<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Radykał
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1907
Druk Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Miejsce wyd. Lwów, Złoczów
Tłumacz Zygmunt Niedźwiecki
Tytuł orygin. Jacques Damour
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Nazajutrz Damourowi uśmiechnęło się nakoniec szczęście. Kamieniarz dał mu wreszcie przyobiecane miejsce dozorcy narzędzi i rusztowań. W ten sposób miał obecnie pilnować gmachu, do którego spalenia sam ręki przyłożył lat temu dziesięć. Niewielka to była praca w gruncie rzeczy, jedno z tych ogłupiających zajęć, w których się gnuśnieje bez ratunku. Krążył nocami koło rusztowań, nasłuchując, czy gdzieś coś podejrzanie nie trzeszczy, zasypiając niekiedy na workach gipsu. Nie wspominał już o powrocie na Batignolles. Jednego dnia przecież, w czasie śniadania, które mu zafundował Berru, zawołał przy trzecim litrze, że nazajutrz nareszcie uczyni krok stanowczy. Nazajutrz jednak nie ruszył się nigdzie krokiem. Odtąd weszło w regułę, że wpadał w gniewy i obwoływał swe prawa tylko po pijanemu. Na trzeźwo był ponury, zamyślony, jakby zawstydzony. Malarz począł zeń znowu pokpiwać, że chyba nie jest mężczyzną. Ale Damour zachowywał niewzruszoną powagę, poprzestając na mruknięciu:
— Muszą zginąć! Czekam chwili stosownej.
Wybrawszy się w tamtą stronę jednego wieczora, zaszedł aż na plac Moncey. Przesiedział na ławce z godzinę i wrócił. W ciągu dnia wydało mu się raz, że widział córkę przejeżdżającą przed magistratem wśród poduszek pysznego pojazdu. Berru, dowiedziawszy się o tem, ofiarował mu się natychmiast odszukać ją, twierdząc, że będzie miał adres Ludwiki przed upływem dwudziestu czterech godzin. Damour wszakże podziękował. Po co się wywiadywać? Mimo to na samą myśl, że to własna córka jego mogła być tą piękną elegantką, którą widział owego dnia przejeżdżającą dwoma okazałymi siwoszami, ścisnęło mu się serce. Posmutniał jeszcze hardziej. Kupił sobie nóż i pokazując go Berru, powiedział, że to na zarżnięcie rzeźnika. Podobał mu się ten frazes, powtarzał go raz po raz z żartobliwym uśmiechem.
— Zarżnę rzeźnika... Na każdego przychodzi kolej, prawda?...
Od tego czasu Berru począł z nim przesiadywać całemi godzinami w winiarni przy ulicy du Temple, starając się go przekonać, że nie należy zarzynać bliźniego. To przecie idyotyzm, — bo przedewszystkiem bywa się za to skracanym o głowę. Ująwszy go za rękę, żądał od niego przysięgi, że się nie wplącze w żadną brzydką historyę. Ale Damour powtarzał szyderczo i z uporem:
— Nie, nie! na każdego kolej... Zarżnę rzeźnika.
Dnie jednak mijały — on wciąż nie zarzynał.
Tymczasem zdarzył się wypadek, który, zdawało się, powinienby był przyspieszyć katastrofę. Wymówiono mu miejsce z powodu nieudolności. (W czasie jakiejś burzliwej nocy zaspał sobie, skutkiem czego ukradziono łopatę). Od tej chwili począł znowu przymierać głodem, włócząc się po ulicach, zbyt dumny jeszcze na żebraninę, posyłając błyszczące spojrzenia głodomora w głąb sklepów z wędlinami. Nędza jednak, zamiast oddziałać nań pobudzająco, czyniła go jeszcze większym niedołęgą. Zgarbił się, zaduma i smutek ryły mu się na twarzy. Rzekłbyś, że odkąd nie miał bluzy całej i czystej, zabrakło mu odwagi pokazać się na Batignolles.
Felicya tymczasem żyła w nieustannym lęku. Wieczorem dnia bytności Damoura nie chciała zrazu Sagnardowi opowiedzieć całego zajścia, nazajutrz zaś, strapiona swem milczeniem wczorajszem, oddana na pastwę wyrzutów sumienia, nie znalazła już w sobie sił, aby opowiedzieć. To też drżała bez przerwy z obawy ukazania się lada chwila swego pierwszego męża, wyobrażając sobie najstraszniejsze sceny, jakie stąd wynikną. Co jednak najgorsza, w sklepie zaczęto domyślać się czegoś, bo czeladź chichotała obecnie ukradkiem a ile razy pani Vernier przyszła do jatki, jak zwykle, po swoje dwa kotlety, w sposobie, jakim zgarniała z kontuaru resztę, było coś niepokojącego.
Nakoniec jednego wieczora Felicya rzuciła się Sagnardowi na szyję i z łkaniem wyznała mu wszystko, powtarzając słowo w słowo swoją rozmowę z Damourem. Ale to przecież nie jej wina, bo skoro ktoś raz umarł, nie powinien się więcej pokazywać.
Sagnard, bardzo jeszcze zielony na swoje lat sześćdziesiąt, przytem poczciwy człowiek, zaczął ją pocieszać. Mój Boże! nie zabawna to co prawda historya, ale jakoś się to przecie ułoży. Czyliż wszystko na tym świecie nie da się przy odrobinie dobrych chęci ułożyć? On sam, kawał zucha, mający kieszeń groszem nabitą i postępujący w życiu zawsze otwarcie, był przedewszystkiem całą tą historya bardzo rozciekawiony. Obejrzy się tedy tego zmartwychwstałego, pogada się z nim. Zajęła go ta sprawa, i to do tego stopnia, że kiedy się tamten nie pojawiał, Sagnard powiedział po upływie tygodnia do żony:
— I cóż?... Puścił nas kantem! Co?... Jeżeli znasz jego adres, gotów jestem sam pójść do niego.
A kiedy go zaczęła błagać, by tego nie czynił, dodał:
— Ależ moja kochana, toż to dla twego spokoju... Widzę przecie, jak się gryziesz. Trzeba to raz skończyć.
Felicya mizerniała w rzeczy samej w obliczu zagrażającego im dramatu, którego wyczekiwanie potęgowało jej niepokój. Pewnego dnia wreszcie, w tej samej chwili, kiedy rzeźnik strofował jednego z czeladzi za jakieś niedbalstwo, przypadła do męża cała blada, bełkocąc:
— Przyszedł!
— Ach! doskonale! — odparł Sagnard, uspokajając w jednej chwili irytacyę.
— Zaprowadź go do jadalni.
I bez żadnego pośpiechu zwrócił się do czeladnika:
— Wypłókać mi to zaraz w świeżej wodzie do czysta, bo się zacznie psuć.
Wkroczywszy do jadalni, zastał tam już Damoura i Berru. Przybycie obu razem było zupełnie przypadkowem. Berru spotkał Damoura na ulicy Clichy. Nie widywał się z nim ostatnimi czasy, odstręczała go bowiem nędza towarzysza. Dowiedziawszy się jednak, że Jakób wybiera się na ulicę des Moines, począł mu o to robić wyrzuty, sprawa ta bowiem i jego obchodziła także. Starając się wybadać zamiary Damoura, wykrzykiwał, że nie pozwoli, aby tam szedł wyprawiać głupstwa, i zagrodziwszy mu trotoar, usiłował go zmusić do oddania noża. Damour wzruszył ramionami, acz z wyrazem uporu na twarzy, żywiąc w głębi duszy zamiar, o którym nie wspominał. Na wszelkie uwagi tamtego miał jedną odpowiedź.
— Możesz iść ze mną, jeżeli ci się podoba, tylko mnie nie nudź!
W jadalni Sagnard nie zapraszał przybyłych wcale do siadania. Felicya schroniła się do swego pokoju, zabierając dzieci, i zamknąwszy drzwi na dwa spusty, siedziała zrozpaczona z przytulonemi do siebie malcami, jakby ich chciała bronić przed napaścią. Tymczasem uszy jej, pełne szumu, wznieconego lękiem, nie były w stanie pochwycić żadnego szmeru, obaj mężowie bowiem w sąsiednim pokoju, przypatrując się sobie z ogromnem zaciekawieniem — milczeli.
— Więc to pan? — ozwał się wreszcie Sagnard, by rzec cośkolwiek.
— Tak, to ja — potwierdził Jakób.
Sagnard zrobił na nim nader korzystne wrażenie, uczuł się wobec niego małym. Rzeźnik nie wyglądał na więcej lat niż pięćdziesiąt. Był to mężczyzna przystojny, z zdrową cerą, z włosami ostrzyżonymi krótko, bez zarostu na twarzy. W koszuli tylko, przepasany ogromnym fartuchem, jak śnieg białym, wyglądał wesoło i młodo.
— Tylko, że ja — ponowił Damour — ja nie z panem chciałem pomówić, lecz z moją żoną.
W tej chwili Sagnard odzyskał całą pewność siebie.
— Dobrze, dobrze, kochany panie — rzekł — ale się zrozumiejmy wpierw. Kiż dyabli! nie mamy sobie przecie obaj nic do zarzucenia, ani ja panu, ani pan mnie. Więc po co się wzajemnie pożerać, skoro nikt nie jest winien niczemu?
Damour, z głową zwieszoną, wpatrywał się uparcie w jedną z nóg u stołu. Nakoniec wyszepnął głucho:
— Nic nie mam do pana, proszę mi dać pokój; idź pan sobie. Chcę się rozmówić z Felicyą.
— Co to, to nie, nie będziesz pan z nią mówił — odparł rzeźnik spokojnie. — Nie życzę sobie wcale, żeby mi się kobieta rozchorowała przez pana, jak wtenczas. Możemy pomówić bez niej... Zresztą jeżeli pan jesteś rozsądny, wszystko się ułoży jak najlepiej. Ponieważ pan utrzymujesz, że ją jeszcze kochasz, rozważ zatem dobrze, jak rzeczy stoją, i działaj dla jej szczęścia.
— Przestań pan! — przerwał mu Damour, porwany nagłym gniewem. — Nie wtrącaj się pan do tego, inaczej się wszystko źle skończy.
Berru, wyobrażając sobie, że teraz Jakób dobędzie z kieszeni noża, skoczył między obudwu, udając wielce troskliwego o ich zdrowie i życie. Ale Damour odepchnął go.
— Idźże sobie i ty także!... Czego ty się boisz? idyoto!
— Spokoju! — powtórzył Sagnard. — Człek w gniewie nie wie, co robi. Słuchaj pan. Przywołam zresztą Felicyę, lecz tylko pod tym warunkiem, że przyrzekniesz mi pan zachować się jak człowiek rozsądny, bo ona jest zanadto wrażliwa, jak to i panu zresztą dobrze wiadomo. Żaden z nas obu nie pragnie jej śmierci, wszak prawda?... Zachowaj że się pan tedy odpowiednio.
— Ech! gdybym tu był przyszedł w zamiarze zachowania się inaczej, udusiłbym był pana przecie na samym wstępie razem z wszystkimi pańskimi frazesami.
Ton, jakim wygłaszał te słowa, tak był głęboki i bolesny, że widać było, jak mocno poruszył rzeźnika.
— W takim razie idę zawołać Felicyę, — oświadczył tenże. — O, co się mnie tyczy, jestem człek sprawiedliwy i pojmuję zupełnie, że pan sobie możesz życzyć omówić sprawę z nią samą. Masz pan do tego prawo.
Podszedł ku drzwiom drugiego pokoju i zapukał.
— Felicyo?... Felicyo!
Kiedy jednak nie posłyszał żadnego poruszenia, ponieważ Felicya, strętwiała na myśl o czekającem ją spotkaniu, siedziała na krześle bez ruchu, jakby przykuta, przyciskając tylko mocniej do piersi dzieciaki, — zaczęło go to niecierpliwić.
— Felicyo! chodźże tu... To nie ma sensu... Przyrzekł być rozsądnym...
Nakoniec klucz obrócił się w zamku. Wchodząc, zamknęła za sobą starannie drzwi, w ciągłej obawie o dzieci. Zapanowało nowe, nader ambarasujące milczenie: psi moment — jakby się zapewne wyraził Berru.
Damour zaczął mówić, plącząc się, podczas kiedy Sagnard, stanąwszy opodal przy oknie, uniósł palcem jednę z krótkich, białych firaneczek i udawał, że wygląda na ulicę, aby okazać dowodnie, jak łatwym jest w interesach.
— Słuchaj Felicyo; wiesz dobrze, że złym człowiekiem nigdy nie byłem. Chyba mi nie zaprzeczysz?... Otóż nie myślę wcale od dzisiejszego dnia stać się naraz innym. Zrazu — przyznaję to, miałem ogromną ochotę wymordować was wszystkich co do jednego. Lecz potem odezwało się we mnie pytanie: na co mi się to przyda?... Czy nie lepiej zostawić ci wybór?... Zrobimy, co sama zechcesz. Ponieważ trybunały swoim wymiarem sprawiedliwości nic nam w tym razie pomódz nie mogą, ty sama decyduj, jak wolisz... Odpowiedzże: z którym chcesz zostać, Felicyo?...
Nie była w stanie odpowiedzieć. Wzruszenie dusiło ją.
— Dobrze — zaczął znowu Damour, po chwilce, tym samym głosem zgłuszonym. — Pojmuję; chcesz zostać przy nim... Idąc tu, wiedziałem z góry, że nie inaczej się skończy... I nie mam ci tego wcale za złe; owszem, przyznaję ci racyę. Koniec końców karyera moja skończona, nic nie mam, nie kochasz mnie przytem; tymczasem on ci zapewnia szczęście, nie mówiąc już o dwojgu malcach...
Felicya rozpłakała się, wstrząśniona do głębi.
— Nie potrzebujesz płakać... Czyż robię ci wyrzuty?... Rzeczy wzięły taki obrót, ot i wszystko. Chciałem tylko zobaczyć się z tobą raz jeszcze, ażeby ci powiedzieć, że możesz spać spokojnie; teraz zaś, skoroś już wybrała, nie będę cię dłużej udręczał... Sprawa załatwiona, nie usłyszysz o mnie więcej...
Zwrócił się w stronę drzwi.
Ale Sagnard, mocno wzruszony także, pospieszył go zatrzymać.
— Poczciwe z pana człeczysko, pozwól to sobie powiedzieć... Ale nie możemy się przecie rozstawać tak jakoś na sucho... Zjesz pan z nami obiadek...
— Nie, nie, dziękuję — wymówił się Jakób.
Berru, zdziwiony odmową, znajdując śmiesznem takie zakończenie, zrobił minę kompletnie zgorszoną.
— No to wypijmyż przynajmniej razem łyczek — ponowił rzeźnik. — Nie odtrącisz pan przecie, do licha, nawet szklanczyny wina?
Przystał, chociaż nie zaraz. Powiódłszy oczyma zwolna po jadalni, którą sprzęty z jasnego dębu dziwnie wesołą czyniły i czystą, zatrzymał wzrok na załzawionej twarzy Felicyi, patrzącej nań z niemem błaganiem w oczach, i oświadczył:
— Niechże i tak będzie, pomimo wszystko, co się stało...
Sagnard, uradowany, zawołał:
— Prędko, Felicyo, szklanek! Obejdzie się bez służącej... Cztery szklanki!... I ty się musisz z nami napić także... Ach! mój przyjacielu, jakże to ładnie, że się pan dałeś uprosić... Nie wyobrażasz pan sobie, jaką mi tem zrobiłeś przyjemność... Bo ja, widzisz pan, przepadam za ludźmi z sercem... A pan masz serce!... Ja za to ręczę!...
Tymczasem Felicya szukała w kredensie karafki i szklanek. Straciwszy głowę zupełnie, niczego nie była w stanie znaleźć, aż póki Sagnard nie pospieszył jej z pomocą. Gdy w końcu napełniono szklanki, skupione przy stole gronko trąciło się:
— Na zdrowie!
Damour, siedzący naprzeciw Felicyi, musiał dobrze wyciągnąć rękę, aby dosięgnąć jej szklanki. Spojrzeli na się w tej chwili, niemi, przeszłość zamajaczyła im w oczach. Kobieta drżała tak mocno, że słychać było dźwięk kryształu i ciche dzwonienie zębów, jak w febrze. Nie tykali się już dziś — byli dla siebie umarli — zachowując nadal życie jedynie w wzajemnem wspomnieniu.
— Na zdrowie!
W chwili, gdy wychylano szklanki, z sąsiedniego pokoju doleciały głosy dzieci w ciszy, jaka zapanowała przez sekundę. Malcy bawiły się w najlepsze, krzycząc, parskając śmiechem, uganiając się. W tem zaczęły się dobijać do drzwi:
— Mamo! mamo!...
— Dość tego! Bywajcie wszyscy zdrowi! — wyrzekł, jakby zbudzony, Jakób i postawił na stole swą szklaneczkę.
Nim się spostrzegli, wyszedł. Felicya wyprostowana, pobladła, posłała spojrzenie za odchodzącym, podczas kiedy Sagnard spieszył odprowadzić do drzwi obu panów.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Zygmunt Niedźwiecki.