Róża i Blanka/Część trzecia/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Róża i Blanka
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1896
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La mendiante de Saint-Sulpice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Zwrócił się wprost w róg ogrodu, gdzie wśród gęstego, wysokiego zielska, wznosiło się drzewo orzechowe, obejrzał się dla przekonania czy nie widzi go kto z okien domów sąsiednich, ale ciemność zupełna wskazywała, że nikt nie dojrzy i nie usłyszy jego pracy. Mógł kopać i w ciemności, ale dla zoryentowania się potrzebował choć na chwilę obejrzeć miejsce; w tym celu chciał oświetlić je latarką i zapalił zapałkę.
Wiatr zgasił mu ją w tejże chwili, ale ten jeden moment pozwolił mu przekonać się, iż znajduje się o dwa kroki od drzewa.
Pod gwałtowną siłą wiatru wszystkie drzewa, wstrząsane i naginane jak trzcina, trzeszczały od wierzchołków do korzeni i zagrażały powaleniem.
Wicher ten był zapowiedzią burzy, zbliżającej się z niesłychaną szybkością.
Grancey postawił latarnię na ziemi i zabrał się do roboty.
W tej chwili oślepiająca błyskawica, oświetlając część ogrodu, w którym pracował ex-kryminalista, rozdarła horyzont i potężny grzmot, jak huk dziesięciu dział wielkiego kalibru, rozległ się w powietrzu.
Odtąd, błyskawice i pioruny następowały po sobie bez przerwy.
Przez pół godziny szalała burza, mimo to Grancey nie ustawał w robocie.
Po usunięciu za pomocą motyki bujnego zielska z wierzchniej warstwy ziemi, Grancey uchwycił szpadel i wziął się do kopania.
Jama była już dość głęboką, gdy wtem lunął deszcz ulewny i zalał ją wodą.
Kopać w takich warunkach było niepodobieństwem.
Grancey wysadził spróchniałe drzwi domku i ukrył się w nim przed ulewą.
Gdy burza uspokoiła się nareszcie, ustały pioruny i grzmot huczał już tylko zdala, nocny pracownik wziął się znowu do roboty.
Wykopana i złożona nad brzegiem jamy ziemia osunęła się i zapełniła ją błotem, które należało usunąć.
Była to praca długa.
Grancey wykopał już dół głębokości pięćdziesięciu centimetrów i nie znalazł jeszcze, czego szukał.
Ogarnęło go zniechęcenie.
Może nie trafił na właściwe miejsce, a może słowa Duplata były halucynacyą rozgorączkowanej wyobraźni?
Wtem szpadel zawadził o jakiś przedmiot twardy.
Czyżby to było prawdą?
Więc ukryty skarb istniał rzeczywiście i Grancey miał go pod ręką?
Fala krwi napłynęła mu do mózgu, upajając go jak najmocniejszym trunkiem.
Nie zastanawiając się nad tem, że zabłoci ubranie, ukląkł na wyrzuconej ziemi i zapuścił ręce w jamę.
— Mam ją — szepnął uszczęśliwiony. — Więc Duplat mówił prawdę!
Nagle spoważniał.
— Gdyby to było wino — szepnął, — to spoczywając siedmnaście lat pod ziemią, mogłoby nabrać smaku, ale papiery... Zobaczymy później, teraz zaś należy usunąć ślady mej gospodarki.
Zasypał jamę ziemią, ubił ją stopami, nakrył zielskiem, poczem, oczyściwszy z przylgniętej ziemi butelkę i wcisnąwszy ją do kieszeni paltota, odniósł narzędzia i latarnię na dawne ich miejsce i udał się na stacyę Champigny.
W dwie godziny później był już w swem mieszkaniu.
Łatwo zrozumieć niecierpliwość, z jaką pragnął przekonać się o zawartości butelki.
Zamknął za sobą drzwi na klucz, poczem owinąwszy butelkę serwetką w celu stłumienia brzęku, rozbił ją.
Po odjęciu serwetki spostrzegł paczkę biletów.
Pochwycił je drżącą ręką i przerachował.
Było ich czternaście, stanowiących razem tyleź tysięcy franków, w dobrym stanie, lecz nieco wilgotnych.
— Zaraz wyschną — myślał, — rozkładając je na stole. — Dziwna rzecz, jak dobrze przechowały się... Zobaczmy resztę.
Wziął skręconą w trąbkę resztę papierów i rozwinął je.
Były to cztery obligi wystawione przez Gilberta Rollina na rzecz Duplata, ale bez daty.
— Dziwna rzecz! — szepnął Grancey, zdziwiony tą pozorną nieformalnością. — Dla czego nie ma daty? Zobaczymy resztę.
W ostatnim dokumencie przeczytał:
„Ja niżej podpisany winien jestem p. Serwacemu Duplat sumę sto pięćdziesiąt tysięcy franków, którą zobowiązuję się wypłacić w czterech ratach, po trzydzieści siedm tysięcy pięćset franków każda, co miesięcy cztery, począwszy od dnia, w którym p. Henryka Rollin z domu d‘Areynes obejmie w użytkowanie spadek po hr. Emanuelu d’Areynes“. Paryż, 27 maja 1871 r. Gilbert Rollin.
— Ach! — rzekł Grancey, zacierając ręce — rozumiem teraz, dlaczego na wekslach nie ma daty wystawienia ich. Ażeby wyznaczyć termin wypłaty, należało czekać, aż pani Rollin obejmie spadek... Chytry Duplat miał sam wystawić daty po śmierci hr. d’Areynes. Upłynęło lat siedmnaście i hrabia zapewne nie żyje oddawna, ale przepis o przedawnieniu do wekslów nie odnosi się. Te cztery papierki nie utraciły swej wartości. potrzebuję tylko dowiedzieć się, dlaczego p. Gilbert Rollin wystawił je na nazwisko b. kapitana komuny... Nie będzie to łatwem, ale ja zawsze miałem zamiłowanie w odgadywaniu zagadek i rebusów. A ta zagadka jest tak dobrą jak każda inna. Źle byłoby gdybym jej nie odgadł.
Tymczasem mam czternaście tysięcy franków, które pozwolą mi działać bez pośpiechu i poprawić się nieco po tej przeklętej Numei. Schował majątek swój pod poduszkę, położył się i prawie natychmiast zasnął snem twardym.
Pozostawmy go śpiącego i wróćmy do Janiny Rivat.
Po przybyciu do Paryża udała się ona przedewszystkiem do kościoła św. Ambrożego, dla podziękowania Bogu za odzyskanie zdrowia i w celu zasiągnięcia wiadomości o księdzu d’Areynes.
Zwrot listu, wysłanego z Blois, z napisem „Nieznany“, zaniepokoił ją, ale jakiś głos tajemniczy mówił jej, że wikary musi żyć.
Jakim sposobem mógł być nieznanym w parafii, w której znali go wszyscy do najmniejszego dziecka?
Weszła do kościoła, umoczyła palce w wodzie święconej, poczem zwróciła się do kaplicy Matki Boskiej i uklękła.
Na widok tej kaplicy cała jej przeszłość stanęła przed oczami i wywołała łzy.
W niej ksiądz d’Areynes błogosławił jej związek z Pawłem Rivat, którego kochała nad życie, w niej po raz ostatni widziała go przed bitwą, w której został zabity.
W niej pragnęła wysłuchać mszy dziękczynnej po odbyciu ceremonii chrztu swych dzieci...
Niestety! Paweł nie żył, dzieci zaginęły, i nie było nawet nadziei odszukania ich.
Klęcząc u stóp ołtarza, modliła się długo i prosiła Boga o powrócenie jej córek.
Wreszcie powstała i udała się do zakrystyi, gdzie zastała jakiegoś młodego księdza.
— Przepraszam — rzekła, zwracając się do niego, — czy ksiądz należy do parafii św. Ambrożego?
— Należę — odrzekł i jestem drugim wikarym.
— Czy ksiądz znał księdza d‘Areynes?
— Naturalnie; mam zaszczyt znać go.
— Więc on żyje! — zawołała uradowana.
— Dzięki Bogu żyje, i to wielkie szczęście, gdyż takich ludzi niewielu i niełatwo mogą być zastąpionymi.
Janina ze wzruszenia zachwiała się, co widząc ksiądz podsunął jej krzesło i prosił by spoczęła.
— Niech pani będzie spokojną o życie i zdrowie księdza d’Areynes, gdyż jest zdrowym zupełnie.
— Żyje! — szepnęła, ocierając łzy — i jest tutaj wikarym jak dawniej?
— Nie, pani... ksiądz d’Areynes jeszcze przed siedmnastu laty opuścił naszą parafię.
— I gdzież jest teraz?
— Jest jałmużnikiem więzienia la Roquette, ale przychodzi tu niekiedy odprawiać mszę.
— Jakiż Bóg jest dobry! — szepnęła Janina, składając ręce.
Młody ksiądz, zaciekawiony jej pytaniami i wzruszeniem, zapytał:
— Czy pani znała księdza d’Areynes.
— Przed siedmnastu laty dawał mi ślub w tym kościele, w kaplicy Matki Boskiej.
— Więc od tego czasu musiała pani widywać go często.
— Nie widziałam ani razu.
— Ani razu!...
— Tak, ale straszne wspomnienie wiąże go z mojem życiem. Zdaje mi się, że czuwał nademną zdala i jeżeli nie zmarłam śmiercią straszną, to jemu to zawdzięczam.
— Żaden czyn odwagi i szlachetności z jego strony nie zdziwi mnie. To wielka dusza i wielkie serce!
A po chwili milczenia dodał:
— Więc pani przybyła tu w przekonaniu, że ksiądz d’Areynes nie żyje?
— Tak, proszę księdza.
— Któż mógł panią w błąd wprowadzić?
— Przed dwoma miesiącami pisałam do księdza d‘Areynes, lecz zwrócono mi list z napisem: „Nieznany“.
— Może pani źle zaadresowała?
— Zaadresowałam do kościoła św. Ambrożego.
— Więc to wina listonosza, który, nieznalazłszy tu księdza d‘Areynes, oddał go do zwrotu. Rozumiem teraz niepokój pani i jestem szczęśliwy, mogąc ją zapewnić, że łatwo może pani w każdej chwili zobaczyć się z nim.
— W więzieniu la Roquette?
— Nie, w jego mieszkaniu przy ulicy Tournelles numer 20.
— Serdecznie dziękuję księdzu za tę wiadomość. Pójdę tam natychmiast. Jeżeli ksiądz chce pomodlić się za nieszczęśliwe kobiety i matki, niech modli się za mnie.
— Pomodlę się.
Młody ksiądz odprowadził Janinę aż do drzwi kościelnych, udzielając jej słów pociechy i nadziei.
Z kółka bliższych znajomych księdza d’Areynes wiele osób w przeciągu lat siedmnastu przeniosło się do wieczności.
Pan Leblond, stary chirurg wojskowy, który ocalił życie wikaremu, zmarł w kilka miesięcy po śmierci żony; dr Pertuiset połączył się ze swym przyjacielem, hr. Emanuelem d‘Areynes; stara Magdalena, wierna służąca wikarego, zgasła powoli, wreszcie i Piotr już nie żył.
Jeden tylko Rajmund Schloss, zawsze zdrów i pełen energii, nie chcąc rozstawać się z księdzem d‘Areynes, osiadł przy nim jako jego sekretarz.
Miejsce Magdaleny zajęła pochodząca z Fenestranges i zalecana przez Rajmunda, niejaka Pelagia.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.