Róża i Blanka/Część trzecia/XLV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Róża i Blanka |
Podtytuł | Powieść |
Data wyd. | 1896 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La mendiante de Saint-Sulpice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy Lucyan zbliżył się do pałacu, ze zdziwieniem spostrzegł rolety podniesione.
Czyżby Rollin powrócił z córką?
Jeżeli tak, to Blanka musi być już zdrową.
Zapominając o radzie księdza d‘Areynes, by powstrzymał się od wizyt w pałacu, gdzie mógł spotkać się z Gilbertem, postanowił udać się do niego i zapytać o zdrowie Blanki.
Udekorowany medalami odźwierny otworzył drzwi i stanął na progu, Lucyan na chwilę zmieszał się, spostrzegłszy twarz nieznaną.
— Czy pan jesteś odźwiernym? — zapytał wreszcie.
— Tak; co pan sobie życzy?
— Czy p. Rollin powrócił do Paryża?
— Powrócił.
— Z córką?
— Tak, panie.
— Jest u siebie?
— Nie. Wyjechał i powróci dopiero wieczorem.
— A panna Mary a Blanka?
— Wyszła.
— Z ojcem?
— Nie. Panna Rollin udała się do kościoła św. Sulpicyusza.
— Dziękuję — odrzekł Lucyan i oddalił się.
Skoro Blanka jest w kościele, więc będzie mógł zobaczyć się z nią i rozmówić.
Krokiem pośpiesznym zwrócił się do kościoła.
Gdy podszedł do portyku, przed którym nie było już przenośnego sklepiku żebraczki od św. Sulpicyusza, nabożeństwo było ukończone i wierni zaczynali opuszczać kościół.
Lucyan stanął w niejakiej odległości i czekał na wyjście Blanki.
Gdy w towarzystwie pokojowej zeszła ze stopni na ulicę, szybko podszedł ku niej i podając obie dłonie, rzekł:
— Blanko droga...
Zdziwiona dziewczyna utkwiła w niego wzrok surowy i odrzekła chłodno:
— Pan omyliłeś się zapewne...
Lucyan zbladł.
— Omyliłem się — wyjąkał — ja omyliłem się...
— Rzeczywiście nazywam się Maryą Blanką, lecz nie znam pana.
— Pani mnie nie zna, mnie? jestem Lucyan Kernoël!
— Nie znam; proszę pana odejść.
— Blanko... Blanko...
— Proszę mnie puścić, gdyż zawezwę policyę dla uwolnienia się od człowieka obłąkanego!
I oddaliła się z dumnie podniesioną głową.
Lucyan przez kilka chwil stał jak przykuty do ziemi, spoglądając za oddalająca się Blanką.
— Co się stało? — zapytywał się. — Dlaczego Blanka odtrąciła mnie? Co ja jej uczyniłem? Więc nie kocha mnie już!...
Napróżno usiłując wyjaśnić sobie tę zagadkę, po krótkiej walce z sobą, opanował swą boleść i rzekł z goryczą:
— Byłbym głupim kochając ją, gdy ona pogardza mną... Będę się starał zapomnieć o niej...
Mając przed wyjazdem do Joigny kilka godzin swobodnych, udał się na ulicę Tournelle, gdzie zasięgnąwszy od Rajmunda wiadomości o księdzu d’Areynes, w stanie którego nie zaszła żadna zmiana, z rozdarłem sercem opuścił Paryż.
∗ ∗
∗ |
Gdy dr. Giraux, właściciel i dyrektor domu zdrowia w Joigny, powrócił z podróży, brat jego Piotr zdał mu sprawę ze wszystkiego co zaszło podczas jego nieobecności.
Niepodobna było ukryć cokolwiekbadź przed nim.
Pierwszą rzeczą, jak musiał wyznać, było wymuszone pogróżkami przyjęcie młodej dziewczyny.
Wiadomość ta mocno rozgniewała doktora, który za ten czyn zgromił swego brata.
Dawniej nic na to nie powiedziałby i pieniądze schowałby do kieszeni, ale teraz, gdy zamyślał wycofać się z interesów i już rozpoczął układy o sprzedaż zakładu, podobny krok groził niebezpieczeństwem.
Nie mógł przecież pozwolić, by nabywca podejrzewał jego uczciwość i dobrą opinię zakładu, którym z takiem powodzeniem kierował przez dwadzieścia lat.
Wprawdzie był zabezpieczony od odpowiedzialności, lecz to nie wystarczało mu.
Z wiekiem człowiek staje się lękliwym.
Gdy myślał o strasznych dramatach, zakończonych tajemnie pomiędzy czterema ścianami celi, których zakład jego tyle razy był widownią, zaczynał doznawać wyrzutów sumienia.
W końcu, wobec argumentu brata, że odmowa mogłaby pociągnąć zgubę ich obu, uspokoił się, lecz postanowił z nową pacyentką postąpić według uznania własnego, nie krępując się zobowiązaniami, zaciągniętemi względem byłego infirmera numejskiego, obecnie wice-hrabiego de Grancey.
Przejrzał papiery i przekonał się, że sporządzone były legalnie.
Następnie udał się wraz z bratem do nieszczęśliwej dziewczyny, zapisanej w księdze zakładu pod nazwiskiem Aliny Eugenii Pertuis.
Marya Blanka, której Piotr uważał za właściwe dawać niewielkie dozy belladony, będąc przekonanym, że działa w interesie doktora Renégo, była już tylko cieniem siebie samej: pamięć jej zanikła, inteligencya już tylko kiedy niekiedy objawiała odbłyski słabe.
Doktór zadrżał, zobaczywszy straszne skutki, wywołane trucizną.
— To już zanadto podłe! — zawołał oburzony do zdumionego brata. — Nie pozwolę na śmierć tej dziewczyny! Nie chcę zakończyć moją karyerę wspólnictwem w zbrodni! Nie tylko nie pozwolę jej umrzeć, lecz oddam w ręce sądu sprawców tego zabójstwa.
— Na seryo myślisz uczynić to? — zapytał Piotr przestraszony.
— Uczynię.
— Więc chcesz mnie zgubić?
— Nie lękaj się! Zabezpieczę cię od odpowiedzialności. Ale chodzi mi o siebie. Jestem już starym i bogatym, więc nie mam ochoty zasiąść na ławie oskarżonych!
Gdy dr. Giraux powziął jakie postanowienie, nic nie mogło nakłonić go do cofnięcia się.
Następnego dnia surowo zaleciwszy inny system traktowania młodej pacyentki, zabrał świadectwo wydane przez lekarzy Liray i Despreaux, oraz adres rodziny Aliny Eugenii Pertuis i odjechał do Paryża.
Ale w pierwszej chwili przekonał się, iż miał do czynienia z bardzo zręcznym zbrodniarzem.
Pod wskazanym adresem, to jest pod nr. 36 przy bulwarze Strassburskim rodzina Pertuis była nieznaną, również i w merostwie nie było śladów deklaracyi przyjścia na świat w d. 3 sierpnia 1871 r. dziecka pod imieniem Aliny Eugenii.
Co zaś do lekarzy, którzy wydali świadectwo, ci będąc oskarżonymi o pewne, związano z ich fachem przestępstwo, umknęli zagranicę.
Również i poszukiwania byłego kryminalisty, Gustawa Depréty, pozostały bez skutku.
Dr. Giraux, wracając do Joigny, mówił sobie:
— Wyleczę tę dziewczynę i od niej dowiem się o jej katach.
Po powrocie do domu używał wszelkich środków w celu uzdrowienia Blanki, lecz niestety, trucizna tak wielkie spustoszenie sprawiła w tym młodym organizmie i mózgu, iż dr. Giraux zaczął tracić nadzieję.
Trzy tygodnie upłynęło, a zmiany nie dostrzegł żadnej.
Dawane codziennie w wielkich dozach antydotum działało bardzo powolnie.
W styczniu dr. Giraux miał znowu w ważnej sprawie wyjechać na południe Francyi.
Wtedy to napisał do Lucyana Kernoëla i prosił go o przyśpieszenie przyjazdu do zakładu, chciał bowiem obeznać go ze szczegółami jego obowiązków.
Wiemy już, iż Lucyan uczynił zadość temu żądaniu i w dzień Nowego Roku przybył do Joigny.
— Dziękuję panu za ten pośpiech — rzekł doktór. — Zaraz wskażę mu jego mieszkanie... Jadamy śniadanie punkt o dwunastej, a obiad o siódmej. Jutro rano obeznam pana z jego obowiązkami.
Dzień, pomimo bardzo życzliwego przyjęcia d-ra Giraux, wydał się Lucyanowi śmiertelnie długim, nie mógł bowiem zapomnieć o niezrozumiałem zachowaniu się Maryi Blanki przed kościołem św. Sulpicyusza.
Następnego dnia rano o godzinie oznaczonej zebrał się cały personel służbowy zakładu, składający się, oprócz Lucyana, z dwóch pomocników dyrektora, aptekarza, infirmerów i infirmerek.
D-r Giraux przedstawił im Lucyana, poczem zaczął zwiedzać z nim cele pacjentów.
Było ich tam przeszło sześćdziesiąt osób, a prawie każda z nich podlegała innemu rodzajowi obłąkania.
Pozostał już tylko oddział chorych odosobnionych.
D-r Giraux odprawił cały personel służbowy z wyjątkiem Lucyana i klucznicy.