<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Radykał
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1907
Druk Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Miejsce wyd. Lwów, Złoczów
Tłumacz Zygmunt Niedźwiecki
Tytuł orygin. Jacques Damour
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Na ulicy Damour tak się rozpędził, że mu Berru nie był w stanie nadążyć. To też malarz był wściekły. Wreszcie na bulwarze Batignolles, ujrzawszy, że towarzyszowi nogi odmówiły dalszej służby, tak, że zgarbiony, wybladły, padł na ławkę bez sił, z zapatrzonemi w próżnię oczyma, doganiając go, pofolgował sobie i począł wyrzucać z siebie wszystko, co mu leżało na sercu, a było tego niemało. On byłby wypoliczkował przynajmniej obywatela i obywatelkę!... Nie mógł przecie na to patrzeć bez najmniejszego oburzenia, jak mąż odstępuje drugiemu ni z tego ni z owego żonę bez żadnych zgoła zastrzeżeń! Toż na coś podobnego trzeba być skończonym szlafmycą!... tak jest — szlafmycą! — żeby nie użyć gorszego wyrażenia. I przytoczył wypadek z innym komunardem, co również zastał żonę żyjącą z innym. I cóż?!... obaj mężowie mieszkali odtąd z kobietą we trójkę w najlepszej harmonii. Trzeba się tylko umieć urządzić nie pozwalać kierować sobą, jak kto chce!... No bo koniec końców w całej tej historyi Damour — nie kto inny — został wykierowany.
— Ty tego nie rozumiesz — mruknął Damour. — Idź sobie i ty zresztą w swoją stronę; nie jesteś moim przyjacielem.
— Nie jestem twoim przyjacielem?... Zrobiwszy dla ciebie wszystko, co tylko było w mej mocy?... Miałbyś też rozum, wiesz. I cóż ty na przykład teraz poczniesz?... Nie znasz przecie w całym Paryżu nikoguteńko, jesteś na bruku jak ten pies i zginiesz marnie, jeżeli ja cię z opałów nie wydobędę... Nie jestem twoim przyjacielem!... Ale gdybym cię tutaj zostawił, nie miałbyś nic innego do zrobienia, jak tylko wyciągnąć łapy i fajt! jak ta kura, co ma już wszystkiego dosyć.
Damour poruszył się frasobliwie. Istotnie; nie pozostawało mu nic innego, tylko w wodę skoczyć lub dać się sprzątnąć agentom.
— Słuchajno — mówił malarz dalej. — Jestem do tego stopnia twym przyjacielem, że zaprowadzę cię do kogoś, u którego znajdziesz dach nad głową i łyżkę strawy w dodatku. Chodź.
Powstawszy jakby pod wpływem nagłego postanowienia, przynaglał giestem Damoura, by za nim szedł.
— Gdzie? Dokąd? — bełkotał Jakób.
— Zobaczysz. Nie chciałeś zjeść objadu u żony — zjesz go gdzieindziej... Tylko pamiętaj sobie: nie pozwolę ci strzelić dwóch głupstw jednego dnia.
Kroczyli spiesznie, spuszczając się ulicą d’Amsterdam. Na ulicy Berlińskiej Berru zatrzymał się przed niedużą kamieniczką, zadzwonił i zapytał służącego, który im otworzył, czy pani de Souvigny jest w domu, widząc zaś, że sługa się waha, dodał:
— Proszę powiedzieć, że przyszedł Berru...
Damour wszedł za nim machinalnie. Niespodziewana ta wizyta i ten budynek zbytkowny do reszty zawróciły mu w głowie. Udali się na górę. Naraz znalazł się w objęciach jasnowłosej, bardzo ładnej kobietki, zaledwie coś niecoś osłoniętej koronkowym penioarem, która ściskając go, wykrzykiwała:
— Papa!... papa!... Jak to ślicznie, że go pan nareszcie namówiłeś!...
Była dobrą córeczką, nie robiła sobie nic z przybrukanej bluzy starca; oczarowana nim, klaskała szczerze w dłonie, w nagłym napadzie dziecięcej miłości.
Tymczasem Jakób, acz wzruszony, nie poznawał jej wcale.
— Ależ to Ludwika! — objaśnił go Berru.
Wtedy wybełkotał:
— Taaak?!... Bardzoś, panienko, uprzejma..
Nie śmiał jej tykać!
Ludwika poprosiła go, aby usiadł na jednej z kanapek, poczem zadzwoniwszy oświadczyła służbie, że chce być sama.
Stary rozglądał się z podziwem po komnacie o ścianach wybitych kaszmirem, i umeblowanej z wytwornem bogactwem, które działało nań rozczulająco. Widząc to Berru klepał go po plecach i powtarzał z tryumfem:
— I cóż?.... Czy powiesz jeszcze, że Berru nie jest twoim przyjacielem?... Wiedziałem ja dobrze, że tobie potrzeba córki. Wyszukałem więc adres i poszedłem jej opowiedzieć twoje dzieje. Powiedziała mi natychmiast: — Przyprowadź go pan tu!
— Ależ ma się rozumieć!... Ten biedny papcio!... — szczebiotała Ludwika pieszczotliwie.
— Tylko... wiesz... ta twoja republika zgrozą mnie przejmuje... Brudne kreatury, wszyscy ci komunardzi... Żeby im tylko pozwolić, przewróciliby do góry nogami świat!... Ale ty nie... Ty jesteś moim drogim jedynym papą!... Pamiętasz, jaki byłeś dla mnie dobry, kiedym chorowała, taka, o! jeszcze maleńka. Zobaczysz! zrozumiemy się oboje bardzo prędko! jeżeli tylko nie będziesz chciał ze mną rozprawiać o polityce!... Ale przedewszystkiem zjemy sobie obiadek wszyscy troje... Ach! jak to ładnie doprawdy!...
Usiadłszy niemal na kolanach staremu robotnikowi, śmiała się doń swemi jasnemi oczyma, swymi złotymi włosami, powiewającymi dokoła drobnych, różowych uszek. A on, bezsilny, uczuł, jak go przejmuje luba błogość. Zbierała go ochota odmówić zaproszeniu, ponieważ wydawało mu się czemś brzydkiem zasiadać do stołu w takim domu. Nie znajdował jednakowoż w sobie ni krzty niedawnej energii, jaką posiadał jeszcze w chwili, kiedy wychodził z mieszkania rzeźnika, nie obróciwszy po za siebie nawet głowy po wychyleniu ostatniej szklanki. Córeczka ta nazbyt była słodką a małe jej białe rączki, złożone na jego łapiskach, skuwały go poprostu.
— I cóż?... zgadzasz się? — poddawała Ludwika.
— Zgadzam — wyrzekł wreszcie i dwie łzy duże spłynęły mu po policzkach, w których nędza wyryła była dwa rowy głębokie.
Berru ogłosił bez zwłoki, iż postanowienie przyjaciela uważa za bardzo rozsądne. Gdy mieli przejść do jadalni, lokaj wszedł z oznajmieniem, że „pan“ przyszedł.
— Nie mogę przyjąć — odparła spokojnie. — Powiedz, że jestem z moim ojcem... Jutro o 6-tej, jeźli chce.
Obiad był przecudowny. Berru uświetniał go tysiącem dowcipów, które rozśmieszały Ludwikę do łez. Ujrzała się w tej samej atmosferze, jak przed laty, przy ulicy des Envierges... Była to prawdziwa biesiada!...
Damour jadł obficie, co, dodawszy znużenie, czyniło go coraz ociężalszym. Ile razy wszakże oczy jego spotkały się z wzrokiem Ludwiki, twarz starego oblekał uśmiech rozkosznej rzewności. Przy deserze napili się wina słodkiego, musującego, jak szampan, które upoiło wszystkich troje. Wówczas też, po odejściu służby, rozparłszy się łokciami na stole, rozgadali się o przeszłości z melancholią opojów. Berru skręcił Ludwice papierosa, którego zapaliła z półprzymkniętemi oczyma, z twarzą w łzach. Zapędziwszy się w świat wspomnień, poczęła rozpowiadać o swych kochankach, o pierwszym zwłaszcza, rosłym chłopcu, który najlepiej zapisał się w jej pamięci. Potem zaczęła wygłaszać sądy o matce; pełne były surowości.
— Pojmujesz, — mówiła do Damoura — że niepodobna mi utrzymywać z nią stosunków, wobec jej prowadzenia się... I powiedz tylko słowo, a gotowa jestem pójść do niej i bez owijania w bawełnę w oczy jej powiedzieć, jak sobie brudno postąpiła, porzucając cię...
Ale Jakób obwieścił z całą powagą, że matka przestała dla niego istnieć. Naraz Ludwika wstała, wołając:
— Czekaj no, pokażę ci coś, co cię ucieszy...
Zniknąwszy na jedno mgnienie oka, wróciła po chwilce, zawsze z papierosem w zębach, i pokazała ojcu starą, zżółkłą fotografię z obłamanemi rogami. Na ten widok stary robotnik drgnął i wlepiając w portrecik zamglone oczy, wybełkotał:
— Eugeniusz!... mój biedny Eugeniusz...
Podał kartonik Berru’owi, który, wzruszony również, mruknął:
— Taki podobny...
Teraz przyszła kolej na Ludwikę. Chwilę trzymała fotografię w ręku, nie mogąc jednak zatamować łez, co ją dusiły, oddała ojcu i rzekła:
— Pamiętam go doskonale... Był taki ładny!...
I rozpłakali się wszystko troje, nie mogąc sprostać rozrzewnieniu. Dwa razy jeszcze fotografia obeszła dokoła stół wśród najbardziej wzruszających refleksyj. Wyblakła bardzo z biegiem lat. Biedny Eugeniusz, przybrany w uniform gwardyi narodowej, wyglądał na niej jak cień rewolucyonisty, nawpół rozpływający się w mgłach legendy. Odwróciwszy karton, ojciec napotkał słowa, jakie sam tutaj niegdyś nakreślił: — „Ja cię pomszczę!“ Naówczas podniósł nad głowę nożyk od deseru i wstrząsając nim groźnie, powtórzył ślubowanie:
— Tak jest!... Pomszczę cię!
— Widząc, że mama schodzi na złe drogi, nie chciałam w jej rękach zostawiać portretu biednego braciszka i świsnęłam go jej pewnego wieczora. To dla ciebie papeczko, masz.
Damour, wsparłszy fotografię o swoją szklankę, nie przestawał się w nią wpatrywać. Tymczasem rozmowa zaczęła się toczyć trochę rozsądniej. Ludwika, z dłonią na sercu, objawiła żywą chęć wydobycia ojca z kłopotów. Czas jakiś mówiła, że go weźmie do siebie; ale to było niemożliwe. Zdobyła się zatem na inny pomysł i zapytała, czy nie zechciałby dozorować posiadłości, którą jej pewien pan kupił w okolicy Mantes. Jest tam ładniutki pawilon, w którym sobie będzie żył jak najwygodniej z 200 franków miesięcznej renty.
— Co ja słyszę!... Ależ to istny raj! — wykrzyknął Berru, który przyjął co żywo propozycyę w imieniu towarzysza.
— Ile razy mu się będzie przykrzyć, odwiedzę go! — dodał.
Najbliższego tygodnia Damour zainstalował się w Bel Air, posiadłości swej córki, tam też przebywa obecnie, zażywając w cichości dobrze zasłużonego spoczynku, jaki opatrzność była mu dłużną po tylu przejściach, zwalonych nań przez życie. Utył, odmłodniał, ubiera się obecnie jak burżuj i bardzo mu z tem do twarzy, zważywszy jego prostoduszną, poczciwą minę starego wojaka. To też chłopi okoliczni kłaniają mu się nizko. Na polowaniach i łowieniu ryb na wędkę przepędza czas. Spotkać go także często można na spacerze, jak przypatruje się zasiewom z spokojną miną i sumieniem człowieka, co nikogo nie okradł i co spożywa na starość w pocie czoła zapracowaną rentę. Kiedy córka przybywa w towarzystwie panów, umie on dyskretnie zająć właściwe sobie miejsce na uboczu. Rozkoszą natomiast dlań są dnie, kiedy sama przyfrunie i kiedy we dwójkę zasiędą do stołu w małym pawiloniku. Przemawia wówczas do niej z pieszczotliwością mamki, wzrokiem uwielbienia ogląda jej toalety; menu tych śniadań pełne jest rzeczy wyśmienitych, przysmaków nadzwyczajnych, upieczonych na specyalne jego zlecenie, nie licząc deseru: cukrów i ciastek, które Ludwika z sobą przywozi.
Damour nie próbował więcej nigdy zobaczyć swej żony. Miał teraz na świecie tylko córkę, która zlitowała się nad swoim starym ojczyskiem, która była jego rozkoszą i dumą. Nie chciał również przedsiębrać żadnych kroków, celem przywrócenia swego stanu cywilnego. Po kiego licha zaprzątać takiem głupstwem rządowe biura?... Czyż tak, jak jest, nie jest dla jego spokoju najlepiej?... Siedzi więc sobie w swoim kącie zapomniany, przepadły, nie będąc obecnie nikim, nie potrzebując wstydzić się szczodrości swego dziecięcia, — podczas kiedy oficyalnie zmartwychwstawszy, naraziłby się niechybnie na złe języki zawistnych i niejednęby gorżką przełknąć musiał pigułkę.
Mimo to od czasu do czasu pawilon staje się widownią hulatyk a bywa tak, kiedy Berru przybędzie na trzy, cztery dni do kamrata... Znalazł nakoniec i on u niego wymarzony kącik, w którym sobie można pobrykać. Więc dalejże polować, chodzić na ryby, dnie całe spędzać nad rzeką z towarzyszem. Wieczorem zaś dwaj przyjaciele dysputują o polityce, Berru bowiem przywozi z Paryża gazety anarchistyczne, po których przewertowaniu zastanawiają się obaj poważnie nad radykalnymi środkami, jakichby należało użyć dla odrodzenia z gruntu ludzkości. Na pierwszym planie oczywiście: wystrzelać rząd, wywieszać burżuazyę, obrócić w perzynę Paryż a potem dopiero zbudować nowe miasto, prawdziwe miasto ludu!... Dysputy te kończyły się zawsze szczęściem powszechnem, osiągniętem przez powszechną zagładę. Przed samym spoczynkiem Damour podchodził jeszcze do fotografii syna, którą dał oprawić w paradne ramki, i wpatrzony w nią, wstrząsając fajką, wołał:
— Tak, tak!... ja cię pomszczę.
Nazajutrz, wypoczęty, garbił się znowu nad brzegiem z wędką w ręku, podczas kiedy Berru chrapał obok wyciągnięty jak długi, z nosem w trawie.

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Zygmunt Niedźwiecki.