił ją na słupku przy stosie cegły.
Poczem rozeszli się wszyscy.
— Mam więc narzędzia i latarnię — pomyślał Grancey — nie będę potrzebował kupować. A teraz chodźmy na obiad.
Nie chcąc pokazywać się w miasteczku, udał się do restauracyi położonej nad brzegiem Marny i posiliwszy się, o dziewiątej powrócił do Champigny.
Noc była ciemna i powietrze przepełnione elektrycznością.
Wielkie, czarne, z miedzianym odbłyskiem chmury przesuwały się po niebie, południowo-zachodni wiatr nachylał wierzchołki drzew i miotał rozłożystemi gałęziami topoli.
— Będzie burza — szepnął Grancey. — Zły interes dla mego ubrania, ale doskonały dla operacyi. Należy śpieszyć, bo zmoknę jak pies, a trudno w takim stanie wracać do Paryża.
Zaledwie wymówił te słowa, jaskrawa błyskawica oświetliła horyzont i w parę sekundy rozległ się huk pioruna.
Przyśpieszył kroku, zdjął ze słupka pozostawioną przez robotników latarnię, poczem wszedł do ogrodu, zkąd zabrał motykę i szpadel i tak przygotowany wszedł za palisadę domku Palmiry.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.