Rękopis znaleziony w Saragossie/Dzień pięćdziesiąty dziewiąty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Potocki
Tytuł Rękopis znaleziony w Saragossie
Redaktor Jan Nepomucen Bobrowicz
Wydawca Księgarnia Zagraniczna (Librairie étrangère)
Data wyd. 1847
Druk F. A. Brockhaus
Miejsce wyd. Lipsk
Tłumacz Edmund Chojecki
Tytuł orygin. Manuscrit trouvé à Saragosse
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom VI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rękopis znaleziony w Saragossie, dzień 59. Nagranie LibriVox w wykonaniu Niny Brown.
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
DZIEŃ PIĘĆDZIESIĄTY DZIEWIĄTY.

Nazajutrz, zniecierpliwością oczekiwaliśmy wieczoru. Cygan zastał nas już od dawna razem zebranych. Zadowolony z zajęcia jakie mu okazywaliśmy, nie dał się nawet prosić i sam zaczął mówić w te słowa:

DALSZY CIĄG HISTORYI NACZELNIKA CYGANÓW.

Powiedziałem wam że utkwiłem wzrok w weneckie zwierciadło i spostrzegłem w niem księżniczkę z dziecięciem na ręku. Po chwili, widzenie znikło, Mammon otworzył okienice i wtedy mu rzekłem: «Mości czarnoksiężniku, mniemam że do oczarowania mego wzroku, niepotrzebowałeś spółuczestnictwa złych duchów. Znam księżniczkę, już ona raz mnie oszukała w sposób daleko bardziej zadziwiający. Jednem słowem jeżeli jej obraz widziałem w zwierciedle, nie wątpię że ona sama także znajduje się w tym zamku.»
«Nie mylisz się — odparł Mammon — i natychmiast pójdziemy do niej na śniadanie.» Otworzył skryte drzwiczki i padłem do nóg mojej małżonki, która nie mogła ukryć swego wzruszenia. Nareszcie przyszła do siebie i rzekła: «Don Juanie, należało raz to wszystko ci wypowiedzieć o czem mówiłam w Soriente, gdyż to była prawda. Zamiary moje są niecofnione. Wszelako po twoim odjeździe, wyrzucałam sobie moją nieczułość. Instynkt mojej płci wrodzony, wzdryga się na każde postępowanie, w któremby można brak serca upatrzyć. Powodowana nim, postanowiłam tu czekać na ciebie i raz ostatni się z tobą pożegnać.»
«Pani — odrzekłem księżniczce — ty byłaś jedynem marzeniem mego życia i ty mi zastąpisz wszelką rzeczywistość. W przyszłych kolejach twego przeznaczenia, zapomnij na wieki o Don Juanie. Przystaję na to, ale pomnij że zostawiam dziecie moje przy tobie.»
«Wkrótce je ujrzysz — przerwała księżniczka — i oboje razem powierzymy je tym, którzy mają zająć się jego wychowaniem.»
Cóż mam wam powiedzieć, zdawało mi się naówczas, i w tej chwili jeszcze mi się zdaje, że księżniczka miała słuszność. W istocie, mógłżem żyć z nią, będąc i nie będąc jej mężem? Jeżeli zdołaliśmy ujść przed przenikliwością ogółu, nie bylibyśmy uniknęli wzroku naszych służących, a wtedy tajemnica byłaby niepodobną do zachowania. Naówczas nie ma wątpliwości że cały los księżniczki byłby się zmienił, zdawało mi się więc że słuszność była z jej strony. Poddałem się zatem i wkrótce miałem ujrzeć moją małą Ondynę. Tak ją bowiem nazwano z powodu że była tylko chrzczoną z wody nie zaś z oleju.
Zeszliśmy się razem na obiad. Mammon rzekł do księżniczki: «Pani, sądzę że należałoby uwiadomić Señora o pewnych rzeczach o których musi się dowiedzieć, i jeżeli podzielasz moje zdanie, ja się tego podejmę.»
Księżniczka przystała. Naówczas Mammon obracając się do mnie, temi słowy się odezwał: «Señor Don Juanie, depcesz tu niedocieczoną dla zwyczajnego wzroku ziemię, gdzie każdy ma jakąś tajemnicę do strzeżenia. W pasmie tych gór znajdują się obszerne jaskinie i podziemia. Tam żyją Maurowie którzy od czasów wygnania ich z Hiszpanji, nigdy z nich nie wychodzili. W tej oto dolinie rozciągającej się przed twemi oczyma, zobaczysz mniemanych cyganów z których jedni są mahometanami, drudzy chrześcijanami, ostatni wreszcie żadnej nie wyznają wiary. Na szczycie tej skały, widzisz dzwonnicę z krzyżem na wierzchu. Jestto klasztor Dominikanów. Inkwizycya święta ma powody dla których przez szpary patrzy na to co się tutaj dzieje, Dominikanie zaś obowiązani są nic nie widzieć. Dom w którym się znajdujesz zamieszkują Izraelici. Co siedm lat, żydzi hiszpańscy i portugalscy zgromadzają się tu dla święcenia roku sabbatowego, obecnie będącego czterechsetną trzydziestą ósmą rocznicą jubileuszu jaki odprawił Jozue. Powiedziałem ci Señor Avadoro, że pomiędzy cyganami z doliny, jedni są mahometanami drudzy chrześcijanami, inni nareszcie żadnej nie wyznają wiary. W istocie ci ostatni są to poganie pochodzący od Kartagińczyków. Za panowania Don Phelipa II., spalono kilkaset takich rodzin, niektóre tylko schroniły się około małego jeziora, utworzonego, jak mówią, przez wybuch wulkanu. Dominikanie z tego klasztoru, mają tam swoją kaplicę.
«Oto jest tymczasem Señor Avadoro, co wymyśliliśmy względem małej Ondyny, która nigdy nie dowie się o swojem pochodzeniu. Ochmistrzyni, kobieta całkiem oddana księżniczce, uchodzi za jej matkę. Wybudowano dla niej piękny domek na brzegach jeziora; Dominikanie z klasztoru, udzielą jej pierwszych zasad religji. Resztę pozostawiamy staraniom Opatrzności. Nikt z osób zajmujących się, nie będzie mógł zwiedzać brzegów jeziora Lafrito.»
Podczas tej mowy, księżniczka uroniła kilka łez, ja zaś niemogłem wstrzymać się od płaczu. Nazajutrz udaliśmy się do tego samego jeziora około którego teraz się znajdujemy i umieściliśmy małą Ondynę. Następnego dnia, księżniczka odzyskała dawną dumę i wyniosłość i wyznam, że pożegnanie nasze nie było nader rozczulającem. Nie zatrzymując się dłużej w zamku, wsiadłem na statek, wylądowałem w Sycylji i ugodziłem się z patronem Speronara, który podjął się zawieźć mnie na Maltę. Wysiadłem do przeora Toleda, szlachetny mój przyjaciel czule mnie uściskawszy, wprowadził do osobnego pokoju i drzwi zamknął na klucz. W półgodziny, marszałek przeora przyniósł mi obfity posiłek, nad wieczorem zaś sam Toledo przyszedł, niosąc pod pachą wielką plikę listów, lub też co w polityce nazywają, depesze. Nazajutrz wracałem już z poselstwem do arcyksięcia Don Carlosa. Zastałem jego cesarzowiczowską mość w Wiedniu. Skoro tylko oddałem mu depesze, natychmiast zamknięto mnie w osobnym pokoju, tak samo jak w Malcie. Po upływie godziny, sam arcyksiąże przyszedł do mnie, zaprowadził do cesarza i rzekł: «Mam zaszczyt przedstawienia waszej cesarsko-apostolskiej mości, margrabiego Castelli, szlachcica sardyńskiego i zarazem upraszania dla niego o klucz szambelański.»
Cesarz Leopold, nadając swojej dolnej wardze jak najłagodniejszy wyraz, zapytał mnie po włosku, od jak dawna opuściłem Sardynyą?
Niebyłem przyzwyczajony do rozmawiania z monarchami a jeszcze mniej do kłamstwa, za całą więc odpowiedź, skłoniłem się głęboko. «To dobrze — rzekł cesarz — przyłączam WPana do świty mego syna.» Tym sposobem od razu, chcąc nie chcąc, zostałem margrabią Castelli i szlachcicem sardyńskim.
Tego samego wieczora, dostałem nadzwyczajnego bólu głowy, nazajutrz gorączki, we dwa dni zaś potem, ospy. Zaraziłem się nią w jednej gospodzie w Karyntyi. Choroba moja była gwałtowną i nader niebezpieczną, wyleczyłem się jednak i to nie bez korzyści; margrabia Castelli bowiem, w niczem nie był podobnym do Don Avadora i zmieniając nazwisko, zmieniłem zarazem i powierzchowność.
Teraz mniej niż kiedykolwiek poznano by we mnie tę samą Elwirę, która niegdyś miała zostać wicekrólową Mexyku.
Skoro tylko wróciłem do zdrowia, wnet powierzono mi korrespondencyę z Hiszpanią.
Tymczasem Don Phelipe Andegaweński królował nad Hiszpanią i Indyami a nawet nad sercami swoich poddanych. Ale właśnie w takich chwilach, niepojmuję jaki szatan, miesza się do książąt i ich spraw. Król Don Phelipe i królowa jego małżonka stali się niejako pierwszymi poddanymi księżnej Ursini. Nadto, do rady państwa przypuszczono posła francuzkiego kardynała d’Estrées, co do najwyższego stopnia oburzyło Hiszpanów. Z drugiej strony, król francuzki Ludwik XIV., myśląc że wszystko mu wolno, osadził Mantuę załogą francuzką. Wtedy arcyksiąże Don Carlos, powziął nadzieję panowania.
Było to w samym początku r. 1703, gdy pewnego wieczora arcyksiąże rozkazał mnie przywołać. Postąpił kilka kroków naprzeciw mnie, raczył mnie objąć a nawet czule uścisnąć. Przyjęcie to zapowiadało mi coś nadzwyczajnego. «Castelli — rzekł arcyksiąże — nieodebrałżeś żadnych wiadomości od przeora Toleda?» Odpowiedziałem, że dotąd żadnych nie miałem. «Był to znakomity człowiek,» dodał po chwili arcyksiąże.
«Jakto — był?» przerwałem.
«Tak jest — odparł arcyksiąże — był; przeor Toledo umarł w Malcie na zgniłą gorączkę, ale znajdziesz we mnie drugiego Toleda. Opłakuj twego przyjaciela i bądź mi wiernym.» Opłakałem rzewnemi łzami stratę mego przyjaciela i pojąłem, że teraz nie potrafię już przestać być Castellim. Mimowolnie stałem się niewolniczem narzędziem arcyksięcia.
Następnego roku, udaliśmy się do Londynu. Ztamtąd arcyksiąże obrócił drogę na Lizbonę, ja zaś pojechałem złączyć się z wojskiem Lorda Peterborough, którego, jak to wam już mówiłem, miałem był niegdyś zaszczyt poznania w Neapolu. Byłem z nim razem gdy zmuszając Barcelonę do poddania się, dał poznać swój charakter szlachetnym czynem powszechnie w ówczas sławionym. Podczas kapitulacyi, niektóre oddziały wojska sprzymierzonego weszły do miasta i rabowały je. Książe Popoli, który w ówczas dowodził w imieniu króla Don Phelipa, żalił się na to przed lordem. «Pozwól mi na chwilę wejść do miasta z mymi Anglikami — rzekł Peterborough — a zaręczam że wszystko przyprowadzę do porządku.» Uczynił jak powiedział, poczem opuścił miasto i udzielił mu zaszczytną kapitulacyę.
Wkrótce potem arcyksiąże, zawładnąwszy prawie całą Hiszpanią, przybył do Barcelony. Wróciłem do mego miejsca przy nim, zawsze pod nazwiskiem margrabiego Castelli. Pewnego wieczora, przechodząc się w świcie arcyksięcia po głównym placu, spostrzegłem człowieka, którego chód raz wolny to znowu przyspieszony, przypomniał mi Don Busquera. Kazałem go śledzić. Doniesiono mi że był to jakiś człowiek z fałszywym nosem, który kazał nazywać się doktorem Robusti. Niewątpiłem na chwilę że to był mój łotr, który w celu szpiegowania nas wcisnął się do miasta.
Opowiedziałem to arcyksięciu, który upoważnił mnie do postąpienia z nim jak mi się tylko podoba. Naprzód więc, kazałem zamknąć niegodziwca na odwachu, następnie w godzinie parady, ustawiłem od odwachu aż do portu dwa rzędy grenadyerów, uzbroiwszy wprzódy każdego giętkim brzozowym prętem. Jeden od drugiego stał w odległości nie zawadzającej wolnym poruszeniom prawej ręki. Don Busqueros, wychodząc z odwachu, poznał że te przygotowania jego się dotyczyły i że był, jak to mówią, królem tej uroczystości. Puścił się więc z całej siły unikając tym sposobem połowy razów, wszelako dostał ich przynajmniej ze dwieście. W porcie, wpadł do szalupy która go zawiozła na pokład fregaty, gdzie dozwolono mu zająć się leczeniem swego grzbietu. —
Czas, było zająć się sprawami hordy, cygan nas opuścił, zostawując dalsze przygody na dzień następny.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Jan Nepomucen Bobrowicz, Jan Potocki i tłumacza: Edmund Chojecki.