Róża i Blanka/Część trzecia/XLVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Róża i Blanka |
Podtytuł | Powieść |
Data wyd. | 1896 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La mendiante de Saint-Sulpice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Czy już skończyliśmy, doktorze? — zapytał nowy pomocnik.
— Nie — odrzekł Rene Giraux — pozostaje nam jeszcze oddział odosobnionych. Leczę ich sam i tylko w razie konieczności opiekę nad nimi powierzam moim pomocnikom. Odstępuję dziś od tej zasady, gdyż chciałbym kuracyę ich podczas mej nieobecności oddać panu.
Lucyan namarszczył brwi.
Po co ta tajemnica?
Dlaczego d-r Giraux sam odwiedzał oddział odosobnionych? Czyżby ukrywał się z czem? A może właśnie zachodzi wypadek samowolnego więzienia osób krępujących pewne rodziny?
Gdyby tak było, Lucyan jednej godziny nie pozostanie w zakładzie.
Infirmerka otworzyła drzwi korytarza, na który wychodziły drzwi szeregu cel, położonych po obu jego stronach.
D-r Giraux wziął ze stołu księgę i rzekł:
— Oto jest księga wizyt chorych odosobnionych. Nie wydaje się jej nikomu z wyjątkiem aptekarza, który z zapisywanych w niej recept przyrządza lekarstwa. Nikt nie powinien jej czytać.
Lucyan słuchał tych słów ze zdumieniem.
— Mój drogi — odrzekł d-r Giraux — niech cię nie dziwi ta ostrożność. Konieczna ona w interesie rodzin, które powierzyły mi opiekę nad tymi chorymi. Księgę tę kontrolują w razie potrzeby inspektorowie zdrowia... Zresztą, przekonasz się, że tajemnica ta jest tylko pozorną. Gdyby to zależało odemnie, zniósłbym prawo z r. 1838.
— Prawo wstrętne! — zawołał Lucyan. — Prawo zbrodnicze, zezwalające zamieniać domy zdrowia na więzienia i tortury niewinnych!
— Jestem szczęśliwym, słysząc cię mówiącego w ten sposób i jeżeli znajdziesz się kiedykolwiek w pozycyi, dającej ci możność walki z tem prawem, ja pierwszy dostarczę ci do niej argumentów.
Weszli do sali pierwszej.
Była ona, jak wszystkie inne umeblowana bardzo przyzwoicie, ogrzana za pośrednictwem kaloryfera, światła i powietrza miała pod dostatkiem, słowem wcale nie była podobną do więzienia.
Mieszkanka tej celi była kobietą dwudziestopięcioletnią, o twarzy bladej, smutnej, z oczyma zaczerwienionemi od łez.
— Obłąkana z rozpaczy z powodu zawodu w miłości — objaśnił d-r Giraux. — Nieuleczalna... Biedna kobieta, wiele cierpi... Śmierć byłaby dla niej dobrodziejstwem.
Udali się do celi drugiej, następnie do trzeciej.
Infirmerka otworzyła drzwi celi, oznaczonej nr. czwartym.
Gęste firanki, szczelnie zapuszczone, prawie zupełnie nie przepuszczały światła.
— Usuń firanki — rzekł d-r Giraux do infirmerki.
Gdy infirmerka spełniła polecenie, Lucyan spostrzegł na łóżku młodą dziewczynę, lecz nie śpiącą.
Utkwiony w przestrzeń wzrok był bez wyrazu, nawet bez życia, drobne, przezroczyste ręce założone były na głowę.
Obaj lekarze podeszli ku niej.
Nagle Lucyan krzyknął przerażony, cofnął się i tak zachwiał, że zmuszony był oprzeć się na ramieniu d-ra Giraux.
— Co panu się stało? — zapytał zdumiony dyrektor zakładu.
Ale młody lekarz nie był w stanie wypowiedzieć ani słowa.
Po kilku chwilach dopiero głosem stłumionym wyjąkał:
— Marya Blanka... Marya Blanka...
— Co panu jest? — powtórzył d-r Giraux.
— Czy dawno ona tutaj? Niech doktór mówi, bo chyba zwaryuję!
— Uspokój się pan — odrzekł doktór zaniepokojony wzburzeniem swego pomocnika.
— Jak dawno pacyentka przebywa w zakładzie pańskim?
— Prawie już od miesiąca.
— Od miesiąca! mylisz się pan...
— Wcale się nie mylę!
— To być nie może!
— Dlaczego?
— Jakim sposobem od miesiąca, kiedy jeszcze onegdaj, przed wyjazdem z Paryża, rozmawiałem z nią przed kościołem św. Sulpicyusza?
— Co z panem się dzieje? Upewniam pana, że dziewczyna ta jest tutaj od miesiąca i w tej chwili powiem panu dokładną datę przyjęcia jej do zakładu.
— Jak się nazywa?
— Zapisana jest w księdze pod nazwiskiem Aliny Eugenii Pertuis.
— To omyłka, lub kłamstwo! Nazywa się Maryn Blanka.
— Marya Blanka — powtórzył doktór, zapytujac się w duchu, czy p. Kernoël jest przy zdrowych zmysłach.
— Tak — odrzekł Lucyan — Marya Blanka — przysięgam panu na honor, że nie mylę się! Jest córką Gilberta Rollina i moją narzeczoną! Widzę, że patrzysz pan na mnie jak na waryata i nie dziwię się, gdyż i ja sam przed chwilą myślałem, że jestem igraszką halucynacyi. Ale teraz jestem pewnym tego co mówię. To ona, Marya Blanka!
Chora, usłyszawszy to imię, drgnęła i w oczach jej błysnął promyk inteligencyi.
Doktór Giraux spostrzegłszy to, zaczął przypuszczać, że może pomocnik jego mówił prawdę.
Lucyan podbiegł ku chorej, ukląkł przy łóżku ująwszy jej ręce, wołał:
— Blanko... droga Blanko... spojrzyj na mnie, odpowiedz...
Usta dziewczyny rozchyliły się i głosem cichym powtórzyły:
— Blanko...
— To ty, Marya Blanka... moja narzeczona... Uczyń nad sobą wysiłek, przypomnij sobie twoją matkę nieszczęśliwą... księdza d‘Areynes... wszystkich co cię kochali... Przypomnij sobie!...
Łzy stłumiły dalsze słowa młodego lekarza.
Blanka nagłym ruchem przyłożyła dłonie do czoła i przeciągnęła po niem jak gdyby dla usunięcia zasłony, pokrywającej jej myśli.
Wysiłek ten był tak wielkim, że na szyi i skrobiach jej nabrzmiały żyły.
Nagłe, smutna jej dotychczas twarz rozjaśniła się.
— Lucyan — rzekła wyraźnie — Lucyan...
Poczem głowa jej opadła na poduszkę, oczy przymknęły się, lecz na ustach pozostał uśmiech.
— Widzi doktór — rzekł młody lekarz tryumfująco — nie myliłem się! Przypomina sobie... poznała mnie... powiedziała imię...
— Prawda — odrzekł dyrektor zakładu. — Inteligencja jej jeszcze żyje, tylko uśpiona. Wkrótce ta nieszczęśliwa ofiara wskaże nam swych zabójców.
— Zabójców! — powtórzył Lucyan. — Więc pan sądzi, że spełniono zbrodnię?
— Nie tylko sądzę, lecz jestem pewny.
— Rzeczywiście, jakim sposobem Blanka jest tutaj od miesiąca, skoro byłem przekonanym, że wraz z ojcem przebywa na południu?
Doktór zamiast odpowiedzieć, zapytał:
— Czy znasz pan wice-hrabiego Granceya?
— Nie znam.
— A Gustawa Depréty?
— I tego nie znam.
— Otóż oba te nazwiska należą do osoby jednej, nikczemnika, ex-kryminalisty, który do współki z ojcem panny Blanki za pomocą trucizny doprowadził ją do tego stanu...
— Trucizny! — zawołał Lucyan przerażony.
— Tak, za pomocą belladony, w celu zabicia w niej inteligencyi i podania za obłąkaną.
— Ależ to potworne! W takim razie nie rozumiem... Któż jest tą młodą osobą, którą, złudzony dziwnem podobieństwem, wziąłem za Maryę Blankę i która odgrywa rolę skazanej na śmierć w tym zakładzie?...
— Wyjaśnić to można tylko nadzwyczajnem podobieństwem, z którego panowie Rollin i Grancey skorzystali ze zręcznością zbrodniarzów niezwykłych. Na zbrodni tej myśleli zarobić wiele, ale omylili się... Zamiast powodzenia, oczekuje ich kara! Pragnęli uczynić ze mnie wspólnika, a ja sam oddam ich w ręce władzy! Wyleczymy Maryę Blankę i pomścimy ją!... Skończmy przegląd cel, a później pomówimy.
W godzinę później d-r Giraux zamknął się wraz z Lucyanem w swoim gabinecie.
Rozmowa ta trwała długo, wynikiem zaś jej był wyjazd Lucyana do Paryża w celu rozciągnięcia nadzoru nad pałacem przy ulicy Vaugirard.
∗ ∗
∗ |
Nadszedł 10-ty stycznia.
Dwa tygodnie upłynęło od dnia, w którym Grancey dokonał zamachu na życie księdza d‘Areynes na stopniach ołtarza Matki Boskiej.
I tym razem jak niegdyś, po owej nocy 28-go maja 1891 r., nauka dokonała cudu.
Od ośmiu dni księdzu d‘Areynes nie groziło niebezpieczeństwo.
Korzystając z tego stanu, prokurator i sędzia śledczy przybyli w nadziei uzyskania z objaśnień księdza wskazówki, mogącej naprowadzić na ślad przestępcy, lecz ranny pamiętał tylko tyle, że wchodząc do kaplicy, widział jakiegoś księdza, klęczącego przed ołtarzem.
Było widocznem, że zbrodnia dokonaną była w jakimś celu, lecz w jakim?
Ksiądz d‘Areynes nie chciał stawić sobie tego pytania, gdyż bał się odpowiedzi, bał się, by nieubłagana logika nie wskazała mu zbrodniarza!
Urzędnicy przysięgli sobie wykryć go.
— Sam się zdradzi kiedyś — mówili — ale potrzeba, by nie wiedział o ocaleniu ofiary.
Na prośbę ich lekarze przestali ogłaszać biuletyny o stanie zdrowia rannego, z czego publiczność wyprowadziła wniosek, że ksiądz d’Areynes jest straconym.