Róża i Blanka/Część trzecia/XXVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Róża i Blanka |
Podtytuł | Powieść |
Data wyd. | 1896 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La mendiante de Saint-Sulpice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W pół godziny pokojowa zaanonsowała Henryce wizytę Gilberta.
— Proś — odrzekła pani Rollin.
Wszedł, podał rękę i z udaną troskliwością zapytał o zdrowie.
— Jestem chorą — odrzekła. — Czuję jak z każdym dniem coraz więcej opuszczają mnie siły.
— Doktór Germain zapewniał mnie jednak, że niema nic niebezpiecznego i że twój powrót do zdrowia jest tylko kwestyą czasu.
— Więc widziałeś się z doktorem?
— Widziałem się i właśnie wskutek rozmowy z nim przybyłem do ciebie. Boję się tylko, czy wizyta moja nie sprawia ci przykrości.
Henryka nic nie odrzekła.
— Jeżeli nie utrudzi cię to, to pragnąłbym parę chwil rozmowy sam na sam — mówił dalej Gilbert.
— Sam na sam?
— Tak.
— Kochana Blanko, zostaw nas samych na chwilę.
Dziewczyna wyszła do sąsiedniego pokoju, ale powodowana ciekawością niezupełnie przymknęła drzwi za sobą zasłonięte opuszczoną portyerą.
— Moja droga Henryko — uprzejmym głosem rozpoczął Gilbert po wyjściu Blanki — pragnąłbym pomówić z tobą o rzeczy ważnej. Do rozmowy tej upoważnił mnie dr Germain.
— Słucham cię.
— Chodzi o Maryę Blankę...
— Moją córkę!
— Tak i o ciebie. Chociaż stan twego zdrowia nie jest tak niebezpiecznym, by budził obawy, doktór jednak oświadczył mi, iż należy wszystko przewidywać i zawczasu pomyśleć o przyszłości Blanki.
— Co przez to rozumiesz? — zapytała zaniepokojona Henryka.
— Przypuśćmy na chwilę, że nastąpi niespodziewana katastrofa i że żałoba nawiedzi nasz dom...
— Przypuśćmy, że umrę. — wszak to chciałeś powiedzieć?
— Alboż mówiłem o śmierci?
— Nie powiedziałeś tego wyrazu, lecz myślałeś o nim, i słusznie. Wiem, że pożyję niedługo... Och! nie zaprzeczaj... Znam mój stan. Otóż w obec przewidywanego przez doktora Germain i ciebie blizkiego zgonu mego, co myślisz?
— Co myślę? Powiedziałem przed chwilą. Myślę, iż obowiązkiem jest naszym zapewnić przyszłość Blance.
— W jaki sposób?
— Wydając ja za mąż.
Henryka drgnęła.
Gilbert nie dając jej czasu na odpowiedź mówił dalej:
— Czyż nie pragnęłabyś widzieć jej pod rozumną i troskliwą opieką męża? Pewność że dziecko, nasze, cokolwiek nastąpi, nie pozostanie samotne, lecz będzie iść przez życie wsparte na ramieniu człowieka uczciwego, czyż nie ubezpieczył spokoju ostatnich lat twoich, które, oby Bóg dał były jak najdłuższe?
— Rzeczywiście — odrzekła Henryka głosem nieco drżącym — masz słuszność... Blanka jest jeszcze młodą, ale rozsądek ma dojrzały... Będzie dobrą matką rodziny. — Myślałam już o tem...
— Ach! — zawołał Gilbert zdziwiony... Myślałaś już o tem?
— Bez wątpienia, lecz nie chcąc rozstać się z nią, nie spieszyłam się z wydaniem jej za mąż.
— Czy uważasz, że gdyby Blanka została sierotą, to nie znalazłaby we mnie gorliwego opiekuna?
— Chyba rozumiesz...
— Rzeczywiście, rozumiem, gdyż znam siebie i oceniam sprawiedliwie. Mam wady nawet wielkie, ale pochodzą one nie ze złego serca, a z charakteru słabego, niezdecydowanego... Bywają wszakże chwile, w których człowiek zaczyna wnikać w siebie samego i żałować przeszłości. Taka właśnie chwila nadeszła dla mnie.
— Proszę cię, nie mówmy o tem — przerwała Henryka.
— W takim razie kochana Henryko, zgadzasz się zemną, że należy wydać Blankę zamąż?
— Powtarzam ci, że od czasu mojej choroby Często myślałam o tem.
— Więc mogę wymienić nazwisko, człowieka którego wybrałem dla niej za męża?
Henryka spojrzała na niego z przestrachem.
— Ach! więc i ty szukałeś dla niej męża?
— Szukałem.
— I znalazłeś? Jak się nazywa?
— Człowiek bardzo zacny i szanowany, ród starożytny, nazwisko nieskalane...
— Czy znam go?
— Znasz i poważasz.
— Któż to taki?
— Vice-hrabia Jerzy de Grancey.
Dreszcz przebiegł po całem ciele Henryki.
— Vice-hrabia Jerzy de Grancy! — zawołała — Za nic w świecie!
Gilbert zbladł.
— I dla czegóż to? — zapytał zuchwale, nagle zmieniając postawę.
— Dlaczego? — odrzekła Henryka dumnie podnosząc głowę.
— Niechcę go.
— Nie
— To nie racyą, ale z jakich powodów? Proszę odmowę swą umotywować.
— Nie uważam tego za potrzebne.
— Mam prawo wymagać...
— Wymagać? Proszę pana wyjść ztąd... Nie jestem dość silną, by prowadzić z panem sprzeczkę zresztą bezcelową, gdyż nic w świecie nie zdoła zmienić mego postanowienia. Pozwól mi pan umrzeć spokojnie, Jeżeli córka moja wyjdzie zamąż za mego życia, to zaślubi człowieka według mego wyboru, jeżeli zaś umrę przed jej zamążpójściem, to ostatnią wolą moją będzie, by zaślubiła człowieka wybranego przezemnie... i wiem, że wolę tę spełni.
— Zapominasz, że jestem ojcem Maryi Blanki.
— A ty zapominasz, że jestem jej matką.
— Widzę, że nie rozumiesz dobrze moich praw i za wielkie znaczenie przywiązujesz do swoich.
— Jeszcze raz proszę pana, pozwól mi umrzeć spokojnie — rzekła Henryka tonem gorączkowej niecierpliwości. — Powiedziałam panu, że za nic w świecie przyjaciel pański, vice-hrabia de Grancey, nie zostanie mężem mej córki... Dlaczego zmuszasz mnie pan powtarzać to?
— Strzeż się pani!
— Czego?
— Gdyż można przypuszczać, że powzięłaś to postanowienie w paroksyzmie obłąkania.
— Omyliłby się kto by tak przypuszczał. Jestem przy zdrowych zmysłach. Czasami umysł mój słabnie, ale tej chwili jest zupełnie jasnym, a dowodem tego, jest mój opór przeciwko wydaniu Blanki za pana de Grancey.
— Zapytywałem dlaczego i żądam odpowiedzi!
— Skoro pan domagasz się jej, więc dobrze. Ile pan Grancey zobowiązał się zapłacić panu za przyzwolenie na to małżeństwo, które odda w wasze ręce dochody Maryi Blanki?
Pod wrażeniem tych słów, które podziałały na niego jak policzek, Gilbert zmieszał się na chwilę, przypuszczał bowiem, że Henryka dowiedziała się jakimś cudem o jego umowie z byłym kryminalista numejskim, ale prędko odzyskał zimną krew i powiedział sobie, że jest to rzeczą niemożliwą.
Wtedy ogarnął go gniew wściekły.
Stanął w postawie groźnej i chciał odpowiedzieć, lecz ona nie dając mu czasu, mówiła dalej:
— Czyż sądzisz, że nie znam cię dość, bym mogła, odgadywać myśli twoje, że ja, twoja ofiara od lat dwudziestu, z jednego słowa twego nie domyślę się przewrotnych zamiarów twoich? Skoroś tylko usiadł przy mnie z kłamaną troskliwością o moje zdrowie — i słodkiemi słowami na ustach, zrozumiałam odrazu, że pod tą maską hypokryty, ukrywasz jakiś zamysł niegodziwy! I nie omyliłam się! Jerzy Grancey mężom mojej córki!... I ty myślałeś, że ja się zgodzę na haniebny układ, zawarty z tym człowiekiem? Łatwo zrozumieć cel pański, gdyż sam rzuca się w oczy.
Blanka jest jeszcze dzieckiem, więc łatwo da się oszukać. Prawda? Vice-hrabia de Grancay, pański przyjaciel i towarzysz rozpusty, zarówno jak pan potrzebuje pieniędzy, jak pan ma sumienie elastyczne, gdyż inaczej nie byłby twoim przyjacielem.
Blanka wniesie mu w posagu dochody z majątku mego stryja, któremi on podzieli się z tobą... I roztrwonicie je do współki, jak trwoniłeś, gdy należały do mnie, i zamęczysz pan swą córkę, jak zamęczyłeś mnie!
Henryka mówiąc to unosiła się coraz więcej.
Zadyszana, z oczyma tryskającemi pogardą, powoli podchodziła do niego i zbliżywszy się tak, że prawie go dotykała, cisnęła mu w oczy słowa:
— Ach! mój kuzyn, ksiądz d‘Areynes, miał słuszność, mówiąc, że jesteś nikczemnikiem!
Gilbert, rozwścieczony, pochwycił jej rękę i zawołał głosem syczącym:
— Ksiądz d’Areynes jest hipokrytą, którego wypędziłem z mego domu!... Mimo to duch jego panuje tutaj... ale dam sobie z nim rady... Jestem twoim mężem a więc i panem. Odtąd będę postępował z tobą jako pan i zmuszę cię do podania się mej woli!...
— Woli nikczemnika! — odrzekła Henryka, wyrywając rękę. — Nigdy się jej nie poddam!
— Milcz!
— Nie będę milczała! zdemaskuję cię i głośno by usłyszeli mnie wszyscy, będę mówiła, że jesteś łotrem nikczemnikiem!...
Gilbert nie posiadał się z wściekłości.
— Jesteś waryatką! — krzyknął, podnosząc rękę — waryatów należy biciem zmuszać do posłuszeństwa!...
I rzekłszy to uderzył ją w twarz.